Prezentujemy fragment objętej patronatem Esensji powieści Kathleen Ann Goonan „Jazz Miasta Królowej”. Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.  | Tytuł: Jazz Miasta Królowej Tytuł oryginalny: Queen City Jazz Autor: Kathleen Ann Goonan Tłumaczenie książek: Piotr Budkiewicz Wydawca: Zysk i S-ka ISBN: 83-7298-688-6 Format: 520s. Data wydania: 18 stycznia 2005 WWW: Strona WWW: Polska strona
W świecie z niezbyt odległej przyszłości promieniowanie kosmiczne uniemożliwia komunikację radiową, przez co dochodzi do niemal całkowitej izolacji rozsianych po świecie społeczności. Zastosowanie nanotechnologii doprowadziło do potwornych wojen, katastrof i wymierania ludności. Młoda Verity, wywodząca się z grupy szejkerów, osiadłych blisko opuszczonego Dayton w stanie Ohio, odkrywa w sobie zdolność porozumiewania się ze skomputeryzowaną biblioteką miejską. Dowiaduje się tam o istnieniu „ożywionego” Miasta Królowej – Cincinnati, stworzonego i kierowanego przez nanotechnologię w oparciu o zasadę funkcjonowania społeczności pszczelej w ulu. Kiedy Blaze, jedyny młody mężczyzna na farmie, zostaje zastrzelony, Verity otacza jego ciało nanotechnologicznym kocem i wyrusza z nim do miasta-legendy, w którym gigantyczne genetycznie zmutowane pszczoły roznoszą po ulicach informacje, a ogromne kwiaty wyrastają na szczytach żyjących budowli. Tylko tam Blaze może zostać wyrwany ze szponów śmierci. Cincinnati okazuje się jednak miastem, w którym marzenia przekształcają się w koszmar… |
Dziękuję moim czytelnikom: Steve’owi Brownowi, który wierzył w tę książkę i wybrał imię Verity, oraz Wandzie Collins, Sage Walker, Pam Noles i Beverly Suarez-Beard. Ponadto składam podziękowania Virginii Kidd, której zapał pomógł mi dokończyć pracę, oraz Davidowi Hartwellowi, którego uwagi okazały się nieocenione.
Szczególnie gorąco dziękuję mężowi, Josephowi Michaelowi Mansy’emu, za wsparcie, słowa zachęty i pomoc naukową, także Tomowi Goonanowi za liczne sugestie o charakterze historycznym i technicznym, Johnowi Cramerowi za pomysł, który nadał sens książce, Amy Roberts, za pomoc duchową, i wreszcie Irmie, Mary i Susie Goonan. Podczas pracy nad książką towarzyszyło mi wspomnienie po Russellu i Verze Goonan, a także Clarensie i Evie Knott – oraz ich domach rodzinnych – podobnie jak pamięć o Stevie Hibberdzie. Osobliwe przyszłości pozostają niezgłębione, kryjąc światy dla nas niewyobrażalne.
Eric Drexler, „Engines of Creation” W Nowym Orleanie – gdyby można było dotrzeć do Nowego Orleanu – muzyka nigdy nie bywa zbyt głośna.
Annie Dillard, „An American Childhood” Niekiedy rozpościerają ręce, a potem biegną – lasami – przez pola, pokonują płoty, bagna, wszystko… Ludzie zwani szejkerami John był błękitny, jednolity jak odległe, niebieskie światło na niszczejących torach kolei Maglev. Mimo zakazu Evangeline, Verity i Cairo powędrowały nią któregoś wiosennego dnia, kiedy Verity miała zaledwie dziesięć lat. Teraz wpatrywała się w światło z zadumą, myśląc o Johnie. Jak wyjaśnił, kolej wciąż otrzymywała tajny sygnał, zaprogramowany w jej procesorach i aktywowany przez moc skupioną w bateriach słonecznych. Verity zsunęła słomkowy kapelusz na ramiona i teraz zwisał na sznurku wokół jej szyi. Przez dłuższy czas patrzyła na światło, aż wreszcie Cairo, jej suka, kilka razy okazała niepokój, wysyłając obraz domu. W odległości ośmiu kilometrów od rzeki Great Miami, na niskim wzgórzu, dobrze widocznym na tle błyszczącej zieleni morza soi i kukurydzy, wznosił się biały, prosty dom o konstrukcji szkieletowej. Pismo zezwalało na użytkowanie energii słonecznej, pod warunkiem, że nie była ona Ożywiona, dlatego mieli na dachu kilka starych ogniw, które John sprowadził z odległego Columbusa. W dzieciństwie Verity wybrała się w drogę z Johnem, kusząc konia obrazami owsa, chociaż John twierdził, że zwierzę szło ze strachu przed jego batem. Puste, zdezaktywowane Miasto głośno ich zganiło za odłączenie ogniw. Verity była przestraszona, ale zafascynowana. Błagała, aby wracali, lecz John bał się jeszcze bardziej od niej, a zresztą droga trwała kilka dni. Z Columbusa wywieźli tylko jeden ładunek przedmiotów. Cincinnati leżało bliżej, lecz wciąż jeszcze żyło, a Pismo kategorycznie zabraniało kontaktu z Ożywionym Miastem. John niechętnie odnosił się do pomysłu podróży do Dayton, chociaż leżało ono w odległości zaledwie szesnastu kilometrów od Wzgórza Szejkerów. Kiedy ludzie byli kolorami, Sare przybierała barwę żółtą niczym ciepła, złota kasza kukurydziana, świeżo zmielona w młynie nad Bear Creek, albo słońce, które dopiero co wstało nad polami i lasami zachodniego Ohio. Evangeline, bliźniaczka Sare, była twarda i zielona jak szmaragdowy pierścionek na prawej dłoni Verity. Obydwie miały około czterdziestki. Blaze, dziewiętnastolatek, był nieujarzmiony niczym pomarańczowy, jesienny zachód słońca, widziany przez czarne gałęzie opustoszałego sadu tuż przed nadejściem burzy. Również ów dźwięk był nieodłączną cechą tego młodego człowieka: gwałtowny szum gałęzi, poruszanych wiatrem z równin na zachodzie, który mroził niebo nagłym chłodem. Verity uwielbiała zmiany pogody, a także jej podobieństwo do ludzi. Kiedyś podłączyła się do jednego ze starych programów pogodowych i przez kilka godzin w przyspieszonym tempie przeglądała wieloletnie zapisy układów burzowych, aż w końcu John gwałtownie otworzył drzwi do zaciemnionej na wieczór biblioteki i zerwał połączenie. W nieprzyjemnych słowach poinformował Verity, że może czytać wszystko, co zechce, ale od tego ma się trzymać z daleka i nie musi nic więcej wiedzieć. Wpadła w złość. Wyjaśniła Johnowi, że pogoda jest niesłychanie ważna dla rolników, na co on odparł, że ta pogoda ma już sto lat i przez ten czas dużo się wydarzyło. Mimo to później często kryła się w kącie biblioteki i ponownie podłączała. Russ twierdził, że to nie szkodzi. Wszystko w bibliotece było przeznaczone dla nich. John nie był szefem, tylko tak mu się niekiedy wydawało. Drobnych guzków za jej uszami – tam się podłączała – nie odkryto do chwili, kiedy została oczyszczona, zweryfikowana i wywieziona z Edgetown, nieopodal Cincinnati. Miała wówczas prawdopodobnie trzy lata. Sare opowiedziała Verity, w jaki sposób natrafiła na guzki. Stało się to już drugiego dnia jej pobytu z nimi. Sare plotła jej warkocze, kiedy małym palcem wymacała narośl po prawej stronie głowy. – Zadrżałam – wspominała. – Potem odgarnęłam ci włosy, żeby lepiej zobaczyć. Nie należę do mięczaków, ale wtedy o mało nie zemdlałam. Verity została zweryfikowana jako wolna od zarazy, a test wykonał Certyfikator, starzec z Edgetown. Dziewczyna nie pamiętała badania, lecz najprawdopodobniej zabrano ją do małego, czarnego budynku, a po pewnym czasie wyprowadzono. Szejkerzy nie mieli pojęcia, co się działo w budynku, ale głęboko ufali starcowi, który był przyjacielem ich od dawna nieżyjącej siostry. Chociaż Verity okazała się wolna od zarazy, guzki świadczyły o jej nienormalności, a przyczyny i skutki tej anomalii były szejkerom całkowicie nieznane, dlatego też należało się ich obawiać. Niezwłocznie zwołali zebranie. Verity mogła sobie wyobrazić, jakie kłótnie wówczas wybuchły, lecz już obdarzono ją uczuciem i, rzecz jasna, zatrzymano, pomimo nieznanego niebezpieczeństwa. Od czasu, gdy szejkerzy zaakceptowali Verity na Wzgórzu Szejkerów, nie ośmielili się powrócić do Edgetown, chociaż zmarły dwie starsze i czterech starszych, których należało zastąpić. Nigdy o tym nie mówili, lecz Verity wiedziała, że to wszystko przez nią. Guzki za jej uszami świadczyły o przeprowadzeniu jakichś manipulacji, mogących w nieznany sposób zainfekować szejkerów, a nawet doprowadzić ich do śmierci. Wzięli na siebie odpowiedzialność za Verity, lecz strach przed nieznanym powstrzymał ich przed powrotem do Edgetown po inne dzieci. Społeczność zmalała, choć jeszcze dwadzieścia lat wcześniej kwitła. Liczyła wtedy pięćdziesięciu braci, w większości starców. Ostatni z nich zmarli, kiedy Verity była dzieckiem. Jak dotąd, przez wszystkie lata, Verity nie spowodowała jednak żadnego zagrożenia. Wydawała się całkiem normalna. Czuła, że ma szczęście, iż znalazła się na Wzgórzu Szejkerów. Tak jej powiedziano i wierzyła w to. Jej dni i noce stały się elementem większego cyklu życia szejkerów, związanego z ziemią i polegającego na oszczędnym gospodarowaniu i korzystaniu tylko z tego, co niezbędne. Szejkerzy po śmierci szli do nieba, ogromnie przypominającego Ohio: wszystko było uporządkowane i wypełnione żywym światłem. Verity dość często czuła, że wszyscy przez nie przechodzą, zwłaszcza wieczorem, kiedy przygotowywali kolację, a czasami przy zwózce siana. Większość szejkerów nie przepadała za Cairo. Kilka lat wcześniej suka wyszła z krzaków, merdając ogonem, i została psem Verity. Były nierozłączne. Reszta rodziny Verity skrywała się w prywatnych pomieszczeniach, w których żyli bracia i siostry. Otaczały ją życzliwe twarze, przyjazne ramiona, głosy, które karciły lub częściej łagodnie poprawiały i instruowały, zżyta i zorganizowana społeczość, czuwająca nad nią. Dopiero gdy Verity skończyła szesnaście lat, wzięła udział w żniwach pszenżyta: samodzielnie, bo tamtego dnia Tai Tai źle się czuła. Verity od dzieciństwa nie widziała Kwiatów, lecz często za nimi tęskniła. W takich chwilach szybciej oddychała i kłuło ją w klatce piersiowej, a w jej umyśle tworzyła się wizja, coraz bardziej natarczywa, niczym światło dnia. Z trudem mogła uwierzyć, że Pszczoły są niemal wielkości ludzi – o ile, rzecz jasna, w ogóle istniały – lecz w dniu żniw, gdy miała szesnaście lat, odkryła, że to prawda. Plecy bolały ją od schylania się z kosą. Jej rower leżał pół kilometra dalej, na szczycie wysokiego brzegu równiny zalewowej, na której pracowała. Przerdzewiały, niebieski pojazd połyskiwał w słońcu. Oliwkowozielona rzeka Great Miami, ograniczona stromizną na końcu pola, migotała na całej powierzchni. Każdej wiosny wylewała, nawożąc ziemię, do której w rezultacie warto było jechać kwadrans rowerem. Po drugiej stronie rzeki rozpościerały się ruiny małego, starego miasteczka Miamisburg. Wywołana trzęsieniem ziemi powódź zmiotła większość domów. W rzece spoczywało kilka splątanych elementów zawalonego, żelaznego mostu. Verity zwolniła tempo pracy, gdy jej ciało wyczuło obce wibracje, zanim jeszcze dotarły one do jej uszu. Cairo, odpoczywająca w chłodnej gęstwinie na skraju pola, uniosła się i zaskowytała. Verity odwróciła głowę, osłoniła oczy dłonią i dostrzegła na tle słońca małą, czarną plamkę, która stopniowo rosła. Podążała wzdłuż koryta rzeki. Pszczoła. Verity wpatrywała się w nią tak intensywnie, że oczy zaczęły ją szczypać od zalewającego je potu. Stała siedem metrów od stromego wzgórza nad rzeką. Chciała biec, ukryć się, lecz nie mogła oderwać nóg od ziemi. Jej serce skurczyło się ze strachu, kiedy stopniowo uświadamiała sobie wielkość owada. Verity drżała od brzęczenia, kiedy Pszczoła zwolniła i unosiła się w pobliżu, nad głównym nurtem rzeki, jakieś dziesięć metrów nad powierzchnią wody. Dziewczyna poczuła podmuch wiatru, wzbudzany przez skrzydła, które wydawały jednocześnie głośny, przyjemny i wibrujący dźwięk. Miała wrażenie, że siła tego odgłosu unosi ją w powietrze. Jasnozłote i brązowe pasy na tułowiu Pszczoły połyskiwały w świetle słońca. Inne części ciała owada były czarne i lśniące. Wpatrzone w Verity oczy skojarzyły się jej z sercem rudbekii. W powietrzu wibrowały wizje, wymieniane przez Pszczołę i Verity. Cairo skoczyła na równe nogi, szczekając. Verity ujrzała twarz mężczyzny, oderwaną od tułowia i nierozpoznawalną. Ociekała krwią. Fragmenty mózgu wymieszały się z żółtawymi odpryskami kości. Jedyne oko wpatrywało się martwo w przestrzeń. Verity ogarnęła zgroza, lecz nie mogła odwrócić wzroku. W umyśle dziewczyny pojawił się obraz martwej kobiety w białym pokoju. Jej bladą twarz oblewały strumienie pulsujących, zielonych i niebieskich świateł. Verity czuła głęboki ból i niewytłumaczalne poczucie winy. W następnej chwili stała na krawędzi głębokiej przepaści, otoczonej wysokimi budynkami. Daleko w dole płynęły rzeki światła. Po drugiej stronie otchłani w nocnym wietrze unosiła się niewiarygodnie wielka tęcza, wypełniając Verity radością. Nagle zapadł mrok. Verity nie miała wątpliwości, że ciemności już nigdy nie ustąpią. Ocknęła się, słysząc własny, bolesny krzyk. Znowu zaczynała normalnie widzieć. Ujrzała pole, rzekę, niebo. Oraz Pszczołę. Wibrujące skrzydła stworzenia wzbudzały wiatr, który zwiewał włosy z jej twarzy. Od razu uświadomiła sobie, że dotarły do niej obrazy z Cincinnati, lecz nie pojmowała, dlaczego pojawiły się w jej umyśle, co oznaczały i dlaczego sprawiły jej ból. Nagle zrozumiała, co się za chwilę stanie. – Nie! – wrzasnęła, gdy Pszczoła wzbiła się wysoko w błękitne niebo i błyskawicznie zanurkowała, z głośnym pluskiem wpadając w rzekę Great Miami. Verity popędziła do urwiska. Ostre zarośla boleśnie kaleczyły jej nagie ramiona i darły ubranie, gdy częściowo zbiegała, częściowo zsuwała się w dół, wzbijając kurz i kaszląc. Skoczyła do rzeki, która porwała ją z sobą. Czuła strach: zwykle pływali w górze rzeki, w bezpiecznej zatoczce. Nie zdarzało się im kąpać w głównym nurcie. Pszczoła wpadła w wir w odległości pięćdziesięciu metrów w dół rzeki. Obracała się powoli, a jej cienkie nogi sterczały nad powierzchnią wody. Verity uświadomiła sobie, że owad jest martwy. Zginął od uderzenia w taflę wody lub się utopił – nie wiedziała, co spowodowało śmierć, lecz ogarnął ją smutek. Przez chwilę młóciła nogami, walcząc z mroczną falą krwi, wypełniającą jej umysł. Otaczał ją chłodny, czysty nurt, zastanawiała się, jak by to było zanurzyć się głęboko i nigdy nie wypłynąć, tkwić blisko dna, wykonując mocne ruchy, nie wynurzać się na powierzchnię, aby zaczerpnąć powietrza, tylko odetchnąć wspaniałą, zimną, zieloną wodą. Ostatnia myśl Pszczoły ją opuściła. Zadrżała. Odzyskała świadomość, słysząc szaleńcze szczekanie Cairo. Unosiła się na wodzie, kierując się ku Cincinnati. Gwałtownie odepchnęła się nogami i obróciła ku filarowi starego mostu kolei Maglev. Następnie zdyszana wygramoliła się na brzeg. Utykała w śliskim mule, a Cairo tańczyła wokół niej, liżąc ją po twarzy, wysyłając obraz, który ją rozbawił: pustą miskę. Uściskała psa i głęboko odetchnęła jego zapachem. Rozgrzana, krótka sierść o czarnej barwie drapała ją lekko w nagie ramiona. Cairo delikatnie zacisnęła pysk na przedramieniu Verity i zwolniła uścisk, pozostawiając drobne, białe ślady zębów na skórze swojej pani. Verity wstała. Czekała ją długa wędrówka z powrotem na pole, a przed zapadnięciem zmroku musiała jeszcze skosić prawie cztery ary zboża. W tamtej chwili, gdy wyżymała koszulę, wydarzył się drugi cud w dniu, który później nazwała dniem cudów, chociaż były one mroczne, osobliwe i niepokojące. Z Pisma wiedziała jednak, czym jest cud: czymś niezrozumiałym, przerażającym, czymś, co wskazuje kierunek i jaśnieje w mroku nocy niczym kamień radiowy. Usłyszała cichy śpiew. Nie zapadł jeszcze zmrok, kończył się najgorętszy okres lata, było upalnie i bezwietrznie, wręcz duszno. Właśnie dlatego usłyszała tratwiarzy, nie tyle słowa, ile melodię, wznoszącą się i opadającą. Stała na brzegu, ociekając wodą, zdyszana, gdy wyłonili się zza zakrętu, za którym leżało Dayton: dobre Miasto do zdobywania takich przedmiotów, jak słoiki na przetwory, a także bezpieczne, bo nigdy nie było Ożywione. Niemniej John i tak się go lękał. Doliczyła się dziesięciu. Wszyscy stali, patrząc przed siebie: Norleańczycy. Musieli oddalić się od Starej Ohio w pobliżu Steubenville, na trasie do Wirginii Zachodniej. Około sześćdziesięciu lat temu podczas trzęsienia ziemi otworzyło się stare łożysko Ohio, które niegdyś, pod koniec ostatniego zlodowacenia, znajdowało się na południe od lodowca. Część rzeki ponownie wypełniła dawne koryto i zasiliła Great Miami. Tak przynajmniej twierdził Blaze. Jego zdaniem Stara Ohio wciąż toczyła wody blisko powierzchni, pod farmą, i dlatego ich studnia miała głębokość zaledwie trzech metrów, a żwir w Bear Creek był krągły, gładki i składał się z kamieni morenowych, obrobionych przez lodowiec. John oświadczył, że trzęsienie ziemi, które nastąpiło przed jego urodzinami, było jednym ze Znaków. Tratwiarze rzadko jednak obierali tę drogę – a przynajmniej nie przepływali tędy wtajemniczeni. Trasa była znacznie bardziej niebezpieczna, świeże klify osypywały się do rzeki, nie brakowało tu wysp. Większość podróżnych wpadała zwykle na mieliznę na długo, zanim udało się im dotrzeć w dół nowego odgałęzienia. Verity wpatrywała się w górę rzeki, obserwując nadpływającą tratwę. Na środku pokładu stał szałas – wszystkie tratwy miały takie schronienie, jedno lub więcej w zależności od rozmiaru. U rumpla stała wysoka kobieta. Nagle pochyliła się nad drążkiem. Może to ona krzyczała i łkała. Verity nawet nie drgnęła, wiedząc, że na jej oczach rozgrywa się coś ważnego. Nigdy nie widziała tratwiarzy, kiedy była sama. Wcześniej zdarzyło się to tylko dwukrotnie, gdy obok stał Blaze. Odciągnął ją wtedy i mruknął szorstko, że nie powinna tego oglądać, a w ogóle to muszą trzymać się z dala od zarażonych. Jeden z podróżnych – Verity uznała, że kobieta – osunął się na pokład. Sterniczka puściła drążek i potrząsnęła leżącą, lecz upiorny śpiew nie ustał. Stojąca z krzykiem kilka razy brutalnie kopnęła towarzyszkę, przesuwając ją ku burcie, a na koniec zepchnęła ją z tratwy. Ofiara zniknęła pod powierzchnią wody. Tratwa wpadła w wir i obróciła się, Verity zaś obejrzała podobną scenę jeszcze raz, kiedy drugie ciało z głuchym pluskiem lądowało w toni. Kobieta przenikliwie krzyknęła, a ludzie, którzy pozostali na pokładzie, zaśpiewali radośnie. Cairo położyła uszy po sobie i popędziła w górę rzeki, jakby w oddali dostrzegła lisa. Słońce stało wysoko niczym ogromna kula czystego, stłumionego dźwięku, rozbrzmiewającego echem w Verity, kiedy, tuż za mostem, dostrzegła trzecie ciało spychane do wody. |