powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (XLII)
grudzień 2004

 Opowieści Dziadka Georga: Prezent dla Króla
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
– Dziadziu – wtrącił się mały Hans – ale teraz to już na pewno jadą do przygody, prawda…?
– Mój ananasku – odparł Georg – oczywiście iż… cóż… jadą i cóż… w końcu gdzieś dojadą prawda?
– Oj dziadziu… – mruknął rozczarowany Hans – pewnie do morza, jak kłoda…
– Ależ moje gruszeczki… słuchajcie dalej, co będzie – powiedział Georg.
• • •
Grupa podróżnych przemierzała spokojnie, bogate, wiejskie okolice. Rycerz Jan Maria Krótki jechał na przedzie, mężnie smażąc się w swojej eleganckiej, odpowiednio dla dam widowiskowej, czarnej zbroi. Za nim książę Jarosław i Mag Diogene. Książę odkrył, iż barbarzyński odór jest jakby mniej dokuczliwy w pobliżu maga. W środku raźnym krokiem maszerowało dwóch barbarzyńców zajętych uprzytomnianiem sobie, że w okolicy nie ma, ale to naprawdę nie ma, a tak naprawdę nie ma, ale tak absolutnie, naprawdę nie ma żadnych agresywnych królików. Dziwnie im się szło, tak spokojnie… Nerwy nie musiały być napięte, wzrok nie musiał omiatać błyskawicznie pobliskich chaszczy, ciało nie musiało być przygotowane na błyskawiczne uniki w razie niespodziewanego napadu agresywnego królika. Koniec końców, barbarzyńców zaczynał powoli nużyć brak zwyczajowej, barbarzyńskiej dawki adrenaliny. Grupkę zamykały dwa nadzwyczaj zadowolone z siebie elfy, dzielące się nawzajem bogatym plonem poetyckich spostrzeżeń.
– Krąg obory zatacza pług pracowitości wokół chudej talii chłopa ciemnego, skrząc się beznadziejnie, wijąc mdło a egzystencjalnie… – rzucił elf Edwin
– A krowy miarowe pyskiem ruchy, mielą trawy soczysty miękisz, jak zdrowe mięśni macicy matki wszechrzeczy drgania, chcące ukochać zimne oblicze materii… – dodał elf Edmund.
Do Stolicy został już niewielki kawałek drogi.
• • •
– Do Stolicy? – zdziwiła się mała Krista – Jak to dziadziu, to oni wszyscy jadą do Stolicy?
– Dziadziu! – wykrzyknął Hans – A co z przygodą? Co ze smokiem? A wuj Albert opowiadał, jak to kiedyś w stolicy wychę…
– Dzieci, dzieci moje… – uspokoił je Georg – przecież historia się jeszcze toczy, bądźcie cierpliwie…
• • •
Jako iż zbliżali się do wielkiego miasta, ruch na polnej drodze był cokolwiek większy. A konkretnie grupa natknęła się na krasnoluda blokującego środek drogi. Krasnolud wrzeszczał coś gwałtownie na postać stojącą na poboczu. Postać owa, ubrana w szorstkie, nie garbowane, bardzo czyste lniane ubranie, przepasana była konopnym, czystym sznurem, a w ręku dzierżyła czysty postronek, kończący się na krowiej szyi. Książę Jarosław, mrużąc krótkowzroczne oczy, ze zdumieniem zauważył, iż krowa wręcz lśniła czystością. Niebo prawie się w niej odbijało, tak starannie była wypucowana. Było to najczystsze zwierzę, jakie Jarosław kiedykolwiek w życiu widział. Chłop z postronkiem w ręku także zionął wręcz przerażającą schludnością, jakby kto go zdjął z sielskiego obrazka i jeszcze trochę doszorował. Krasnolud, cały czerwony na twarzy, jedną rękę trzymał na stylisku potężnego topora, a drugą gęsto gestykulował.
– Ty cholerny kmiocie – warczał – ja się ciebie pytam KTÓRĘDY DO STOLICY! A Ty nawet nie umiesz…
– A takowóż dyć ’liż wżdy ’óż a’o’cóż ’ećie kiej ’yła kwydratywa ’stotó?
– W DUPĘ! – zaklął ordynarnie krasnolud – jak ja coś z tego rozumiem!
Chłop nie odpowiedział, ale grzecznie ukłonił się przybyłym i rzekł:
– A dyć dziońek ’oży wżdy ’tujćię! ’ycium kód dymacie ’aście?
– Huh?! – nie zrozumiał barbarzyńca Ed – O, cóż to za mowy łamańce?
– Ed – odparł O – może on głupi czy coś jakoś? Chłop to przecie. Przecie to chłop…
– A nuż…? – zamyślił się Ed.
– Panowie pewnie mają na myśli – wtrącił się elf Edwin – ułomność semantyczną, wynikającą z bycia wśród prostych form geograficznych…
– Jakież to budujące – dodał elf Edmund – by rzec tak: „język jego ułomny, dusza prosta, a dom jego pustym sześcianem jest, nie łamanym, brutalnym wśród słodkich kół drzew i naiwnym prostokątem obornika…”
Krasnolud ze złością spojrzał na elfy.
– Jeszcze was mi tutaj brakowało! – zawołał – Cholerni geje…!
– A wszystkie krasnoludy to cholerne pokurczowate homofoby – zaripostował błyskawicznie elf Edwin.
Knykcie, spoczywającej na toporze, dłoni krasnoluda pobielały.
• • •
– Oj dziadziu… a kto to jest gej? I homo…ob? – zapytała Krista.
– Cóż moja rybko… – mruknął Georg, który nie przygotował się na takie pytania, zapomniawszy o kolorowej mozaice świata, jaka panowała poza przytulną prostotą zamku – Gej jest istotą bardzo lubiącą swoją płeć. Homofob zaś istotą, która bardzo nie lubi tych, co lubią swoją płeć… Cóż, to będzie właśnie tak…
– Aha – wykrzyknął Hans – wuj Albert opowiadał kiedyś jak to wychę…
– Hans! – zawołał po raz kolejny Georg przerażony postawą wuja Alberta – Wuj Albert… cóż… Powiedzmy, moje smoczki, iż są sprawy, które zrozumiecie jak dorośniecie… Tak więc…
• • •
Mag Diogene, doskonale zdając sobie sprawę z tradycyjnej niechęci pomiędzy elfami a krasnoludami, postanowił włączyć się do rozmowy, zanim będzie za późno.
– Waściowie… proszę… – rzekł pojednawczo – Jestem Diogene, a to książę Jarosław, rycerz Jan Maria, elfy Edmund i Edwin oraz O i Ed. A Waść kto zacz?
– Karol – odparł krasnolud – Krasnolud Karol. Zdążam do stolicy i próbuje się dokopać do wiedzy tego… tego… – Krasnolud Karol przełknął z niejakim trudem ślinę – chłopa…
– ’udź ’ałą kwydratywa ’stóta ażąliż dyć ’abovum utać wżdy? – uznał za stosowne włączyć się do rozmowy chłop.
Wszyscy popatrzyli na niego z zdumieniem.
– Hm – mruknął elf Edwin – Zapewne ta biedna istota choruje na jakiś rzadki nowotwór narządu mowy – może języka czy krtani?
– Głupi jak but jest – dorzucił O – Co nie, Ed?
– Ano O – zgodził się Ed – Ot i co – głupi jest. Jest głupi O.
A dyć ’ami ’upę edźdąż ’aść sum! – zdenerwował się chłop i dodał jeszcze – ąś’dźów-ącię ’ów na ryło ’aście!
– No i sami widzicie – powiedział krasnolud Karol – Kopalnia, w dupę, erudycji…
Książę Jarosław rzadko miewał okazję do spotkań z tak zwanym chłopstwem. Lecz jakoś… ten konkretny przedstawiciel chłopstwa wydał mu się zupełnie nierealny. Podzielił się swoimi odczuciami z magiem. Diogene roześmiał się.
– Ależ książę… przypatrz mu się dobrze. Co widzisz?
– Takowoż Magu… schludnego chłopa trzymającego na czystym sznurku błyszczącą, wypucowaną krowę
– Książę, to co widzisz jest iluzją…
– Iluzją?! – wtrącił krasnolud Karol – W dupę, to jak tak? Przerzucam hałdy słów z samym sobą?!
– Pan się myli – dodał elf Edmund – Rzeczona istota nie jest magiczna. Chłop jest z krwi i kości.
– Jak by to poeta ujął – powiedział elf Edwin – „Krew i mięso… dwaj bracia, dwie siostry… zawsze skłóceni, wieczni, kazirodczy kochankowie… zapętleni w żyłach śmierci, uduszeni jajowodami oddechu… bezkresu!”
– Och Edwin… – zachwycił się elf Edmund.
– Widać Waściowie rzadko w stolicy bywają. To jest chłop eksportowy – wyjaśnił Diogene.
– Huh?! – nie zrozumiał O – Jaki to chłop, Ed?
– Eks – odparł Ed – Eks chłop. Chłop eks, O.
– No w dupę – zaklął ponownie krasnolud Karol – Ja już nic nie rozumiem. Moja kopalnia wiedzy nic mi nie… jakiś cholerny nowy szyb znaczenia?
Diogene zwrócił się do chłopa.
– Dobry człowieku, darujcie sobie. My nie jesteśmy turyści…
– A dyć? – zamyślił się chłop – ’ówóż onych idźta ’ch?
– Człowieku – powtórzył Diogene – my nie turyści, więc…
– Dyć ’upę ’ędożyć ’ów BLE! – wykrzyknął nagle chłop – TFU! OK. Cholera, już mnie, panie, gęba boli od takiego mielenia jęzorem. Cholerna turystyka…
– Turystyka? – nie zrozumiał książę Jarosław.
– A dyć… TFU! Oj, panie – odparł chłop – tutaj to przyjeżdżają damy i dżentelmeni eleganccy, panie, ze stolicy. I, panie, jak nie usłyszą tego cholernego starochłopskiego bełkotu, to nie są, panie, zadowoleni. Oj nie są. A z czegoś trza żyć, co nie?
Chłop otrzymał złotego talarka od księcia. Krasnolud Karol, kiedy dowiedział się, iż grupa zdąża ku Stolicy, niechętnie do niej dołączył. Wyruszyli dalej polną drogą, skąpaną szczodrze w letnich promieniach słońca, zostawiając za sobą błyszczącą czystością krowę w której odbijało się niebo oraz masującego sobie szczękę nader schludnego chłopa.
• • •
– A teraz, dziadziu, zaczną się w końcu wielkie przygody – ucieszył się Hans – Bo na razie to oni tylko idą i idą i idą…
– Cóż… – zawahał się Georg – cóż… w sumie… to nie.
– Nie? – wykrzyknęły dzieci – Jak to nie, dziadziu?!
• • •
Albowiem kiedy na dzień następny przybyli do Stolicy, rozdzielili się i każdy ruszył w swoją stronę. Elfy na bazar zrobić zakupy, jako iż wielki kiermasz zorganizował Król Hubert na swoje 55 urodziny. „Błysk wielości rzeczy, konsumpcji wir, piękna spękany cekin – a wśród tworów rzeczy wycia, nasze jestestwa boją się utycia – ram znaczeń skrytego ubycia…” – zacytował na pożegnanie elf Edwin. Barbarzyńcy skierowali się ku centrum miasta, aby po włożeniu paluchów do rozdziawionych gąb, zacząć zwiedzanie okazałych zabytków. „Idziem O!” rzekł na koniec barbarzyńca Ed. A krasnolud Karol udał się do sklepu z artykułami żelaznymi w sprawie zamówienia partii kilofów dla swojej domowej kopalni rudy. „W dupę, czas na nowy szyb i tyle!” – takie były ostatnie słowa, ordynarne jak zawsze, krasnoluda Karola.
• • •
– O rany! – zawołały rozczarowane dzieci – Ale dziadziu, a gdzie tutaj jest przygoda…? Miała być przygoda i akcja…
– Cóż, moje delfinki, cóż… przecież jeszcze nie zakończyłem… – zdenerwował się lekko Georg.
• • •
Rycerz Jan Maria, mag Diogene i książę Jarosław udali się na dwór Króla Huberta. Książę miał osobiście wręczyć królowi prezent w imieniu swego ojca, Bogusława III. Zadaniem Diogene było zorganizowanie dodatkowej niespodzianki ku rozrywce szacownego jubilata. Książę Jarosław nie miał pojęcia na czym na ona polegać, choć domyślał się, iż jest jakoś związana z osobą Smoka, którego miał okazję wcześniej odwiedzić. Ale szczegółów nie chciano mu zdradzić. Więc, rad nie rad, oczekiwał wieczornej uroczystości. Król Hubert zorganizował wielkie przyjęcie w pałacowych ogrodach. Byli tam linoskokowie odważni, na linach cienkich jak sieć pajęcza balansujący i tancerki półnagie brzuchem cuda wyczyniające. Byli tam siłacze sztaby żelazne łamiący i poeci damy do łez poematami wzruszający. Byli tam kucharze dania egzotyczne, a podniebienie piekące serwujący, i byli cukiernicy igraszki ptaszków lukrowanych oferujący. Byli tam książęta i księżniczki krwi olśniewające urody bogactwem tchnienia. I wszyscy, prawda, dobrze się bawili, jak to bywa na sutych, królewskich imprezach. Król Hubert raczył łaskawie dary od gości przyjmować a oni wedle swej rangi dary mu składali. Przyszła i kolej na księcia Jarosława. Razem z magiem Diogene u swego boku, podszedł do króla. Książę wypowiedział stosowne formuły po czym wręczył królowi prezent. Król Hubert podziękował. Książę, zgodnie z instrukcjami maga, dodał, iż to tylko połowa prezentu, a jego druga część… I w tym monecie mag Diogene zawołał:
– Proszę spojrzeć w niebo, Wasza Królewska Mość!
Smok, zgodnie z instrukcjami podanymi w Widoku, od kilku dni czynił stosowne przygotowania. Wymagano od niego, aby zastosował się do specyficznej diety. Dużo, dużo grochu i łbów kapusty. Lekkie ilości baraniny. Trochę kurczaków. Do tego owoce pigwy, jeżyn, tarniny oraz morwy. I jeszcze raz tyle grochu. Smok tuczył się tym pilnie acz niechętnie.
Wszyscy spojrzeli w górę. Na tle czerni nieba, posypanej roziskrzoną mozaiką gwiazd sunął majestatycznie Smok. Obecni wstrzymali oddech. Rozległ się głęboki, basowy, długi, wibrujący i lekko wilgotny dźwięk – PPRRUUTTT…
Mag Diogene skupił się. Ognista kula na poziomie pierwszym. Czar słaby, ale strzał musiał być precyzyjny. Kiedy rozległ się charakterystyczny dźwięk PPRRUUTTT, mag rzucił w niebo swoje zaklęcie. I cały nocny nieboskłon wybuchł w ułamku chwili szaloną feerią barw. Od żółto-czerwonego drżącego rdzenia, poprzez coraz bledszy pełgający pomarańcz, do głębokiej zieleni, która z kolei przeszła w ciemny błękit, by w końcu i on płynnie stopił się z aksamitem nieba. Wszyscy byli oczarowani tym popisem. Zachwycony Król Hubert zaczął głośno klaskać. W końcu nieczęsto ma się okazję zobaczyć tak monumentalny popis, w którym całe niebo eksploduje nad głowami kolorami tęczy. Książę Jarosław był oszołomiony. Połapawszy się w istocie całego pomysłu, odruchowo dał krok w tył, zawadził przy tym o nóżkę fotela… i poleciał w dół, upadając tak nieszczęśliwie, iż złamał sobie prawą rękę. Koniec.
• • •
Georg zamilkł zadowolony. Nastała dziwna cisza. Spojrzał na swoje wnuki.
– No i cóż moje rybki – zapytał – Podobała się wam dziadka historia?
– Dziadziu czy on… – drżącym głosem zapytała mała Krista – Czy ten smok…
– Super! To był wielki, gigantyczny… – wykrzyknął Hans.
– Fuj…! – zawołała Krista – Dziadziu, to obrzydliwe! Cała historia jest o tylko o tym, jak… idą sobie bez sensu i potem… fuj! Dziadziu to nie jest ładna opowieść.
– A tam mała, nie znasz się – odparł Hans – Mnie tam się podobało, choć trochę mało w tym jest krwi i wnętrzności i akcji. Złamana ręka… za mało dziadziu… Bo wuj Albert opowiadał kiedyś jak to wychę…
– Dość moje buraczki – Georg był już zmęczony – Cóż Hans, ja już sobie porozmawiam z wujem Albertem na Twój temat. Lecz, moje dziadki, i oto już koniec historii dziadzia. Miałyście wszystko: smoki, rycerzy, elfy, barbarzyńców, krasnoludy, chłopów, polną drogę, przygodę no i akcję. A przecie zawarliśmy układ, moje pszczółki, pamiętacie. Miałyście swoją opowieść, a teraz wasz dziadzio chce zażyć troszkę spokoju…
– Tak dziadziu – odparły niewyraźnie wnuczęta.
• • •
Georg został sam w komnacie. Ogień przyjaźnie płonął w kominku. Było błogo, cicho. I na dodatek miał gwarancję spokoju aż do… następnej obiecanej opowieści. Zadowolony z siebie powoli zapadł w głęboki, spokojny sen.
powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.