Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Terence’a M. Greena zatytułowanej „Cień z Ashland”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.  | Tytuł: Cień z Ashland Tytuł oryginalny: Shadow of Ashland Autor: Terence M. Green Tłumaczenie książek: Beata Hrycak Wydawca: Zysk i S-ka ISBN: 83-7298-625-8 Format: 236s. 125×183mm Cena: 29,90 Data wydania: 14 grudnia 2004 WWW: Polska strona
Powieść zwodnicza, taka, która rozpoczyna się i kończy zwyczajnie, lecz obfituje w niezwykłe wydarzenia.
Po części romans, po części niemal kryminał, po części „wspomnienie minionych wydarzeń”. Terence Green, pisarz obdarzony umiejętnością sprawnego prowadzenia fabuły, zręcznie połączył owe trzy części, tworząc ciepłą, zajmującą powieść.
Zaskoczenie roku. Bogata ewokacja małomiasteczkowego klimatu Kentucky z roku 1934, której zakończenie jest całkowicie nieprzewidywalne. |
Dla mojego brata Rona, którego zawsze będzie nam wszystkim brakowało 1932-1993 Wyrażanie wdzięczności, które towarzyszy publikacji książki, to coś, co czynię z ogromnym upodobaniem. To forma powiedzenia tym wszystkim, którzy udzielili mi swego wsparcia i zachęty, którzy nakłaniali mnie do pisania, że nasza wiara w sens tej pracy została nagrodzona. Pragnę, by podziękowania przyjęli: Canada Council oraz Ontario Arts Council; Doug Gibson, Linda Williams, Paul Stuewe; Rob Sawyer, Andrew Weiner, Lou Fisher, Ken i Judy Luginbuhl, Bill, Judy i Brigid Kaschuk, Joe i Pam Zarantonello; George Wolfford, Rick Conley, Harold Freedman, Bert Cowan, Bruce Gillespie, Carol Bonnett, Phyllis Gotlieb, Douglas Barbour oraz Don Hutchison. Specjalne podziękowania niech przyjmą: moja agentka Shawna McCarthy oraz mój wydawca David Hartwell, którzy uwierzyli w tę opowieść na tyle, by przekazać ją w wasze ręce. Jak zwykle serdecznie dziękuję mojej rodzinie: Merle za wszystko oraz Conorowi i Owenowi za wszystko to, czego nie mogła dać mi Merle. (Conor zasługuje tym razem na specjalne wyróżnienie za pomoc w zakończeniu powieści; jest lepszym pisarzem, niż mu się wydaje). Jednakże bez Jacka ta opowieść by nie powstała. Bez matki zaś nie poznałbym nigdy tej historii. Iluzja, Temperament, Następstwo, Pozory, Zaskoczenie, Rzeczywistość, Podmiotowość – oto nici na krosnach czasu, oto władcy życia. Nie śmiem zakładać, że podam ich porządek, ale wskażę je, gdy odnajdę je na swój sposób. Ralph Waldo Emerson, Experience Moja matka zmarła 14 marca 1984 roku. Ta śmierć była nieuchronna – to jedna z tych rzeczy, których nie sposób uniknąć – i choć można się było jej spodziewać, doznałem wstrząsu. Wraz z nią odszedł spory kawał przeszłości. Spory kawał mojej przeszłości. Było, minęło. Trafiła do szpitala tuż przed Bożym Narodzeniem. Szybko postępująca miażdżyca, powtarzające się udary oraz upośledzający sprawność fizyczną artretyzm właściwie pozbawiły ją możliwości samodzielnego poruszania się. Miała siedemdziesiąt cztery lata. Mnie stuknęła czterdziestka. Wkrótce skończę czterdzieści jeden lat. Ale to jedynie puste liczby. Nigdy nie mogłem pojąć, co mierzą liczby, zwłaszcza w odniesieniu do Czasu. Teraz rozumiem jeszcze mniej.
Podobno zmarła wskutek niewydolności krążenia. Kiedy odwiedziłem ją w styczniu, majaczyła. Przejąłem się tak bardzo, że nie zdołałem powstrzymać łez. W szpitalnej sali stały jeszcze trzy inne łóżka, jednak dopiero teraz dociera do mnie fakt, że zupełnie nie pamiętam, kto je zajmował. Przypominam sobie jedynie, jak tamtego dnia wstałem i zasunąłem zasłony wokół łóżka matki, abyśmy mogli zostać sami, żebym mógł trzymać ją za rękę. Szponiaste palce miała zgięte w sposób charakterystyczny dla podeszłego wieku, cienka skóra jej dłoni obciągała kościste kłykcie. Ranki i powierzchowne ślady po nowotworze skóry pokrywały przedramię. Ale jej oczy… Niepokoiły mnie właśnie te oczy – szkliste, spoglądające nerwowo, przerażone, których błękit rozmywał się, jakby rozcieńczono go wodnym rozcieńczalnikiem… – Był tutaj Jack – poinformowała mnie. Zmarszczyłem czoło. – Jack? – I mój ojciec. – Pokiwała głową. Jej oczy rzucały niespokojne spojrzenia. Bacznie przyjrzałem się twarzy matki. Jack był jej bratem. Nie widziała go od mniej więcej pięćdziesięciu lat. Jej ojciec zmarł trzydzieści lat temu. – Był tutaj Jack – powtórzyłem wreszcie jej słowa. Z przejęciem skinęła głową. Jej oczy ani na chwilę nie przestawały posyłać gorączkowych, niepewnych spojrzeń. Chwyciła moją dłoń. – Prosiłam, żeby nie odchodził. Ze zrozumieniem przytaknąłem skinieniem głowy. – Ale mimo to poszedł. Kolejny przytakujący ruch głową; pauza. – Zawsze był z niego dobry chłopak. Oboje byliśmy grzecznymi dziećmi. Nigdy nie wpakowaliśmy się w żadne tarapaty. Zawsze robiliśmy, co nam kazano. Czułem na swej dłoni kruche kości jej ręki, obserwowałem, jak jej spojrzenie skacze gorączkowo z miejsca na miejsce, widziałem taką matkę, jakiej dotąd nie znałem. – Dał mi to. Dłoń, którą trzymałem, otworzyła się i wypadła z niej świeża czerwona róża. Uświadomiłem sobie, że to maligna. Matka mogła znaleźć tę różę gdziekolwiek. – Jutro przyjdzie znowu. Kiwnąłem głową. Miała rozbiegane oczy.
Wróciłem tam nazajutrz. Obłęd minął. Zamiast majaków powitały mnie zwieszone z butelki przy łóżku rurki, które wiły się i ginęły w ramieniu matki. – Jak się dzisiaj czujesz? Usiadłem, ująłem ją za rękę. – Dobrze. – Odpowiedziała cicho, bez emocji. Jej oczy, jak zauważyłem, patrzyły spokojniej. Zdobyłem się na uśmiech. – Jak ci się to wszystko podoba? Pozorując dokładne oględziny sali, wskazałem otwartą ręką na otaczające nas przedmioty: łóżka z ręcznymi korbkami, szeleszczącą białą pościel, szare kafle na podłodze, plastikowe bransoletki na nadgarstki. Matka uśmiechnęła się. Powróciła z krainy, w której znajdowała się wczoraj. – Nie chcę umierać – rzekła. – Nikt nie chce umierać. Ale – dodała – żyć w ten sposób też nie chcę. Skinąłem głową, pocieszony klarownością jej odpowiedzi. Rozumiała, co się dzieje, nie widziała rozwiązania, wyraziła to w prostych słowach. Ile zostało czasu? – Kogo chciałabyś widzieć? Czy jest ktoś, z kim chciałabyś się zobaczyć? Spokojnie skupiła na mnie wzrok. – Och, tak. – Kto? – Jack – odparła. Rodzice wprowadzili się do swego domu w północnym Toronto w 1929 roku. W owych czasach, wiem to z opowieści, wszędzie wokół rozpościerały się łąki, a w połowie drogi do następnej ulicy płynął strumyk. Łąki znikły, nikt już nie jest dzisiaj pewien, którędy dokładnie przepływał strumyk. Większość zgodnie uważa, że strumyk toczy swe wody pod obsługującym stację metra miejskim parkingiem, na miejscu którego ma powstać nowy komisariat policji. Ojciec mieszka tam nadal. Samotnie. Tamtego popołudnia w drodze ze szpitala pojechałem do domu, w którym dorastałem, domu, który opuściłem dwadzieścia lat temu. Rzeczywiście, wyglądał jak miejsce zamieszkane przez starszego samotnego człowieka – złuszczona farba na okapie dachu, drzwi z aluminiowej siatki podziurawione i przeżarte korozją, śnieg z podjazdu nieodgarnięty. Wiedziałem, że go zastanę. On jest tam zawsze.
– Opowiedz mi o Jacku. Ojciec zapalił papierosa trzymanego w prawej ręce. Lewą wcisnął za pasek, co było jego zwyczajem. Miał już na karku osiemdziesiątkę. Ze zdumieniem patrzyłem na jego białe włosy, niepewne, chwiejne ruchy, grube soczewki okularów. – Przepadł jak kamień w wodzie – odparł. – Wiem. – Wyjechał w latach trzydziestych. Skinąłem głową. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy zielonym stole kuchennym. – Dlaczego wyjechał? Co się wydarzyło? Ojciec zaciągnął się głęboko papierosem, po czym wypuścił powoli dym. – Co mówiła matka? – Niewiele. Spytałem, kogo chciałaby zobaczyć. Powiedziała: Jacka. Nic więcej. Pokiwał głową. – Sprawy nigdy nie zostały rozstrzygnięte. I w tym rzecz. A trzeba je wyjaśnić, bo inaczej nigdy nie odejdą do przeszłości. Czekałem. – Co się stało? – spytałem ponownie. – Nikt mi o tym nie wspominał. Ojciec milczał przez chwilę. – Do końca nie wiem – rzekł. Zapalił kolejnego papierosa. Nadszedł czas zwierzeń, rozumiał to. – Widzisz, było ich tylko dwoje. Margaret i Jack, nikogo więcej. Jack był dwa lata młodszy, urodził się w tysiąc dziewięćset jedenastym. Mieszkaliśmy wszyscy przy Berkeley Street. Tak poznałem twoją matkę. Sąsiadowaliśmy ze sobą. – Uśmiechnął się, coś sobie przypominając. – Jesteśmy małżeństwem już od pięćdziesięciu czterech lat. – Wiem – odpowiedziałem z uśmiechem. – Ich matka zmarła, kiedy twoja mama była jeszcze dzieckiem. W rezultacie skończyło się tak, że twoja mama zastępowała matkę Jackowi. Margaret ubóstwiała swego ojca, lecz, o ile dobrze zrozumiałem, nie mieli z niego wielkiego pożytku. Zawsze paradował z wielkim cygarem, wiecznie się przechwalał. Za mną też nie przepadał – dodał. – Pamiętam, jak kiedyś mnie zagadnął: „Nie lubisz mnie, co?”, a ja przyznałem, że to prawda. – Ojciec przerwał na chwilę. – Takie życie. Zresztą teraz nie ma to większego znaczenia. Podniósł papierosa do ust i utkwił wzrok w ścianie za moimi plecami. Czekałem na dalszy ciąg opowieści. Dym spokojnie wznosił się ku sufitowi kuchni, zataczając kręgi. – Stary zostawiał Jacka i Margaret ze swoimi siostrami. Nie potrafił samodzielnie wychowywać dwójki dzieci. Był rodzynkiem pośród gromadki sióstr, rozpuszczonym jak dziadowski bicz. – Ojciec spojrzał na mnie. – Zawsze palił wielkie cygara, ale wiecznie mieszkał w wynajętych pokojach. Lata dwudzieste to były zupełnie inne czasy – westchnął. – Napijesz się kawy? – Nie, dziękuję. – Ja też nie. Szkodzi na serce. Uśmiechnąłem się, zerkając na jego papierosa. – Od tamtego momentu dzieci raz mieszkały z ojcem, raz nie. Przez połowę czasu w ogóle nie było go w domu. Wychowywali się sami. A Margaret odgrywała wobec Jacka rolę matki. Byli sobie bardzo bliscy. – Nagle zmienił temat. – Pamiętasz starego? Ojca twojej matki? – Nie. Ani trochę. – Umarł, gdy miałeś trzy lata. Na atak serca, w tramwaju, w dniu Bożego Narodzenia, kiedy jechał do nas z wizytą. I to był koniec. – Koniec czego? – Koniec rodu twojej matki. Nie został nikt. Matka i ojciec nie żyli. Brat wyjechał i na długie lata słuch o nim zaginął. – Byłeś ty. Byłem ja. – Tak. Ale to nie to samo. Przeszłość minęła dla niej bezpowrotnie. Rozumiesz? Przeszłość znikła. Nikt nie chce zrywać ze swoją przeszłością. Przynajmniej żadna ze znanych mi osób. Między nami unosiły się cienkie smugi dymu. Za grubymi szkłami okularów oczy ojca wydawały się wodniste. Skóra na jego czole miała przebarwienia i łuszczyła się. Nie odżywiał się jak należy. – Jack był o mnie zazdrosny – odezwał się po chwili. Słuchałem, nie zmieniając wyrazu twarzy. Pragnąłem usłyszeć całą prawdę. Nadszedł czas, bym dowiedział się wszystkiego. Nadszedł czas, by ojciec podzielił się ze mną historią z przeszłości. – Twoja matka wyszła za mnie w wieku dwudziestu lat, kiedy Jack miał osiemnaście. Wtedy już od jakiegoś czasu mieszkali sami. Stary ożenił się powtórnie z dziewczyną o połowę młodszą od siebie. Macocha nie chciała jego dzieci. Prawdę mówiąc, zawsze zachodziłem w głowę, dlaczego się z nim związała. W każdym razie porzucił dla niej dzieci. Były lata dwudzieste. Czasy, kiedy kwitło życie rodzinne. Wtedy nikt nie wyczyniał podobnych rzeczy. A przynajmniej – poprawił się – nikt mi znajomy. Mieszkali więc we dwoje przy Berkeley Street. – Gdzie mieszkał mój… – zrobiłem pauzę przed wymówieniem tego słowa – dziadek? – Na zachodnim krańcu miasta. Nikt nie miał wtedy samochodu. To był szmat drogi. – Wciągnął dym, który powoli uwalniał się z jego ust, gdy znowu zaczął mówić. – Przypuszczam, że uganiała się za nim, ponieważ zgrywał ważniaka i kopcił wielkie cygara. – Kto? – Nie byłem pewien, czy nadążam za tokiem myślenia mojego ojca. – Dziewczyna, z którą się ożenił. – Aha. – Umarła trzy lata później, rodząc ich drugie dziecko. Milczałem. – To było w latach dwudziestych. Odwróciłem głowę, by wyjrzeć przez kuchenne okno na parking, który miał się zamienić w komisariat policji. Zaczynał prószyć śnieg. – Miał więc kolejną dwójkę dzieci pozbawionych matki, która by się o nie troszczyła, i historia zaczynała się powtarzać. – Utkwił we mnie surowe spojrzenie. – I nadal tułał się po wynajętych pokojach. – Ona chce się z nim zobaczyć. – Z kim? – Zmarszczył cienkie, białe brwi. – Z Jackiem. Znowu podjął przerwany wątek. – Wyjechał, jak mi się zdaje, w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim. Nigdy więcej już go nie widzieliśmy. – Dokąd się udał? Dlaczego wyjechał? – Ponieważ tutaj nie miał czego szukać. Był młody, miał jakieś dwadzieścia jeden lat. Nie potrzebował starego, przejrzał go na wylot. Kiedy Margaret mnie poślubiła, został sam. Myślę, że uważał, że go opuściła. To nie było fair. – Wzruszył ramionami. – Lecz z drugiej strony, nic nie jest sprawiedliwe. – Wetknął kolejnego papierosa pomiędzy wąskie, wysuszone wargi. – Twoja matka miała wyrzuty sumienia. Chyba czuła się winna. – Popatrzył na mnie. – Postaraj się spojrzeć na to z punktu widzenia Jacka. Umiera mu matka, ojciec zwiewa i żeni się z jakąś młódką, starsza siostra poślubia faceta z tej samej ulicy. Są paskudne lata trzydzieste. Nic go tutaj nie trzymało. Poprawiłem się w krześle, założyłem nogę na nogę. – Wyjechał z kraju. Opuścił Kanadę. Pojechał do Stanów. Ostatnią wiadomość dostaliśmy od niego z Detroit. – Dlaczego akurat z Detroit? – Produkowano tam samochody. Była praca. – Pisywał? – Raz, o ile pamiętam. – Czy ktoś próbował go odnaleźć? – Policja Konna. Uniosłem brew. – W trzydziestym dziewiątym roku do drzwi zapukał oficer Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej i wypytywał o Jacka. Chciał wiedzieć, gdzie przebywa Jack Radey. Jack nie odpowiedział na zawiadomienie komisji poborowej. Czekałem. – Oni również nigdy go nie odnaleźli. – Ojciec zaciągnął się głęboko papierosem. – Na pewno nie chcesz kawy? Wstałem i włączyłem czajnik. – Świetnie. Ja też zmieniłem zdanie. Do diabła z sercem. Stałem, wyglądając przez okno na parking. Niebo było szare, śnieg ciągle sypał. Strumyk, pomyślałem nagle. Tutaj, pod ziemią. A wkrótce komisariat policji. Warstwa na warstwie. Nie sposób go odnaleźć. – Po śmierci starego natknęli się na jakąś korespondencję pomiędzy nim a prywatnym detektywem, którego wynajął w celu odnalezienia Jacka. W owym czasie była to dla twojej matki jedna z nielicznych jaśniejszych chwil. Fakt, że ojciec podjął jakiś wysiłek, by odszukać własnego syna – że być może nawet przejął się jego zaginięciem – był czymś, z czym nigdy się przed nami nie zdradził. – Co wynikało z tej korespondencji? – Ślad się urwał. Oto, co było tam napisane. Jack zniknął. Czajnik zaczął cicho pogwizdywać. |