— Proszę wstać, Sąd Boży idzie! — rozpoczęła się kolejna rozprawa Johna Smitha. Tym razem jako pierwszy miał wystąpić świadek obrony. Na salę sądową wprowadzono drżące widmo drobnej staruszki o wysuszonej, dobrotliwej twarzy. Gdy posadzono ją na właściwym miejscu, rozejrzała się zlęknionym wzrokiem. Jej oczy zatrzymały się na twarzy Smitha. — Pani Gringle! — szepnął zdumiony John i spojrzał na swego obrońcę. — Skądś ty ja wytrzasnął?! — Uważnie obserwuję, uważnie słucham. Logika, spryt i wiedza. Taki jest zawód prawnika. Tymczasem do pani Gringle wyluzowanym, ale wciąż drapieżnym krokiem przysunął się Jezus. — Co może pani powiedzieć o oskarżonym? — O Johnym? To był zawsze taki miły i uczynny chłopak. Nie było dnia, żeby mi nie pomógł — robił mi zakupy, reperował różne rzeczy w domu, a wieczorami czytał mi gazetę, bo Wasza Wysokość wie... Ja taki słabiutki wzrok miałam. Raz... Prokurator przygryzł wargę i pozwolił, by potok słów pani Gringle przepłynął gdzieś obok niego. Stanowczo to wszystko go wkurzało — zbyt wiele razy dał się szatanowi wpuścić w maliny i obawiał się, że tym razem może być tak samo. Ale czego mógł się spodziewać po świadku obrony, skoro Lucyfer był w stanie przekupić nawet jego własnych? Mimo to nie chciał zniżyć się do podłych i niegodnych metod oszustwa, nawet by wygrać tak ważną sprawę. Coś go różniło od Lucyfera. Miał zasady. — A czy nie zauważyła pani, żeby John Smith kiedykolwiek się źle zachowywał, kradł, bił się z kimś lub kłamał? Może wie pani, by kogoś zabił? — O nie! Przenigdy! Johny by czegoś takiego nigdy nie zrobił. Raz tylko... — Taak? — Jezus aż promieniował nadzieją. — Raz tylko widziałam, jak uderzył innego człowieka. Którejś nocy do mojego domu włamał się złodziej i Johny to zauważył. Och, jak ja się bałam! To był taki wysoki, chudy... Ale Johny mnie wtedy obronił! Dzielny chłopiec! — Pani Gringle aż popłynęły ektoplazmatyczne łzy z oczu. — Leżał wtedy długo w szpitalu, bo ten zbir, co chciał mnie okraść, zranił go mocno... Waga Losu poruszyła się. Część czerni zmieniła się w dym i rozwiała, a na diamentowej szalce przybyło znowu trochę blasku. Waga zatrzymała się niebezpiecznie blisko stanu równowagi. Jezus aż się wzdrygnął — znalazł się w trudnej sytuacji. — Czy oskarżenie ma jeszcze jakieś pytania? — Nie, Wysoki Sądzie. — Prokurator ponuro oddalił się. Pomiędzy jego nastroszonymi piórami strzelały iskierki błękitnych wyładowań. — Świadek jest do dyspozycji obrony. Adwokat podszedł do rozedrganego ducha. Staruszka skuliła się pod spojrzeniem tego, którego przez stulecia nazywano Szatanem. — A teraz proszę dokładnie opowiedzieć, co dobrego uczynił i co sobą reprezentował John Smith...
— Mamy problem — warknął Lucyfer, zasiadając obok swego klienta. Minę miał nieszczególną. Gdy Smith podążył wzrokiem za gorejącym spojrzeniem swego adwokata, dostrzegł srebrną wagę. Obydwie szalki były na identycznym poziomie. — Dopiero gdy liczba dobrych uczynków przewyższy liczbę złych, będziesz wolny. A kończą się nam świadkowie... — Wymyśl coś! Nie chcę siedzieć w pierdlu następny milion lat!... — Myślę! — Proszę wstać, Sąd Boży idzie! Na salę posiedzeń znów wkroczył ten sam staruszek w białej todze. Tym razem współczujący wzrok Boga sięgał nie tylko do oskarżonego, ale i do dwóch prawników walczących o jego losy. — Rozpoczynam posiedzenie Sądu Najwyższego. Zebraliśmy się tu w dniu dzisiejszym, by wydać wyrok w sprawie oskarżonego Johna Smitha. Czy przysięgli uzgodnili już wyrok? — Niestety, nie... — Jeden ze starców w purpurze i złotej koronie zasiadających wśród przysięgłych podniósł się powoli. Przed nim waga kołysała się we względnej równowadze Światła i Mroku. — Prawo nakazuje, by sytuacja była jasna. Biel lub czerń, szarość jest niedopuszczalna. — Tak... Oskarżenie i obrona mają prawo wezwać jeszcze jednego świadka. W wypadku kolejnej równowagi, wyrok zapada na korzyść oskarżonego. — Panie prokuratorze... Ma pan pierwszeństwo — sędzia skinął na Jezusa. Nie wiedzieć czemu, Smith odniósł wrażenie, że Bóg bardziej współczuje oskarżycielowi niż jemu. Nie wiedział zresztą też, czemu miałby współczuć jemu, ale... — Wzywam na świadka Angelinę Smith, żonę oskarżonego. Na sali rozpraw zapadła głucha cisza. — Ale... Ale ona żyje! Przecież ona... On nie może tego zrobić! — jęknął Smith. — Może — ponuro warknął adwokat. — Skorzystał z prawa snu. — Co to znaczy?! — Raz na sprawę każda ze stron ma prawo wezwać żywą osobę, która akurat wtedy śpi. Przybywa wtedy do Zaświatów jako senna mara i może odpowiedzieć na wszelkie pytania. — Oż w mordę! Mam p... — Może nie... Pamiętaj, że my jeszcze prawa snu nie wykorzystaliśmy. — Lucyfer wystukał coś na klawiaturce swej komórki. Chwilę potem dostał zwrotnego SMS—a. Pozwolił sobie na leciutki uśmieszek. Na miejscu dla świadka powoli krystalizował się duch czy też obraz młodej, ładnej kobiety o pociągłej twarzy i wielkich, przerażonych oczach. — Gdzie ja jestem?! — krzyknęła. — Została pani wezwana na świadka w sprawie pani byłego męża Johna Smitha zastrzelonego dnia 18 stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąte pierwszego roku. — Ale, ale... — Proszę opowiedzieć o życiu pani męża. W miarę jej słów mrok grzechu znów wzbierał, obciążając wagę i niwelując wszelkie poprzednie operacje adwokata. Jezusa promieniował złośliwą radością — dopiął swego. Tym razem pokonał Szatana. W końcu widmo zakończyło przemowę i zamilkło przerażone. — Panie prokuratorze... Czy ma pan jakieś pytania do świadka? Lucyfer zaprezentował powolny, leniwy uśmiech żarłacza białego. — Tak, ale zanim przystąpię do przesłuchania świadka, proszę o pięć minut przerwy. — Czy oskarżenie ma coś przeciw? — Nie, Wysoki Sądzie. — Dobrze więc... Zarządzam pięć minut przerwy. Młoteczek stuknął o pulpit. Adwokat pospiesznie opuścił salę rozpraw.
— Ogłaszam koniec przerwy! — Młoteczek znów stuknął o pulpit. Sala wypełniała się z wolna. — Czy teraz obrona chciałby zadać jakieś pytanie świadkowi? — Tak, Wysoki Sądzie. — Pani Smith, czy dobrze się pani dziś czuje? — zapytał adwokat z szelmowskim uśmiechem, podchodząc do świadka. — D...dobrze — W ostatnim czasie nie leczyła się pani psychiatrycznie? — J...ja n... — Zgłaszam sprzeciw! — prokurator poderwał się ze swego miejsca. — To nie ma związku ze sprawą! — Czy obrona mogłaby wyjaśnić zasadność swego pytania? — Proszę Sądu, ta okoliczność jest bardzo istotna w sprawie, ponieważ dysponujemy wiarygodnymi informacjami, że pani Angelina Smith od dwunastu lat leczy się psychiatrycznie z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej. Okoliczność tę potwierdzić może doktor Thomas Waldworth, o którego wezwanie w charakterze świadka niniejszym wnoszę. — Oddalam sprzeciw... Czy są jeszcze jakieś pytania? — Nie, dziękuję. Nie mam więcej pytań. — Zatem świadek jest wolny. Proszę zaprotokołować... — Bóg zwrócił się do niewysokiej anielicy siedzącej przed maszyną do pisania. — Sąd dopuszcza dowód zeznań świadka doktora Thomasa Waldwortha na okoliczność choroby pani Smith. Na miejscu dla świadka zmaterializował się po chwili obraz podświadomości Thomasa Waldwortha, doktora psychiatrii na uniwersytecie Princeton. — Doktorze Waldworth, czy badał pan kiedyś Angelinę Smith? — Tak, oczywiście. Prowadzę jej chorobę od... Lucyfer pozwolił, by potok słów popłynął obok niego. Wiedział już, że zwyciężył. Posłał prokuratorowi złośliwy uśmieszek. — Czy uważa pan, że zeznania pani Smith mogą być wzięte pod uwagę? — W żadnym wypadku nie. Biorąc pod uwagę historię i objawy jej choroby oraz niewątpliwy związek emocjonalny z oskarżonym, uważam, że jej zeznania mogą mieć, a nawet na pewno mają charakter omamów schizoidalnych. — Dziękuję panu. Świadek jest do dyspozycji oskarżenia. Bóg spojrzał na Jezusa — Czy oskarżenie ma jakieś pytania? Prokurator generalny odrzekł z kamienną twarzą: — Nie, Wysoki Sądzie. Szalki wagi zachwiały się, po czym powoli wróciły do stanu równowagi. Waga Uczynków odrzuciła zeznania żony Johna. Sędzia zwrócił się do widm siedmiu starców w koronach i szkarłatach: — Czy ława przysięgłych może ogłosić werdykt? Wstał jeden ze starców, a właściwie jego duch. — Zgodnie z obowiązującym prawem Sądu Ostatecznego uznajemy Johna Smitha, syna Marca Smitha i Marry Ann z domu Jones, za niewinnego zarzucanych mu czynów. — Zatem umarzam postępowanie. Johnie Smith... Jest pan wolny. Może pan iść i cieszyć się wiecznością. Wśród braw John Smith opuścił salę sądową, odprowadzany ponurym spojrzeniem Jezusa, prokuratora generalnego katolickiego Sądu Ostatecznego.
— To było niesamowite! — Smith nie mógł znaleźć słów. — Jak ci się to udało? Jak ci się udało zrobić z tej suki wariatkę?! — Z usług doktora Waldwortha korzystałem już wielokrotnie. To stary charakternik... Za piekielne dary zrobi wszystko. Trochę nas jego usługi kosztowały, ale w końcu jesteś wolny. — A właśnie... Finanse. Ile mnie ta cała zabawa kosztowała? — Nie przejmuj się — Lucyfer wzruszył skrzydłami. — Już odjąłem odpowiednią sumę z twojego konta. — Aha... Ale... — Idź już... Nie mam zbyt wiele czasu... Drzwi kancelarii adwokackiej „Piekło” zatrzasnęły się przed nosem ducha. Widmo Johna Smitha ruszyło przed siebie, by znaleźć sobie miejsce w Zaświatach na resztę wieczności. Zdziwił się niezmiernie, gdy drzwi pierwszego luksusowego hotelu zatrzasnęły się przed nim, podobnie jak drzwi pięciogwiazdkowej restauracji. Zaczął próbować z coraz tańszymi, ale wszędzie było tak samo. Gdy w końcu wywalono go z najgorszej rudery i baru mlecznego, Smith usiadł na ulicy. Zapadła noc, przynosząc pełen koszmarów sen. Rankiem obudziło go potworne pragnienie oraz dzwonek przejeżdżającego ulicą wózka z napojami. Prowadził go podstarzały anioł. Wzdrygnął się, gdy dopadł go Smith. — Daj mi pić! — zażądał duch. — Przykro mi, ale nie mogę — anioł pokręcił głową. — Dlaczego?! — Bo nie masz mi czym zapłacić. Nie masz ani duszy! A zasady wyraźnie mówią, co należy robić w takich przypadkach. — Jak to... Nie mam duszy? — Świeżo po procesie, co? Dałeś się wycyckać Piekłu? Witaj zatem w ponurej, szarej i cholernie biednej wieczności... Smith zrozumiał, czym jest prawdziwe piekło. Pozbawiono go wszystkiego, co miał i czym był za życia. Piekłem, prawdziwym piekłem, miała być teraz nędza aż po kres wieczności...
Lucyfer i Jezus patrzyli ze wzgórza rozpościerającego się u stóp krainy na pogrążające się w czerwieni i złocie zachodu słońca Zaświaty. Siedzieli tak w milczeniu już parę godzin, które zdawały się być całym czasem od początku świata. W końcu Jezus odezwał się. — Wiesz, muszę ci to, bracie, przyznać. Ciężko cię pokonać. — Po prostu nie umiem przegrywać — skromnie zgodził się z bratem Szatan. — Ale i tak zawsze dostają to, co im się należy. — Tak to już Stary zaplanował. Kara za grzechy nikogo nie minie. — A pomyśleć, że za życia śmiertelni uważają piekło za ogniste kotły i jeziora wrzącej siarki, a diabły za jakieś zmutowane przeżuwacze... — Taak — zgodził się Lucyfer. — Gdybyśmy pokazali śmiertelnikom prawdę, byłaby zbyt przerażająca... |