– A fuj dziadziu! – wykrzyknęła mała Krista – Oni są obrzydliwi… Fuj! – A tam mała… – powiedział Hans – nie znasz się! Barbarzyńcy są Super! – Ale dziadziu – zapytała Krista – co oni mają wspólnego z Księciem Jarosławem? Przecież są tacy obrzydliwi…! I kiedy zaczną się wreszcie jakieś przygody dziadziu? – Cóż, mój barwny motylku – odparł Georg – cóż… Barbarzyńca Ed wraz z kolegą, barbarzyńcą zwanym O, przypatrywali się uważnie kawałkowi kłody spływającej rzeką. Ot, takiej sobie zwykłej kłody. Wszakże dla ludzi żyjących w surowych warunkach każdy najmniejszy sygnał, każde drgnienie powietrza, każdy robaczek czy muszka – słowem wszystko – stanowi jakiś ślad, poszlakę, która być może już za chwilę ocali im życie. A cóż dopiero, kiedy rzecz dotyczy kłody! – O! kłoda! – stwierdził Ed. – Kłoda… – zmarszczył gładkie czoło O. – Tak kłoda O! Popatrz, kłoda ma gwóźdź! – Ed, ta kłoda ma gwóźdź! – O! – Rzeka jest rwąca, głęboka, po drugiej stronie jest gąszcz, a rzeką płynie kłoda! – I owszem Ed! Nie tędy droga, ale rzeką płynie kłoda z gwoździem! Chodźmy więc! – O, masz rację. Chodźmy. I ruszyli brzegiem w kierunku, z którego napływała kłoda. – Dziadziu, a przygody? – zapytał mały Hans – co z przygodami…? – Właśnie dziadziu – poparła go Krista – Przecież na razie nic się nie dzieje… a rzeczką tylko kłoda płynie… I gdzież ona dopłynie? – Co? – zadumał się Georg – cóż… zapewne do morza mój kwiatuszku, kłoda dopłynie do morza… Lecz słuchajcie dalej, moje muszki… Szarym rankiem gospoda była pusta. Wczorajsza barwna klientela zniknęła jak postacie z koszmarnego snu. Jarosław półprzytomnie przyglądał się, jak Diogene zajada na śniadanie tłuste mięso z cebulą, szczypiąc jednocześnie w potężne pośladki cycatą, brudną do nieprzytomności dziewkę służebną. Rycerz Jan Maria popijał coś z dzbana. Na wspomnienie tego smaku żołądek księcia skurczył się do rozmiarów pestki jabłka. Azaliż, cóż to za życie? Azaliż, cóż to za świat? Jakże inne to wszystko od tego, co znał… Na zewnątrz było chłodno. Zimny wiatr przyniósł zapach mokrego lasu. Zapyziały gospodarz wyprowadził z pobliskiej stodoły wierzchowce. Koniowi Janinie rozwiązał tylko powróz, nie śmiejąc zrobić nic więcej. Koń Janina sam wyszedł, potrząsając sennie łbem. – No koń! – zagadnął zwierzę rycerz Jan – Jak się koniowi spało? Jakie dali żarcie? – Tu spojrzał z ukosa na ziewającego szeroko gospodarza. – A dyć Panie! Dostała co li tylko najlepsze! A dyć… taka klacz duża… – obruszył się ów – A dyć! – Janinka! Chodź no tu…– zawołał radośnie mag Diogene, który właśnie wynurzył się z czeluści gospody, wycierając rękawem tłuszcz z ust. Potężne zwierze zarżało radośnie i ciężkim truchtem, który czuło się basowo w żołądku, pokłusowało ku niemu. Diogene pieszczotliwie pogłaskał ją po głowie oraz – co bardzo lubiła, a na co nikt, nawet rycerz Jan się nie odważał – podrapał ją po gardle. – A dyć! – stęknął zapyziały właściciel zjazdu – on ją dotyka?! A dyć! I cała jego poranna zapyziałość gdzieś się ulotniła w owym zdumieniu. – Ano – przytaknął rycerz – zna konia od małego. Janina mruczała jak kot, szczerząc przy tym swoje trójkątne, spiłowane, żółte zębiska. – Stęsknił się konik… Stęsknił się… Nikt konika nie drapie, co? Ten brzydal Jan to taki nieczuły właściciel… – szeptał Diogene. Wkrótce wyruszyli w dalszą drogę. Na początku, z głuchym tup tup, jechał rycerz Jan Maria. Potem, rozglądając się niepewnie dookoła, ciągle blady na twarzy książę Jarosław. Na końcu szeroko uśmiechnięty mag Diogene. Dokoła nich las szumiał swoją odwieczną opowieść, a szara mgła, nisko płynąc i pieszcząc jego poszycie, słuchała jak zwykle z uwagą… – Dziadziu, dziadziu! – wyrwał się mały Hans – Oni w końcu jadą po przygodę, prawda? – Cóż… – mruknął Georg – mój dzielny pomidorku, sam się przekonasz… Elf Edwin i elf Edmund kontemplowali śliczne, poranne, różowe niebo, błękitną toń wody, kawałek żółtego brzegu, zieleń mokrego lasu tudzież własny dobry humor. – Edwin, cóż to za… miękki smak widoku! – Edmund, oto jest… oto jest dławiąca melancholia rzeki… by zacytować poetę: „rzeki – ojczyzn zakola, kto wami nie zakręcał, ten nie wie, cóż to zawiłość jest…” Zgodnie westchnęli, poruszeni do głębi. – Tutaj ma być przeprawa tratwą przez rzekę. – Masz racje Edmund! Oto i nawet jest tablica odpowiednia. Kawał jasnego drzewa, z nabazgranym byle jak rysunkiem tratwy z białym żaglem oraz pyszniącą się starannym, wysoce realistycznym wykonaniem małą, srebrną monetą, był przybity do jednej z przybrzeżnych wierzb płaczących. – Tak, ale patrz Edwin, jakie to typowo ludzkie; tablica jest, a przewoźnika ani śladu. – Owszem, bardzo stereotypowe… Jakość usług jest u nich bardzo niska. By rzec inaczej: „Usługi jak te leniwe sługi, piorą skarpety wielkich panów, zamydlając historii czyny, brudną pianą!” – Och, Edwin… Po drugiej stronie rzeki stała zaryta w piachu tratwa. Troszkę dalej tkwił wśród bujnych traw mały domek. W domku snem sprawiedliwego spał przewoźnik. Bycie przewoźnikiem jest fascynującą sprawą. Masz rzekę, dwa brzegi i ileż nieskończonych możliwości! Klient kapryśny – to chce z lewego brzegu na prawy, lub też – o szalona istot wszelkich naturo – z prawego na lewy! Dioniz Młodszy całkowicie rozumiał głębokie refleksje swego szanownego ojca, Dioniza Starszego. W pełni podzielał zamiłowanie rodziciela do tego szlachetnego, a jakże potrzebnego zawodu – przewoźnictwo jest wszak gwiazdą wśród fachów! Pamiętał także przestrogę ojca: „Dioniz – mawiał sędziwy starzec – Dioniz, synu, dam Ci radę, ostateczną i jedyną radę, jaką mogę Tobie służyć. Brzmi ona: Synu, nie wnikaj! Po prostu NIE WNIKAJ! Nie interesuj się, czemu to jakiś rycerz nagle chce z lewego brzegu do prawego. Nie pytaj kupca o powody pośpiechu przeprawy z prawego brzegu do lewego. Nie wtrącaj się w sprawy kmiotka z brudnym paluchem w jeszcze brudniejszej gębie, chcącego przepłynąć na drugi brzeg. Za nic nie medytuj nad motywami mnicha przeprawiającego się 12 razy dziennie w tą i w tamtą. Nie, mój synu, nie wnikaj, nie filozofuj, nie dociekaj, nie drąż, nie wierć, nie penetruj – a zachowasz pogodną duszę i zdrowy szacunek dla wszystkich rodzajów istnień chodzących po tej ziemi.” Dioniz po latach docenił mądrość oraz przenikliwość swego ojca i nie wnikał. Tak po prostu; nie wnikał. – A wuj Albert… – Mały Hans próbował wtrącić opowieść wuja Alberta o tym, jak kiedyś na tratwie wychę… – Hans, rycerzu lśniącej lancy – powiedział spokojnie Georg – wszyscy doskonale wiemy, co chcesz powiedzieć, ale moja historia nie jest o wuju Albercie i jego chorobliwych chuciach… Cóż… Ależ tak… Do elfów dopłynął najpierw smród. A w zasadzie to na nich napadł. Nie było to – jak zwykle z zapachami bywa – powolne, leniwe nadpłynięcie, lecz nagłe, ostre, gwałtowne buchnięcie esencji wyziewów egzystencjalnych z ciała barbarzyńcy… Potem z przybrzeżnych zarośli wyłoniły się dwie wielkie, kanciaste sylwetki, z zamyślonymi minami kroczące powoli brzegiem rzeki. – Patrz Edwin – zagadnął elf Edmund – dwaj barbarzyńcy. – Ano, Edmund – zgodził się zagadnięty – dwaj… Łamią nam symetrię smutnej, słodkiej depresji rzeki. Jak by to poeta mógł ująć: „Umierała w ciszy piasków, złamana przez meandrów biologiczny mutacji kaprys… ciał obcych brzemię łamię nam zmysłów cienie!” Barbarzyńcy dotarli w końcu do przeprawy. Popatrzyli na elfów i zmarszczyli swe gładkie czoła. – O, elfy – powiedział barbarzyńca Ed. – Toć widzę, Ed – odparł barbarzyńca O – dwa elfy. Elfy dwa. Dwa elfy i dwaj barbarzyńcy spoglądali na siebie nieufnie. – Panowie zapewne także chcieliby skorzystać ze szlachetnych usług człowieka zwanego popularnie przewoźnikiem – zapytał uprzejmie elf Edwin, chcąc przełamać czar niezręcznego milczenia. Barbarzyńcy zgodnie zamrugali niebieskimi oczkami, a ich blond czupryny zafalowały gwałtowniej. – Hę? – mruknął O. – Huh? – dodał konstruktywnie Ed. – My tu za gwoździem przyszli – dodał O – gwóźdź na kłodzie, kłoda na rzece, znaczy gdzieś tu jest ruchomy płatny bród! Teraz swoimi wielkimi zielonymi oczyma zamrugały zgodnie elfy. – Ruchomy płatny bród? – zamyślił się elf Edmund – Panowie zapewne zastosowali tą wyszukaną metaforę w stosunku do przewoźnika… – Hę? – przerwał mu Ed – Kłoda z gwoździem na rzecze, to i bród ruchomy musi być! O! Tam jest tablica! – Toć widzę, Ed… – odparł O. – Edmundzie – wtrącił się elf Edwin – choć stylistyka wypowiedzi panów nieco kuleje, lecz sens pozostaje jasny. Aby całość ująć bardziej poetycko: „bród ruchomy… stopy nie zamoczone… drugi brzeg zamglony i niedługo rozdziewiczony przez stopy suche, acz głuche na duszy łkania…”. – Och, Edwin… – zachwycił się Edmund. – I teraz będzie przygoda – wykrzyknął mały Hans – ponieważ oni się pobiją i… – Spokojnie, mój dzielny rycerzu – upomniał go Georg – Cóż… nie wszyscy od razu biją się o byle co, Hans. Poza tym do brodu zbliżali się… Rycerz Jan Maria rzutem oka wojownika ocenił strategiczną sytuację przy brodzie. Czterech osobników, po dwóch z wielce nieprzewidywalnych ras. Barbarzyńcy, których myśli, choć z pozoru proste jak królicze uszy, potrafiły zawitać w takie meandry paradoksu, iż… Rycerz Jan nie mógł się pochwalić startą krwią z miecza, za którą leżałby zwłoki barbarzyńcy. Widać jego prowokujący przydomek wykraczał poza ich wąskie horyzonty intelektualne. Za to miał okazję oglądać powykręcane resztki po rycerzach, którzy przecenili siłę swego miecza i moc pancerza, lecz przede wszystkim nie docenili doświadczenia przeciwnika. Rycerz Jan Maria zawsze był zadania, iż gdyby powszechnie dostępne były Widoki z królikami zamieszkującymi sobie Barbarię, to liczba śmiertelnych zajść wśród rycerstwa zmalałaby znacząco. Z kolei Elfy… Jan Maria powstrzymał się od splunięcia. Cholerni odmieńcy. Elf, choć wyglądał zazwyczaj jak wymalowany i wystrojony transwestyta, był istotą magicznie potężną i przez to bardzo niebezpieczną. A tutaj stały sobie aż dwa zadowolone z siebie elfy. Gotowe w każdej chwili pokłócić się śmiertelnie o kolor padającego na wodę cienia drzew. Dobrze chociaż, iż sprowokować elfa do walki mógł chyba tylko drugi elf – urażony jakaś „mało zabawną meta-post-neo-metaforą”. Rycerz Jan – człek doświadczony – wiedział, iż śliczna pogoda jest czynnikiem sprzyjającym – elfy są jak barometr – radosne w słońcu, a ponure w deszczu. – A co to są trans… – zapytała mała Krista – …scyci dziadziu? – Wuj Albert opowiadał kiedyś jak takiego wychę… – zdążył wtrącić Hans. – Cóż… – zgromił go wzrokiem Georg – Kristo, transwestyci są to mężczyźni, którzy przebierają się za kobiety w celach… cóż by tu rzec… rozrywkowych. – Ależ wuj Albert… – próbował coś dodać Hans. – Jakież dziwne są elfy… – przerwała mu Krista – bardzo dziwne… – Cóż, elfy są Dziwne – podsumował Georg – Pamiętajcie, moje rybki, nigdy nie przyjmujcie słodyczy od obcego elfa i pod żadnym pozorem nie zostawajcie z nimi sami w pomieszczeniu! A wracając… – Patrz Edwin – powiedział elf Edmund – Następni chętni do przeprawy… Ludzie… – Tak, Edmund, ludzie… – Słowo „ludzie” Edwin wypowiedział opuszczając głoskę „l”– „udzie”. W elfim slangu ulicznym „udziec” to najniższy rodzaj męskiej prostytutki, sprzedającej się za psie pieniądze byle klientowi. Elfy wybuchnęły śmiechem. Rycerz Jan Maria złym okiem łypnął na zgromadzone towarzystwo. Lekko demonstracyjnie położył dłoń obleczoną elegancką, czarną rękawicą na równie czarnej, masywnej głowni miecza. Mag Diogene z uśmiechem pokiwał głową na przywitanie, a książę Jarosław z wielką ciekawością spoglądał na barbarzyńców. Elfy widział już wcześniej i nie zrobiły na nim wielkiego wrażenia. Poza tym trudność wielką sprawiało mu rozpoznanie płci u tej rasy, co nie raz bywało przyczyną mało zabawnych wydarzeń na dworze… Ale barbarzyńców jego oko jeszcze nie oglądało. Książę był pełen nabożnej admiracji dla zamazanego widoku ich ciał do chwili, gdy zbliżyli się na tyle, aby poczuł ich smród… Rycerz Jan zakręcił nosem. Koń Janina zastrzygł uszami. Mag Diogene szybko rzucił na siebie małe wewnętrzne zaklęcie czystego powietrza. Książę Jarosław zaś został skazany na niepewne odczuwanie swego jestestwa w ciężkich, spoconych oparach odoru cielesnego barbarzyńcy. – Witam Waści – zakrzyknął raźnie mag – Jak widzę przewoźnika brak? – Ugh – odparł O – Ramienia silnego, a bród ruchomy w przód popychającego brak. – Zapewne… – odpowiedział Diogene – Zapewne, jak znam życie, śpi zapyziały w brudnym wyrze… – Interesująca teoria – wtrącił elf Edmund – Ludzkie życie jest tak krótkie, a wy jeszcze je przesypiacie. Smutek pokrywa mgłą me oczy… – Edmundzie, pozwól… – dodał elf Edwin – iż ujmę to tak: „jak liście kaprawe, niemrawe – człowiecze dzieci z drzewa czasu spadają – na grunt zimnego dupska jętek krótkiego życia – jakże świat nie może płakać – nad żałosną nicością liści gnicia…?” – Och, Edwin – wzruszył się Edmund – to jest… takie… prawdziwe… Rycerz Jan zazgrzytał ze złości zębami. Cholerne elfy i ich cholerne dowcipy na temat długości życia. Elfy jako takie były istotami długowiecznymi, żyły prawdopodobnie dobrze ponad 600 lat. Nikt nie wiedział, ile dokładnie. Lecz przerastało to i tak o parę długości średni czas życia innych rozumnych ras. Mag Diogene taktownie zignorował typową elfią złośliwość. W końcu ich marne dowcipy są zawsze takie same. Spotkałeś jednego elfa uważającego się za szalenie dowcipnego, to jakbyś spotkał je wszystkie… – Jak rozumiem – zwrócił się do elfów – żaden z Waści nie próbował go budzić? – Budzić? – zdziwił się Edmund – Pan raczy żartować… Przerywać tą akcydentalną metaforę pogodnego dnia prostacką magią która łamie… – Tak, tak – zgodził się szybko mag – rozumiem. Takowoż nam się spieszy, więc… Diogene spojrzał na drugą stronę rzeki, gdzie przycupnęła sobie maleńka chatka z – przypuszczalnie – przewoźnikiem w środku. Mag zmierzył okiem odległość. Hm… Sztuka magiczna jest sztuką dokładnej miarki w oczach. Logarytmiczna skala, w jakiej są wyskalowane czary, wymaga skupienia i dokładności. Niejeden już mag, ku uciesze gawiedzi, wyprawił się w zaświaty, myląc przy rzucaniu czaru poziom 10 z 11 czy kulę ognistą ze smarkiem diabła. Diogene chciał obudzić przewoźnika, a nie poparzyć go, spalić mu owłosienie czy, nie daj boże, jego marną chatkę. Czary ogniste odpadają… Może coś z czarów akustycznych? Taki, powiedzmy, grzmot stożkowy na poziomie… hm… 2? Mag skupił się, wypowiedział w myślach formułę, wyskalował zgodnie z wybranym poziomem i… Dioniza Młodszego, który we śnie pracowicie chędożył dorodną, rumianą chłopkę Marynię z pobliskiej wsi, precyzyjnie trafił czar grzmotu stożkowego. Grzmot stożkowy działa prosto – wytwarza różnicę ciśnienia pomiędzy dwoma zadanymi punktami w przestrzeni. Różnica owa zależy od poziomu czaru. Dioniz Młodszy, mający już już dojść do swego upragnionego celu, ogłuchł na chwilę. Po czym zerwał się oszołomiony. Ach! Po rumianej, a dorodnej chłopce Maryni ani śladu, a… „Gwiazdy nade mną, wzwód we mnie” przypomniała mu się słynna, filozoficzna sentencja mnicha Epididymisa, cytowana często przez jego szanownego ojca, Dioniza Starszego. A w rzyć! – zaklął krótko Dioniz trzeźwiejąc z romansów. Intuicja zawodowego przewoźnika szybko przebiła się przez mroczne opary erotycznych snów. Grzmoty w pogodny dzień oznaczają li tylko jedno – klient magiczny się niecierpliwi. I zaprawdę nie warto wystawiać cierpliwości tego typu klientów na próbę. Dioniz Młodszy jednym ruchem poprawił sobie fryzurę, po czym raźno przystąpił do obowiązków. Bo był wszak profesjonalistą. |