Varia Ever szalała z wściekłości. Ten drań Tsudmondt najwyraźniej zamierzał się tylko przyglądać. Nie wątpiła, że stoi w oknie i zaciera ręce z uciechy. Hrabia nie chciał podpisywać dokumentu. Uczynił to, by zadowolić lud. Egzekutorka odnosiła wrażenie, że wcale by się nie zmartwił jakąś małą kompromitacją Gildii. — Wynoście się!! — Wrzasnęła zza pleców strażników. — Natychmiast rozejść się, albo poczujecie gniew egzekutora! Jej słowa spotkały się z kompletnym brakiem zrozumienia. — Oddać go nam! — Sami mu zrobimy egzekucję! — Racja! Dawać go! — Wracać do domów, albo!... — Zaczęła ponownie Varia. — Zamknij się, suko! Egzekutorka oblizała wargi. Powietrze zafalowało od gorąca. — Duszno wam, rybeńki? — Mruknęła pod nosem. Po drugiej stronie placu Carys Abigail przetarła spocone czoło. Ta to umie rozgrzać towarzystwo. Szczupły, siwiejący mężczyzna z wyraźną niechęcią otworzył drzwi. — Niech pan wchodzi i nie robi widowiska. Cóż takiego się wydarzyło, że pani Ever wyjawiła postronnej osobie jedną z tajemnic naszej organizacji? — Postronnej? — Jest pan, zdaje się, zwykłym tropicielem. Galvay wyczuł okazję, by wytargować czas potrzebny na obejrzenie wzoru. Pochylił głowę. — Nie ma zbyt wielu... szarych. Jesteśmy dość... przydatni. — Dyszał z udawanym oburzeniem, grzbietem dłoni trąc czoło i zamknięte powieki. — Biegłem przez... całe miasto. Mamy kłopot na rynku... — Oparł się o ścianę. — Chodzi o skazańca — Spojrzał spode łba na Daphoe’a. Ty sukinsynu. Carys miała rację... — Zobaczmy. Wirująca podłoga, nagły, pulsujący ból skroni i szum w uszach. Galvay przeraził się, ale zdołał przytomnie zareagować. Tłum, więzienie, Varia, tylne wyjście, bieg. Szybko! Przeklęty fioletowy! Zamroczony tropiciel osunął się na kolana. Tłum, więzienie! — krzyczał w myślach. Varia, wyjście, bieg. Szybko!! Próbował udawać, że to tylko zmęczenie. Tłum, więzienie — powtarzał. Szybko!!! — Tak, chyba rzeczywiście muszę interweniować. Idziemy! — Ja już... nie mogę. Biegłem... — Położył się na plecach. — Proszę wybaczyć. Nie mogę. — Oddychał z trudem. — Przyślę tu kogoś. Sufit też się kręcił, więc Ivnebrall zamknął oczy. Zimny pot spływał mu po skórze. Zadrżał. Na Wieczne, nie wyczytał chyba... Nie zdradziłem mu... Cichy dźwięk. A potem nerwowy szept. — Musisz wstać. Mężczyzna zamrugał oczami i zobaczył bose stopy. Uniósł wzrok. W drzwiach stała rudowłosa dziewczynka ubrana w różową koszulę nocną. Chyba tracę zmysły — pomyślał Galvay, wpatrując się w haft przedstawiający białego króliczka. — Wstań. — Powtórzyła z przejęciem mała. — Gospodarz zaraz przyjdzie. — Dziwka!! — Brać ją! Rozwścieczona tłuszcza z nową energią zaczęła napierać na szpaler coraz mniej pewnych swego strażników. — Z drogi, psy! W stronę broniących aresztu poleciały kamienie. Wyczerpana, choć uszczęśliwiona Carys usiadła na ziemi. Udało jej się nie dopuścić do paniki, kiedy Varia użyła swoich słynnych Zdolności, a nawet zorganizować ludzi na tyle, by wynieśli tych, którzy zasłabli od żaru. Więcej, telepatka sprawiła, że akcja egzekutorki podsyciła jeszcze gniew zebranych. Teraz był to już dość regularny szturm. Galvay... Gdy tylko mag zniknął w ciemnościach nocy, łysy człowieczek posłusznie wdrapał się na schody. Drzwi do pokoju numer cztery znalazł otwarte. Bez zastanowienia przestąpiwszy próg, gospodarz zatrzymał się zdumiony. Nie zobaczył bowiem wysokiego bruneta, tylko znajomą rudą smarkulę stojącą boso w głębi pokoju swego opiekuna. — Co tu robisz, panienko? Nie wolno ci wychodzić. Dziewczynka patrzyła na niego w milczeniu. Cóż, często się zastanawiał, czy z nią aby na pewno wszystko jest w porządku. Zawsze dziwnie się zachowywała. Kiedy Daphoe zostawił ją na kilka dni w domu pod jego opieką... Ech, lepiej nie mówić. — Wracaj do siebie, albo wszystko powiem wujkowi. Brak odpowiedzi. Mężczyzna westchnął i z nieszczęśliwą miną ruszył w jej kierunku. Żeby tylko nie zaczęła ryczeć — pomyślał i na tym skończyły się jego troski. Ivnebrall wyszedł zza drzwi i zamachnął się brązową figurką. Uderzony w potylicę gospodarz upadł na podłogę. Z nosa i uszu pociekła mu krew. — Chyba przesadziłem. — Wystraszył się tropiciel. — On... ...nie żyje? — To, czego szukasz, znajduje się w metalowej szkatule w tej skrzyni. — Powiedziało poważnie dziecko, w ogóle nie zwracając uwagi na trupa. — Co?... — Zareagował dopiero po chwili. Rozejrzał się z roztargnieniem. — Ach. Świetnie. Po prostu wspaniale — Galvay skrzywił się, bo mebel wyglądał solidnie. — A tu... — Dziewczynka nieśmiało wyciągnęła dłoń, na której leżało kółko z kilkoma kluczami. — Kim ty właściwie jesteś? — Zapytał ostrym tonem, mrużąc czarne oczy. — Skąd wiesz, czego chcę? — Nie zabijaj mnie. — Wyszeptała prawie bez tchu. Ivnebrall nie wierzył własnym uszom. Przez chwilę stał jak wmurowany. Powoli odstawił posążek na miejsce, a potem delikatnie odebrał cenne klucze. Przykucnął przy kufrze. Otwieranie obu skrytek poszło sprawnie. — Co to? — Wyciągnął jakąś książeczkę. — Jego zapiski. Musisz już iść. — Kim jesteś? — Spytał tym razem łagodnie. — Shania. — Powiedziała i uciekła. — Zacze... Nie miał czasu. Opanował się jeszcze na tyle, żeby zachować spokój, mijając ochroniarzy na dole. Na szczęście nie pytali o nic. Znalazłszy się na ulicy, zaczął biec, lecz od razu dostał zadyszki. Kłuło go w boku. Był wyczerpany psychicznie i fizycznie. Spodziewał się pościgu, ale stracił siły do działania. Zrobił kilka niepewnych kroków i zatrzymał się. Carys wyczuwała pod maską gniewu narastającą panikę Varii. Lada moment egzekutorka mogła zrobić jakieś głupstwo. A wtedy padną trupy. Czemu tak długo? Idzie pieszo? Dziewczyna wystraszyła się. Całkiem możliwe. Tylu ludzi kręci się po mieście, że pewnie trudno o wolną dorożkę... Żeby tylko... Ivnebrall kołysał się w rytm uderzeń kopyt. Siedział z zamkniętymi oczami, oddychając z wysiłkiem. Przez chwilę nie myślał o niczym. Poczuł się trochę lepiej. Na zakręcie podparł się ręką, ale zaraz oderwał ją od siedzenia. Zdumiony zbadał palcami resztę wnętrza dorożki. Lód?! Przycisnął chłodne dłonie do czoła. Niemożliwe... Pochylił się. Raczej szron — pomyślał, kreśląc wzory w białym nalocie. Różowy, fioletowy — zaczął wyliczać. Szary, czerwony, pomarańczowy, żółty, srebrny. Zielony. Nie ma czegoś takiego. To nie ma prawa się dziać. Energię można tylko oddać lub zmienić. Nigdy zabrać. Czwarty dogmat Gildii. Jednak to nie zdarzyło się po raz pierwszy, a Galvay nie należał do ludzi, którzy zaprzeczają faktom. Wyciągnął rękę ku drzwiczkom i już bez większego zdziwienia popatrzył na błękitną iskierkę przeskakującą na klamkę. Derton Tsudmondt uważał się za dość dobrego człowieka. Jednak od pomoru Zirrconium złowróżbne, jakby obce myśli przemykały przez umysł zdruzgotanego hrabiego. Jakiś wewnętrzny głos szydził z banalnej przyczyny kryjącej się za rozpaczą mężczyzny. Gorzki smak miała ta ironia podszyta szaleństwem; gorzki i cierpki. Nikt... prawie nikt nawet nie domyślał się, jak bardzo tragedia miasta wstrząsnęła hrabią. Miał żonę, dwoje legalnych dzieci. Ale jego serce należało do innej kobiety, która niczego dla siebie nie żądała... i do małego chłopca, lubiącego konie i szachy. Zupełnie jak jego ojciec... Zacisnął szczęki, oburącz oparł się o framugę wielkiego okna. Stojąc samotnie w ciemnej komnacie ratusza mógłby pozwolić sobie na łzy, których bardzo potrzebował. Ale bał się... Bał się, że potem ich nie powstrzyma. Patrzył na rozwrzeszczany tłum i podzielał jego żądzę krwi. Niestety, nie umiał rozumować tak prosto jak oni. Nawet gdyby osobiście rozszarpał maga zieleni, nie znalazłby odpowiedzi na pytanie, dlaczego to wszystko w ogóle się wydarzyło. Sprawca pomoru był nikim. Wariatem. Nie działał sam. Kto tak naprawdę rozdawał karty? Sylden? Archipelag? Gildia? Tsudmondtowi nigdy się nie podobało, że panoszyła się w jego kraju, a teraz wręcz skręcał się z wściekłości. Tysiąc przypuszczeń i oskarżeń, ale żadnego punktu zaczepienia. Varia znalazła się między młotem a kowadłem i coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę ze swego trudnego położenia. Gdzie ten Ivnebrall? I — co ważniejsze — gdzie Daphoe? Czemu to tak długo trwa? Poczuła, że opada z sił. Musiała podjąć decyzję. Efektowne uśmiercenie paru osób mogłoby otrzeźwić resztę. Egzekutorka już dawno pokazałaby, na co ją stać, gdyby nie obawa przed zemstą Tsudmondta. Dalsze cackanie się tylko wyczerpie ostatnie rezerwy aury i zapewne nie przyniesie żadnych rezultatów. Naprawdę nie wiedziała, co czynić. Hrabia najwyraźniej oszalał, skoro do tego doprowadził. Wystarczyłoby, żeby wydał rozkaz straży miejskiej!... Miała ochotę rozpłakać się ze złości. Tymczasem tłum przycichł. Na twarzach malowało się zaskoczenie, jakby przez wiele głów równocześnie przemknęła myśl: co ja tu robię. Zbici z tropu ludzie rozstępowali się przed Daphoem. Carys ruszyła w stronę narożnej kamieniczki. Ivnebralla nie było. Spokojnie. To oczywiste, że zjawi się trochę później — pomyślała, ale bała się bardzo. Upływające minuty dłużyły się niemiłosiernie. Zwinięta na łóżku Shania mocno zaciskała kciuki, powtarzając w myślach modlitwę-życzenie. Nie miała wcale pewności, czy się uda. Nie rozumiała, czemu jej wizje ukazały zwykłego tropiciela jako osobę, która odegra znaczącą rolę w całym przedsięwzięciu. Czasem nawet srebrni mają problemy z zaufaniem swym Zdolnościom. Jedno nie ulegało wątpliwości — wujek nie będzie szczęśliwy, kiedy zajrzy do swego pokoju. Dziewczynka zachichotała nerwowo. — Cara! — Wołanie gdzieś z mroków uliczki. — Jestem! — Dziewczyna ruszyła truchtem w stronę źródła dźwięku. — Szybciej, za mną! — Tropiciel odwrócił się i pobiegł przed siebie, narzucając tempo, któremu z trudnością mogła sprostać. — Masz?... Znalazłeś? — Krzyczała. — Cicho, na Wieczne! — Dotarłszy do skrzyżowania, wyhamował nagle i złapał jej rękę, zmuszając do zmiany kierunku. Po niedługim czasie znaleźli się naprzeciwko drzwi osadzonych w ścianie nieco odrapanej kamienicy. — Tędy wyszedłem... — Mruknął Galvay. — Nie ma klamki. — Zauważyłem. Szkoda, że dopiero teraz. Carys rzuciła mu wymowne spojrzenie. — Możemy zapukać. Ivnebrall bezradnie pokiwał głową. Sklejone potem kosmyki włosów właziły mu do oczu. — W porządku. — Odetchnęła. — Nie musimy robić tego dzisiaj. Bezpieczniej będzie... — Nie. — Padamy z nóg. — Argumentowała, jednocześnie zadając sobie pytanie, jakim cudem on miał jeszcze dość energii, by tak gnać.— Główne wejście do ratusza jest... hm... zablokowane. Tędy nie przejdziemy. Powinniśmy zniknąć. — Nie! Inaczej wykręcą się z tego. Coś wymyślą i nasz dowód straci wartość. Jedyną szansą jest zaskoczenie. Kiedy Daphoe wróci i zobaczy... — Zamilkł i skrzywił się. — Co? — Zdaje się, że sam włożyłem mu broń do ręki. Oskarży mnie... Nie możemy im dać ani chwili czasu. — Dobrze. Więc co zamierzasz? Galvay przygryzł dolną wargę i utkwił spojrzenie w drzwiach. Carys głośno westchnęła. — Są solidne. Nie mamy narzędzi. Poza tym nie umiem... — Ja też nie. Ale... Przypomniałem sobie. Już kiedyś coś podobnego zrobiłem... Zostawione na mrozie przedmioty stają się kruche, czyż nie? — Nie wiem. Zwrócimy na siebie uwagę. Proszę cię... — To jedyna droga. Odsuń się. — Popchnął ją lekko. Niespodziewany powiew zimna sprawił, że zadrżała. Szron pokrył bruk wokół tropiciela, który ustawił się bokiem i nagle z całej siły kopnął. Deski trzasnęły, rozpadły się na bryły, które upadając rozbijały się znowu, zupełnie jakby miejsce drewna zajęło nagle szkło lub lód. Dziewczyna oniemiała. — Nie stój tak. — Usłyszała nagle tuż przy uchu. — Nie dotknij tego czasem. Przeskoczyli szczątki drzwi, a korytarz szybko zawiódł ich do wyjścia na niewielkie podwórko. Przebiegli przez jedyną bramę i znaleźli się na głównym dziedzińcu ratusza. W pędzie minęli areszt. — Cara. Straż. — Przeprowadzę nas... Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Egzekutorka wyprostowała się, oparła ręce na biodrach i z miną zwycięzcy obserwowała rozchodzących się mieszczan. Nagle, zdawszy sobie sprawę, na co się poważyli, usiłowali czym prędzej zniknąć. Ach! Gdyby miała pod komendą choć część straży miejskiej, urządziłaby temu miastu taką pokazówkę... Jak na zawołanie pojawili się ludzie Tsudmondta. Większość zajęła się rozpędzaniem ostatnich niepokornych, ale dziesiątka skierowała się wprost ku magom. — Prosimy z nami. Hrabia czeka. — Nie widzicie, że jesteśmy odrobinę zajęci? — Warknęła kobieta. — Obawiamy się, że to rozkaz. — Nie ustąpili. Varii nie spodobało się, że Daphoe nagle zbladł. |