 | Ilustracja: Łukasz Matuszek |
Wtorek miał być dniem absolutnego wyciszenia i ostatecznego zogniskowania myśli na środowym cudzie. Mirosław spał w ubraniu, aby zaraz po przebudzeniu opuścić mieszkanie. Chciał wymknąć się niezauważenie, więc poruszał się z zamkniętymi oczami, wymacując bezpieczną ścieżkę. Potknął się tylko jeden raz i tylko się skrzywił, gdy drzazga wielkości zapałki zagłębiła się w paluch u lewej nogi. Za drzwiami mieszkania odetchnął z ulgą i otworzył oczy. Bez wahania skierował się do parku — miejsca sprzyjającego medytacjom jak żadne inne. W alejce bukowej, w której najczęściej pracował, miał zapewniony spokój — Julia już miesiąc temu przyjęła do wiadomości zakaz pokazywania się w tamtej okolicy. Siedział na ławce i układał chybotliwe konstrukcje z palców. Zapobiegliwie wcześniej zajął się wszystkim, co należało zaplanować i przemyśleć; teraz pozostawało tylko czekać. Mijały godziny, a Mirosław rozsmakowywał się w nieznanym mu dotychczas znudzeniu. Myśli błądziły od buka do buka, ześlizgiwały się bezowocnie po starych pnączach i przeciskały pomiędzy prętami płotka otaczającego niewielki staw. Z lekkim opóźnieniem napływały impulsy podstawowych potrzeb fizjologicznych. Zewsząd uderzały luźne skojarzenia. Szczególnie liczne wywoływała kaczka nurkująca w stawie: kaczka w cieście, w pomarańczach, z sosem grzybowym… A więc tak wygląda myślenie przeciętnego człowieka, który nie dosięgnął tajemnicy Odkrycia. Mirosław prychnął lekceważąco. Gdyby miał nieszczęście na co dzień prowadzić tak bezsensowną i płytką egzystencję, rzuciłby się do pierwszego lepszego stawu i wsadził głowę pod wodę na wystarczająco długo, żeby się przekonać, że prawda leży gdzie indziej. Jakaś przytulona para sunęła alejką w nabożnym milczeniu. Mirosław pomyślał o ostatnim wieczorze spędzonym u Julii jakiś tydzień temu. Wracał wtedy do mieszkania sam, grubo po północy — musiał przecież sprawdzić lustra. Julia tradycyjnie nie chciała mu towarzyszyć i już nawet nie powtarzała swojej starej wymówki: „nie mogę patrzeć w te lustra”. Unikanie mieszkania Mirosława było jedynym, czego trzymała się tak konsekwentnie, odkąd wtajemniczył ją w swoje plany. Z rozmyślań wyrwało Mirosława uderzenie kasztanem w tył głowy. Odwrócił się gwałtownie i zamarł. — Co tu robisz, Julio? — skrzywił się, jak by właśnie wypił duszkiem szklankę soku z cytryny. Znów cisnęła kasztanem, tym razem celując w oparcie ławki. Mirosław wstał i powoli podszedł do dziewczyny. — Pytam, co tu robisz? — powtórzył szorstko. Właściwie w niczym szczególnym mu nie przeszkodziła, lecz oburzeniem napawało go już to, że złamała zasadę i przyszła do parku. Julia była blada i jakaś przygaszona; unikała jego wzroku. W moment zrozumiał, że tym razem nie mogła udawać. — Co się dzieje? — zapytał zaniepokojony. — Nic, nie przejmuj się mną — szepnęła po chwili. Syknęła, kiedy chwycił ją za ramię i lekko potrząsnął. — Julio? — zawiesił głos, oczekując jednoznacznej odpowiedzi. Gdyby powiedziała, że wszystko w porządku, uwierzyłby; mógłby nawet zignorować niezdrowe lśnienie oczu, łzę spływającą po policzku, zduszony głos. Potrafił jej wierzyć bez zastrzeżeń, być może właśnie dlatego, że było to tak nielogiczne. Nie zbyła go fałszywym zapewnieniem. Bez słowa podwinęła rękawy — jej ramiona były poznaczone krwawymi pręgami, które na łokciach zlewały się w rozległe rany. — Też próbowałam. Nic z tego nie wyszło — wyjaśniła. — Sam widzisz, nawet jeśli tobie się uda, to będziesz tam sam. Samiuteńki — chlipnęła. — Tutaj masz mnie. Miałeś też przyjaciela, ale ostatniej nocy Zygmunt podciął sobie gardło odłamkiem lustra. Mirosław usiadł ciężko pośród suchych liści i jęknął. — Prosił jeszcze, żeby ci powtórzyć, że nie powinieneś się przejmować, że to takie jego małe męczeństwo w imię twojej nauki. Zupełnie dobrowolne — Julia nie powstrzymywała dłużej płaczu. Mirosław gapił się na nią z otwartymi ustami. Powinien zareagować wprost odwrotnie do wiadomości, które właśnie otrzymał, jednak po raz kolejny zapomniał się i zupełnie szczerze wydukał: — Przykro mi. W jej oczach zapaliły się wściekłe iskierki. — Za późno! — cisnęła mu w pierś gradem kasztanów. — Za późno! — powtórzyła, po czym uciekła, wzniecając burzę rudych liści. Kiedy wieczorem Mirosław wrócił do mieszkania, zadzwonił do Julii, by drżącym głosem zapytać, co z jutrem. Lodowatym tonem oznajmiła, że teraz „tym bardziej” wszystko aktualne. Nie zagłębiając się w szczegóły, przyjął _o do wiadomości i odetchnął z ulgą, uznawszy, że „tym bardziej” każdemu może się wypsnąć. 23 września, w dniu swoich dwudziestych urodzin, Mirosław wstał wcześniej niż zwykle, wcześniej też opuścił mieszkanie. Starał się wykonać jak najmniej czynności, aby móc potem z czystym sumieniem stwierdzić, że wszystko uległo cudownej przemianie bez jego udziału, wyłącznie za sprawą wyjątkowości owego wrześniowego dnia. Julia czekała na niego przy wejściu do parku. Trwożliwie rozglądała się na boki i nerwowo skubała niewielki, żółto-zielony liść. Podzielony na różnobarwne połówki był wprost wymarzony, aby zapisać na nim słowa będące, według Mirosława, kluczem do Odkrycia. — Weź — szepnęła Julia, gdy tylko się zbliżył. Ukrył listek w dłoni i skinął głową, chcąc odejść. Nie zamierzał skorzystać z wyświechtanej formułki podziękowania. — Obiecaj… — zaczęła niepewnie — obiecaj, że cokolwiek się stanie, zawsze będziesz mnie kochał. — Obiecuję, obiecuję… — burknął ze zniecierpliwieniem. Spojrzała na niego zdumiona, gdyż nie oczekiwała odpowiedzi. — Obiecuję wreszcie naprawić ten cieknący kran — dodał i uśmiechnął się blado. — Ech, to twoje poczucie humoru… — westchnęła jakby z żalem. — Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Idź już — ponagliła i odwróciła się do niego plecami. — Tak, idę, bo jeszcze nie zdążę na… na obiad. I poszedł, ściskając w dłoni niewielki żółto-zielony liść. Włóczył się po mieście, co chwila zerkając na zegarek, który Julia podarowała mu rok temu. Wskazówki jakby się ociągały, złośliwie oddalając upragnione południe. Mirosław z trudem zachowywał spokój. Błądząc po miasteczku, co chwila wdeptywał w kałuże, zahaczał o latarnie i zderzał się z przechodniami. Wierzył jednak, że nieuchronne już Odkrycie wynagrodzi mu z nawiązką ten nerwowy, najdłuższy w jego życiu poranek. Do mieszkania dotarł o wpół do dwunastej. W progu stanął jak wryty. Mimo wcześniejszych przygotowań, nic nie wyglądało tak, jak powinno. Na środku pokoju stało ogromne zwierciadło w dębowej ramie. Do tej pory ukryte pod łóżkiem, zasłonięte ciężką płachtą, dziewicze — było ostatecznym atutem, którym Mirosław miał zamiar się posłużyć. Tymczasem jakaś tajemna siła wyciągnęła je na światło dzienne, pozwoliła mu patrzeć… tym samym niwecząc cały misternie ułożony plan! Zrozpaczony Mirosław ze spuszczoną głową podszedł do zwierciadlanej tafli. Drżącymi palcami odlepił od wnętrza dłoni dwubarwny, zapisany kobiecym pismem listek, który już na nic nie mógł się przydać. Dopiero po chwili podniósł wzrok. Jego postać słabo rysowała się na ciemnej powierzchni. Odbicie drżało i falowało, a wreszcie zmętniało zupełnie i rozpłynęło się w nieprzeniknionej czerni. Mirosław ożywił się i patrzył zafascynowany. Skoro zwierciadło reagowało, być może nie wszystko było stracone… Wyciągnął dłoń i powoli zbliżał opuszki palców do tafli. Zatrzymał je tuż przed nią, wszystkie siły skupiając na opanowaniu drżenia. Wreszcie zagryzł wargi, cofnął rękę, po czym naprężył ją i wyrzucił przed siebie. Wrzasnął, gdy zachrobotały kostki palców. Niedowierzająco spoglądał to na zwierciadło, to na swoją dłoń, której połamane palce słaniały się żałośnie jak kwiaty zwiędłego bukietu. Nie chcąc się pogodzić z porażką, szykował się do kolejnej próby, tym razem pochylając głowę jak szarżujący byk. Zanim jednak zdążył uderzyć, zwierciadło rozbłysło delikatnym, mlecznym światłem. Pełen nadziei, spojrzał na nabierający kształtu obraz. Sylwetka o nienaturalnie rozciągniętych kończynach rosła, zbliżała się. Mirosław zupełnie zapomniał o przygotowanych na ten moment przemowach powitalnych. Mrużąc oczy, starał się dojrzeć jak najwięcej szczegółów, wierząc, że po raz ostatni patrzy z tej strony. Kiedy rozpoznał mlecznobiałą twarz Julii, osunął się na kolana. Z jego kieszeni wyślizgnął się zeszłoroczny prezent — zegarek. Brakowało jeszcze pięciu minut do dwunastej… — Dlaczego to zrobiłaś? — jęknął. Julia otworzyła usta i poruszyła wargami, lecz nie dobył się z nich nawet najcichszy szept. — Nie mogłaś patrzeć w moje lustra, tak? — wydusił z siebie, gdy zrozumiał całą prawdę. — Jak mogłaś, jak mogłaś! Przecież przez to byłaś najbardziej niespodziewaną osobą, twoje przybycie wywołało… — zadławił się własnymi słowami. Nie potrafił się cieszyć z faktu, że jego teorie okazały się słuszne. Wyczytał z ust Julii „przepraszam”. — Proszę bardzo — syknął i rzucił się na zwierciadło. Pastwił się nad nim dopóki obcasem nie pokruszył ostatniego odłamka. Rozejrzał się, ciężko dysząc. Lustrzane ściany drażniły go obrazami zakrwawionej postaci w podartym ubraniu. Zamknął oczy i poddał się rozsadzającej go wściekłości. Wirował po pokoju, raz po raz obijając się o ściany, dopóki nie stłukł ostatniego lustra. Ciskając w sufit taboretem, dopełnił dzieła zniszczenia i wreszcie poczuł, że został zupełnie sam. Pod stopami chrzęściły mu srebrzyste okruchy. Przez czerwoną mgłę obserwował grę światła przeskakującego po kryształkach, którymi mieniła się podłoga. Wodził wzrokiem za pojawiającym się i znikającym odblaskiem, aż w jednym z odłamków dojrzał rozszerzone przerażeniem oczy Julii. Odskoczył jak oparzony i cofał się gwałtownie, aż plecami z impetem uderzył w gładką taflę. Przeszło mu przez myśl, że to niemożliwe, skoro rozbił wszystkie lustra. Zaraz jednak tafla pękła z brzdękiem i wypuściła go ze swoich lodowatych objęć. Mirosław nawet nie pomyślał o tym, by chwycić się parapetu. Spadając, ostatkiem sił wmawiał sobie, że okno to też swego rodzaju zwierciadło… |