– Cóż to, u diabła, jest? – zapytał Paul, gdy pojawił się w laboratorium Celine. Końcami palców kobieta trzymała, głaszcząc i przytulając coś, co wyglądało jak osa. Laboratorium pełne było brzęczących i szeleszczących klatek. Z jednej z nich przyglądało mu się stworzenie przypominające jaszczurkę wielkości mniej więcej ludzkiej dłoni, z dużymi, smutnymi oczami i przeciwstawnymi kciukami. Syczało i skrobało zamek, najwyraźniej chcąc, by je wypuścić. Inne klatki wypełnione były różnorakimi bezkręgowcami, pająkami, owadami i jakimiś rzeczami Przemienionymi do tego stopnia, że nie dało się ich prosto określić. Z sąsiedniego pokoju dobiegały nieustanne wrzaski i wycie dużego kota brzmiące jak płacz umierającej kobiety. – To moje najnowsze zwierzątko – odpowiedziała Celine, umieszczając owada w klatce. Był długości jej palca wskazującego, czarny z czerwonymi pasami na odwłoku oraz czarno-czerwonym wzorem błyskawicy na skrzydłach. – To coś w rodzaju szerszenia, ale potrafiącego trawić celulozę. Po wypuszczeniu w rejonie obfitującym w przedmioty z celulozy zaczyna się mnożyć, i to gwałtownie, szybko doprowadzając do zniszczenia surowca. Jest uzbrojony w żądło, oczywiście wyłącznie do obrony. – Sieć nigdy nie pozwoli na jego wypuszczenie – zauważył Paul. – Zostałoby to zaklasyfikowane jako niebezpieczny obiekt biologiczny i natychmiast zdezaktywowane. – Sieć jeszcze na to nie pozwoli – wycedziła ze skąpym uśmieszkiem. – Ani ja – stwierdził stanowczo. – Ten projekt dotyczy przyszłości rasy ludzkiej, nie uwalniania na świat potworów. – Każda potwora znajdzie swego amatora – pogodnie odparła Celine. – Mam ci pokazać moje demony? – Może innym razem. – Paul wycofał się. – Jestem… niezadowolony z powodu tego, jak potoczyło się zebranie Rady. – Absolutnie nie mam pojęcia czemu – szyderczo wycedziła Celine. – Mam ochotę zamordować Chansę – odpowiedział, kontrolując emocje. – Gdyby nie ten jego przedwczesny komentarz… – Wszystko potoczyłoby się dokładnie w ten sam sposób – zaprzeczyła Celine, wyciągając z klatki spore stworzenie przypominające skrzyżowanie pająka i konika polnego. Z tyłu miało duże, skoczne nogi, ale przednia część ciała wyglądała pająkowato, z chwytnymi żuwaczkami i długimi, błyszczącymi kłami. – Chodź, maleństwo, ci podli ludzie niedługo już będą trzymać cię w zamknięciu. – Odwróciła się z powrotem do mężczyzny i potrząsnęła głową. – Reszta Rady jest po prostu zbyt ograniczona – powiedziała jadowicie. – Wszystko, co ich obchodzi, to zapewnienie ludziom szczęścia i satysfakcji w kolejnym, pozbawionym celu dniu. Z biosfery można wydobyć jeszcze tak wiele, lecz oni tego nie widzą. Nawet ty tego nie dostrzegasz. Ludzie to nic więcej jak drobna plamka na ewolucyjnej mapie. – Mimo wszystko naszym zasadniczym priorytetem jest powiększenie populacji ludzi – surowo oświadczył Paul. – Tak, tak – przytaknęła, bez zainteresowania. – Choć dobrze byłoby, gdybyśmy mogli po prostu ewakuować Australię. Stanowiłaby świetne genetyczne laboratorium polowe. – Cóż, zobaczymy – odpowiedział Paul. – Po… następnym zebraniu. – Rzeczywiście – zgodziła się z uśmiechem Celine, głaszcząc trzymanego skoczka. – Już wkrótce, zwierzaczku, już wkrótce. Edmund uniósł wzrok znad talerza z mięsem, gdy przez drzwi tawerny wkroczył Myron Raeburn. Na zewnątrz padała zimna mżawka, która jak zwykle zmieniała ulice w morze błota. Raven’s Mill po prostu… stało się. Pierwotnie Edmund Talbot chciał tylko znaleźć sobie jakieś miejsce w świecie, podobnie jak większość ludzi. Planował wycofać się z aktywnego odtwarzania historii i znaleźć cichą przystań, w której mógłby spędzić ostatnie lata życia. Dawne wieki tkwiły w nim jednak na tyle głęboko, że chciał miejsca, wokół którego mógłby się poruszać za pomocą ograniczonego systemu istniejących dróg. W tamtych czasach główny Jarmark Rekreacjonistów z obszaru zajmowanego kiedyś przez Unię Północnoamerykańską odbywał się w pobliżu miasta Washan, blisko wybrzeża Oceanu Atlantyckiego. Prowadziła tam droga przechodząca przez góry Apallia, a sięgająca rzeki Io. Szukał więc czegoś w pobliżu Via Apallia, ale niezbyt blisko. Był przy tym dość paranoidalny, by życzyć sobie, aby wybrane przez niego miejsce nadawało się do obrony. Ostatni warunek stanowił dobry dostęp do wody i rzeki żeglownej dla łodzi na wypadek, gdyby chciał przetransportować coś dużego. Wybrany przez niego w końcu teren znajdował się na bocznej grani góry, ledwie kilka mil na południe od Via Apallia, w pobliżu miejsca, gdzie droga przekraczała rzekę Shenan. Wzgórza tworzyły tu osłoniętą kotlinę, odcinając widok zarówno od strony rzeki, jak i drogi, przy okazji powstrzymując powodzie. Przez środek kotliny płynął niezbyt duży, nie wysychający strumień, wylewając swe wody przez niewielkie przejście między wzniesieniami. Ziemia w kotlinie była płaska. Zakątek pod wieloma względami prezentował się idealne: bieżąca woda, osłonięty przed widokiem, a za plecami góry. A przy tym jego właściciel mógł stosunkowo łatwo rozszerzać swoje włości. Widok z okien rozciągał się na niewielkie, oczyszczone przez niego pola i otaczające go wzgórza. Spokój i cisza. Krótko po tym, jak się wprowadził, skontaktował się z nim Myron, który również szukał czegoś do osiedlenia się. Znali się od lat i kiedy Myron zasugerował, że mogliby zostać sąsiadami, wyglądało to na dobry pomysł. Potem zjawił się przyjaciel garncarz, następnie drugi kowal. W końcu towarzystwo rozrosło się do tego stopnia, że przynajmniej raz do roku w okolicy zbierała się znacząca liczba rekreacjonistów. Nad strumieniem wyrosła gospoda, potem więcej dróg. Zanim się obejrzał, pojawiło się miasto, duży jarmark i wszystkie związane z nimi kłopoty. Zajmował się zarządzaniem miastem, ale odmówił kierowania Jarmarkiem, choć brał w nim udział. Była to przyzwoita zabawa, choć czasem zmuszała go do używania zatyczek do uszu. Ostatnio zdarzało mu się zastanawiać, czy przypadkiem nie przyszła pora na znalezienie sobie nowego domu. – Witaj, Myronie – odezwał się Tarmac McGregor. Właściciel gospody, barczysty mężczyzna z nadwagą, gęstą brodą i spokojnymi, poważnie patrzącymi oczami odstawił czyszczony kufel i napełnił go piwem. – Wyglądasz na ciut mokrego. – Cudowna pogoda. – Wysoki, szczupły, z rzadkimi blond włosami i silną opalenizną farmer otrzepał pelerynę. Jeśli nie liczyć pobrudzonego błotem białego fartucha, ubrany był w strój z epoki. Zdjął fartuch i powiesił go obok peleryny. – Dobra dla plonów – zauważył Talbot. – Och, tak, wspaniały deszcz – zgodził się farmer. – Dokładnie właściwa ilość, doskonale wpłynie na ziarno. Myron był jedynym w mieście farmerem. Spotkał się ze swoją żoną na Jarmarku, gdzie odkryli łączącą ich pasję do prawie zapomnianej sztuki uprawy ziemi na niewielką skalę i ogrodnictwa. Niemal przed pięcioma dekadami para ta założyła w pobliżu rosnącego miasteczka Raven’s Mill gospodarstwo rolne i osiadła tam, by poważnie poświęcić się temu staromodnemu zajęciu. Zaczęli od zestawu narzędzi rolniczych, ziarna i paru zwierząt. Przez ostatnie pół stulecia dorobili się dwójki dzieci, przekształcając przy tym swoją farmę w doskonale prosperujące przedsiębiorstwo. Jednym z pierwszych problemów, z którymi musieli się uporać był problem rynku. Po trzech latach produkowali już zdecydowanie więcej, niż sami potrzebowali, nawet gdy przestali uzupełniać zapasy z Sieci. Jednak wtedy, zgodnie z sugestią Edmunda, zaczęli rozpowszechniać wiadomość o dostępności „prawdziwych, ręcznie wyhodowanych środków spożywczych z epoki” i szybko przekonali się, że istniało na nie olbrzymie zapotrzebowanie. Okazało się, że było mnóstwo ludzi, którzy nie mieli przekonania do przemysłowo wyprodukowanego jedzenia i pragnęli innego źródła niż Sieć. Dla tych, którzy naprawdę nie ufali Sieci bądź rozumieli, że teleportowana żywność przechodziła identyczne nienaturalne procesy jak ta replikowana, istniał nawet na małą skalę bardzo niepewny system transportu ziemnego. Przez lata na sprzedaży swojej żywności dorobili się sporego kapitału energetycznego, a „Żywność z Epoki z Raven’s Mill” stała się jednym z dwu najbardziej dochodowych przedsięwzięć w okolicy. – Oczywiście dokładnie na czas. – Edmund napił się piwa, zimnego i z pianką, co odbiegało od epoki, ale Tarmac, który właśnie machnął nad ławą w jego stronę, doskonale znał gusta swoich klientów. – Wolałbyś miłą suszę? Robimy się lekko faszystowscy? Gospoda nie była zbudowana rygorystycznie w stylu epoki. Większość gospód, nawet w późnych Wiekach Średnich, stanowiły niskie, mroczne miejsca z porozstawianymi na podłodze pniakami w charakterze siedzisk i niewielkim, wypełniającym pomieszczenie dymem ogniskiem na środku klepiska. Podłoga przeważnie wykonana była z udeptanej ziemi, czasem utwardzanej zwierzęcą krwią przysypaną dodatkowo sitowiem. W jednym z końców sali pod nadzorem właściciela rozlewano z beczek piwo o temperaturze pokojowej. Jeśli podawano jedzenie, to przeważnie składało się z potrawki z rzepy, porów i może odrobiny solonego mięsa. Jeśli klienci nie mieli ochoty wychodzić na zewnątrz w złą pogodę, mocz oddawano pod ścianami lub do beczek. W najgorszym rodzaju lokali nie przejmowano się również wypróżnianiem. Dla kontrastu – gospoda w Raven’s Mill stanowiła skrzyżowanie tawerny fantasy z epoki i osiemnasto- do dwudziestopierwszowiecznego brytyjskiego klubu. Zamiast pni na podłodze ustawiono drewniane ławki i stoły z dokładnie wyszlifowanego i polakierowanego drewna, które raczej nie groziło wbiciem sobie drzazgi. Ściany pokryto białym tynkiem i obwieszono zbrojami, mieczami i oprawionymi w ramy replikami średniowiecznych obrazów. Na tyłach dyskretnie umieszczono ubikację. Beczki z piwem i winem stały na swoich miejscach, ale za barem, i podlegały indywidualnej kontroli klimatycznej. Zresztą klienci mieli większy wybór niż tylko domowej produkcji piwo. Każdego roku jarmarczni „faszyści epoki” w którymś z nieużywanych budynków organizowali znacznie bardziej rygorystyczną replikę. W gospodzie Raven’s Mill, zamiast bezzębnych wiedźm obsługujących stoły dla zapłaty w postaci odpadków, Tarmac zatrudnił homunkulusa płci żeńskiej. Pracował on w tawernie, gdy jego córka nie dawała się namówić na obsługiwanie gości. Estrelle była konstruktem człekokształtnym, dość uroczym, z kaskadą kręconych, rudych włosów opadających aż do kształtnych pośladków, chabrowymi oczami i wysokimi, sprężystymi piersiami. Miała twarz w kształcie serca i zakodowane pragnienie igraszek zarówno z mężczyznami, jak i z kobietami. Ponieważ była homunkulusem, nie miała ludzkiej świadomości, a jej myśli zostały przez jej twórców celowo ograniczone. Tego typu program nie musiał być zbyt skomplikowany. Karmić ludzi, sprzątać salę, ładnie wyglądać i wskakiwać do łóżka przy najlżejszej sugestii. Gdy Myron usiadł, Estrelle nachyliła się do niego i położyła dłoń na jego ramieniu. – Dobry wieczór mistrzu Raeburn – zagruchała. Na nogach miała buty na wysokich obcasach, a ubrana była w krótką, błękitną spódniczkę i czerwony gorset wypychający piersi w górę tak, że ledwie zasłaniał sutki. Nachylając się, przesunęła piersiami po jego ramieniu. – Tak, Estrelle, kochanie. – Poklepał ją po ręce. – Wezmę to samo, czym napycha się grubas. – Oczywiście – odparła, przesuwając dłonią po jego barkach. – A później? – Później będziesz musiała to przedyskutować z panią Raeburn – stwierdził ze smutnym uśmiechem. Gdy odchodziła, wzruszył ramionami na ściągnięte brwi Edmunda. – Nie musisz tego mówić. – Nie – zgodził się Edmund. – Nie muszę. Talbot miał bardzo zdecydowane poglądy na temat homunkulusów. Wiedział, że zgodnie z dowolną prawną definicją nie są ludźmi, że nie miały świadomości i nie interesowały ich takie sprawy, jak prawa i wolność. Realistycznie rzecz biorąc, stanowiły po prostu roboty z ciała, niezależnie od tego, na ile ludzko wyglądały i czasem działały. Pomimo tego trudno mu było nie myśleć o nich jako o swego rodzaju biologicznych niewolnikach. – Nie są bardziej ludzkie niż… krowy – obronnie powiedział Myron. – A poszedłbyś do łóżka z krową? Nieważne, przepraszam, że to powiedziałem. – Dobra. Więc zostawmy ten temat. Jak ci minął dzień? – Było całkiem nieźle, dopóki nie zaczęli się zjawiać goście. – Edmund opowiedział mu o nowym spamie z jego tożsamością i o wizycie Dionysa, pomijając szczegóły, których dowiedział się od Carborundum. – A więc McCanoc wrócił, tak? – Myron pociągnął ze swojego kufla. – I teraz to ty jesteś celem jego działań. – Przypuszczam, że jeśli będę go po prostu ignorował, to się w końcu odczepi. – Talbot wzruszył ramionami. – Nie ten giez – zaprzeczył Myron. – Zacina się na ludzi, którzy próbują go unikać. Moim zdaniem powinieneś go wyzwać i skopać mu tyłek. – Ja… zastanowię się nad tym. Pytanie brzmi – czy wciąż mogę mu skopać tyłek? – Oczywiście, że tak – oświadczył zszokowany Myron, patrząc bystro znad swojej miski. – Cóż to w ogóle za pytanie? – Cóż, zakładam, że kiedy go nie było, prawdopodobnie ściągnął i wykorzystał jakieś przyzwoite programy do walki – wyjaśnił Talbot. – Już nie wybiera wyłącznie najsłabszych i wygrywa przeciw niektórym naprawdę dobrym rycerzom. A ja… nie jestem już tak młody jak kiedyś. Zakładając, że bym wygrał, mało prawdopodobne, że skopałbym mu tyłek tak mocno, jak trzeba. – Oszukuj – poradził Raeburn, wzruszając ramionami. – On to zrobi, jeśli tylko będzie miał szansę. Sam mówiłeś o zbroi, jaką chce stworzyć. – Gdyby nie był takim dupkiem albo gdybym szybciej myślał, zrobiłbym ją – przyznał Talbot. – Czemu? – No cóż, miałem właśnie tę cudowną wizję – kowal wyjaśnił, szczerząc zęby w uśmiechu. – Dionys ganiający po Anarchii w swojej cudownej, świecącej na niebiesko fantastycznej zbroi. I wszystkich pozostałych tamtejszych drani kotłujących się wokół niego i atakujących, żeby zdobyć choć jej kawałek. Wątpię, żeby z stamtąd wrócił. Wiek i spryt powinny być warte więcej niż młodość i siła. Biorąc to wszystko pod uwagę, gdyby to nie była już teraz sprawa honoru, prawdopodobnie zrobiłbym mu ją po prostu, żeby się go pozbyć. We wszystkich znaczeniach tego słowa. |