Daneh z westchnieniem przeniosła się do domu. Człowiek w każdej chwili mógł żyć, gdziekolwiek tylko mu się zamarzyło, i niektórzy tak robili, przemieszczając się, a właściwie teleportując, bez dysponowania jakimś szczególnym miejscem, które mogliby nazwać domem. Większość ludzi wolała jednak mieć przytulne lokum stworzone zgodnie z ich upodobaniami. Część, znajdując się na przeciwnym krańcu spektrum w stosunku do podróżników, nigdy nie opuszczała swoich domów, wybierając odtwarzanie tam scen i zakątków, do których nigdy nie zamierzali się udać. Większość jednak, jak Daneh, po prostu utrzymywała własny dom, czy domy, jako najlepsze miejsce do wycofania się ze zgiełku życia. Główny pokój utrzymany był w chłodnych tonach, z unoszącymi się w przypadkowych punktach przestrzeni wygodnymi fotelami. Ścienne ekrany wyświetlały obraz wyidealizowanej dżungli z przelatującymi między drzewami kolorowymi papugami i oceanem rozbijającym się na idealnie białym piasku plaży. Kąty pomieszczenia wypełniała dzika gęstwa kwitnących roślin. Pokój był olbrzymi, bez problemu zmieściłoby się w nim i pięćdziesiąt osób, ale prądy powietrza zaprojektowano tak, że panowała w nim przyjemna temperatura dwudziestu jeden stopni z lekkimi powiewami sugerującymi brzeg morza. Pod jedną ze ścian stał olbrzymi, dominujący nad pokojem kominek, relikt – jak żartowała – jej atawistycznej przeszłości. Daneh należała do bardzo wąskiego grona osób, które znały prawdziwą i dokładną lokalizację swojego domu. W czasach, gdy wciąż jeszcze brała udział w Jarmarkach, aby „wczuć się w nastrój”, wybrała się do Raven’s Mill transportem lądowym. Ponieważ tylko olbrzymie farmy na centralnych równinach używały jeszcze w szerszym zakresie tego typu sposobów przemieszczania się, istniało bardzo niewiele przyzwoitych dróg. Przez stulecia – od czasu, kiedy normą stała się teleportacja i replikacja – ludzie bardzo ciężko pracowali nad przywróceniem świata do stanu dzikości, takiego, który w maksymalnie możliwym stopniu odtwarzałby warunki przedludzkie, a przynajmniej przedindustrialne. Kilka dróg dobrej jakości pielęgnowanych było przez grupy rekreacjonistyczne – ta, do której należał Edmund, utrzymywała kamienną drogę od Oceanu Atlantyckiego do rzeki Io – ale generalnie resztę dróg stanowiły po prostu ścieżki wydeptane w całkowitej głuszy. Tego rodzaju głusza otaczała również jej dom. Jego południowa strona wychodziła na strome urwisko, u którego stóp płynęła rzeka Gem. Brzegi oczyszczono na kilka metrów, w obie strony umożliwiając podziwianie spektakularnego widoku lasu od wschodu i zachodu, od północy rozciągała się duża łąka, na której kiedyś pasło się klika kucyków i koń. Poza tym jednak wokół ciągnęły się całe mile dziewiczego lasu pokrywającego kompletnie niezamieszkane wzgórza. Od czasu do czasu, gdy wyglądała na zewnątrz w nocy, widywała światełko czy dwa migoczące gdzieś w oddali. Wiedziała, że po drugiej stronie doliny, na zachodzie, ma jakichś sąsiadów, podobnie jak kilku po drugiej stronie rzeki Gem. Ale poza tym… nic. Czasami, kiedy wychodziła przez drzwi i patrzyła na otaczającą ją dziką przyrodę, było to trochę straszne. Zwłaszcza po tym jak Edmund powiedział jej, że kiedyś w tym miejscu znajdowało się duże miasto i że potężne armie ścierały się na tej samej ziemi, na której stał jej dom. Zazwyczaj więc zamykała drzwi. I patrzyła na ścienne ekrany. Niespiesznie przeszła przez pokój, przez otwarte drzwi – korytarz oddzielał tylko delikatny, ledwie wyczuwalny ekran siłowy – i krótkim korytarzem do pokoju jej córki. Zapukała przy drzwiach, potem wsunęła głowę przez nieprzezroczyste pole. Na widok pomieszczenia po drugiej stronie zawyła w duszy, niezależnie od rozmiarów miejsca nastolatka mogła je zaśmiecić pod sufit. Sypialnia Rachel była prawie trzykrotnie większa od pokoju dziennego, a w jej geometrycznym środku, na postumencie ze schodkami, mieściło się łóżko z baldachimem. Wszystkie ściany przedstawiały widok tropikalnego wybrzeża morskiego, sprawiając wrażenie, że łóżko ustawiono na brzegu plaży z ptakami śpiewającymi w tle i wiejącym przez pokój aromatycznym wiatrem. Wokół łóżka, niczym absolutnie pozbawione gustu dary złożone u stóp jakiejś antycznej królowej, walały się odrzuty życia nastoletniej dziewczyny: sukienki, spodnie, koszule, kryształy danych, przybory kosmetyczne i zabawki wszelkiego możliwego rodzaju i kształtu, a wszystko to zwalone w stosach po całych schodach i podłodze aż pod ściany, z wąskim tylko przejściem do drzwi. Chyba jedynej rzeczy, jakiej w tych stertach brakowało, było jedzenie, Daneh musiała przecież gdzieś postawić granicę. Pośród tego wszystkiego, rozwalony między stosami rzeczy, zwinięty na jedwabnym kaftanie spał Lazur, domowy lew. Kot miał około pół metra w kłębie, był biały, z wyjątkiem czerwonopmarańczowych plamek na czubkach uszu i pasów wzdłuż ramienia, i miał jasnoniebieskie oczy. Ważył prawie sześćdziesiąt kilogramów, z czego większość stanowiły mięśnie. Domowe lwy stały się bardzo popularnymi zwierzętami domowymi, ponieważ pełniły funkcję zarówno kotów, jak i psów. Były prawie tak niezależne jak koty, ale znacznie lepiej reagowały na szkolenie i przywiązywały się jak psy. Reagowały również na hierarchię alfa – beta, więc pomimo ich rozmiarów, można je było kontrolować dzięki rozsądnemu treningowi dyscypliny. I bardzo dobrze, ponieważ domowe lwy nie na darmo zyskały sławę groźnych drapieżników. Nieraz już zdarzyło się, że potężny kot przyniósł im w prezencie przed drzwi martwego szopa, a kiedyś zjawił się mocno podrapany i z oderwanym jednym uchem, ciągnąc w paszczy martwego rysia prawie swoich rozmiarów. Innym razem zdarzyło się, że poszedł na ostre ze stadem kojotów, co dla psowatych nie skończyło się najlepiej. Genetycznie koty te wywodziły się z mieszanki lwa, kota domowego i lamparta, zachowując niezwykłą siłę i instynkt łowiecki tego ostatniego. W rejonach, gdzie żyły lamparty, zdarzały się przypadki, że lwy domowe staczały z nimi zwycięskie pojedynki. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Lazur, który był duży jak na przedstawiciela swojego gatunku, mógłby wygrać walkę z górskim lwem. Od czasu do czasu w okolicy słyszały pumy i Rachel z Daneh za każdym razem ściągały wtedy Lazura do domu, żeby nie doszło do konfrontacji. Oczywiście nie chciały, żeby ich pieszczoszek zginął w bezsensownej walce, ale jeszcze gorsze byłoby tłumaczenie się przed jednym z samozwańczych Strażników Dziczy, czemu ich domowy lew zabił dziką pumę. Lazur stanowił prezent dla Rachel od Edmunda na czwarte urodziny i kot od pierwszej chwili doskonale wiedział, kto jest jego panią. Jeśli tylko Rachel przebywała w domu, Lazur zawsze kręcił się nieopodal. Rachel przeglądała kolekcję hologramów, które były zbyt daleko, by Daneh mogła wyraźnie je zobaczyć. Ale była przekonana, że wiedziała, co przedstawiały. – Witaj, kochanie, jak ci minął dzień? – odezwała się, zastanawiając się, którą odpowiedź otrzyma. Ostatnio Rachel zdawała się przeskakiwać między monosylabami, wściekłością i swoim zwykłym, pogodnym nastrojem, kierowana impulsami zrozumiałymi wyłącznie dla niej i może jakiegoś antycznego, babilońskiego bóstwa. Z drugiej strony Daneh pamiętała taką samą fazę w swoim życiu i próbowała dawać swojej córce dokładnie tyle samo luzu, ile ona dostała. Czyli w ogóle. – W porządku, mamo. – Rachel zamknęła wyświetlacz i zaprosiła ją gestem do wejścia do pokoju. – Jesteś pewna, że w tych stosach nic nie mieszka? – Daneh z udawanym przerażeniem przeszła przez pokój. – Boję się, że spod którejś wypełznie jakiś robal. – Och, mamo – znużonym głosem jęknęła Rachel. – Tak, kochanie, dzień upłynął mi dobrze – z uśmiechem powiedziała Daneh. – Skończyłam naprawiać Herzera i wygląda na to, że mi się udało. – Będzie wreszcie normalny? – zapytała Rachel. – Ja… ostatnim razem, kiedy go widziałam, wyglądał jak nabita na patyk żaba. – Cóż za uroczy opis, kochanie – złowrogo wycedziła Daneh. – Herzer od lat zmagał się ze swoją chorobą. Ciężko pracował, ćwicząc i przechodząc przez tysiące procedur, aby ją ograniczyć. Znacznie ciężej, niż każdy z twoich przyjaciół pracuje przy czymkolwiek. A twój opis całego tego poświęcenia sprowadza się do „wyglądał jak żaba na patyku”. – Przepraszam, mamo. Ale on jest jedyną znaną mi osobą, która… ma skurcze. – No cóż, już nie – oznajmiła Daneh, myśląc o swoich ostatnich badaniach. – Stany takie jak Herzera kiedyś były… powszechne. Nigdy się na to nie natknęłaś, ponieważ w ludzkim ciele naprawiliśmy i ulepszyliśmy prawie wszystko. – A teraz będzie wykład – z krzywym uśmiechem powiedziała Rachel. – Kiedyś, dawno temu, ludzie cierpieli z powodu zaraz, chorób i przedwczesnej śmierci. Wielu było otyłych. Życie ludzkie trwało czasem zaledwie trzydzieści lat… Mamo, już to słyszałam. – Rzecz w tym – odparła Daneh z cierpkim uśmiechem – że stan Herzera i jego spazmatyczne drgawki były kiedyś, jeśli nie powszechne, to przynajmniej mogła się z nimi zetknąć większość dorastających dzieci. Kiedy jednak zaczęły się u niego, został natychmiast odrzucony jako odmieniec i to też było dla niego ciężkie. Nie potrzebuje, żebyś w dodatku określała go jako „przebitą żabę”. – Już tego nie zrobię, mamo. Rozumiem, że już nie będzie miał więcej tych drgawek? – Nie, i będzie żył, co przez chwilę wcale nie było pewne. – Lekarka westchnęła i usiadła na brzegu łóżka. – Pod koniec prawie go straciłam. Dlatego właśnie standardowe programy medyczne nie mogły nic z nim zrobić: istniało całkiem spore ryzyko, że zginie w trakcie leczenia. – Au. – Rachel spojrzała na nią i ujęła jej dłoń. – Ale już ma się dobrze, tak? – Całkowicie. Nigdy nie straciłam pacjenta. Kiedyś znałam lekarkę, której się to przytrafiło. Była… naprawdę błyskotliwa, ale po tym nigdy już nawet nie brała pod uwagę dalszej praktyki. Całkiem ją to wykończyło. Naprawdę nie chciałabym stracić Herzera. To bardzo miły młody człowiek. Bardzo zdeterminowany. Wydaje mi się, że choroba go wzmocniła. – Cieszę się, że już z nim wszystko dobrze. Przepraszam za to, co powiedziałam. I… och… skoro mówimy o procedurach… Daneh zmrużyła oczy i westchnęła. – O co chodzi tym razem? – No cóż, wiesz, że zbliża się przyjęcie urodzinowe Marguerite, prawda? – Nie zamierzam zgodzić się, żebyś przeszła rzeźbienie ciała, Rachel – oznajmiła Daneh, unosząc podbródek i kręcąc głową w przeczeniu. – Już o tym rozmawiałyśmy. – Ale mamo! – wyjęczała nastolatka. – Moje ciało wygląda obrzydliwie. Jestem zbyt tłusta. Mam olbrzymie piersi i tyłek wielkości Mout Evertu! Prooooszę?! – Wcale nie jesteś za tłusta. Wartość twojego wskaźnika masy ciała mieści się dokładnie na środku skali, twoje nanity nie pozwoliłyby na jego zmianę. A ten… chłopięcy wygląd stanowiący w tej chwili szczyt mody nie jest zdrowy, nawet dla kobiet, które przeszły rzeźbienie ciała. Tak bardzo oskrobane ciało oznacza, że ingeruje się w rezerwy. Twoja koleżanka Marguerite ma w ciele najprawdopodobniej poniżej siedmiu procent tłuszczu. To nie jest zdrowe. Ledwie w porządku dla mężczyzny i niezdrowe dla kobiety, która nie jest Przemieniona. A ja nie zamierzam pozwolić ci na grzebanie w DNA… – Wiem, mamo – odparła Rachel, wzdychając rozpaczliwie. – Ale… Ja po prostu wyglądam jak krowa. Przykro mi, ale dokładnie tak się czuję. – No dobrze, tylko ten jeden raz. – Daneh wzruszyła ramionami. – I tylko na przyjęcie i tylko trochę. Wstań. Rachel zeskoczyła z łóżka i wyciągnęła przed siebie projektor holograficzny, kryształowy sześcian wielkości kciuka. – Oglądałam niektóre style. Czy mogę mieć Varian Vixen? Daneh przejrzała styl i potrząsnęła głową. – Zdecydowanie zbyt radykalne. Wyrzeźbimy trochę mięśnie brzucha, pośladki i piersi. To wszystko. Zostaniesz przy swojej twarzy. Do włosów masz już własne uprawnienia. – Dobrze, mamo – odpowiedziała Rachel płaczliwie. Daneh przez chwilę przyglądała się ciału córki. We wcześniejszych społeczeństwach uznawane byłoby za bliskie ideału. Podobnie jak jej matka Rachel miała wysokie, sprężyste piersi wielkości złożonych pięści i krągłe, muskularne pośladki. Brzuch był płaski jak stół, a biodra rozchodziły się od wąskiej talii w niemal idealną klepsydrę. Układ genów stanowił bardziej szczęśliwy przypadek niż efekt projektowania. Daneh i Edmund wybrali „naturalną” reprodukcję, w której sperma Edmunda zapłodniła losowo wybrane jajeczko Daneh, a rezultat został umieszczony w replikatorze macicznym bez żadnych modyfikacji (choć embrion został poddany starannej kontroli pod kątem wad genetycznych). Aktualna moda w zakresie kształtowania ciała dla człekokształtnych kobiet skłaniała się ku pozbawionym piersi, bioder i pośladków kształtom, które wyglądały jak anorektyczny mężczyzna albo umierająca jaszczurka. Było to zdecydowania niezdrowe i Daneh absolutnie nie zamierzała pozwolić Rachel na taki wygląd, tym bardziej że zachowanie go wymagało modyfikacji genetycznych, których bezwzględnie nie chciała tolerować. Prawdą było, że za dwa lata Rachel osiągnie osiemnastkę i będzie mogła popełniać wszystkie błędy, na jakie przyjdzie jej ochota. Ale do tego czasu wydawało się rozsądne zastosowanie odrobiny kontroli. Po chwili namysłu Daneh wywołała program modyfikacji ciała i za pomocą serii gestów dłońmi zmniejszyła córce piersi i pośladki, usuwając przy okazji niemal niedostrzegalną warstewkę cellulitu z tyłu jej ud. Była to zmiana całkowicie mieszcząca się w granicach naturalnych możliwości ciała, i na tyle też była w stanie się zgodzić. W przeciwieństwie do pracy nad Herzerem wszystko to odbyło się w krótkim zawirowaniu nanitów i pól energetycznych, po którym wciąż stojąca Rachel wyglądała… prawie tak samo. Po prostu… oskrobana w kilku miejscach. Jednak Rachel była tym skrobaniem prawie uszczęśliwiona. – Dzięki, mamo – westchnęła, patrząc w dół, a potem przywołując projekcję, żeby mogła przyjrzeć się całemu ciału. – Nie przypuszczam… – Nie, to wszystko, co mogę ci odjąć – oznajmiła Daneh. – A ponieważ wciąż jeszcze rośniesz, z czasem większość z tego wróci. Ale pomoże ci to przetrwać przyjęcie. – Dzięki. – Hmm… Kiedy dokładnie odbędzie się to przyjęcie? – W sobotę – odparła całkowicie neutralnym tonem. – W sobotę miałaś odwiedzić ojca – przypomniała Daneh. – Ja… zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że nie mogę przyjść. – Osobiście? Awatar? Projekcja? – lodowato spytała Daneh. – Ja… zostawiłam wiadomość jego lokajowi – wydukała dziewczyna, spuszczając głowę. – Rachel… – zaczęła jej matka, po czym przerwała. – Wiem, że kontakty z Edmundem mogą być… trudne. Ale to twój ojciec i on cię kocha. I przecież wiem, że go nie nienawidzisz. Nie mogłabyś poświęcić mu choć trochę swojego czasu? – Och, mamo, on jest taki antyczny! – poskarżyła się dziewczyna. – On, on, on chce, żebym nosiła sukienki i warkoczyki, na miłość Lu! Wiem, że będzie prosił, żebym zjawiła się na tym głupim Jarmarku, który organizują co roku jako Księżniczka Wschodu albo coś podobnego. Nie zrobię tego! – Kiedyś lubiłaś Jarmarki Rekre – łagodnym tonem przypomniała Daneh. Ja też, skoro już o tym mowa. – Ty też – odparowała Rachel, jakby czytając jej myśli. – Mamo, mam tego dość. To wszystko jest głupie. Ubieranie się w strój ze średniowiecza czy dwudziestego wieku. Odprawianie tańców ludowych. Dyskoteki?! Zresztą zauważyłam, że ty też niezbyt często nosisz swoje dzwony, mamo. – A więc wracając do tego, o czym mówiłyśmy. – Daneh szybko zmieniła temat. – Nie zamierzasz odwiedzić ojca, ponieważ nie chcesz iść na Jarmark Rekre? – Och, nie wiem – zawahała się dziewczyna. – Może pójdę na Rekre. Ale zwyczajnie. Ale nie w stroju z epoki. Ani nawet postmodernistycznym. – Powinnaś częściej spotykać się z ojcem. Robi się strasznie nieszczęśliwy, kiedy go unikasz. – Jeśli chcesz, żeby był szczęśliwy, czemu sama go nie odwiedzasz? – odgryzła się Rachel. – Daneh przez chwilę zaciskała szczęki, potem odwróciła się i wyszła. |