Cóż, efekt nie był najlepszy. Jako że ropa wciąż tryskała w górę, a ja stanowiłem jedyną do niej przeszkodę, zostałem wzięty na celownik. Spojrzała na mnie gruba rura czołgu i wypluła pocisk, który na szczęście przeleciał mi pod pachą, wpadł przez otwarte okno do kuchni, porwał za sobą ekspres do kawy i moją żonę, po czym wyleciał tylnymi drzwiami i trafił w boisko do gry. Trójka dzieciaków doznała kontuzji.  | Ilustracja: Wojciech Gołąbowski |
Na początku był blob. Potem było bul, a po kolejnym blobie czarna ciecz wypełzła na powierzchnię, by po chwili trysnąć w górę potężnym strumieniem. Z łopatą w ręku przyglądałem się temu dziwnemu zjawisku, a czarny deszcz uderzał mnie w twarz. Nie było wątpliwości. We własnym ogródku odkryłem złoża ropy naftowej. Niechcący, ciosem szpadla przeciąłem żyłę Matki Ziemi i upuściłem jej nieco krwi. Minęło kilka minut, zanim zorientowałem się, że zza płotu jestem obserwowany przez sporą grupkę sąsiadów, którzy w zdziwieniu przekręcali głowy to w jedną, to w drugą stronę, jakby nie do końca wiedzieli, z którego ujęcia spojrzeć na rzeczywistość. Wzruszyłem ramionami i spytałem: — Co? Przez furtkę wszedł do ogródka nie zapraszany przez nikogo właściciel domu z naprzeciwka i pewnym krokiem podszedł do mnie uśmiechając się tak szeroko, jak tylko potrafił. — No, no, panie somsiad — powiedział i poklepał mnie po plecach. Niewiele rozumiejąc z całego zainteresowania w okolicy, zapytałem ponownie: — Co? — Jak to co? Trzeba to oblać, oczywiście. Trzeba oblać nasz nowy interes, wspólniku. Proponuję nazwać firmę moim imieniem, jest dużo bardziej światowe niż wasze, somsiedzie. Spytałem więc, jaki nowy interes, wspólniku, ale nikt nie usłyszał mojego głosu, bo w tej samej chwili do ogrodu wbiegło kilku innych mężczyzn krzyczących coś o światowości SWOICH nazwisk. W ślad za nimi wtoczyło się stado ich tłustych małżonek. Rozpychając się parasolkami, wykrzykiwały peany na moją cześć i deklarowały swoją dozgonną sympatię. Kobiety z kółka różańcowego zaśpiewały mi „Ojcze nasz”. Jedna z nich została wydelegowana, by wręczyć mi złote spinki od mankietów ojca Wincentego – opiekuna grupy. Ktoś szarpnął mnie za rękaw — to proboszcz, który mrugnął do mnie okiem i szepnął mi na ucho, bym zgłosił się do niego wieczorem w sprawie odpustu zupełnego. Zjechali się szefowie banków i wielkich korporacji, którzy przy pomocy ochrony zdołali się do mnie przecisnąć. Grubi, wciśnięci w garnitury, prześcigali się w oferowaniu mi kredytów na rozwinięcie interesu. Zapytałem więc jeszcze raz, jakiego interesu, ale żaden z nich mnie nie usłyszał, bo właśnie skoczyli sobie do gardeł. Pod moim domem z piskiem opon zatrzymały się policyjne radiowozy, wybiegli z nich funkcjonariusze uzbrojeni w gwizdki i pałki. Żadna z tych rzeczy nie pomogła im rozdzielić grupki sąsiadów walczących o tytuł mojego najlepszego przyjaciela. Zmęczony tym całym zamieszaniem chciałem wśliznąć się do domu i zaparzyć sobie herbaty, ale w tym momencie zabrzmiały trąby. Zgiełk ucichł, ludzie się rozstąpili, a do ogródka wtoczył się czerwony dywan. Wszedł po nim premier, a za nim dziennikarze, którzy z wielką pasją robili mu zdjęcia przy fontannie ropy. Następne flesze błysnęły, gdy uścisnął mi dłoń, kolejne — gdy zrobił ze mną misiaczka i jeszcze jeden, kiedy dał mi buziaka. — Musimy porozmawiać, ale to ściśle tajne, wie pan tajemnica państwowa, więc nic panu nie powiem w sprawie naszego interesu, wspólniku — powiedział i pomachał do kamer, które wyskoczyły zza pleców dziennikarzy. Znów spytałem, o jaki interes chodzi, wspólniku, ale zostałem zagłuszony krzykiem tłumu. Na ulicę wjechały samochody z wodnymi armatkami. Kątem oka dostrzegłem sąsiada montującego karabin maszynowy na dachu swojego żuka. Zauważyłem też, że członkinie kółka różańcowego przywiązały się do samochodu proboszcza, który wjechał taranem w policjantów. Ci z kolei wcisnęli się do helikoptera i wystrzelili kilka rakiet w stojącą nieopodal budkę z lodami. Niektórzy opowiadali potem, że kawałki wafli można było znaleźć w promieniu 600 metrów. Rozpętało się piekło. Premier wraz z dziennikarzami zabarykadował się w mojej ubikacji, skąd nadał komunikat do całego narodu, że wszystko jest pod kontrolą... obcych wywiadów i nie ma powodów do obaw. Dowiedziałem się też, że mój ogródek został sprzedany rosyjskiej republice w zamian za dobre stosunki, a ja sam dostanę rekompensatę w wysokości dwóch milionów polskich starych złotych, jak tylko znajdą się na to pieniądze. Zdarzają się czasem w życiu takie sytuacje, kiedy ogarnia cię czarna rozpacz i jest ci wszystko jedno, co ze sobą zrobisz. Tak było i ze mną. Postanowiłem w końcu zadziałać, a konkretnie, zdecydowałem się wyrzucić nieproszonych gości z terytorium Rosji... znaczy się, z mojej posesji. Pierwszą ofiarą mojego planu został sprzedawca zapiekanek, który schował się przed pociskiem czołgu za krzakiem magnolii. Podszedłem do niego i po prostu walnąłem go łopatą w twarz. Transmisja na żywo została przerwana. Wozy opancerzone zamarły, a sąsiedzi spojrzeli na mnie złowrogo. — Co? — spytałem i uderzyłem łopatą tłustą żonę pana spod numeru 24. Jej mąż podbiegł i chusteczką higieniczną starł ślady ropy z jej twarzy i schował do słoiczka. Na twarzy jego żony pozostała tylko krew. Uderzyłem więc i jego. W przypływie adrenaliny krzyknąłem — Sio! Cóż, efekt nie był najlepszy. Jako że ropa wciąż tryskała w górę, a ja stanowiłem jedyną do niej przeszkodę, zostałem wzięty na celownik. Spojrzała na mnie gruba rura czołgu i wypluła pocisk, który na szczęście przeleciał mi pod pachą, wpadł przez otwarte okno do kuchni, porwał za sobą ekspres do kawy i moją żonę, po czym wyleciał tylnymi drzwiami i trafił w boisko do gry. Trójka dzieciaków doznała kontuzji. Tak oto dzieci wplątano w konflikt. Ich rodzice chwycili za broń, przybiegli, ale policjanci dzielnie stawili im czoła. Prawdopodobnie walka trwałaby w nieskończoność, gdyby nie to, że miałem już wszystkiego serdecznie dosyć. — Stop! — krzyknąłem. W tym momencie fontanna ropy opadła i usłyszałem ostatnie ciche: blob. Premier podbiegł natychmiast i dał mi w pysk, co oczywiście skwapliwie uwiecznili na zdjęciach dziennikarze. Naprędce zwinięto czerwony dywan. Czołgi odjechały. Tak samo radiowozy. Kobiety, które niedawno wysławiały mnie pod niebiosa, okrzyknęły mnie zdrajcą i masonem. Niektóre wypowiedziały się także niezbyt pochlebnie o mojej orientacji seksualnej, pozostałe zaś w swej przenikliwości odkryły moje powiązania z politykami i innymi grupami przestępczymi. Ich mężowie zaprzestali bójki i otrzepawszy się z piachu nie omieszkali nazwać mnie oszustem. Straciłem wszystkich wspólników. Mój interes skonał zanim naprawdę się rozkręcił. Ogród powoli pustoszał. W okolicy znów zapanowała cisza i spokój, choć zauważyłem, że po moim mieszkaniu zaczęli kręcić się Rosjanie, nad łóżkiem zawisł portret Lenina, a w garażu znalazłem kilka głowic nuklearnych. Spojrzałem na siebie umorusanego ropą. Wskoczyłem do wanny — uprzednio wyrzuciwszy z niej atomową łódź podwodną — i zaparzyłem herbatkę. Usiadłem sobie na leżaku obok uśmiechniętego kołchoźnika i zabrałem się za rozwiązywanie krzyżówek, kiedy to znów rozległo się subtelne, acz stanowcze: blob. Potem okrzyk: — Pan spod 26 odkrył ropę!!! Tabun ludzi wysypał się znów na ulicę, tym razem uzbrojony w kilofy i łopaty, po czym skierował się w stronę nieszczęsnego domu. Rosjanie chwycili za kałasze i dołączyli do tłumu. Po chwili asfalt zatrząsł się a ja już wiedziałem, co to oznacza. Najpierw radiowozy, potem rządowa limuzyna, a na końcu pojazdy z armatkami wodnymi i czołgi. „No tak, znów przetaczają krew Matki Ziemi” — pomyślałem. Na początku zawsze jest blob. I „blob” zawsze jest początkiem. Pociągnąłem łyk herbaty... bleh... ropa... |