powrót do indeksunastępna strona

nr 1 (XLIII)
styczeń-luty 2005

 Odkrycie
Autorka pisze o sobie:
Studiuję iberystykę na UJ; z zamiłowania tropicielka dziwnych historii, dla których odważnie zapuszczam się m.in. do krakowskich podziemi...; cenię fantastykę, groteskę i wszelkiego gatunku świrów (tu: jednostki unikające czczej wegetacji). Publikowałam m.in. w „Ubiku”.
Zatrzymał się w cieniu kamienicy i pośpiesznie wysmarował czoło pożyczoną od Julii ceglastą szminką. Następnie zatarł dłonie i wspiął się po pnączu porastającym ścianę. Nie robiąc przystanku na pokruszonym gzymsie, wskoczył do mieszkania przez jedyne okno. W głębi duszy liczył, że chaotyczny znak na czole może okazać się strzałem w dziesiątkę. Zaświecił żarówkę i zaśmiał się potępieńczo.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Mirosław spędził niedzielę na ławce w parku. Medytował, żarliwie układając w litanię słowa podziwu dla samego siebie i zapewniając się o nieuchronności sukcesu.
Wieczorem uznał, że wystarczająco dobrze wypełnił obowiązki dnia — godnie rozprawił się z niedzielną porcją przemyśleń. Nagle zorientował się, że od jakiegoś czasu podejrzana wiewiórka macha mu pięcioma łapkami i puszcza kółka dymu z peta trzymanego w pyszczku. Poderwał się z ławki, chcąc uciec przed ewentualnymi kolejnymi wizjami — efektami przepracowania. Liście, które przysypały go w ciągu dnia, teraz zaszeleściły, opadając na trawę. Strzepnął z ramion ostatnie okruszki i zeskrobał z kurtki kilka gołębich kupek, oficjalnie kończąc dzień pracy.
Ruszył w stronę domu, nie zapominając o powtarzaniu co kilka kroków podskoków i półobrotów. Pożądane zawroty głowy pojawiły się szybko i przyniosły utratę płynności ruchów. Przyspieszył nieco i po chwili dotarł pod kamienicę, w której na poddaszu mieściło się jego skromne mieszkanie. Działając pod wpływem nagłego impulsu, okrążył budynek cztery razy, potem wbiegł do środka. Rozpędziwszy się na schodach, wpadł do swojej klitki. Szarpnął sznurek zwisający nad framugą pozbawionych zamka, wiecznie uchylonych drzwi, dzięki czemu blade światło jedynej żarówki zalało wnętrze. Wykorzystał napływ pomysłów na absurdalne zachowanie — ryknął, gwizdnął przeraźliwie i tupnął, niszcząc dwie spleśniałe klepki podłogowe. Rozejrzał się, próbując ujrzeć ulotne coś, czego istnienie było bezsprzeczne, choć niepoparte dowodami. Grymas niesmaku i złości wykrzywił jego twarz. Nie po raz pierwszy, zamiast oczekiwanego cudu pokój o lustrzanych ścianach ukazał mu jego własną, politowania godną postać, zwieńczoną rozwichrzoną fryzurą. Mirosław nie zdołał dojrzeć nawet cienia niewiarygodności w swoich obrzydliwie wiernie odwzorowanych rysach twarzy i nienagannym światłocieniu na fałdach ubrania. Fałszywym alarmem okazał się obiecujący, dodatkowy pryszcz na czubku nosa, który Mirosław dostrzegł niespodziewanie w lustrzanej ścianie, a którego nie wymacał na twarzy. Rękawem usunął ze ściany pamiątkę po bezczelnym owadzie i wyrzucił z siebie kilka przekleństw pod adresem bzyczącego winowajcy.
Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, lecz nie znalazł niczego naprawdę niezwykłego i godnego uwagi. Tupnął z niezadowoleniem.
— Jeszcze cię dorwę — syknął przez zęby. — Kiedyś będę szybszy.
Odzyskując spokój, po raz kolejny zapewniał siebie o słuszności własnych teorii. Nie miał wątpliwości, że kiedy uda mu się dokonać czynu absolutnie nieprzewidywalnego, konsekwencje przerosną jego najśmielsze, choć niesprecyzowane oczekiwania.
Na razie jednak, przytłoczony niedzielną porażką, z jękiem rzucił się na łóżko.
Zapadł w sen, nie wymyśliwszy odpowiedniego określenia podsumowującego bezowocny weekend.
Spał krótko. Obudził się nagle i od razu był gotów do działania. Ledwie poczuł, że sen odpływa, wcisnął włącznik latarki schowanej pod pierzyną. Otworzył oczy i równocześnie jego chuda ręka wystrzeliła spod przykrycia w bok, oświetlając latarką jedną ze ścian. Światło rozproszyło się na tyle, że w sufitowym lustrze widział wyraźnie swoje drobne ciało okryte szarą pierzyną. Wpatrywał się w patykowatą rękę, dzierżącą wielką latarkę. Sprawdzał autentyczność wyrazu napięcia i oczekiwania wpisanego w rysy twarzy. Niestety, znów nie okazał się wystarczająco szybki. Wszystko było w porządku. Ze złością uderzył pięścią w twardy materac i zgasił latarkę. Wrócił do przerwanego snu, by jeszcze kilka razy obudzić się tej nocy. Praktykując taki rodzaj nocnego odpoczynku od ponad trzech lat, nie pozwolił sobie przywyknąć do budzenia w tych samych porach.
• • •
Telefon zadzwonił w momencie, gdy Mirosław, gładząc tarczę z cyframi, próbował sobie przypomnieć numer Julii.
— Mireczku, dzień dobry! — zapiszczała do słuchawki jedyna kobieta, z jaką utrzymywał kontakty. Codziennie mówiła inaczej — czasem buczała kiepsko podrabianym basem, innym razem szczebiotała jak mała dziewczynka, chrypiała, od czasu do czasu sepleniła. — Mamy 21 września, słońce świeci, czerwone listki wirują na wietrze… ale ty lepiej mi powiedz kochany, powiedz mi… — zawahała się, — czyżby dziś?
Zapadło wyczekujące milczenie.
— Nic z tego. Jeszcze nie — warknął, zirytowany świadomością, że jego odpowiedź pokrywa się z domysłami Julii.
— Tak, tak, masz rację, jeszcze — przytaknęła szybko. — Nie martw się; przecież pojutrze twoje urodziny! I dlatego musi się…
Cisnął telefonem o podłogę, nie odłożywszy słuchawki. Chwycił brązowy płaszcz i wybiegł z mieszkania.
• • •
Krążył po ulicach miasteczka. Nie rozmyślał nad celem swojego spaceru, ani nad drogą, jaką obierał. Po prostu zawsze, gdy wydawało mu się, że nadszedł stosowny moment, aby skręcić w lewo, kierował się na prawo. Z zadowoleniem śledził jesień wysysającą resztki letnich soków i połykającą ostatnie smugi ciepłych powiewów. Cieszył się widokiem pożółkłych, żałośnie pozwijanych liści, kwiatów chwiejących się na przegniłych łodyżkach za kratami ogrodzeń. Kiwał głową, obserwując złowieszcze sine chmury zalegające na niebie. Nieuchronnie zbliżał się dzień formalnie rozpoczynający jesień, data jego urodzin i punkt zwrotny w historii ludzkości.
Zielony beret Julii, jaskrawy na tle jesiennych brązów, sprowokował go do przyspieszenia kroku.
— Wspaniale opanowaliśmy tę metodę przypadkowych spotkań, prawda? — uśmiechnęła się, bynajmniej niezdziwiona jego obecnością. Najwyraźniej nie chowała urazy po porannej rozmowie.
— Jak najbardziej. Wyczuwamy się z każdym dniem coraz lepiej, za jakiś czas nie będziemy musieli się nawet informować o dacie spotkania, a i tak zawsze na siebie wpadniemy — odparł zadowolony. Miał ogromną ochotę dodać coś jeszcze, lecz poczuł, że powinien, że musi chwycić Julię za łokieć i pociągnąć w cień drzewa, aby dowiedzieć się, jak się mają sprawy najwyższej wagi. Jego ciekawość była tak wielka, że zmusił się do przygryzienia warg, zanim zapytał: — Myślisz, że mięsny jest dzisiaj otwarty?
Wzruszyła obojętnie ramionami. Mirosław w duchu pochwalił ją za powstrzymanie się od komentarza.
— W środę twoje urodziny, Mirrorku — mruknęła mu prosto do ucha.
Przeszedł go dreszcz zadowolenia, spowodowany raczej cudownym określeniem, jakiego użyła, niż jej bliskością.
— Czy masz jakieś specjalne życzenia? — zapytała chwilę potem. — No wiesz, co chciałbyś dostać?
— Chciałbym lust… Od dawna marzę o parze nowych skarpet i budziku — odparł.
Zaśmiała się i potargała jego włosy, zaburzając wątpliwy ład fryzury.
— Wiesz, dlaczego tak bardzo cię cenię? — zagadnął, walcząc z potrzebą milczenia. A ponieważ nie miał najmniejszej ochoty na prawienie komplementów, kontynuował: — Jesteś tak cudownie wyrozumiała, Julio. Myślę, że gdybyś chociaż raz powiedziała tak, jak to robią te idiotki z romansideł, że przy tobie nie muszę udawać, znienawidziłbym cię. Szczerze.
Jego słowa zawisły na moment w wilgotnym powietrzu. Zaraz jednak powiew wiatru i nieskrępowany śmiech je rozproszyły. Dziewczyna chichotała, wyczuwając powagę sytuacji. Poprosiła: — Powiedz, że mnie kochasz.
— Och, zapomniałbym! Wczoraj zdechła wiewiórka z parku. Widziałem jak leżała ze sztywnymi łapkami… Gdybyś tylko widziała te martwe oczka, jak czarne paciorki, puszysty ogonek zachlapany błotem! Oczywiście wykopałem dołek…
Gorącego całusa przyjął w dowód uznania za przyjęcie niezłomnej postawy w obliczu nagłej prowokacji. Po chwili Julia odwróciła się na pięcie i bez słowa pobiegła w dół uliczki. Kiwnął głową z aprobatą — była coraz bliższa ideału. Doskonale rozumiała potrzebę utrzymania spontaniczności w związku. Tworzyli z Julią wspaniale dobraną parę mistrzów kamuflażu, dopóki motywy ich działań pozostawały tajemnicą nawet dla nich samych.
Zadowolony Mirosław powoli spacerował opustoszałymi alejkami. Bezwstydnie szczerzył zęby w głupawym uśmiechu, nie starając się zatuszować poczucia wyższości nad resztą świata. Z zamyślenia wyrwał go znajomy, choć dawno nie słyszany głos:
— Witaj, Mirosławie. Wspaniałą mamy jesień tego roku, nieprawdaż?
Kiedy się odwrócił, rozpoznał postać zawiniętą w pomarańczowy szalik.
— Zygmuś, witaj stary druhu — odparł dość radośnie, choć był w pełni świadomy, że to właśnie chciał powiedzieć. — Owszem, cudna jesień. Historyczna.
Zygmunt patrzył na niego przez chwilę badawczo, po czym najwyraźniej doznawszy olśnienia, przytaknął żarliwie.
— Jeszcze tylko dwa dni — szepnął Mirosław, zacierając ręce.
— Rok temu w twoje urodziny zapewniałeś, że skoro dzień staje się równy nocy, a ty przeżyłeś połowę swoich ziemskich lat, musi się wreszcie udać. Nie żebym ci nie wierzył, Mirosławie, ale myliłeś się, nieprawdaż?
— Teraz… — Mirosław rozejrzał się szybko — teraz się uda. W zeszłym roku popełniłem błąd, sądząc, że dane mi będzie żyć 38 lat. Czterdzieści, Zygmuś. Tego już jestem pewien. A jeśli tak — dwadzieścia lat stanowi połowę. Popatrz tylko na te znaki! 23 września to środa, kiedy połowa doby jest dniem, a połowa nocą. Po zapadnięciu ciemności Księżyc pokaże połowę swej twarzy. Idealny podział, cudowne wyrównanie… — rozmarzył się.
— Idealny — przytaknął z lekkim ociąganiem Zygmunt. — Wierzę ci. Tylko ja nie zwątpiłem w ciebie, nieprawdaż? Życzę powodzenia, mistrzu.
— Ależ proszę — powiedział Mirosław w momencie, gdy chciał wyrazić wdzięczność za słowa wsparcia. Bowiem mimo pewności sukcesu, bał się wypaść z roli.
• • •
Wracał do domu, podśpiewując jedną ze znienawidzonych piosenek. Zatrzymał się w cieniu kamienicy i pośpiesznie wysmarował czoło pożyczoną od Julii ceglastą szminką. Następnie zatarł dłonie i wspiął się po pnączu porastającym ścianę. Nie robiąc przystanku na pokruszonym gzymsie, wskoczył do mieszkania przez jedyne okno. W głębi duszy liczył, że chaotyczny znak na czole może okazać się strzałem w dziesiątkę. Zaświecił żarówkę i zaśmiał się potępieńczo. Początkowo zmuszał się do chichotania, lecz widok rdzawego zygzaka na własnym czole szczerze go rozbawił. Mimo to, gdy tylko jego chude ciało opadło na materac, ryk wściekłości dobył się z głębi zawiedzionej, choć niestrudzonej duszy. Lustrzane ściany zadrżały. Cały pokój, stanowiący skromne mieszkanie, zaniósł się z trudem skrywaną drwiną.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.