PD: Poza „Fahrenheitem”, o którym nie rozmawiamy, żaden dokument nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Bez ochów i achów, ale całkiem ciekawy był eksperyment von Triera i Letha. Pozostałe – tj. hamburgery, przedszkolaki, alpiniści i Metallica – próbowały sprzedawać prawdy oczywiste tonem objawienia, na co jestem szczególnie wyczulony. Oczywiście nie sposób nie zauważyć postępującej ekspansji filmu dokumentalnego, który powoli staje się pełnowartościowym gatunkiem kinowym, śmiało mogącym stawać w szranki z fabułą. Oby jeszcze tylko z ilością szła w parze jakość… KW: Odczep się od alpinistów! :) Jeśli film dokumentalny powoduje u mnie prawie fizyczny ból podczas oglądania, jeśli stale się zastanawiam, co sam zrobiłbym na miejscu bohaterów, jeśli oglądam z zapartym tchem, choć doskonale wiem jak musi się skończyć, to znaczy, że takie kino dokumentalne doskonale swą rolę spełnia (dla niewtajemniczonych – mówimy oczywiście o „Touching the void”, czyli „Czekając na Joe”). A hamburgery przynajmniej były dowcipne i sprawnie opowiadane. Szkoda jednak, że do naszych kin nie zawitał najlepszy dokument (znów wyświetlany tylko na WMFF), jaki ostatnio mogłem zobaczyć – „Capturing the Friedmans”. Porażające. KS: Podobnie, jak nie da się zobaczyć innych znakomitych dokumentów, które pojawiały się jak grom z jasnego nieba na festiwalach i znikały – „Korporacja”, „Yes Men”… Miałam w pewnym momencie nadzieję, że w wypadku zainteresowania dokumentem zaistniało zjawisko podobne, jak w przypadku fenomenu reality shows – że ludzie znudzeni fikcją zwracają się ku rzeczywistości… Jednakowoż wychodzi, że fenomen ten nie objął póki co polskich dystrybutorów. W Stanach zeszły sezon został okrzyknięty przez krytyków niemal jednogłośnie The Year of the Doc – ale nad Wisłą, jak widać, decydenci uważają, że idea jest dojrzała do popierania dopiero wtedy, kiedy odleży się ze cztery lata. Echhhh…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MCh: Mnie poraził film dokumentalny, który uważam w ogóle za najlepszą rzecz, jaką w tym roku widziałem. Mówię o „The Power of Nightmares” Adama Curtisa, który BBC2 puściła na przełomie października i listopada. Film nie dotarł do Polski. Z tego co wiem, nie ma go też jeszcze w Stanach. Ale zapiszcie proszę ten tytuł i wytropcie za wszelką cenę, bo to moim zdaniem najważniejsze wydarzenie w dokumencie politycznym tego roku. Curtis to jeden z wiodących dokumentalistów BBC. Tutaj w trzyczęściowym filmie (każdy odcinek po godzinie) robi wykład z rozwoju ruchu fundamentalistów islamskich i neokonserwatystów w USA od lat 50. Jego wnioski i pokazywany materiał dokumentalny to wstrząs. Zwłaszcza, jeśli ktoś czuje się nieco zagubiony zalewem sprzecznych opinii i poglądów na to, co w kontekście wojny z terroryzmem dzieje się w ostatnich latach na świecie. Curtis prezentuje oczywiście swoją własną koncepcję, ale ma się po jego filmie wrażenie uporządkowania chaosu. BS: Zgadzam się, że dokument powoli staje się pełnoprawnym gatunkiem kinowym i może konkurować ze zwykłymi fabułami. Niestety żaden z tegorocznych dokumentów wrażenia na mnie nie wywarł. „Fahrenheit” treścią przypominał bogate w teorie spiskowe pismo „Nie”. Szkoda tylko, że zabrakło wątku masońskiego. „Super Size Me” to z kolei odpowiednik „Super Expressu”. Facet na hamburgerowej diecie sąsiadowałby z artykułami o kobiecie obdarzonej trzema cyckami i foto-story z wizyty statku kosmicznego w Szczyrku. Natomiast „5 nieczystych zagrań” okazał się szczytem egoizmu. Papierowy synonim? Gazeta Wyborcza i zamieszczenie artykułu, pełnego podtekstów kryminalnych, o właścicielu tegoż magazynu. TK: Zanim przejdziemy do tematu-rzeki, jakim jest dramat, zerknijmy na pozostałe gatunki, które były w tym roku reprezentowane sporadycznie. Otrzymaliśmy dwa westerny: solidne „Bezprawie” i kiepskie „Zaginione” oraz kilka filmów muzycznych – „Śpiewający detektyw”, „De-lovely” – które pewnie nie powstałyby, gdyby nie zeszłoroczny Oscar dla „Chicago”. W gronie przechodzących zastój gatunków wyróżnić należy chyba katastroficzne „Pojutrze”, jak dla mnie, najlepszy film Emmericha. KW: Zabrzmiało, jakbyś co najmniej mówił „najlepszy film Altmana, czy Allena”. ;) A, powiedzmy sobie szczerze, nie jest trudno filmowi być „najlepszym filmem Emmericha”, :) Choć oczywiście się zgadzam – kawał solidnej rozrywki, choć to, co najfajniejsze, niespodziewanie występuje w pierwszej połowie filmu, dalej robi się nudniej. PD: E tam, od razu najlepszy Emmericha. Wolałem „Patriotę”, „Dzień niepodległości” czy nawet „Uniwersalnego żołnierza”. Też głupie, a o ile bardziej emocjonujące. „Pojutrze” ma niezłe (ale nie żeby przełomowe, bez przesady) efekty, znikomą ilość patosu i, co najgorsze, Dennisa Quaida jako głównego herosa. Dla mnie średniak. KS: „Pojutrze” nie był może najmądrzejszy, ale robił wrażenie. Jest też godny odnotowania jako pierwszy film Emmericha, którego obejrzenia normalny człowiek nie przypłaca kacem moralnym. To JEST wydarzenie! BS: Nie rozumiem tylu zachwytów nad „Pojutrzem”. Tu nie było niczego godnego większej uwagi. Ja gorączki dostawałem, gdy w „Armageddonie” na największe metropolie świata spadał grad meteorów. Nie można też mówić, że to szczytowe osiągnięcie Emmericha, podobnie jak Piotrek uważam, że lepiej stworzył „Patriotę” czy „Dzień niepodległości”. MŁ: Wspomniałbym tu thriller psychologiczny „Sekretne okno” za świetne role Johnny’ego Deppa i Johna Turturro. „Pojutrze” zaś oceniłbym po „zorbowsku”: „Tylko popatrz jaka piękna katastrofa” – bo to, co w nim było najważniejsze, czyli „complete disaster” – pokazano znakomicie.  | Top Ten Marcina Łuczyńskiego - Władca Pierścieni: Powrót Króla
- Pasja
- Człowiek w ogniu
- Dziewczyna z perłą
- Troja
- Król Artur
- Shrek 2
- Pojutrze
- Osada
- Zakładnik
|  |
PD: Temat rzeka. Nie, temat ocean. Rok obfitował zarówno w udane tragikomedie, dramaty kameralne, jak i wielkie eposy pokroju „Wzgórza nadziei”. Mnie najbardziej zdobyły te nie silące się na niewiadomo jakie dzieła, małe, spokojne, ujmujące prostotą i ciepłem, a więc „Pamiętnik”, „Dróżnik”, „Powrót do Garden State”. Dwulicowy i wysilony „Zakochany bez pamięci” jakoś do mnie nie trafił, podobnie jak wybrakowane emocjonalnie, przeceniane „Między słowami”… KW: Widzę, zając, że bez czapki chodzisz… To znaczy, widzę Piotrek, że chcesz nas tu sprowokować… Ale ja się nie dam. :) I powiem jedynie, że moim zdaniem odbiór takich filmów jak „Między słowami” czy „Zakochany bez pamięci” bardzo mocno zależy od pewnych życiowych doświadczeń. Albo ma się takie, dzięki którym te filmy zagrają na czułej osobistej nucie i wtedy seanse będą robiły ogromnie wrażenie, albo ma się inne. I tyle. Każdy z tych filmów, dodając do nich jeszcze „Przed zachodem słońca” mówił bezpośrednio do moich uczuć, poruszył mnie głęboko. Ta trójka trafia do moich ulubionych seansów 2004 roku. I jest kolejny wspaniały zestaw na maraton filmowy. PD: Jest coś w tym, co mówisz, acz nie do końca. Zgodzę się, że najbardziej trafiają w nasze uczucia filmy, w których możemy odnaleźć poniekąd samych siebie, jednakże z drugiej strony – nie muszę mieć osiemdziesiątki na karku, by móc uronić łezkę nad „Prostą historią” Lyncha, czy być karłem, żeby się wzruszać losem tytułowego bohatera „Dróżnika”. Tyle że wyznaję zasadę – o prostych rzeczach mówmy w sposób prosty – z tego względu „Przed zachodem słońca” również mi się podobał, męczący i na siłę udziwniony „Zakochany” już nie. Zaś „Między słowami” nie uważam za film zły, ma piękne zdjęcia i muzykę, ale że wszedł u nas w atmosferze Filmu, Przed Którym Cały Świat Padł Na Kolana – zwyczajnie się rozczarowałem, gdyż nic aż tak szczególnego w nim nie znalazłem. I tyle. TK: Ale żeś wybrał kontrprzykłady… starcy po osiemdziesiątce i karły to pewnie w porywach jeden promil osób, które chodzą do kina! Widać, że sukces wymienionych przez ciebie filmów polega na czymś innym. Tymczasem, zgadzam się z Konradem, „Między słowami”, „Zakochany bez pamięci” czy równie nisko ocenione przez ciebie „Godziny” to filmy, których docenienie wymaga bagażu doświadczeń i których… hm, niech będzie, jakkolwiek to zabrzmi: genialność polega na umiejętnym uchwyceniu i pokazaniu na ekranie pewnych zbiorowych „schiz”. PD: No dobra, niech Wam będzie, faktycznie nie mam bagażu doświadczeń potrzebnego do docenienia tych filmów – nie mam skłonności samobójczych, nie jestem lesbijką i nie romansowałem w Tokio z podstarzałym aktorem. Ale wszystko jeszcze przede mną :)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
ED: Nie mogłabym się powstrzymać, aby nie wspomnieć nic na temat „Między słowami”. Mnie Coppola absolutnie poruszyła. Bez szafowania zdobnymi, pustymi frazesami, a używając prostych słów, opowiada o wyalienowaniu, samotności w tłumie, uczuciach. Nie wkłada tych ostatnich do szufladek: „miłość”, „przyjaźń”, „zauroczenie”. Przedstawia je jako coś trudnego do sklasyfikowania. Oczywiście niewiele by ze starań reżyserki wyszło, gdyby nie doskonali aktorzy: Bill Murray i Scarlett Johansson. Scarlett zagrała jeszcze jedną piękną rolę w „Dziewczynie z perłą” Webbera. Jednak ten film zachwyca przede wszystkim zdjęciami i napiętą atmosferą fascynacji. Na pewno nie dla każdego. MŁ: Pewnie tak, ale dla mnie z pewnością „Dziewczyna z perłą” to jeden z najbardziej wysmakowanych i pięknych wizualnie filmów. Oceniam go wysoko w zasadzie tylko za plastyczność, ale za to tym bardziej, że zwykłe obyczajówki mnie nie pociągają. KS: W ogóle fajnie, że pojawia się więcej filmów robionych przez kobiety, o kobietach – ale bynajmniej nie tylko dla kobiet. Do tych ciekawszych zaliczyłabym prócz „Lost in Translation” także „Thirteen” i „Monster” – obydwa dość trudne, odważne, ale przejmujące przez triumf humanizmu nad syndromem Jane Campion, czyli potrzebą wstawiania feministycznych kawałków. Ciekawe, co też stało się z innym pięknym i przejmującym filmem „babskim” – „The Whale Rider”, który już-już był w planach dystrybucyjnych i nagle z nich zniknął bez śladu… ED: Też mnie to bardzo ciekawi. „The whale rider” zapowiadał się pięknie, został nieco wypromowany nominacją do Oscara dla Keishy Castle-Hughes, ale takie filmy nie obchodzą polskich dystrybutorów. Od razu zakłada się, że polski widz wybierze się szybciej na jakąś wielomilionową szmirę, niż mało znany – jak to Kamila określiła – „babski” film. KW: Złego słowa też nie powiem oczywiście o „Dróżniku” i „Garden State”. Ten pierwszy jest lepszy filmowo, drugi chyba nam bliższy. A są to filmy bardzo sobie pokrewne. Kolejny maraton? Aby nie pominąć kilku tytułów, wspomnę „21 gramów” Inarritu, „Hazardzistę” Kwietniewskiego, „Monster” i „Trzynastkę”. Chyba tyle. MCh: Zgodzę się z Piotrkiem, że miewamy ostatnio w Polsce ten sam syndrom, który dopadł krytykę amerykańską – syndrom bezkrytycznych zachwytów. Dopadło to w tym roku m.in. takie filmy jak „Pręgi” czy wspomnianego „Oldboya”. Ale nie zgodzę się w średniej ocenie ani filmu Coppoli, ani Gondry’ego. Pierwszy uważam za stuprocentową realizację zamierzenia, czyli powiedzenia szeptem o tym, co powiedziane głośno byłoby banalne. Drugi to dla mnie realizacja udana częściowo, ale nadal udana. „Zakochanemu” zaszkodziło moim zdaniem nadmierne popisywanie się przez reżysera pomysłami wizualnymi w środkowej części filmu, zamiast rozwijać warstwę emocjonalną i relację między postaciami. Film dopiero w ostatnich 20. minutach wchodzi na poziom emocji, które powinien serwować co najmniej od połowy. Ale to nadal pierwszorzędny, udany i oryginalny film. To samo powiem o „21 gramach”, które uważam za jeden z najlepszych filmów roku. Przede wszystkim dlatego, że poruszył we mnie nuty rzadko poruszane – połączenie desperacji i rozpaczy z nadzieją. A przy okazji to jeden z najodważniejszych formalnie filmów roku. BS: Co ona wyszeptała mu do ucha? Wszyscy z wypiekami na twarzy próbowali rozgryźć to pytanie. Rozpoczęli trend dopisywania coraz nowszych interpretacji, łącznie z taką, że kwestia tyczyła bezczelnej propozycji penetracji. Krytycy byliby nawet zdolni przyrównać „małżowinowe szepty” do Kane’owskiej „różyczki”. W rzeczywistości „Między słowami” to tylko piękna Johansson, świetny Murray i całkiem sympatyczne karaoke. Czołówka dramatów to „21 gram”, „Zakochany bez pamięci” i „Powrót do Garden State”. Pierwszy za banalne treści pięknie przedstawione przez aktorów, drugi za banały w niespotykanej oprawie, a trzeci za szczerość pokazaną w sposób banalny. ED: Coppola finałową sceną zaintrygowała widzów. Dzięki temu mnożą się interpretacje, dostajemy dowolność w wypełnieniu zakończenia filmu. Widać, słowa nie są tak bardzo potrzebne… PD: Mnie zaintrygowała bardzo. Myślę, że ona mu wyszeptała: „Byłeś niezły Bill, ale po przespaniu się z połową Akademii Filmowej już wiem, że Oscara nie dostaniesz. Proszę, tylko nie wkurwiaj się na ceremonii…”. I patrzcie – nie posłuchał. :) |