powrót do indeksunastępna strona

nr 2 (XLIV)
marzec 2005

 Zdrada
Fiona McIntosh
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Fiony McIntosh „Zdrada” będącej pierwszym tomem trylogii fantasy „Trójca”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.
Tytuł: Zdrada<br/>Tytuł oryginalny: Betrayal<br/>Autor: Fiona McIntosh<br/>Tłumaczenie: Iwona Michałowska<br/>Wydawca:  <A href='http://www.zysk.com.pl' target='_blank'>Zysk i S-ka</A><br/>Cykl: Trójca<br/>ISBN: 83-7298-690-8<br/>Format: 460s.<br/>Data wydania: 1 marca 2005<br/>WWW: <a href='http://www.zysk.com.pl/catalog/product_info.php?products_id=1778' target='_blank'>Polska strona</a><br/><br/>W mitach Tallinoru tkwi głęboko zakorzeniona mroczna historia o zdradzie i spustoszeniu – opowieść o potężnym czarnoksiężniku Orlacu, który niegdyś zburzył słynne miasto Caremboche i był bliski zniszczenia całej krainy. Teraz Orlac pragnie się zemścić, a powstrzymać zagładę może tylko prosty wiejski chłopak Tor Gynt. O jego magicznej mocy wiedzą jedynie rodzice, a on sam zaledwie przeczuwa jej istnienie. Co ciekawe, szalejący po kraju inkwizytorzy, których zadaniem jest eksterminacja magów, także nie wykrywają jego talentu. Dopiero królewski medyk Merkhud, sam obdarzony potężną mocą, odnajduje chłopca i zabiera do pałacu jako swojego ucznia. Tor opuszcza zatem dom i ukochaną Alyssę, tym samym nieświadomie wstępując na ścieżkę swego przeznaczenia – Merkhud wierzy bowiem, że Tor jest wybrańcem, który na nowo zbierze dziesięciu paladynów i stanie na czele Trójcy, niosąc Tallinorowi wybawienie…
Tytuł: Zdrada
Tytuł oryginalny: Betrayal
Autor: Fiona McIntosh
Tłumaczenie: Iwona Michałowska
Wydawca: Zysk i S-ka
Cykl: Trójca
ISBN: 83-7298-690-8
Format: 460s.
Data wydania: 1 marca 2005
WWW: Polska strona

W mitach Tallinoru tkwi głęboko zakorzeniona mroczna historia o zdradzie i spustoszeniu – opowieść o potężnym czarnoksiężniku Orlacu, który niegdyś zburzył słynne miasto Caremboche i był bliski zniszczenia całej krainy. Teraz Orlac pragnie się zemścić, a powstrzymać zagładę może tylko prosty wiejski chłopak Tor Gynt. O jego magicznej mocy wiedzą jedynie rodzice, a on sam zaledwie przeczuwa jej istnienie. Co ciekawe, szalejący po kraju inkwizytorzy, których zadaniem jest eksterminacja magów, także nie wykrywają jego talentu. Dopiero królewski medyk Merkhud, sam obdarzony potężną mocą, odnajduje chłopca i zabiera do pałacu jako swojego ucznia. Tor opuszcza zatem dom i ukochaną Alyssę, tym samym nieświadomie wstępując na ścieżkę swego przeznaczenia – Merkhud wierzy bowiem, że Tor jest wybrańcem, który na nowo zbierze dziesięciu paladynów i stanie na czele Trójcy, niosąc Tallinorowi wybawienie…
Mojej niezwykłej trójcy
– Ianowi, Willowi i Jackowi McIntoshom

Podziękowania
Składam serdeczne podziękowania mojej rodzinie i przyjaciołom. Kilka osób zasługuje na specjalną wzmiankę. Są to: Pip Klimentou, która w obawie, że poranki pomylą mi się z nocami, wydzwaniała do nas o szóstej rano codziennie przez ostatnich osiemnaście miesięcy; Anne Madox, czytelniczka moich brudnopisów, której entuzjazm był tak odurzający, że chciałoby się go przechować w butelkach; Paul Meehan, mój specjalista od śmiechu i królik doświadczalny od wszelkiej magii; moi rodzice, Monnica i Fred Richardsowie, którzy nieprzerwanie mnie wspierali; Bryce Courtenay, doradca i dobry duch; mój wydawca, Nicola O′Shea, zawsze służąca radą i pomocą i wreszcie Stephanie Smith, która dostrzegła potencjał Zdrady, gdy ta była zaledwie jednym z wielu chaotycznych maszynopisów.
W szczególności jednak pragnę podziękować Ianowi.

Prolog
To był doskonały dzień na egzekucję: łagodny, bezchmurny i bezwietrzny. Zaskoczony spokojem tłumu Sallementro wnikliwie obserwował zgromadzonych. Zbliżało się południe. Wkrótce miano wyprowadzić więźnia – tak przynajmniej oświadczył stojący w pobliżu widz, nie kierując jednak tych słów do nikogo konkretnego. Ludzie kiwali głowami, mówili szeptem i przestępowali z nogi na nogę, niemal nie zauważając wymyślnych popisów wynajętego błazna, który miał ich rozgrzać w oczekiwaniu na akt sprawiedliwości. Niektórzy wręcz odwracali głowy, ignorując krzykliwy spektakl i zatapiając się w rozmyślaniach.
„Ciekawe” – pomyślał Sallementro.
Przybył do Tal dopiero tego ranka. Jak wielu wędrownych minstreli żywił nadzieję, że jego pieśni wpadną w ucho jakiemuś bogatemu szlachcicowi, który zechce skorzystać z usług trubadura, by sprawić przyjemność swojej damie lub zaimponować przyjaciołom. Może nawet zaproszą go na dwór królewski? To by dopiero było…
Wrócił do teraźniejszości. Wszystkie gospody i targowiska miasta huczały od rozmów o egzekucji, o skazańcu jednak Sallementro nie dowiedział się prawie niczego. Bez wątpienia ów młodzieniec był kimś ważnym, skoro sam król Lorys wybrał dla niego tak archaiczny sposób uśmiercenia.
Ukrzyżowanie i ukamienowanie. Sallementro zadrżał. To barbarzyństwo, ale jakże piękną balladę będzie mógł o tym ułożyć! Już teraz, przedzierając się przez tłum, słyszał w głowie jej pierwsze takty.
Wychowany w urodzajnej krainie na dalekim południu, sprzeciwił się życzeniom ojca. Jego rodzina od pokoleń uprawiała żyzną glebę wokół Arandonu, dorabiając się wielkiego bogactwa i licznych zaszczytów. Od chłopca oczekiwano, że podporządkuje się najstarszemu bratu, by zapewnić konsolidację rodzinnego majątku. Sallementro argumentował, że jako trzeci syn nie jest rodzinie niezbędny, ale rozgniewani rodzice nawet nie chcieli go słuchać. Podczas licznych kłótni matka wykrzykiwała, że nawet sutanna byłaby lepsza niż to. Wędrowny śpiewak! W swoim uporze i arogancji krewni chłopca nie potrafili sobie wyobrazić, że na rodzinę mogłaby spaść większa hańba. Sallementro jednak od niepamiętnych czasów marzył tylko o tym.
Później zaczęły go nawiedzać dziwne sny, w których tajemnicza kobieta żądała od niego, by podążył za swoim powołaniem. Kazała mu odejść w dal i ćwiczyć się w sztuce. Kobieta szeptała coś o młodej damie, która go potrzebuje – nie tylko jako przyjaciela, lecz także wybawcę.
Dziwne. Był śpiewakiem, a nie żołnierzem. Kogo mógłby chronić? Wystarczyło, że matka głośniej krzyknęła, a już się kulił. Co z niego za bohater?
Kobieta jednak była nieubłagana. Nachodziła go w snach przez dziesięć lat. Później wyruszył w świat. Minęła kolejna dekada, w ciągu której zjechał kawał królestwa, a kobieta wciąż mu towarzyszyła. Czuł się, jakby była z nim od zawsze, choć w istocie znał jedynie jej głos i życzenia. To głupie, ale nigdy nie zdołał nawet zapamiętać jej imienia: Lys czy jakoś tak…
Nigdy też nikomu o niej nie powiedział, przyznawał jednak przez samym sobą, że tajemnicza zjawa ma nad nim dziwną władzę. To ona dała mu odwagę, by wystąpić przeciwko rodzinie; to dzięki jej szeptom miał dość mocy, by ich opuścić i poświęcić się śpiewaniu. Kim była?
Nagle szturchnęła go czyjaś tłusta łapa, wyrywając z rozmyślań. Szybko zaczął przepraszać otyłą damę za to, że nadepnął jej na palce, gdy wtem wszystkie głowy jak na komendę poczęły się odwracać. Dama straciła zainteresowanie winowajcą i obróciła trzęsące się podbródki ku północnej wieży, którą w podnieceniu wskazywali inni. Sallementro również podążył wzrokiem w tamtym kierunku.
– Oto ona! – wrzasnął ktoś.
Minstrel patrzył z zapartym tchem, jak na balkon wychodzi młoda kobieta prowadzona przez dwóch krzepkich żołnierzy. Strząsnęła z siebie ich ręce i dumnie uniosła głowę. Gdy to zrobiła, południowe słońce zalśniło nagle na przyklejonym do jej czoła bladym, przypominającym klejnot owalu. Przez tłum przebiegł głośny pomruk.
Sallementro czuł, jak wali mu serce, a w głowie słyszał – niczym grzmot – refren pieśni. Oto ona. Dziewczyna, o której opowiadano mu od dwudziestu lat. A zatem sen nie kłamał. Sallementro nagle poczuł się boleśnie związany z tą piękną kobietą o smutnej twarzy, z powagą wpatrującą się w tłum. W końcu ją odnalazł. Teraz musi ją chronić.
Napięcie, które narastało przez cały poranek, sięgnęło zenitu. Niektórzy wykrzykiwali pod adresem dziewczyny słowa otuchy, podczas gdy inni potrząsali głowami lub ronili łzy.
– Kim ona jest? – szepnął Sallementro.
– To jego kochanka – odparł stojący obok leciwy jegomość. – Warto dla takiej umrzeć, co?
– Błagam, niech mi pan zdradzi jej imię!
– To żadna tajemnica. Nazywa się Alyssandra Qyn.
Dalszą rozmowę uniemożliwił im ryk trąb, obwieszczający przybycie suwerena. Król Lorys i jego małżonka Nyria byli najlepszymi władcami, jacy dotychczas rządzili Tallinorem, a legendy o ich szczęściu małżeńskim krążyły po ościennych królestwach. Teraz jednak Sallementro nie dostrzegał w tej dwójce oznak radości. Sztywni, z rozbieganymi oczyma, ledwie odpowiadali na powściągliwe powitania tłumu, a na piękną dziewczynę w ogóle nie spojrzeli. „Może to i dobrze” – pomyślał. Na jej twarzy malowała się bowiem bezgraniczna nienawiść, a oczy spoglądały wprost na króla.
– Gdyby wzrok mógł zabijać, Lorys wiłby się już w drgawkach – mruknął mężczyzna stojący przed Sallementrem.
– Jej wzrok może zabijać, durniu! – skarcił go sąsiad. – Zapomniałeś, że jest Nietykalną? Kipi magią. Widzisz ten klejnot na jej czole?
Sallementro słyszał o Nietykalnych. Rozpoznał dysk archalitu, wskazujący na przynależność dziewczyny do klanu obdarzonych mocą kobiet, zamieszkujących odległy region na północy królestwa. Inkwizytorzy zapewniali im całkowitą nietykalność pod warunkiem używania zaczarowanego kamienia, blokującego talent. Gdy kobieta wstępowała do klanu, przykładano jej do czoła odłamek wypolerowany na podobieństwo szklanego owalu. Jeśli naprawdę była Obdarzoną, odłamek natychmiast się przyssawał i pozostawał tam na zawsze, by zapobiegać używaniu magii zarówno przez nią, jak i przeciw niej.
– Co ten kamień oznacza? – zapytał Sallementro sąsiada, który wydawał się zorientowany w tych sprawach.
– Musisz pochodzić z południa, minstrelu, skoro nie słyszałeś o archalicie – odparł mężczyzna.
– Oświeć mnie, a napiszę o nim balladę! – zaimprowizował pomysłowo Sallementro.
Jego informator miał wyjątkowo dobry humor.
– Kobieta, która nosi archalit, jest pod ochroną króla. Żaden mężczyzna nigdy nie będzie mógł jej dotknąć. Nawet ci plugawi inkwizytorzy.
Sallementro pokiwał głową i powrócił wzrokiem do stojącej na balkonie kobiety. Teraz wyraźniej widział lśniący kamień i mimowolnie zaczął układać w głowie pierwszy wers pieśni, która, już o tym wiedział, będzie jedną z najlepszych w jego życiu.
– Uwaga, nadchodzi skazaniec! – zakrzyknął ktoś.
Młodsze kobiety uderzyły w płacz. Sallementro był zdumiony. Niektórzy zaczęli coś wołać do więźnia, mimo iż ten pozostawał jeszcze niewidoczny. Na balkonie Alyssandra Qyn oderwała wreszcie nienawistny wzrok od króla, by podążyć oczyma za kochankiem.
Jedna z młodych dziewczyn szlochała tak rzewnie, że aż zasłabła. Sallementro pomógł jej przyjaciołom ją ocucić. W miarę zbliżania się więźnia tłum stawał się coraz bardziej podekscytowany. „To musi być niezwykły człowiek – pomyślał minstrel – skoro jego egzekucja wywołuje w ludziach aż taką rozpacz”.
Nie mylił się.
• • •
Skazaniec, Torkyn Gynt, zmrużył porażone południowym słońcem oczy. Po siedmiu dniach spędzonych w ciemnym lochu jasność sprawiała mu ból. Dudnienie w uszach zagłuszało większość rozlegających się na zamkowym dziedzińcu dźwięków. Więzień wkroczył tam otoczony kolumną żołnierzy, którzy świetnie go znali i niechętnie wiedli na miejsce egzekucji. Tor był ukochanym synem Tallinoru. Ci żołnierze, należący do elitarnej grupy zwanej Tarczą, szkolili go we wszystkich sztukach, od picia piwa po fechtunek. Nie mieli pojęcia, że nie potrzebuje miecza, by się obronić. Bogowie obdarzyli go tak potężną mocą, że doskonale sobie radził dzięki magii, obiecał jednak, że dziś się nią nie posłuży. Zgodził się na śmierć, by ratować Alyssę Qyn. Umrze godnie. Wypełni przeznaczenie.
Mijał kobiety, które otwarcie płakały, i dostrzegał w ich oczach własny strach. Mężczyźni spoglądali na niego beznamiętnie, wiedział jednak, że w duchu dziękują bogom, iż nie ich to spotyka. Serce biło mu tak mocno, że był pewien, iż pęknie i zabije go na długo przedtem, nim pierwszy kamień sięgnie celu. Przerażał go rodzaj śmierci, jaki wybrał dla niego ukochany monarcha. Dziwił się wręcz, że w ogóle może iść o własnych siłach.
Odwagi, chłopcze. Nie okazuj cierpienia. Nie daj temu draniowi Gothowi satysfakcji patrzenia na twoją słabość.
Głos Merkhuda w kółko wibrował mu w głowie, ale znacznie łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Gdy stary mentor odwiedził go w lochu po raz ostatni, zachowywał się jakoś dziwnie.
• • •
– Ufasz mi? – zapytał, łapiąc Tora za rękę.
– Zawsze ci ufałem – skłamał Tor. Zbyt wiele wiedział o przeszłości Merkhuda, by uwierzyć, że za słowami starego nie kryją się jakieś knowania.
– Więc zaufaj i tym razem.
Łagodny zwykle głos Merkhuda był nabrzmiały bólem. Starzec ze wszystkich sił próbował zdławić w sobie lęk o chłopca, którego traktował jak syna. A także o siebie samego.
Czy zdoła wprowadzić w życie swój szalony plan? Czy naprawdę można zapanować nad taką magią?
Po raz ostatni mógł objąć tego wspaniałego młodzieńca… młodzieńca, którego z rozmysłem zdradził.
Zdawkowo ucałował go w głowę, po czym wstał i zaczął walić laską w ciężkie drewniane wrota, a te otworzyły się niemal natychmiast. Nim strażnik wszedł do celi, Tor zdążył zauważyć łzy w oczach Merkhuda. Jego mistrz wyglądał teraz, jakby się postarzał o sto lat. Zanim wyszedł, wyszeptał cicho, tak aby tylko czułe ucho Tora usłyszało jego tajemnicze słowa:
– Niezależnie od tego, co się dziś stanie, musisz mi zaufać. Wyłącz wszelki szum i strach i nasłuchuj mojego głosu. Przybędę.
Tor z powagą kiwnął głową, choć nie rozumiał, co Merkhud chce mu powiedzieć. Ale nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Już i tak nie można było nic zrobić.
– Obiecaj, że będziesz odważny. Zrób to dla niej i dla mnie. I postaraj się przebaczyć królowi. Nie wie, co robi.
Po tych słowach Merkhud odszedł.
Tor poczuł się nagle bardzo samotny. Nie mógł się skomunikować z Alyssą za pomocą łącza mentalnego. Pewnie znów założyli jej archalit. Myśleli, że przylgnie do niej na zawsze. Nie mieli pojęcia, że jego dziwna, niewyczuwalna magia potrafi go usunąć jednym muśnięciem. Ale teraz przyjdzie jej nosić go do końca życia. Tor nienawidził ich za to, że ją napiętnowali.
Dobrze jednak, że oszczędzono jej barbarzyńskiej śmierci, którą przeznaczono jemu. Udało mu się przekonać króla, by rozgrzeszył ją z czegoś, co – wedle słów Tora – nie było romansem, lecz uwiedzeniem. Zauważył, że Lorys łatwo się zgodził. Królowa Nyria także to dostrzegła.
Fascynacja. Pragnienie. Żądza. Tor dobrze to rozumiał. Alyssa była piękną kobietą i jeśli mogło ją to uratować od śmierci, dlaczego nie?
Stojący w drzwiach celi strażnik odchrząknął, nie bardzo wiedząc, co robić. Lubił tego chłopca. Wszyscy go lubili. Zaczął zamykać drzwi tak cicho, jak tylko się dało, po czym powiedział coś, czym miał nadzieję go pocieszyć:
– To już niedługo, mały. Godzinka, dwie i będzie po wszystkim.
Ale jego słowa nie odniosły pożądanego rezultatu. Spokojny dotychczas Tor zaczął ronić łzy. Płakał nad sobą, nad swoją żałosną śmiercią i głupotą własnych postępków, które go przywiodły do takiego końca. Płakał też nad Alyssą, która nigdy nie prosiła o nic z wyjątkiem jego miłości, a on dwa razy ją zdradził. Płakał nad rodzicami, zastanawiając się, czy przybędą do Tal, by oglądać przedwczesną śmierć swego sławnego syna. Przede wszystkim jednak płakał nad losem dwojga nowo narodzonych dzieci, których nigdy nie miał poznać. Nawet ich matka, jego ukochana Alyssa, nie wiedziała, że żyją. To była jego trzecia zdrada. A teraz miał zginąć, pozostawiając ją na zawsze w nieświadomości.
• • •
Tor…
Ktoś zawołał go cicho. To był Herek. Chciał wiedzieć, czy skazaniec nie potrzebuje pomocy.
Czyżby się potknął? Trudno było znieść blask słońca, krzyki tłumu i bicie własnego serca. A teraz kazali mu usiąść na specjalnym krześle. Zorientował się, że to Krzesło Potępionych. Siądzie na nim, a oni będą mu mówić, za co zostanie ukamienowany. To czysta formalność – wszyscy zebrani dobrze wiedzieli, jaką zbrodnię popełnił Torkyn Gynt – ale widok krzesła boleśnie uświadomił mu nieuchronność śmierci, jednocześnie przedłużając udrękę. Był to czas, w którym ofiara miała ostatnią szansę żałować za grzechy i błagać o litość, jeśli odczuwała taką potrzebę. A publiczność, zwykle łaknąca krwi, mogła się nasycić widokiem przerażenia skazańca.
Tor usiadł zdezorientowany, wpatrując się w zalegający na ziemi pył. Nie potrafił patrzeć na ludzi. Jeden z najwyższych rangą dworzan, którzy przewodniczyli procesowi w sali tronowej, rozwinął rolkę pergaminu i głośno przeczytał całe oskarżenie. Odczytanie wyroku natomiast mogło się odbyć dopiero po formalnym przedstawieniu kata.
Tor nie mógł już znieść tych słów. Uciekł w głąb siebie, zamykając dostęp światu zewnętrznemu i pozwalając myślom cofnąć się w czasie. Wszystko zaczęło się przed siedmiu laty, w pewne piękne popołudnie w Twyfford Cross…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.