Minęły dwa dni od ostatniego spotkania, ale Tor wciąż nie mógł się otrząsnąć. Opowiedział rodzicom bajeczkę o tym, jak to na obrzeżach Minstead zostali napadnięci przez pijanych zbirów, a Alyssie udało się uciec wraz z powozem i koniem. Wystarczyło spojrzeć na jego przerażoną twarz i rozchełstane ubranie, by uwierzyć. Na szczęście ta historyjka dostarczyła mu także pretekstu do niewyściubiania nosa z domu. Było mu bardzo przykro, że okłamał rodziców i dołożył ojcu kolejne brzemię. Zawsze żyli oszczędnie w małym kamiennym domku we Flat Meadows – sennej wiosce, której jedyną atrakcję stanowiła wspaniała gospoda i bliskość głównej drogi, wiodącej do stołecznego miasta Tal. Ojciec ciężko pracował, by utrzymać rodzinę i nauczyć syna fachu. Matka dokładała do tego drobną pensyjkę zarobioną gotowaniem dla gospody. Ailsa Gynt wpadła jak burza do domu, w którym cisza mogła panować jedynie pod jej nieobecność. Tor jednym uchem słuchał, jak matka trajkocze o upieczonych dziś przez siebie wspaniałych szarlotkach. Wyjęła jedną z wielkiego kosza i położyła na matowym blacie kuchennego stołu. Smakowity aromat w normalnych okolicznościach wywołałby w żołądku Tora skurcz rozkoszy, ale tego dnia było inaczej. – Przemyciłam jedną dla ciebie, synku. Musisz nabrać ciała… Ostatnio bardzo źle wyglądasz. Tor milczał. Rozpaczliwie usiłował skomunikować się z Alyssą, ale nie mógł jej złapać. Dziwne. Pewnie wyciągnęła błędne wnioski z jego nienaturalnego zachowania w Minstead i późniejszego milczenia. Gdyby tylko mógł z nią porozmawiać, byłoby mu lżej. Doszedł do wniosku, że dziewczyna zamknęła przed nim swój umysł. A jednak dotychczas zawsze udawało mu się omijać jej blokady. Coś tu było nie tak. Matka dalej trajkotała, nieświadoma męczarni syna, kręcąc się po kuchni ze swobodą, zdumiewająco lekko jak na osobę o jej tuszy. Tor często się zastanawiał, jak to możliwe, że wyrósł na kogoś tak wysokiego i szczupłego, mając tak niskich i pulchnych rodziców. Nie dosłyszał pytania. – Pytam, czy nadal tak źle się czujesz, Tor? – powtórzyła matka. Wrócił do rzeczywistości. – Mmm… nie, dzisiaj znacznie lepiej. Jutro już będę mógł pójść do pracy – odparł. – No, czas najwyższy, Torkyn! – odezwał się dobrodusznie Jhon Gynt, wchodząc przez tylne drzwi. – Szykuje się potężna burza, mamuśko. Spójrz na te chmurzyska. Tor podszedł do drzwi i spojrzał w niebo, na którym zgromadziły się ciemne kłęby sinych chmur. Bryza ustała i drzewa tkwiły nieruchomo. Późnopopołudniowy świat zamarł w złowieszczym bezruchu. Powietrze zdawało się kruche i wyczekujące. – Boisz się o Lady? – zapytał Tor z poczuciem winy w głosie. – Nie. Alyssa będzie miała dość rozumu, by ją zamknąć w stodole. Zresztą ta burza może nawet nie dotrzeć do Mallee Marsh. Lepiej dla Lady, że tam jest. Będzie mi jednak potrzebna w czwartek, synu. Mam nadzieję, że do tego czasu wydobrzejesz na tyle, by po nią pojechać. Tor skinął głową. Ojciec położył mu rękę na ramieniu. – Zobaczmy, co też za delicje przyniosła nam tym razem mamuśka – rzekł łagodnie. Dwie godziny później burza gniewnie załomotała im do drzwi. Ailsa Gynt zadrżała. – Nienawidzę grzmotów i błyskawic. Ciarki przechodzą mi po plecach – odezwała się z fotela na biegunach, ani na chwilę nie wypuszczając z rąk igły i przędzy. – Dlaczego? – zapytał Tor, z ziewnięciem zamykając książkę. – Och, to niemądre, ale moja babcia zawsze mówiła, że to zły omen… że bogowie się złoszczą. – Ailso, kochanie, daj spokój tym bredniom – mruknął łagodnie Jhon. – Synu, zdaje się, że tylna brama uderza o ścianę. Jeśli jej nie podeprzemy, wyleci z zawiasów. Tor włożył wielki kapelusz, owinął się wiszącym na haku przy drzwiach kocem i wyskoczył na dwór. Dokładnie w tym momencie niebo rozświetliła wielka błyskawica, po której rozległ się ogłuszający grzmot. – Tuż-tuż – wymamrotała Ailsa, szyjąc gorączkowo. – Bogowie muszą być wściekli! Jhon Gynt mlasnął językiem w udawanej złości i powrócił do swoich rachunków. I właśnie w tym momencie coś całkiem innego niż burza zabębniło w drzwi. Tor był zachwycony otaczającym go spektaklem natury, ale niedługo go podziwiał, deszcz bowiem siekł potwornie, zmieniając podwórze w śliskie grzęzawisko. Po raz nie wiadomo który w ciągu dwóch dni posłał sondę w kierunku Alyssy, ta jednak trafiła w jakąś dziwną, posępną nicość. Był tak przygnębiony, że przez chwilę pozwalał się bombardować deszczowi. Potem, gdy ostrożnie obchodził rosnące kałuże, usłyszał, jak matka woła go od progu. Zmrużył oczy i dostrzegł, że Ailsa macha na niego, by się pospieszył. „Co znowu?” – pomyślał gniewnie. Wszedł do domu, bezskutecznie usiłując strząsnąć krople wody, nim wsiąkły w koc. Zrezygnowany, powiesił go wraz z kapeluszem na haku, po czym odwrócił się i zamarł. Pomiędzy rodzicami stał, uśmiechając się dobrotliwie, srebrzystowłosy starzec. Torkyn instynktownie zablokował mu dostęp do myśli całej trójki. Imponujące – usłyszał głos starca w swojej głowie. – Ale nie bój się mnie. Nie jestem twoim wrogiem. Jhon Gynt coś mówił. Tor próbował otrząsnąć umysł z dotyku tamtego. Ojciec wydawał się oszołomiony faktem, iż odwiedził ich ktoś tak ważny. – Torkynie, to medyk Merkhud. Jest lekarzem ich wysokości króla Lorysa i królowej Nyrii. Patos, z jakim to powiedział, miał przekonać lekarza o szacunku Jhona. Dlaczego mnie prześladujesz, starcze? – rzucił Tor przez otwarte łącze, jednocześnie chyląc głowę w uprzejmym skinieniu. Merkhud również się skłonił. Cierpliwości, chłopcze. Wszystko ci wyjaśnię – odpowiedział, po czym przerwał kontakt. – Proszę mi wybaczyć to późne i dramatyczne przybycie – rzekł na głos. – W poniedziałek powinienem być w Tal, ale musiałem porozmawiać z waszym synem, nim opuszczę okolicę. Spotkaliśmy się w Minstead kilka dni temu. – Nic nam nie powiedziałeś, Tor! – skarciła syna Ailsa, sadzając starca na wygodnym krześle przy kominku. – Jadł pan już? „Zawsze najpierw myśli o jedzeniu” – pomyślał gorzko Tor. W przeciwieństwie do niego Merkhud ucieszył się z pytania. – Prawdę mówiąc, cały dzień jestem w drodze i nie miałem czasu skubnąć nawet okruszka. „Matka jest w siódmym niebie” – myślał Tor, z trudem przybierając uprzejmy wyraz twarzy. Czyżby to był ten zły omen, o którym mówiły przesądy jego prababki? W odpowiedzi zabrzmiał kolejny grzmot. – Pewnie zmarzł pan na kość, doktorze Merkhud. Podam panu coś na rozgrzanie – zaproponował Jhon Gynt. Rodzice Tora rzadko miewali gości, szczególnie tak bliskich królowi, i najwyraźniej dobrze się bawili. Chłopak nadal utrzymywał blokadę, ale wrócił na krzesło, zaciekawiony i przestraszony jednocześnie. Mężczyźni wymieniali uprzejmości, podczas gdy Ailsa zwinnie i bezszelestnie kręciła się po kuchni. Rozmowa w końcu zeszła na życie w stolicy i Tor nie mógł powstrzymać narastającej fascynacji. Głos starca w miał w sobie jakąś gładkość i melodyjność, a sam medyk z bliska wcale nie wyglądał groźnie. Jego długa broda została starannie przycięta, a zwisające niegdyś w strąkach włosy teraz były związane z tyłu, odsłaniając głębokie zielone oczy wyglądające spośród przyjaznych zmarszczek. – Jaki jest król Lorys? – zapytał Tor, gdy gość odchylił się na krześle, by Ailsa mogła położyć mu na kolanach tackę. – Dziękuję – rzekł starzec łagodnie, z uśmiechem patrząc kobiecie prosto w oczy. Potem zwrócił się do Tora: – Hm, Lorys… pomyślmy. To niezwykły monarcha. Znacznie lepszy niż jego ojciec i dziadek, których orężem był strach. Lorys odczuwa duchową bliskość z ludem. On i królowa Nyria… – Dlaczego zatem pozwala ten lud okaleczać, torturować i zabijać? Czego się boi? – wybuchnął Tor. Z przyjemnością patrzył, jak Merkhud ściąga usta w odpowiedzi na jego agresję. Medyk ugryzł kromkę chleba, by ukryć irytację. – To dobry człowiek, Torze, ale jeśli ma jakąś wadę, jest nią nietolerancja dla Obdarzonych. Ślepo naśladuje swoich przodków w ich archaicznych, tchórzliwych zwyczajach. Mnie też to smuci. Ailsa powróciła z miską parującego gulaszu. – Proszę, to pana postawi na nogi. Jej gulasz z królika z dodatkiem mieszanki przypraw i aromatycznych ziół słynął na całą okolicę. Położyła na tacce talerz, dokładając kilka kawałków szczodrze posmarowanego masłem chleba. Merkhud bez dalszej zachęty przystąpił do konsumpcji pysznej, choć prostej potrawy. – Niesamowity jest ten gulasz – wykrztusił między kęsami ku rozkoszy Ailsy. Chciała powrócić do szycia, uznała jednak, że będzie to nieuprzejme, więc tylko wygładziła sobie spódnicę, odchrząknęła i spojrzała na męża, oczekując od niego, że rozpocznie poważną rozmowę. Syn wydawał się niezadowolony z wizyty. Jego promienne zwykle oczy zrobiły się teraz matowe, jak u tego królika, którego zabiła rankiem. Nie znała przyczyny złego nastroju Tora, ale gość był zbyt ważny, by tak go traktować. Jhon Gynt zrozumiał aluzję. – Cóż, doktorze Merkhud, miło nam pana gościć w naszych skromnych progach, ale mówił pan, że chciał się widzieć z Torkynem? „Bezpośredni jak zawsze” – pomyślała pani Gynt, porzucając nadzieję na długi wieczór w dobrym towarzystwie i sięgając po swoją przędzę. Merkhud skończył właśnie wycierać chlebem talerz z resztek smacznego, gęstego sosu. Miał szczerą ochotę oblizać palce. Zamiast tego umoczył je w miseczce z wodą, podniósł leżącą obok serwetkę i zaczął nią wycierać ręce i wąsy. Wszystko po to, by zyskać na czasie. – Proszę mi wybaczyć szczerość… – zaczął w końcu. Jhon Gynt kiwnął głową. – Docenię ją – rzekł. Merkhud patrzył teraz wprost w oczy Tora. – Wiem, że państwa syn jest Obdarzonym… Proszę mi pozwolić dokończyć – dodał, gdy rodzice spazmatycznie wciągnęli powietrze, a blokada wokół nich wyraźnie się wzmocniła. Wynocha stąd, medyku! – warknął Tor poprzez łącze. Matka bełkotała coś, a ojciec zerwał się na równe nogi. – Proszę, dajcie mi skończyć. Nie przybyłem tu w imieniu króla, nie mam też nic wspólnego z rzeźnikami, którzy określają się mianem inkwizycji – kontynuował błagalnie Merkhud. Potem zwrócił się wprost do chłopca: – Tor, nie zniechęcisz mnie, więc skończ z tymi groźbami – rzekł stanowczo. – Zdumiewasz mnie tylko i przekonujesz, że mam rację, upatrując w tobie nadzieję dla nas wszystkich. – Co to za bzdury? – Tor machnął lekceważąco ręką, ale jeszcze bardziej uszczelnił blokadę wokół siebie i rodziców, przerażony mocą medyka-maga. Łagodny zwykle głos Jhona Gynta zabrzmiał teraz władczo. – Doktorze Merkhud, proszę wybaczyć memu synowi zuchwalstwo… cokolwiek uczynił. Z oczywistych względów nie rozmawiamy o mocy Torkyna. Przeraża nas, że wspomina pan o niej tak swobodnie. Proszę powiedzieć to, co ma nam pan do powiedzenia. Obawiam się, że nie jest to przypadkowa wizyta. Po czym posłał synowi lodowate spojrzenie, dając mu do zrozumienia, by się nie wtrącał. Merkhud skinął głową. – Ma pan rację, Jhonie Gynt. Nie przybyłem tu w celach towarzyskich. Ja także jestem obdarzony mocą. – Pozwolił, by te słowa przez chwilę wisiały w powietrzu między nimi. – I podobnie jak w przypadku Tora moje zdolności nie zostały wykryte przez Gotha i jego wesołą gromadkę. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. – Skłamał. Nie miał innego wyjścia. – Dopóki nie zobaczyłem, jak pański syn używa swojej magii, by pomóc tej biednej dziewczynie w Twyfford Cross, uważałem się za jedynego człowieka, który posiada niewykrywalną moc. Kolejne kłamstwo. Zaległa ciężka cisza. Merkhud wiedział, że rodzice chłopca nie mają pojęcia, czy i kiedy ich syn używa magii, i był przekonany, że przez całe życie zabraniali mu to robić. Wziął głęboki wdech, wiedząc, że nadeszła decydująca, długo oczekiwana chwila. Nie miał wiele czasu. Musiał zrobić wszystko, by osiągnąć cel. – Za zgodą Tora, i państwa, rzecz jasna, chciałbym zabrać chłopca do Tal, by został moim uczniem. – Do pałacu? Dlaczego? – krzyknęła rozdzierająco Ailsa, tracąc kontrolę nad sobą. – Na Światłość, człowieku, czy pan oszalał? To tak, jakbyśmy go oddali w ręce Gotha. Równie dobrze moglibyśmy mu wymalować na czole napis „Obdarzony” – ryknął Jhon Gynt w jednym ze swoich rzadkich ataków furii. – Nie, panie Gynt. Proszę pomyśleć. Jak powiedziałem, zarówno pański syn, jak i ja potrafimy posługiwać się mocą, unikając wykrycia. Nigdzie Tor nie będzie bezpieczniejszy niż w Pałacu, pod moją całkowitą ochroną. Nikt nie ośmieli się go tknąć i nikt tego nie zrobi. Nauczę go medycyny i ustanowię swoim następcą; będzie zamożny, szanowany i bezpieczny od barbarzyńców włóczących się po kraju. Kto wie, może to właśnie on pomoże mi zmienić świat… Merkhud zamilkł gwałtownie. Był podekscytowany, że trafia mu się taka szansa. Nie wątpił, że chłopak jest tym, kogo szuka. Nie mógł go stracić. Jedź ze mną, chłopcze – szepnął poprzez łącze. Dopiero wtedy ujrzał błysk w dziwnych, niebieskich oczach Tora i wiedział, że zwyciężył. – Chce pan, żebyśmy powierzyli panu swoje jedyne dziecko? – zapytała Ailsa, już ze łzami w oczach. – Proszę, aby oddali go państwo pod moją opiekę i, nawet jeśli to zabrzmi patetycznie, ofiarowali go ludowi Tallinoru. – Medyku, czy pan kiedykolwiek miał dziecko? Czy pan wie, co to znaczy oddać własnego syna? – spytał Jhon szorstkim od napięcia głosem. Przez chwilę zdawało im się, że świat stanął w miejscu. Nawet burza na dworze jakby umilkła. – Tak – odparł Merkhud ledwo dosłyszalnym głosem. – Miałem dwóch synów. Pierwszy, śliczny chłopczyk, zmarł zaraz po urodzeniu. Drugi był darem, który ukoił nasz ból. Kochałem go bardziej niż kogokolwiek, ale i on odszedł tragicznie. To było dawno temu. Od tamtej pory stałem się zgorzkniałym samotnikiem, głuchym na błagania wielu młodzieńców, którzy chcieli się szkolić pod moim kierunkiem, by kiedyś, być może, przejąć po mnie schedę. Wszyscy milczeli. – Co jest w tym winie, Jhonie Gynt? Moje stare dziąsła jeszcze nigdy nie wykłapały tak cennej informacji. – Doktorze Merkhud, Torkyn sam musi podjąć decyzję. Nie będę go nakłaniał ani nawet prosił, by nas opuścił, niebiosa wiedzą, jak bardzo potrzebuję jego oczu i rąk, ale to dla niego wielka szansa. Znacznie większa, niż ojcu mogłoby się marzyć. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku siedzącemu spokojnie Torowi. Chłopak z trudem przełknął ślinę i rozejrzał się po znajomych kątach. – Chciałbym pójść. Merkhud oszalał z radości, ale na twarzy zachował powagę. – Czy mógłbym zamienić z nim słówko na osobności? – zapytał zasmuconych rodziców chłopca. Pod pretekstem opróżnienia tacki gościa Ailsa pospiesznie udała się do kuchni. Jhon przeprosił i podążył za nią. Merkhud ponownie spojrzał na młodzieńca dysponującego być może największą potęgą spośród wszystkich obywateli kraju – młodzieńca, który mógł dzierżyć klucz do Trójcy. – Jesteś pewien, że tego chcesz? Tor zmarszczył brwi. – Tak sądzę, doktorze. – Musisz mieć pewność, Tor. To nie jest decyzja, którą można podjąć bez namysłu. Nie można jej też łatwo cofnąć. Jeśli tylko sądzisz, że masz pewność, to nie jesteś jeszcze gotów. Spojrzenie Merkhuda było twarde i nieugięte. Nie zamierzał, rzecz jasna, zrezygnować z chłopaka, ale potrzebował także jego entuzjazmu. Niełatwo jest przywyknąć do życia w pałacu. Tor wyprostował się, wyciągnął dłoń i wpatrywał się w nią w skupieniu. Merkhud był skonsternowany, ale poszedł za przykładem chłopca. Po chwili powietrze nad dłonią zawibrowało i zmaterializowała się na niej mglista wizja trzech olśniewająco barwnych kuleczek. Merkhud wstrzymał oddech. Nie mylił się: Torkyn pokazywał mu Kamienie Ordoltu. – Tor – odezwał się ochryple – gdzieś ty je znalazł? Głos Tora brzmiał, jakby dobiegał z bardzo daleka. – Zdaje się, że je wyśniłem ubiegłej nocy. Poruszył palcami i kulki owinęły się łagodnie wokół nich, połyskując kolorami w blasku świecy. Potem chłopak zamknął dłoń. – Wiesz, co to jest? – zapytał w skupieniu. Jego głos znów brzmiał normalnie. Merkhud nie miał już wątpliwości, że Tor jest tym, za kogo go uważał. – Nie – skłamał po raz trzeci – ale są bardzo piękne. A może ty coś o nich wiesz? – zapytał z nadzieją w głosie. – Nie. Wiem tylko, że ten sen, twoje przybycie i obecne odczucia nakazują mi jechać z tobą. Tor postanowił już, że zabierze z sobą Alyssę, ale na razie zachował tę decyzję dla siebie. Starzec westchnął głęboko. A zatem Hostia mówiła prawdę. Pojawił się ktoś, kto miał uratować kraj. Pierwsza część jego poszukiwań, po wiekach bezowocnych prób, dobiegła końca. |