Jazda pociągiem do Krakowa przypominała podróż do nieba: horyzont niepokalanie śnieżnobiałych pól niknął w oślepiającej jasności lekkiej mgiełki, w której rozpraszało się wstające słońce. Szkoła na Blachnickiego wydawała mi się dziwnie pusta, niemal wymarła, bez szturmujących wejście tłumów, do których przywykłam na poprzednich Krakonach.  | ‹Krakon 2005› |
Wykupiłam akredytację i zaczęłam błąkać się po budynku, usiłując przypomnieć sobie rozkład pomieszczeń, w których nie byłam dwa lata. Nie widziałam żadnej znajomej twarzy, więc ustawiłam się w węzłowym punkcie między barkiem a greenroomem, który nadal był tylko Klasą III C, bo nie wisiała na nim żadna kartka informacyjna. Miejsce okazało się doskonale wybrane, bo już po kilku minutach znalazła mnie Ewa Pawelec, a potem pojawili się jeszcze Szymon z Jo’Asią i parę innych osób. Tak się zagadaliśmy, że na oficjalne otwarcie przyszliśmy dopiero w połowie. Tradycyjnie pierwszą prelekcją był multimedialny i jak zwykle bardzo profesjonalnie poprowadzony wykład Joanny i Macieja Szaleńców, tym razem o alchemii. Prelegenci przewidująco przywieźli ze sobą własny rzutnik i laptop, a nawet przedłużacz (który na wszystkich konwentach jest niezwykle newralgicznym elementem wyposażenia). Dzięki temu prelekcja odbyła się bez przeszkód, czego nie można powiedzieć o prelekcji Doroty Guttfeld „Jak rozpoznawać bogów egipskich z dużej odległości” – podłączenie sprzętu trwało chyba z 20 minut, a bez slajdów Dorota nie bardzo miała o czym mówić. Na szczęście przyniosła również skserowane rysunki co ważniejszych bogów i nimi się posiłkowała. Na prelekcji o alchemii dowiedzieliśmy się m.in., które z obecnie używanych w chemii słów mają korzenie arabskie: oczywiście wszystkie zaczynające się na „al-”: alembik (ambix – puchar), alkaliczny (al-quali – popioły roślinne), alkohol, eliksir (xerion – lek). W średniowieczu uważano, że alchemia ma korzenie diabelskie lub też odwrotnie, boskie, gdyż oddzielenie światła od ciemności było jakby pierwszym procesem alchemicznym. Hermes Trismegistos był patronem alchemików, a jego przydomek wziął się z egipskiego zwyczaju mówienia „o wielki, o wielki, o wielki [imię]”, kiedy chcieli podkreślić ważność jakiegoś boga. Grecy byli praktyczniejsi i inwokację „po trzykroć wielki” zawarli od razu w boskim imieniu. Starożytni uważali, że materia składa się z czterech żywiołów wymieszanych w różnych proporcjach, a połączenie rtęci z siarką może dać złoto. Pewnie na zasadzie, że jak się coś żółtego zmiesza z czymś metalicznym, to powstanie żółty metal. W dalszej części prelekcji Maciej zdradził jednak, że alchemicy często pisali „nasza rtęć” i „nasza siarka”, więc tak naprawdę mogli mieć na myśli jakieś zupełnie inne substancje. Po prelekcji o alchemii poszłam na „Druidyzm dla opornych” Dominiki Zduniewicz, Zuzanny Kołomeckiej i Aleksandry Kołomeckiej – te miłe dziewczęta stanowiły organizacyjną podporę Krakonu, bo oprócz tej prelekcji organizowały jeszcze pokazywanki mitologiczne, wykład o japońskich demonach i prelekcję o muzyce. Na prelekcji o druidach oprócz różnych rzeczy o druidach można było poznać celtyckie przysłowia i przesądy, na przykład takie fascynujące porady, że przypadkowo znaleziony koński ząb (chodzi o prawdziwy ząb, a nie roślinę o nazwie „koński ząb”) należy nosić przy sobie, a nigdy nie zabraknie nam pieniędzy. Szkoda, że krowie zęby tak nie działają, bo kilkanaście lat temu, kiedy moja okolica była bardziej dzika, często zdarzało mi się znajdować krowie szczęki lub nawet całe czaszki. Jeżeli przy wstawaniu przewrócimy krzesło, będziemy mieli pecha, od ukochanego nie wolno przyjąć pukla włosów ani czworonoga, a zaćmienie słońca anuluje wszystkie omeny. Na zakończenie prelekcji dziewczyny powiesiły na tablicy schematyczny rysunek druida, po czym pokazywały różne elementy stroju wycięte z papieru i kazały widowni go ubierać. Publiczność zareagowała entuzjastycznie acz niezupełnie zgodnie z oczekiwaniami i biedny druid skończył w bokserkach, satanistycznym podkoszulku, w spiczastej czapie na głowie oraz sierpem i młotem w ręku. Następnie zaliczyłam wykład „Alternatywna starożytność czyli sandalpunk” – o powieściach i opowiadaniach wykorzystujących motyw starożytności rozwiniętej technicznie do poziomu XIX wieku (na przykład za sprawą jakiegoś genialnego wynalazcy) lub starożytności typu rzymskiego, która dotrwała do XIX wieku, kiedy to pojawiły się wynalazki typu napęd parowy. Coś takiego występuje np. w „Drugiej podobiźnie w alabastrze” M. S. Huberatha, chociaż tam akurat technologia pojawia się bardzo marginalnie, jako niezbyt ważne tło. Prelegent opowiedział też o pewnym cyklu powieściowym, w którym Rzymianie odkrywają Amerykę – narratorem jest Indianin o imieniu Orzeł, który po przypłynięciu do Rzymu nazywany jest Aquilą.  | fot. Agnieszka Szady |
W piątek udało mi się dotrzeć do szkoły po 10.00, akurat na druga połowę prelekcji o średniowiecznej technice arabskiej. Krzysztof Piskorski opowiadał głównie o medycynie, co częściowo pokrywało się z prelekcją Andrzeja Pilipiuka z ubiegłorocznego Falkonu. Szczegółowo opisał organizację szpitali, zwanych po arabsku bismartanami – spore zdumienie widowni wzbudziła informacja, że były one w większości nie tylko powszechnie dostępne i darmowe, ale w co bogatszych wezyratach chorym jeszcze płacono za pobyt w szpitalu, jako rekompensatę za to, że w tym czasie nie mogli pracować. Ponieważ Mahomet powiedział, że „jedna godzina nauki daje więcej, niż doba modlitwy”, nauka w krajach arabskich rozwijała się bujnie; zalecana była wymiana doświadczeń między poszczególnymi ośrodkami, wolność opinii oraz uczciwe cytowanie tego, co napisali inni. Najsławniejszymi lekarzami, oprócz znanego wszystkim Ibn Sinny, czyli Awicenny, byli Al-Razi i Abul Kasis – ten pierwszy był autorem 25-tomowej encyklopedii zdrowia, która była w użyciu niemal do czasów nam współczesnych – jej tom poświęcony zarazom został po raz ostatni wydany w Anglii w roku 1949. Praktycznie każdy ze słynnych lekarzy był jednocześnie poetą (nie wiedziałam, że to poezja arabska po raz pierwszy upowszechniła rymy), matematykiem, filozofem, astronomem i Allach wie, kim jeszcze. Pod koniec prelekcji Krzysztof przeszedł do innych niż medyczne osiągnięć cywilizacji islamu: opowiedział m.in. o nakręcanych sprężynami robotach, które robiły wrażenie na gościach sułtana, podając do stołu. Następnie salę zajął bardzo sympatyczny i obdarzony pięknym głosem Maciej Antecki, który poniekąd kontynuował tematy techniczne, opowiadając nam o dziwacznych wynalazkach z dziedziny transportu. Prelekcja była ilustrowana multimedialną prezentacją, pokazującą fotografie wszystkich tych dziwnych machin – niektóre nigdy nie wyszły poza fazę projektu, większość jednak była zdolna do funkcjonowania. Zobaczyliśmy m.in. takie cuda, jak rowery pancerne, latające czołgi i jeepy, nadmuchiwany samolot firmy Goodyear, śmigłowiec jednoosobowy, samolot bez skrzydeł lub ze skrzydłami w kształcie pierścieni czy myśliwce pokładowe do bombowców B-36, podwieszane pod nimi na specjalnych haczykach. Polskim wkładem w światową myśl techniczną był wykombinowany przez hrabiego Potockiego blaszany sterowiec próżniowy, ciągnięty przez konie (zdziwiłam się, jakim cudem to miało latać – Maciej wyjaśnił, że nie latało, ale w owych czasach wierzono, że próżnia jest lżejsza od powietrza. Cóż, w sumie logiczne). W samo południe udałam się na wykład trzech druidek o demonach japońskich. Dziewczyny nie miały wprawdzie rzutnika, ale pokazywały obrazki niektórych istot, a pozostałe wyczerpująco opisywały. Uzupełniłam swoją wiedzę wyniesioną z komiksu „Usagi Yojimbo” o wiele praktycznych informacji. Teraz już wiem, że spotkanego wodnika kappa należy pokonać w pojedynku sumo, a jeśli uznam, że nie dam rady, to powinnam mu się ukłonić – on wtedy odkłoni się grzecznie i wyleje sobie wodę z głowy, przez co stanie się niegroźny. Jeżeli będąc w Japonii znajdę na drodze niemowlę, to za nic w świecie nie wezmę go na ręce, gdyż wiem, że natychmiast urośnie ono do kolosalnych rozmiarów i zgniecie mnie na miazgę. Na bagnach będę uważać na trzy łasice z sierpami, rudego kota przepędzę jako wysłannika piekieł, ale za to nie przestraszę się ducha psotnej parasolki. Jeżeli zaś spotka mnie coś wyjątkowo dziwnego, będę wiedziała, że to iluzja wywołana przez złośliwe lisy kitsune. Miejsce dziewczyn zajął w następnej godzinie Idril, czyli Michał Studniarek, z prelekcją o miejskich legendach w starożytnym Rzymie. Nie udowodniono wprawdzie, by po jego ulicach krążyła porywająca dzieci czarna lektyka, jednak nie brakowało innych dziwnych wymysłów, w które ludzie wierzyli. Na przykład o karczmarzach, którzy zmieniają gości w juczne zwierzęta za pomocą karmienia ich serem. Istnieli też specjalni ludzie, jakby prototyp dziennikarzy, zwani operariusami, którzy zbierali informacje na targach i w innych miejscach publicznych, ale ich w żaden sposób nie filtrowali, dzięki czemu Cyceron bawiąc na prowincji dowiedział się, że od pewnego czasu nie żyje…  | „Lupus Solitarius – Indianin w starożytnym Rzymie” rys. Agnieszka Szady |
O 14.00 miałam okienko, bo jakoś nie chciało mi się iść na wykład o machinach oblężniczych ani o grach komputerowych. Na korytarzu spotkałam świeżo przybyłego Andrzeja Pilipiuka: miał na sobie pąsowy kontusz i wełnianą czapkę z diablimi różkami oraz na piersi malutką Łucję w nosidełku. Przechodząc koło Greenroomu zerknęłam w jego otwarte drzwi – z wnętrza zamachała do mnie Ewa Pawelec i zawołała, żebym weszła. Usiadłam przy stoliku z nią, Idrilem i Szymonem; potem dołączyła do nas Ellen z Łucją. EwaP i Szymon natychmiast podyktowali mi kilka cytatów do kapowniczka; potem rozmawialiśmy sobie o tym i owym. W pewnej chwili podszedł do nas jakiś gżdacz i zaproponował herbatę – szybki rzut oka na nasze plakietki uświadomił mi, że jedyną osobą, która w Greenroomie przebywa legalnie, jest Idril. Nikt nas jednak nie wyganiał, więc rozmawialiśmy dalej spokojnie, aż w końcu opuściłam towarzystwo, by udać się na mitologiczne kalambury. Spóźniłam się parę minut i drużyny były już sformowane, więc ku swojemu żalowi nie mogłam być w ekipie Miśka Cholewy. Dołączyłam do jakichś nieznanych mi ludzi – szło nam tak sobie. Do pokazywania były hasła w kategorii „osoby i zwierzęta”, „wyrażenia” oraz „inne”; oczywiście zgodnie z tytułem konkursu, wszystkie związane były z mitologią, przeważnie grecką, choć nie tylko, np. „młot Thora”. W kolejnych turach musieliśmy na zmianę pokazywać i rysować, co było przyjemnym urozmaiceniem, choć nie powiem, żeby ułatwiało. Konkurs miał trwać 1,5 godziny, ale po godzinie było jasne, że nie mamy szans na wygraną, więc się pożegnałam i poszłam na warsztaty „Sztuka oratorska”, na których bardzo mi zależało. Prowadząca je Anna Pieczara udzieliła nam mnóstwa porad związanych z przemówieniami publicznymi. Niektóre już znałam, a niektóre nie, na przykład, że trzeba się starać mówić niskim głosem, oczywiście bez popadania w przesadę. Na koniec spytała, kto się zgłasza na ochotnika do przeprowadzenia pewnego ćwiczenia. Zgłosiłam się. Anna kazała mi wygłosić trzyminutowy wykład na temat wpływu faz księżyca na życie seksualne białych króliczków. Lekko zdębiałam, ale natychmiast zebrałam władze umysłowe, stanęłam za biurkiem jak za katedrą i zaczęłam wczuwać się w wykładowcę przemawiającego do studentów. Wymyśliłam nawet jakieś nazwiska badaczy i daty. Poszło mi świetnie, choć mówiłam odrobinę za szybko (to ze stresu). Potem zgłaszali się – lub zostawali wyciągani – kolejni ochotnicy: czarnowłose dziewczę w czerwonej sukni o kroju kojarzącym mi się z Anią z Zielonego Wzgórza wcieliło się w mówczynię na zebraniu związku zawodowego sprzątaczek, chłopak o jezusowatym wyglądzie był księdzem i wygłaszał kazanie na temat szkodliwości RPG, a blondynka w bluzce bez rękawów miała przedstawić nowy typ długopisu na posiedzeniu władz firmy. Po zakończeniu warsztatów poszłam na prelekcję Andrzeja Pilipiuka „Historia kar i tortur”. Sala oczywiście była wypełniona po brzegi, ale głównie przy drzwiach, więc kiedy starając się nie deptać po ludziach przedarłam się na sam przód, miałam wystarczająco dużo miejsca. Andrzej pokazywał slajdy przedstawiające różne rodzaje tortur i egzekucji i opowiadał, które były stosowane w jakich okolicznościach. Opowieść ubarwił anegdotą z własnego życia o tym, jak z kolegą sprawdzali działanie tortury liny na młodszym bracie jednego z nich. (Tortura liny to jest to, co Sapkowski opisuje na początku „Sagi o wiedźminie”, kiedy to Jaskra wieszają za wykręcone ręce). Następnie miała być prelekcja niejakiej Katali „Ortodoksi, szaleńcy, święci i twardziele”, bardzo interesująco opisana w informatorze, ale z powodu nieobecności autorki została odwołana, więc przyłączyłam się do Pawelców, Sokołów i Studniarków, udających się na obiad do hiszpańskiej restauracji w centrum handlowym „Plaza”. Rozmawialiśmy bardzo przyjemnie o wpadkach w gotowaniu, wpływie genetyki na kolejność zaplatania palców, systemach komputerowych ze szczególnym uwzględnieniem „problemu pięciu filozofów” i innych rzeczach.  | „W oficjalnych wsytąpieniach należy uważać, czy za nami nie ma jakichś rzeczy” rys. Agnieszka Szady |
Wróciliśmy na 20.00 – tamci poszli na prelekcję Piotra W. Cholewy, a ja na Artura Drzewieckiego, opowiadającego o tym, dlaczego wojowniczki mogą istnieć tylko w książkach fantasy. Byłam już kiedyś na podobnej prelekcji, więc nie dowiedziałam się nic nowego, a Artur, niestety, ma dość usypiający sposób mówienia, więc po jakimś kwadransie przeniosłam się na wykład PWCa. Akurat się rozpoczynał, bo był spóźniony z powodu kłopotów z podłączeniem rzutnika. PWC opowiadał o życiu i twórczości niejakiego Raya Harryhausena – słynnego twórcy efektów specjalnych za pomocą animacji poklatkowej. Słowo „twórca” nie oznacza, że on je wynalazł, ale za to doprowadził do perfekcji. Zaczęło się od tego, że jeszcze przed wojną jako nastolatek obejrzał „King Konga” i tak się nim zachwycił, że kupił kamerę i zaczął robić własne animacje w garażu rodziców, głównie dinozaury. PWC pokazał nam młodzieńcze dzieła Raya – były dużo lepsze od efektów specjalnych w ekranizacji „Wiedźmina”, co w sumie nikogo nie zdziwiło. Potem obejrzeliśmy fragmenty filmów, w których robił dinozaury, potwory, gigantyczne pszczoły, ożywione szkielety i tym podobne efekty, i muszę powiedzieć, że nawet w dzisiejszych czasach, kiedy jesteśmy przyzwyczajeni do perfekcyjnych efektów komputerowych, robią one duże wrażenie – a nawet może większe, skoro mamy świadomość, ile pracy to wymagało. Na przykład nie mogę sobie wyobrazić, jakiej staranności wymagało wstawienie do filmu animacji szkieletu walczącego na miecze z Sindbadem. Potem chciałam iść na Mroczny Konkurs Star Wars (tak był określony w programie), ale został przesunięty o godzinę, więc udałam się na prelekcję Marcina Przybyłka, autora opowiadań o gamedecu, na temat psychologicznych różnic między kobietami i mężczyznami. Prelekcja była bardzo interesująca, część rzeczy wiedziałam, ale dowiedziałam się sporo nowych, szczególnie o tym, jak odmiennie mężczyźni i kobiety traktują rozmawianie. Dla mężczyzn rozmowa jest wymianą informacji, a dla kobiet – byciem z kimś. Prelegent stwierdził, że największą obelgą dla kobiety jest to, jeśli mężczyzna nie podzieli się z nią troskami, a znów facet może czuć się zlekceważony, kiedy kobieta w najlepszej wierze na jego skargę, że nie spał całą noc, odpowie, że ona często też nie śpi po całych nocach. Na koniec Marcin przeszedł do mowy ciała i wyjaśniał znaczenie oraz pochodzenie rozmaitych sposobów stania i siedzenia. Parę minut przed końcem prelekcji wyszłam, żeby zdążyć na ten konkurs starwarsowy, jednak kiedy dotarłam do właściwej sali, okazało się, że organizatorzy jeszcze coś w środku robią, wyglądało na to, że dekorują. Sami też byli udekorowani, to znaczy ucharakteryzowani w sposób, który bynajmniej mi się z „Gwiezdnymi wojnami” nie kojarzył, ale wyjaśniono mi, że to z komiksu o Sithach. Miałam złe przeczucia co do pytań, ale postanowiłam zaryzykować. Czekałam cierpliwie pod salą, choć mogłam pójść na prelekcję „Afrodyzjaki w chińskiej tradycji kulinarnej”. Oprócz mnie było tylko dwóch uczestników, ale czekanie ich znudziło i gdzieś sobie poszli, dlatego, kiedy organizatorzy w końcu otworzyli salę, przez pewien czas wyglądało na to, że wygram walkowerem. Poszli jednak łowić po salach i korytarzach potencjalnych uczestników i widzów i udało im się nazbierać chyba z osiem osób. Konkurs był przygotowany wspaniale, byłam pełna podziwu dla wysiłku, który chłopcy włożyli w zrobienie atmosfery. W sali było ciemno, paliły się tylko świeczki ustawione półkolem przed stolikiem przykrytym ciemną materią. W drugim kącie stał inny stolik, osłonięty pogniecionym papierem pakowym wyglądającym jak skała; zza papieru dobiegał poblask światła padającego z komputera, na którym pomocnicy orgów puszczali muzykę z „Gwiezdnych wojen”. Krzesełka były ustawione w równych rzędach, tworząc widownię, a pod sufitem zawieszono płachty białej fizeliny, co w półmroku wyglądało trochę jak jaskinia. Organizatorzy mieli na sobie czarno-czerwone szaty z kapturami, twarze pomalowane na czerwono z przyklejonymi do policzków zwisającymi kawałkami czerwonego plastiku, co moim zdaniem upodabniało ich do morsów, jednak wszystko razem wzięte wyglądało bardzo klimatycznie. Usiedliśmy na krzesłach, główny Sith zasiadł za biurkiem, jeden ze strażników stał z boku (z czarną lagą owiniętą częściowo czymś czerwonym), a drugi stanął obok szefa i zaczęli uroczystymi głosami odczytywać dialog, z którego wynikało, że starożytna wiedza ginie, wśród Sithów grozi rozłam i w ogóle jest źle. Na koniec przełożony polecił: „Wprowadźcie adeptów!” i strażnik podszedł do nas, pytając szeptem, kto zamierza brać udział w konkursie. Zgłosiły się dwie czy trzy osoby; ja stwierdziłam, że nie wystartuję z przyczyn ideologicznych, ale w końcu dałam się namówić. Stanęliśmy rządkiem przed stołem Sitha; czułam się trochę tak, jakbym miała brać udział w jakimś rytuale satanistycznym. Mroczny lord zaczął nam zadawać pytania wzięte z komiksu „Tales of the Jedi”. Trzeba przyznać, że atmosfera wyszła im świetnie. Jednak w trzech kolejnych rundach nikt nie odpowiedział ani na jedno z pytań i organizator trochę się załamał. Powiedział, że zmienia formułę konkursu i będzie pytał z filmów. To spowodowało, że od razu zgłosiły się cztery kolejne osoby. Biedny lord Sith musiał wymyślać pytania z marszu, co spowodowało, że wkrótce z wysiłku spocił się cały tak, że zaczęła mu się odklejać charakteryzacja. Parę osób zrezygnowało, bo jakoś im nie szło, i w końcowej rozgrywce zostałam tylko ja i jakiś chłopak. Wygrałam konkurs. Szkoda mi było organizatorów, bo tak się napracowali, żeby stworzyć te dekoracje i przygotować 120 pytań z komiksu, a tu taka klapa… Powiedzieli jednak, że zrobią go znowu na Imladrisie. Swoją drogą, przypadek ten nasunął mi pytanie o przyszłość konkursów gwiezdnowojennych – wydaje się, że podział tematyczny tego typu, jaki próbowali zastosować chłopcy, jest jedynym wyjściem, bo nikt już nie jest w stanie zapamiętać wszystkich szczegółów z filmów, książek, komiksów i gier – a jednocześnie zbytnia specjalizacja powoduje, że mniej ludzi może w danym konkursie wystartować. Tutaj pewnie byłoby więcej chętnych, gdyby nie późna pora, MidMad jednak powiedziała mi później, że chłopcy sami sobie taką godzinę wybrali. Tuż przed północą wpadłam jeszcze na kilka ostatnich minut prelekcji „Tajemnice alkowy – życie prywatne cesarzy rzymskich”. W przeciwieństwie do większości konwentów, gdzie prelekcje kończą się o 22.00, a potem zostają już tylko LARPy i filmy, na Krakonie 2005 wszystkie bloki tematyczne trwały aż do 24.00. Za to w niedzielę przewidziane były tylko trzy (słownie: trzy) punkty programu. |