Tej samej nocy i w tym samym mieście, lecz w zupełnie innej dzielnicy, dwaj ludzie wyglądali przez okno zamożnego domu, patrząc na padający śnieg. Niewiele dawnych zwyczajów przetrwało w Dranie, lecz Stara Dzielnica, prawdziwe miasto w mieście, wciąż była nieźle strzeżona. Pamiętająca czasy niepodległego Królestwa Garry, opasana osobnym murem, nieistniejącym już tu i ówdzie, stanowiła miejsce szczególne. Mieściły się w jej obrębie siedziby władz miasta, gmachy Trybunału Imperialnego, małe koszary będące domem nie dla zwykłych żołnierzy, lecz wiarusów Gwardii Garyjskiej, a ponadto najbogatsze kamienice, najlepsze kantory i składy kupieckie – słowem: wszystko co stanowi o znaczeniu miasta. Oprócz portu. Jeden z patrzących przez okno mężczyzn, łysiejący, krótko ostrzyżony, nosił szpakowate wąsy i brodę, bardzo starannie przycięte; zarost skrywał niewielkie kalectwo, mianowicie skrzywienie ust, które unosiły się nieco z jednej strony w czymś, co przywodziło na myśl kpiarski uśmiech. Średniego wzrostu i tuszy, raczej żylasty i krzepki, człowiek ten wyglądał na pięćdziesiąt lat, choć w rzeczywistości miał blisko osiemdziesiąt. Nie czuł swego wieku; istoty przyjęte przez rządzącą światem potęgę bardzo szybko traciły młodość – lecz w zamian niezwykle wolno się starzały, przez długie dziesięciolecia korzystając z uroków tego, co zwykło się nazywać wiekiem średnim. Mężczyzna nosił imię Gotah, a ze względu na skrzywienie ust zwano go czasem Głupim albo Szalonym. Uznawany był powszechnie za najznamienitszego z żyjących historyków-filozofów Szerni. Towarzyszył mu starzec. Przygarbiony, drobniutki, siwiuteńki, wyglądał na dobrego dziadka z kołysanki dla dzieci. Przez otwarte okno wiało chłodem, staruszek poprawiał więc okrągłą czapeczkę, jaką mógłby nosić drobny kupiec, rozcierał co chwila dłonie, to znów unosił je do ust i grzał oddechem, znacząco spoglądając na towarzysza, który jednak nie dostrzegał owych niemych próśb. Okno pozostało otwarte. W drobnej, siwej głowie poczciwego dziadka działał wciąż całkowicie sprawny, przenikliwy umysł jednego z największych uczonych świata. Sędziwy Yolmen był matematykiem Szerni – nie tak docenionym i błyskotliwym, lecz sto razy bardziej pracowitym od pyszałkowatego, leniwego, zadufanego w sobie Moldorna, marnującego najwspanialszy talent w dziejach. Mędrców Szerni uważano za istoty niezwykłe, a w niektórych krainach Szereru – zgoła legendarne. Do tych krain należała Garra, wielka wyspa na Bezmiarach, oddalona od setki mil od Grombelardu, ojczyzny i pracowni Przyjętych. To tam zgłębiali prawa rządzące sprawczą potęgą ponad światem; poza Romogo-Koor – Nienazwanym Obszarem – widywano ich bardzo rzadko. W Morskiej Prowincji niemal nigdy. Powiadano, że było ich pięćdziesięciu. Nieprawda. Tylko jedenastu. Dawno minął złoty wiek mędrców-Przyjętych, gdy na badaczy Szerni czekały niezliczone fascynujące odkrycia. Wiszącą nad światem siłę zbadano, policzono wartości Pasm… Studia nad sprawczą potęgą były teraz żmudną, monotonną dłubaniną, dokładaniem kolejnych kamyczków wiedzy do wzniesionej już piramidy; niewielu miało ochotę poświęcić życie tak nudnej i niewdzięcznej pracy. Legendarna akademia mędrców Szerni istniała przed wiekami naprawdę, lecz została zamknięta z braku chętnych. – Moldorn wróci przed świtem – rzekł staruszek głosem pasującym do postaci: słabym, nieco schrypniętym, lecz zarazem łagodnym. – To bufon, ale jednak matematyk… – zaśmiał się cicho. – Jak coś powie, to powie. Nie rzuca słów na wiatr. – Nie o Moldorna się martwię – odrzekł Gotah. – To znaczy, owszem, martwię się, ale nie o jego skórę tylko o to, co zrobi. Gotów stanąć na pokładzie tego statku i rąbnąć: „Gdzie wasza komendantka? Szuka jej Moldorn-Przyjęty!” – zakpił z przenikliwością, która już wkrótce miała zadziwić jego samego. – Mówisz: bufon? Pół biedy. Ja mówię: to pomyleniec. – Niestety – Yolmenowi wyrwało się westchnienie. – Ale to nie ja go sprowadziłem. Gotah energicznie zamknął okno uzbrojone w kosztowne dartańskie szyby, niemal doskonale przezroczyste i prawie nie zniekształcające widoku. Odwrócił się i rozejrzał po schludnej, dostatnio urządzonej, bardzo dobrze oświetlonej izbie, jakby widział ją po raz pierwszy. Za psi pieniądz wynajęli całe piętro w okazałej kamienicy; z Dranu uciekał kto tylko mógł, wiele domów straszyło pustką i nietrudno było o kwaterę. – Bardzo mądrze, młody człowieku – orzekł Yolmen. – Wyłysiejesz, jeśli będziesz wystawiał gołą głowę na mróz. Zobacz, co się dzieje z twoją głową. Ja zawsze noszę czapkę i proszę, to moje włosy. Rzeczywiście, choć zupełnie siwe, były wcale gęste. Łysawy „młody człowiek” bardziej skrzywił swój kaleki uśmiech. – Przyjmuję nauczkę. Ale tę o łysieniu, nie o Moldornie. Kogo miałem sprowadzić? No, słucham, Yolmenie: kogo? Kreeb nie przyjął do wiadomości, że toczy się wojna Szerni z Alerem i został odrzucony przez Pasma, oszalał i uważa, że nadal jest Przyjętym. Ale nie, już nie jest. Aisen i Merone podobnie, żaden z nich wprawdzie nie oszalał, ale pierwszy pogodził się z rzeczywistością, rzucił wszystko i chyba ma narzeczoną, drugi przeciwnie, uznał że wyliczy, iż dwa razy dwa to jest siedem, siedzi w swoich rachunkach i nie wylezie z nich nigdy, bo próbuje udowodnić fałszywe twierdzenie. Pozostali? Na tle pozostałych, „młody człowieku” – odwzajemnił się z lekkim przekąsem – wyglądasz bardzo rześko, a nawet atletycznie. Ramez? Nie wiadomo, czy Pasma w ogóle go Przyjęły; nic już nie wiadomo, bo nic w Szerni nie działa tak jak dotąd. Zresztą, Ramez najwięcej dobrego może zrobić właśnie tam gdzie jest, w Kirlanie. Ma tam środki, ma wciąż jeszcze niemałe znaczenie, a na koniec byłą żonę, która jest dzisiaj najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Jeśli do niej przemówi, jeśli trafi do jej serca albo rozumu… A księżna Werena… tfu! – machnął ręką. – Zawsze już będę o niej myślał „księżna”. Najgodniejsza Cesarzowa Werena ma rozum; co do serca, nie jestem pewien. – Mówiliśmy już o tym. – Więc nie wypominaj mi znowu, że poszedłem do Moldorna. Wziąłem wszystkich, których mogłem wziąć. I o jedną osobę za dużo… ale nie jest nią Moldorn. – Ani ja, wiem. Nie miałem na myśli nic złego, Gotahu. Powiedziałeś „pomyleniec”, ja coś odpowiedziałem… – sumitował się staruszek. – Przecież jestem tu z tobą, co chyba oznacza, że akceptuję podjęte przez ciebie decyzje, jak i twoje przywództwo. Gotah wyciągnął ręce, ujął towarzysza za łokcie i uścisnął lekko, po czym usiadł przy stole. – Tak… Nie gniewaj się, Yolmenie. Jestem zdenerwowany. – Niepotrzebnie. – Być może. Zmieńmy temat. Jeśli Moldornowi się uda… – W co nie wierzysz. – I ty też nie wierzysz. Co niby miałoby się udać? Miałem go dosyć i tylko dlatego powiedziałem: idź! Sprawdzi, że na okręcie nie ma komendantki, raczej nie dowie się, gdzie jest… i wróci. Wprawdzie nasz przyjaciel wyobraża sobie raczej coś takiego: oto zakrada się na okręt, a tam śpi sobie smacznie nasza piękność. Trach! Po cichutku wielki Moldorn-Przyjęty urywa dziewczynie głowę, po czym przepada za sprawą jednej ze swych sztuczek, które tak mu się podobają, odkąd wreszcie może je stosować. Przychodzi, kładzie tutaj głowę naszego Rubinu, a więc właściwie sam Rubin… – To makabryczne – matematyk wzdrygnął się. Gotah popatrzył przeciągle. – No ale… przecież właśnie to chcemy osiągnąć. Moldornowi nie uda się tej nocy, jednak prędzej czy później… – Makabryczne – powtórzył starzec. – Lepiej pojednaj się z tą myślą, Yolmenie. Musimy zniszczyć tę kobietę, bo słowo „zabić” jest chyba nieodpowiednie. – Wiem – głos starca zabrzmiał niespodziewanie ostro. – Ale czy musimy o tym mówić? Planujemy zbrodnię, i to zbrodnię ohydną, niewyobrażalną dla zdrowego umysłu… – Ta dziewczyna jest rzeczą. To Geerkoto, Porzucony Przedmiot. – Wiesz dobrze, że nie tylko. Jest także człowiekiem, tak samo jak ty i ja. – Raczej zwierzęciem, a gdybym po dartańsku lubował się w szumnych określeniach, powiedziałbym: potworem, krwiożerczą bestią. Bajki o piratach to właśnie bajki w zestawieniu z tym wszystkim, o czym mogłaby opowiedzieć jej załoga. – Nic mnie to nie obchodzi, nie jestem sędzią… a zgodziłem się zostać katem. I umrę, jeśli to zrobię – wyznanie zabrzmiało bezradnie i naiwnie, trochę jak dziecięca buntownicza obietnica, a trochę jak smutne przeczucie. – Mistrzu Yolmenie – powiedział Gotah z szacunkiem, który miał złagodzić wymówkę – to nie ja pokazałem ci matematyczne modele, z których wynika katastrofa. Ja jestem tylko badaczem zatęchłych kronik, gadułą i „gdybaczem” jak mówicie wy matematycy. Powiedziałem ci co wiem, ale matematyczna interpretacja wyszła od ciebie. Historyk niczego nie dowiedzie, może tylko powołać się na źródła, z którymi różnie, bardzo różnie bywa. – I co jeszcze mi powiesz, mędrcze-Przyjęty? Wiem, czego dowiodłem i dlatego stale sobie powtarzam, że trzeba ją powstrzymać. Ale zabić… – Zniszczyć, nie zabić. Ona nie żyje. – Żyje! Nie opowiadaj mi głupstw! – zawołał starzec tak głośno jak potrafił i rozkaszlał się. Wycelował palec w Gotaha. – Nie oswajaj rzeczywistości słowami, filozofie… Albo oswajaj, jeśli musisz, ale na swój własny użytek. Ja jestem matematykiem i nie umiem patrzeć przez kolorowe szkiełka, dobierane w zależności od potrzeb, widzę tylko: prawda albo fałsz. Może inni, nawet matematycy, mogą inaczej patrzeć na świat wzorów i liczb, a inaczej na ten, w którym żyją. Ale ja nie potrafię. Przez całe życie nawet psa nie kopnąłem, a ty chcesz, bym bez żadnych rozterek zamordował człowieka, powiadając sobie „to zły człowiek”, albo jeszcze lepiej „to właściwie wcale nie człowiek”. W imię czegoś niezmiernie doniosłego, bo ocalenie Szereru mam za rzecz doniosłą, zgodziłem się popełnić wstrętną zbrodnię, która choć konieczna, pozostanie zbrodnią; żyję z tą myślą i z tą myślą umrę. Zechciej zostawić mi prawo do szczerości względem samego siebie. Gotah milczał. – Potrafisz ładnie przemawiać… jak na matematyka. – Trafne spostrzeżenie. Jak na filozofa. Gotah uśmiechnął się, czyniąc swą krzywą gębę jeszcze bardziej kpiarską. – Wisielczy ten wiatr – rzekł na koniec. – Obaj niepotrzebnie jesteśmy rozdrażnieni. Yolmen odetchnął głęboko i przetarł załzawione oczy. – Tak, to prawda. Przebacz. – I ty mi przebacz, Yolmenie. Razem niesiemy ciężar i powinniśmy stale sobie pomagać, a tymczasem kłócimy się. – Twoje sumienie… – Zamilcz już, bo jesteś rozgoryczony i powiesz coś niemądrego. Moje rozterki są może pośledniejsze od twoich, ale to nie znaczy, że ich nie mam. Wolałbym teraz robić coś innego. Prawdę mówiąc… cokolwiek innego. Zamilkli obaj i pogrążyli się w myślach. Starogrombelardzkie słowo lah′agar, w odniesieniu do mędrców Szerni wykładane zwykle jako „przyjęty”, znaczyło dosłownie: część odnaleziona. Wśród milionów istot rozumnych, albo raczej: wśród milionów ludzi, bo koty w ogóle Szerni nie pojmowały, trafiali się tacy, którzy mocniej od innych czuli obecność Pasm. Świadomość istnienia Szerni miał każdy, tak jak świadomość własnego istnienia, lecz niektórzy ponadto pojmowali jej naturę, rozumieli i czuli, na czym Szerń polega. Pasma przyjmowały takich ludzi, uznając ich – symbolicznie – za swą część. Bezsilni mocarze mogli sprawić to wszystko, co sprawiały Pasma, a nawet więcej, bo Szerń była potęgą martwą i bezrozumną, Przyjęci zaś działali świadomie. Lecz już sam zamiar użycia sił Szerni powodował odtrącenie przez Pasma; paradoks wszechmocy Przyjętych polegał na tym, że byli wszechmocni tak długo, jak długo nic nie robili… Szerń nadała kształt swemu światu, spięła się z nim klamrą Praw Całości i nie wpływała na nic, co się działo pod jej Pasmami. Przyjęty – odnaleziona część Szerni – musiał być taki jak ona. Lecz Szerń właśnie się rozsypała, albo może raczej: przedzierzgnęła w coś, czym nie była od tysiącleci. Doglądająca tylko świata, niczym ogrodnik kwiatów, przemieniła się w wojownika, bo właśnie toczyła wojnę z podobną do niej lecz wrogą potęgą. Niektóre Prawa Całości uległy zawieszeniu; Przyjęci mogli, a nawet musieli działać. Pytanie tylko, czy potrafili… |