Pamięci Zdzisława Beksińskiego, urodzonego 24 lutego 1929 r., zamordowanego 21 lutego 2005. Z malarstwem Zdzisława Beksińskiego zetknąłem się bardzo wcześnie, będąc jeszcze uczniem szkoły podstawowej w moim i jego rodzinnym mieście, Sanoku. Pamiętam po dziś dzień niezwykłe wrażenie, jakie wywarło na mnie jego malarstwo, ten osobliwy koszmar rozpięty na płótnach. Jego twórczość nie była powszechnie rozumiana, nazbyt łatwo nasuwała się konkluzja, że to wytwory chorego umysłu, perwersyjny drenaż duszy z najgorszych trapiących ją upiorów. Tymczasem wystarczyło podejść bliżej płótna, by przekonać się, jak znakomity warsztat budował te fantasmagoryczne obrazy, ile świetnego pędzla i znakomitej techniki można było ujrzeć pośród prostokątnych ram. To malarstwo było tak inne od wszystkiego, co wtedy widziałem, i tak fascynujące jednocześnie, że jako kilkunastolatek opatrzony z okładkami zespołów Iron Maiden czy Megadeth nie czułem się bynajmniej w jakikolwiek sposób odstręczony. Wręcz przeciwnie. Nie podobało mi się to, co Zdzisław Beksiński próbował robić później – jego komputerowe grafiki czy malarstwo odmienne od tego, które poznałem na początku, zupełnie już do mnie nie przemawiało. Pozostanę wielbicielem etapu jego twórczości przypadającego na lata 70., którego dorobek wielokrotnie mogłem podziwiać w moim rodzinnym mieście, gdzie znajduje się wiele płócien artysty. Mam, rzecz jasna, swój ulubiony obraz, będący dla mnie genialną metaforą ludzkiej twórczości, wiary, niezłomności, nadziei, a może czegoś do końca nienazwanego. Jest oznaczony sygnaturą MHS 4547 i został namalowany w 1972 roku. Jego reprodukcję w postaci skromnej widokówki mam przed sobą, gdy piszę ten tekst. Obraz przedstawia wysoki wąwóz utworzony z dwóch rzędów gigantycznych szkieletów obleczonych w habity, z czaszkami skrytymi pod kapturami. Wokół jest ponuro, w powietrzu, gdzieś hen, wysoko, krąży ptactwo. Przez środek wąwozu kroczy człowiek, którego maleńka figurka ledwie jest widoczna na powierzchni płótna, bowiem tak mało miejsca zajmuje. Ale bez trudu ogniskujemy na niej spojrzenie, bo ta postać trzyma w ręku płonącą pochodnię. Ma przy sobie tylko to światełko, którego blasku każdy człowiek szuka dla siebie, każdy gdzie indziej. Trzyma je i tak sobie idzie. Idzie sam, by wyjść z krainy własnych koszmarów, które górują nad nim i nie mogą zagasić owego promyczka, choć wydają się tak potężne i władcze. Każdy z nas przedziera się czasami przez taki wąwóz, każdy z nas potrzebuje światełka, by tę podróż przetrwać, by odpędzić trwogę. W telewizyjnych wywiadach, które pojawiły się w mediach, rozgorączkowanych tą bezsensowną i bolesną śmiercią, wielu bliskich znajomych malarza wspomniało, że jego obrazy są zaprzeczeniem tego, kim naprawdę był – człowiekiem wesołym, życzliwym i otwartym na innych ludzi. Nie wątpię – twórca często jedynie przez sztukę potrafi ukazać to, co drzemie mu na dnie duszy, niewidoczne zupełnie dla kogokolwiek innego. Czasem wręcz zalega ją jak trucizna. Zdzisław Beksiński był artystą kompletnym, spełnionym, można powiedzieć – skończonym. Każdy mógł się przekonać z medialnych doniesień, że mimo dużych pieniędzy zarabianych dzięki cenionej na świecie twórczości, był niezwykle skromnym człowiekiem, któremu ciasne mieszkanie w jednym z dziesiątków mieszkalnych bloków na osiedlu wystarczało do życia. Całkowicie poświęcał się sztuce i nie dbał o nic innego. Sztuka była wszystkim, co pozostało mu w życiu, które tak mocno go doświadczyło (śmiercią żony i syna), by w końcu tak brutalnie i krwawo go opuścić. Ciągle pracował, rozwijał talent, rozbudowywał umiejętności operowania malarstwem, szukał, jak tylko artysta szukać może – uparcie i ciągle. Był zupełnie odmiennym malarzem od dziesiątków tych, którym dziś starcza trochę popaprać farbami płótna, by mienić to sztuką i domagać się uznania. Na koniec chciałbym napisać o dwóch rzeczach – o tym, czego jestem pewien, i o tym, na co mam nadzieję. Jestem pewien, że ten prymityw, ta żałosna łachudra, która dla pieniędzy brutalnie zamordowała Zdzisława Beksińskiego, zadając mu w furiackim szale siedemnaście ran nożem, po kres swego życia (oby spędzonego za kratami) nie pojmie, co tak naprawdę zabiła wraz z tym niezwykłym twórcą. A nadzieję żywię, że pan Zdzisław przez tyle lat intensywnej pracy twórczej zdołał uwolnić wszystkie koszmary, które kazały mu sięgać po pędzel i zostawiać na płótnach ich ślad. Ten ślad po nim pozostanie. Ślad wspaniały – marzenie każdego artysty. Nawet jeśli jest to ślad rodem z krainy koszmarów. |