Zapraszamy do lektury fragmentu kolejnej powieści Feliksa W. Kresa z cyklu „Księga Całości” zatytułowanej „Tarcza Szerni”. Objęta patronatem „Esensji” książka ukaże się na rynku nakładem wydawnictwa MAG.  | Tytuł: Tarcza Szerni, tom 1 Autor: Feliks W. Kres Wydawca: MAG Cykl: Księga Całości ISBN: 83-89004-79-8 Format: 288s. 115×185mm Cena: 25,— Data wydania: 11 marca 2005 WWW: Polska strona
„Tarcza Szerni” jest brawurowym nawiązaniem do najpopularniejszej, nagrodzonej Zajdlem powieści Kresa – „Króla Bezmiarów”. Czytelnik pozna dalsze losy niesamowitej córki legendarnego pirata, Demona Walki. Trwa druga wojna potęg rządzących światem. Równowaga opiekuńczej siły zawieszonej nad Szererem zależy od istnienia – albo nieistnienia… – księżniczki Riolaty Ridarety, kobiety przywróconej do życia za sprawą potężnych mocy starożytnego artefaktu. |
Mroczne zaułki dzielnicy portowej, zapchane brudnym śniegiem, były miejscem nieprzyjaznym i groźnym. W Dranie, jednym z najstarszych miast Garry, ofiarą złoczyńców mógł paść każdy, kto zapuścił się nocą w okolice portu. Wojsko dawno już przestało kontrolować najbardziej podejrzane zakamarki, bo była to robota głupiego: żołnierze łapali rzezimieszków, urzędnicy zaś wypuszczali za łapówki. Dartańczycy, rozmiłowani w szumnych nazwach, zamorską prowincję Wiecznego Cesarstwa od pewnego czasu nazywali Yonese Ane – Krainą Bezprawia – inni zaś, bardziej dosadni w słowach, powiadali zwyczajnie: burdel. Rozsypała się tam imperialna władza, a nie przyszła na jej miejsce żadna inna. Rządził każdy, za kim stały pieniądze albo miecze. A jednak, blisko portowych nabrzeży, w jednej z najciemniejszych uliczek, przy której tkwiły opuszczone, na pół zrujnowane domy, przyczaił się oddziałek imperialnych legionistów. Spod szarych wojskowych płaszczy wyzierały czasem jasne tuniki noszone na kolczugach; raz i drugi zalśnił, w odbitym od śniegu świetle księżyca, niedokładnie okryty kapturem hełm. Wojacy musieli sterczeć w zaułku dosyć długo, bo wyraźnie marzli, choć miało się na odwilż i ziąb niezbyt doskwierał. Chuchali w ręce i rozcierali je, kręcili się niecierpliwie i przytupywali, starając się jednak nie czynić hałasu. Pytanie, czy ktoś by usłyszał… Opodal rozbrzmiewał gwar: tubalne ryki i pijacki rechot przeplatały się z żeglarską pieśnią, której to pieśni nijak nie chciała poprowadzić muzyka dobywana z kiepskiej fujarki. Zresztą, cała portowa dzielnica, jedna paskudna lumpiarnia, rozbrzmiewała zwykłymi nocnymi głosami: ujadaniem i wyciem jakichś psów, odległymi wrzaskami, pijackimi śpiewami, śmiechami. Śnieg padał i padał coraz gęstszy. Topniał i mieszał się z błotem. Sto pięćdziesiąt albo dwieście kroków dalej, obok wielkiej piramidy skrzyń złożonych na nabrzeżu, raczyli się gorzałką i hałasowali obwiesie – dwunastu, może czternastu. Za nimi niewyraźnie majaczyła ciemna bryła przycumowanego żaglowca. Płonęła smoła w trzech wielkich maźnicach, dając więcej dymu niż światła i ciepła, lecz nikomu to nie przeszkadzało, nawet pijanej dziewczynie z gołym tyłkiem, tańczącej w kręgu klaszczących i ryczących kamratów. Pannica – całkiem zgrabna, lecz o gębie rozchlastanej kiedyś nożem – miała na głowie wełnianą czapkę, częściowo zeżartą przez mole, na grzbiecie zaś koszulę i kosmaty serdak, ale niżej już tylko obszyte futrem trzewiki, chyba żeby do odzienia zaliczyć to, co z woli natury okrywało jej przyrodzenie. Rozradowane draby, mniej lub bardziej schlane, kołysały się albo zataczały w żeglarskim pląsie, co tworzyło należytą oprawę dla podrygów biednej dziewoi; tańczyć to ona, niestety, zupełnie nie potrafiła. Może miała inne zalety. Śnieg sypał na potegę; jego lepkie płaty, pchnięte mocniejszym porywem wiatru, skłębiły się w świetle smolnych ogni. Głośno zatrzeszczały kadłuby i zaskrzypiał osprzęt cumujących w porcie żaglowców. Dwoje ludzi, zbliżających się niepewnie do rozwrzeszczanej zgrai, w ogóle nie chciało pasować do portowej dzielnicy. Pytanie, czy pasowali chociaż do tego miasta?… Mężczyzna był bardzo dostatnio odziany, bogaty aż ostentacyjnie, kobieta zaś młoda i milutka: spod lekko zsuniętego kaptura wychylały się piękne kędzierzawe włosy, okalające trochę pucołowatą, ale jednak apetyczną buzię. Było zupełnie jasne, że los tych dwojga zostanie przypieczętowany, gdy tylko rozpląsane łapserdaki dostrzegą ich obecność w swym królestwie. Jakoż i wkrótce dostrzegły. Prawdę mówiąc, nawet ślepy by dostrzegł, bo przybysze z niepojętym uporem parli ku kopcącym maźnicom, niczym ćmy zwabione do światła. Głośniej rozbrzmiały wrzaski i dwaj pijacy z szeroko rozpostartymi ramionami, ku uciesze kompanów, ruszyli ku nadchodzącym. Uradowani, bez watpienia pragnęli objąć nowoprzybyłych, a może i zaprosić do tańca. Ci jednak nie czekali. W cudowny sposób odzyskawszy wzrok, a ze wzrokiem rozum, rzucili się do ucieczki. Kobieta krzyknęła przenikliwie, mężczyzna zawtórował jej basem. – Na pomoc! Ratunku, mordują! Banda z nabrzeża pognała śladem uciekinierów. Pucołowata kobietka miała zdrowe nogi, towarzyszący jej bogacz jeszcze zdrowsze: bez żenady wysforował się naprzód, zostawiając towarzyszkę w ariergardzie. Odciągnąwszy bandę od nabrzeża, a tym samym od stojących w porcie żaglowców, po kolei skręcili w mroczny zaułek – ten sam, w którym czekali żołnierze. Rozpędzone zbiry wpakowały się prosto na gotowy do walki oddział. Legioniści osadzili zgraję w miejscu; kilku łapserdaków oberwało po zębach rękojeściami mieczów. Zdezorientowanych otoczono w mgnieniu oka, bardziej krewkich poprzewracano w stratowany śnieg. Ponad wrzaski wzniósł się mocny głos człowieka przywykłego do rozkazywania: – Stać, w imieniu prawa! Milczeć! Wszyscy broń pod nogi, natychmiast! Niektóre draby miały noże, przy mieczu był tylko jeden. Zaległa krótka cisza. Żołnierze, z groźnie nastawionymi ostrzami, szachowali zwabionych w pułapkę żeglarzy. Klnąc i brocząc krwią z rozbitego łba, zbierał się z ziemi przewrócony pijak. – Napadnięto nas, panie komendancie! – dobiegł głos spoza pleców żołnierzy. – Czy tak było? – Tak, panie – potwierdziła kobieta. – Co jest?! – wrzasnął jeden z osaczonych. – Ścierwojady… guza szukacie?! A wynocha do swoich baraków, ogony pod siebie i jazda! Draby odzyskały wigor i animusz. Od wielu miesięcy wojsko w Dranie odwracało się plecami do wszelkich awantur i znikało bez śladu, wystarczyło tupnąć. Ochłonąwszy z zaskoczenia a nawet cokolwiek wytrzeźwiawszy, draby jęły groźnie napierać na legionistów, niewiele sobie robiąc z ich mieczy. – No?! No rusz mnie który, a żywa noga stąd nie ujdzie! – wrzasnął potężny dryblas z nożem w garści i nie namyślając się wiele, otwartą dłonią pchnął najbliższego legionistę w pierś. – Podsetniku… to oni! – zawołał któryś z żołnierzy. – Jacy „oni”? – Ci co wczoraj wyrżnęli naszych! Poznaję tego… i tego! I tamtego też! Do zwabionych w pułapkę obwiesiów zaczęło wreszcie docierać, że nie natknęli się na jakiś przypadkowy patrol. – Oni, mówisz? Jesteś pewien, synu? Popatrz dobrze! Żołnierz mógł patrzeć do woli – księżyc świecił jasno, a śnieg, chociaż brudny i zmieszany z błotem, potęgował jego blask, niemniej był środek nocy, do tego zadymka – i nawet sowie oczy miałyby kłopot z rozpoznaniem rysów czyjejś twarzy. – Tak, panie! – powiedział legionista. – Jestem pewien, to te same gęby! Nie zapomnę do końca życia, tylko ja wyniosłem z tego głowę! Wszystkich naszych wytłukli jak psy! Otoczona banda przycichła po raz drugi. – Tylko ruszcie nas, sukinsyny! – powtórzył po chwili drab z nożem. – A żywa noga nie ujdzie! – Rzekłeś, chłopcze – spokojnie skwitował oficer. – Rzuciliście się na wojsko imperialne. Wczoraj… a teraz znowu. Brać ich! Żołnierze chyba opacznie zrozumieli rozkaz, bo zaułek w jednej chwili wypełnił się skowytem mordowanych drabów. Od miesięcy przepędzani z kąta w kąt, wzgardzeni zarówno przez złoczyńców, jak i spokojnych mieszkańców miasta legioniści brali słodki odwet za wyrżniętych minionej nocy towarzyszy: czterech osaczonych w samym środku miasta legionistów, o których nikt nie zamierzał się upomnieć. Ani przekupieni urzędnicy Trybunału Imperialnego, powołani do tropienia i sądzenia zbrodni, ani zobojętniali przełożeni, ani wreszcie zastraszone miejskie władze – nikt. Port był za daleko, by na pokładach okrętów dosłyszano wrzeszczących o pomoc żeglarzy. Na pirackich łajbach, zupełnie jawnie cumujących u nabrzeży jednego z największych miast Garry, było pewnie parę setek zbirów, choć co najmniej połowa bawiła się w knajpach na lądzie. Żołnierze nie mogli wygrać żadnej potyczki w porcie – jednak co innego dwieście kroków dalej. Kompani zarzynanych słyszeli najwyżej niewyraźne wrzaski, dobiegające z mrocznych ulic – nie pierwsze tej nocy i nie ostatnie… Nie upilnowano tylko tancerki z blizną od noża na twarzy. Rozchichotana pannica pociągnęła śladem kamratów i była wystarczająco blisko by poznać, że dzieje się coś paskudnego. Zawróciła biegiem i zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy, gdy tylko wpadła między kotły z palącą się smołą. Światło oślepiało; gdyby nie to, bez trudu dałoby się dostrzec nie tylko zarys kadłuba żaglowca, ale i szczegóły na pokładzie: pośród zwojów lin, skrzynek, różnych szmat i śmieci przysypanych świeżym śniegiem (nie był to czysty okręt…) drzemali tak samo ośnieżeni członkowie załogi, którym podstępna gorzałka nie pozwoliła dotrzeć do przytulnych barłogów w dziobówce. Otwarły się jakieś drzwi i spod kasztelu rufowego trysnęła na pokład smuga światła. – Czego wrzeszczysz, dziwko, no czego?! – Bo… naszych tłuką! Naszych! Tam, w zaułkach! – Co ty gadasz?… – Tłuką naaszyyych! – histerycznie rozdarła się wywłoka, skacząc po dudniącym i trzeszczącym trapie, jakby straciła rozum. – Łaaa! Tam tłuką, ja nie wiem… nie wiem ktoo!… No… łaaaaa!!! Pobudzeni marynarze wyłazili z zakamarków okrętu. – Zatłuką ich! Łaaa! – raz jeszcze wrzasnęła dziewczyna i niemal kopiąc się piętami w pryszczaty zadek pognała z powrotem w głąb ulicy, jakby sama jedna chciała przyjść z odsieczą mordowanym. Okręt ożył. Ci ludzie nie raz i nie dwa razy zrywali się w środku nocy, by chwycić za broń. Ktoś kopnął przyprószonego śniegiem pijaka, inny klnąc skoczył pod pokład. Zadudniły ciężkie kroki na trapie, gdy dwaj pierwsi żeglarze z toporami w dłoniach zbiegli na nabrzeże. Lecz ta noc była pełna niespodzianek. – A dokąd? – zapytał niemłody już, lecz prosto trzymający się mężczyzna, który otoczony smolnym dymem zjawił się w kręgu światła, jakby wyłoniony z kłębów śniegu. – Ten okręt to „Zgniły Trup”? Była to nazwa legendarnego już żaglowca, cieszącego się najgorszą sławą. Pływające na nim kanalie, bydlęta nawet między innymi bydlętami, wyrzutki spośród wyrzutków, rzuciły kiedyś wyzwanie samym morzom, nazywając swój okręt tak, że żaden prawdziwy marynarz, choćby pirat, nie chciał postawić stopy na jego pokładzie. Dowodziła nim przeklętnica będąca, jak powiadano, córką największego pirata w dziejach, powieszona przez żołnierzy cesarskich a potem przywrócona do życia za sprawą niezbadanych mocy Szerni. Pędzący drab zamierzył się toporem i wyrżnął nim pytającego, który chyba odruchowo zasłonił głowę ramieniem. Topór pękł, jakby trafił w litą skałę. Przybysz, szczupły wysoki człowiek w ciemnym płaszczu, ruszył ku drugiemu piratowi, zdzielił go pięścią w szczękę – i zabił. Kolejnym uderzeniem zdruzgotał łeb temu, który w osłupieniu patrzył na trzymany w ręku ułomek styliska topora. Rozprawiwszy się z dwoma przeciwnikami wbiegł na trap i szeroko rozkrzyżował ręce, zagradzając drogę na nabrzeże. Rzuciło się nań kilku majtków z mieczami i toporami, lecz niesamowity wojownik naprawdę miał ciało z kamienia… Nie zrobiono mu żadnej krzywdy. – Czy ten okręt to „Zgniły Trup”? – ponownie zapytał nieproszony gość, chwytając za gardło najzuchwalszego z napastników i zgniatając mu krtań na miazgę. Kopnął następnego łamiąc mu nogę; kolejnemu zgruchotał czaszkę, jakby była glinianą miską. Z hałasem pędzili następni, gotowi zmieść wroga impetem – lecz byli odrzucani ciosami twardych jak skała pięści W zamieszaniu, gdy wyłażący spod pokładu majtkowie chcieli biec na brzeg, a inni z zabobonnym lękiem cofali się od trapu, nie było mowy o zaprowadzeniu jakiegokolwiek ładu; w mroku słabo rozjaśnianym przez księżyc, nieliczne okrętowe latarnie i płonącą na brzegu smołę mało kto wiedział, co się właściwie dzieje. Cierpliwy przybysz po raz trzeci zadał swoje pytanie, ale utonęło we wrzaskach. Wówczas rozgniewał się wreszcie i ruszył naprzód, tłukąc i masakrując każdego, kto znalazł się w zasięgu jego ramion. – Gdzie jest wasza królowa?! – zaryczał. – Szukam Ślepej Ridi! – Jakby tu była, skurwysynu, tobyś już dawno miał urwane jaja! – zawył jakiś pirat z nienawiścią. – I dławiłbyś się nimi, skur… – Nie ma jej? To przyjdę później – rzekł mężczyzna, chociaż prawie nikt go nie słyszał. – Droga wolna, do zobaczenia. Powiedzcie swojej królewnie… albo lepiej nic jej nie mówcie. Odwrócił się, zbiegł na nabrzeże i zniknął tak samo jak się zjawił: nie wiadomo gdzie ani kiedy. Dziewczę z gołym zadkiem rzeczywiście samo nadciągnęło kompanom z odsieczą. Tak czy owak, w zaułku były już tylko trupy. |