Armektański pokój, narzucony wszystkim ludom w granicach Wiecznego Cesarstwa, miał bardzo różne oblicza. Wypieszczony Dartan, skarbiec imperium, cieszył się niemal pełną niezależnością – i odpłacił łagodnym zdobywcom krwawą wojną, zakończoną przed trzema laty upokarzającym dla Armektu traktatem pokojowym. Formalnie zwasalizowane, a faktycznie całkowicie niepodległe dartańskie królestwo, skłaniało się już ku nowej wojnie, tym razem o hegemonię na kontynencie. W tym czasie Morska Prowincja Wiecznego Cesarstwa – niekochana, zawsze pogardzana, trzymana przez armektańskich władców twardą ręką – korzystała z osłabienia, a właściwie już rozpadu imperium. Wiecznie tutaj wybuchały powstania i lada chwila miało rozgorzeć kolejne. W Doronie, starej stolicy Garry, na każdym kroku widoczne były pamiątki po poprzednim, stłumionym zrywie. Doronę splądrowano i częściowo zburzono, od tego czasu minęło ładych parę lat, a wciąż jeszcze tu i ówdzie straszyły trupy kamienic, których nie warto było odbudować – a nikomu nie chciało się do reszty wyburzyć. Armektańskie władze najpierw miały ważniejsze sprawy niż sprzątanie resztek prywatnych domów; potem, gdy tymczasowość rządów stała się dla wszystkich widoczna, armektański przedstawiciel cesarzowej utracił wszelkie znaczenie. Otoczony przez przyboczną gwardię, już tylko rezydował, bo nie rządził. Władać prowincją chciał, ale nie mógł. Przed obskurnym gmachem, nazywanym szumnie „pałacem” (prawdziwy pałac spalono podczas minionego powstania) zatrzymało się pięciu jeźdźców, za którymi szło czterech pieszych – ci ostatni nieśli jakieś pakunki. Właściwie jeźdźców było nie pięciu, a pięcioro, bo na czele oddziałku znajdowała się kobieta, dosiadająca konia w sposób właściwy dla swej płci. Towarzyszący jej pachołkowie-żołnierze, odziani i uzbrojeni tak świetnie, że cesarscy legioniści mogliby na ich widok poumierać z zazdrości, zeskoczyli z siodeł; jeden zaraz wyciągnął ręce, pomagając kobiecie zsunąć się z końskiego grzbietu na ziemię. Olbrzymie futro z granatowych lisów było dziełem prawdziwego artysty; gdziekolwiek ów kuśnierz mieszkał, na pewno ubierał najświetniej urodzone kobiety cesarstwa, a może i samą cesarzową. Futro, mimo swoich rozmiarów i wagi dopasowane do sylwetki, podkreślające talię, mogło samym widokiem doprowadzić do płaczu niemal każdą kobietę – bo prawie żadna nie mogła mieć takiego. Kosztowało tyle, co dom. Granatowy lis był najrzadszym zwierzęciem Szereru; miesiąc, gdy jakiegoś złowiono, jawił się miesiącem wyjątkowym. Poprzedzana przez dwóch prywatnych żołnierzy, wielka pani w granatowych lisach postąpiła ku wejściu do pałacu, którego to wejścia strzegły jakieś biedne wymoczki, trzęsące się z zimna w swych wojskowych płaszczach. Zsunąwszy z głowy kaptur, idąca odsłoniła jasne włosy okalające twarz o rysach iście królewskich; była kobietą trzydziestokilkuletnią, wysoką, szczupłą, wyjątkowo piękną, ale chyba nikt nigdy jej tego nie powiedział… Niepodobna opisać, jak bardzo onieśmielało spojrzenie tych zielononiebieskich oczu, ocienionych łukami ciemnych brwi. Minąwszy wartowników tak jakby ich nie było, wyniosła blondynka weszła do budynku, przez ramię podając swojemu żołnierzowi mufkę z lisów – pospolitych srebrnych, wstyd powiedzieć – z której wyzwoliła dłonie. Mogła podróżować grzejąc ręce w mufce; przecież z powodu zimna nie kierowała koniem, wodze trzymał jeden z przybocznych. Ktoś spiesznie kroczył w dół po zaniedbanych, niewypolerowanych, odartych z kobierca schodach – nie był to dwór książęcy, lecz dziadowski. Od dwóch lat Księciem Przedstawicielem Cesarzowej w Doronie był najstarszy z trzech synów starego imperatora – abdykując na rzecz córki, zmęczony czterdziestoletnim panowaniem władca musiał coś dać także jej braciom, choć wcześniej trzymał ich z dala od państwowych urzędów. Ku zaskoczeniu wszystkich, książę Askar, uważany za lekkoducha, bardzo poważnie potraktował nominację i niemal stawał na głowie, próbując zebrać sprawy prowincji do kupy. Problem w tym, że choć szczerze się starał, to niewiele potrafił, a gdy nawet wpadł na jakiś dobry pomysł, to prawie nic nie mógł zrobić pozbawiony wojska, floty, pieniędzy, poparcia miejscowych elit, zostawiony sam sobie w zrujnowanym obcym i wrogim kraju, który mocno na wyrost wciąż zwano prowincją cesarstwa… Niemniej, te zaniedbane schody i dziadowski pałac-nie-pałac – wystawiały wicekrólowi prowincji bardzo dobre świadectwo. Był bogaty, ale się zrujnował; każdą sztukę srebra przeznaczył na Legię Garyjską, Trybunał Imperialny, przytułki, urzędy, darmowy chleb dla biedaków, słowem sprawy publiczne; dotował je z własnej szkatuły i dla siebie nie miał już nic. Nawet kobierca na schodach. W zamian zyskał świadomość daremności wszelkich poczynań. Oderwanie Garry i Wysp od imperium było kwestią miesięcy – i nic tego nie mogło zmienić. Świetna dama w futrze wartym bez mała tyle, co pałac namiestnika cesarzowej, szła na spotkanie z niestarym, ale już zgorzkniałym urzędnikiem, a w ogóle – dezerterem bądź trupem… Było jasne, że powstanie wybuchnie późnym latem, tuż przed jesiennymi sztormami, które od stuleci zawsze tak samo na kilka miesięcy odcinały Garrę i Wyspy od kontynentu. Książę Askar mógł uciec wcześniej, lub nie uciec i dać głowę pod miecz. Idący po schodach człowiek był jednym z doradców księcia. Zatrzymał się i powitał przybyłą; bez wątpienia oczekiwano jej tutaj. Odpowiedziała na powitanie, po czym zapytała: – Czy każdy może tak wejść do tego domu? Świetny garyjski, którym się posłużyła, skażony był jednak prawie nieuchwytnym, chyba dartańskim, akcentem – Wasza godność… Książę czeka. Nakazano wartom, by wpuściły waszą godność natychmiast. – Nawet się nie przedstawiłam. – To… chyba nie było potrzebne. Zjawił się dziesiętnik Gwardii Garyjskiej, biorąc pod opiekę prywatnych żołnierzy przybyłej. Na każdym kroku okazywano jej wyjątkowe względy. – Przed domem zostawiłam konie i czterech ludzi z upominkami dla Księcia Przedstawiciela i członków Rady Wicekrólewskiej. – Zaraz wydam rozkazy. Niedługo potem, zapowiedziana księciu, została doń wprowadzona i znalazła się przed obliczem trochę starszego od niej, bardzo przystojnego lecz znużonego człowieka (to widoczne znużenie mocno go postarzało i ujmowało urody) który niemal zerwał się z krzesła i ruszył na spotkanie. Armektański obyczaj nakazywał czekać na słowa gospodarza; ten z kolei winien krótką chwilę milczeć, by gość zdążył pokazać, że nieobce mu dobre maniery. Książę Przedstawiciel odebrał wychowanie w pierwszym domu Szereru; milczał nie dłużej i nie krócej niż trzeba. – Witaj, pani. Rad jestem. – O, tego jeszcze nie wiemy… – odparła zagadkowo, uśmiechając się lekko i kłaniając z taką swobodą, jakby miała na sobie nie ciężkie futro, a suknię. – Wasza królewska wysokość. Nikt nie odebrał jej okrycia, bo w pałacu było zimno jak w stajni. Książę nie miał nawet na opał. Ta przerażająca, wyzierajaca z każdego kąta nędza była aż… humorystyczna. Czy Przedstawiciel aby jadał codziennie?… – A jednak jestem rad – powtórzył dając znak swemu doradcy, który zniknął na chwilę i zaraz wrócił, niosąc wino, pucharki i lekki poczęstunek; wyglądało na to, że służby też nie ma. – Bardzo rad, a ponadto zaskoczony, zdziwiony, przestraszony. Poprowadziwszy przybyłą do krzesła, Przedstawiciel usiadł na drugim. Prosty i surowy wystrój komnaty był akurat czymś dosyć zwyczajnym – Armektańczycy ostentacyjnie unikali przepychu, podkreślając w zamian na każdym kroku wojenne tradycje swego kraju. Także i tutaj, oczywiście, przybrano ściany pewną ilością oręża. Przejawem armektańskiego pojmowania świata było zresztą samo imię Księcia Przedstawiciela. Najpospolitsze armektańskie imię, które koniecznie winien nosić pierworodny panującego. Księżniczka Werena miała szczęście, że na świat przyszła po księciu Askarze, który zadośćuczynił wymogom tradycji, w przeciwnym wypadku musiałaby się nazywać Ayana. W każdym mieście Armektu mieszkał legion Ayan. – Zaskoczony, zdziwiony… rozumiem. Ale, wasza wysokość: przestraszony?… Uderzała swoboda, z jaką ta kobieta rozmawiała z jedną z pierwszych osób Szereru. Ktoś taki jak książę Askar znał wszystkich armektańskich nosicieli wielkich nazwisk, bywał na dworach dartańskich, nieobce mu były elity garyjskie. I nie wiedział ani nawet nie potrafił zgadnąć, kim jest siedząca przed nim… monarchini. Przed imieniem, którym podpisała list do niego, nie znalazł ani garyjskiego nazwiska, ani używanych na kontynencie monogramów imion rodowych. – Twój list, pani, niczego nie wyjaśnia, a obiecuje tak wiele, że… gdyby nie jego forma… – Przecież, jako oszustwo, nie ma żadnego sensu. Oszust, który niczego nie chce, nic nie proponuje? – Nie myślałem o oszustwie. – Ach, rozumiem. Myślałeś, wasza wysokość, że list napisała wariatka. – Tak – powiedział. Ujął ją otwartością. – I już zmieniłeś zdanie? – zapytała z właściwym sobie zagadkowym uśmiechem, unosząc królewskie brwi. – Mam oczy, wasza godność, i umiem z nich korzystać. Najdelikatniej powiedział w ten sposób: „Nie jesteś obłąkana, bo widzę, co masz na sobie i trudno wątpić, że złotymi monetami możesz wybrukować ulice – tak, jak mi napisałaś.” – Nawet mnie nie znasz, książę – powiedziała już bez uśmiechu. – Znam imię. Chyba prawdziwe? – Owszem, ale niecałe. List właściwie powinnam podpisać: „Kesa-lah′egri, Przyjęta przez Pasma”. Przez krótka chwilę panowała cisza. – Co próbujesz mi, pani, powiedzieć? – zapytał z nowym powątpiewaniem; było widać aż nazbyt wyraźnie, że podejrzenie o rozchwianiu umysłu rozmówczyni znów go zaczyna nurtować. – To, że od czasu legendarnej Slavy nie było w Szererze Przyjętej. A od dwóch lat jest i właśnie siedzi przed tobą. Wysłuchaj mnie, książę – powiedziała szybko widząc, że mężczyzna otwiera usta. – Musiałam powiedzieć kim jestem, bo inaczej byś nie zrozumiał, co mną powoduje. Wkrótce będzie dla ciebie oczywiste, że jestem tą, za kogo się podaję, ale na razie wygodniej, jeśli uznasz że rozmawiasz z wariatką… Czy tak, wasza królewska wysokość? Przyszła do ciebie obłąkana kobieta, która jednak nie kłamie gdy mówi, że może mieć tyle pieniędzy, ile zechce. Czy wolno być niespełna rozumu, a zarazem swoim majątkiem służyć Wiecznemu Cesarstwu? Uniósł brwi i uśmiechnął się, choć uczynił to z niejakim przymusem. – Chyba wolno. – W takim razie opowiem ci, książę, zajmującą historię. Jest bardzo długa, więc pominę wątki nie mające dla nas znaczenia. Otóż, wasza wysokość, rządząc tą wyspą na pewno już zauważyłeś, że po otaczających ją morzach pływają nie tylko statki kupieckie, nie tylko żaglowce straży morskiej, ale i okręty pirackie. – O… – powiedział, jakby nagle zrozumiał wszystko. – Chyba… – Nie, wasza wysokość. O żenujących i godnych pożałowania pertraktacjach prowadzonych przez garyjskiego wicekróla z morskimi zbójami powiem później – rzekła cierpko. – Teraz opowiadam o czymś innym. Poróżowiał lekko na policzkach, ale nic nie odrzekł. Było jasne, że ta kobieta wie co mówi. – Piraci byli na tych morzach zawsze, choć nigdy nie mieli własnego księstwa, a od paru lat je mają, dwie wyspy daleko na Bezmiarach. Jakiś czas temu był między piratami jeden wyjątkowy, tak sławny i groźny, że wszyscy inni uznawali go za swego wodza, a szacunek dla jego żeglarskich i wojennych umiejętności żywili nawet wrogowie. Człowiek ten miał córkę, której nie znał, wychowaną w świetnym garyjskim domu, a po śmierci matki wypędzoną przez rodzinę na ulicę, bo była przecież armektańskim pomiotem z nieprawego łoża; postąpiono więc z nią bardzo po garyjsku, czy nie tak, wasza wysokość? Kapitan Rapis parał się nielegalnym handlem niewolnikami, a los sprawił, że chwytając ich w jakiejś wiosce, pochwycił także pewną bezdomną dziewczynę… Zbyt późno dowiedział się kim jest jego branka, zmarł na pokładzie swego okrętu, zostawiając córkę pod opieką kogoś komu ufał, ale to już inna historia. Dla nas znaczenie ma pewien Przedmiot, którego nazwę pisze się wielką literą; Porzucony Przedmiot zdobyty przez kapitana Rapisa podczas jednej z łupieskich wypraw. Rubin Córki Błyskawic, nazwany tak przez Dartańczyków na pamiątkę najmłodszej z legendarnych Cór Szerni, to klejnot zupełnie wyjątkowy, jest bowiem symbolem dwóch odrzuconych przez Szerń Ciemnych Pasm… ale o tym za chwilę. Wywiera duży wpływ na osobę, która jest jego właścicielem, a kapitan Rapis długo miał swój Rubin, tak długo że, przesiąknięty jego mocą, został… chociaż nic o tym nie wiedział… kimś w rodzaju Przyjętego, bo dwa Ciemne Pasma uznały go za swoją część. Nie umarł do końca; po śmierci emanacja jego woli i sił życiowych pozostała na morzach Szereru, wywierając na świat wpływ bardzo niewielki, ale za to ogromny na losy jednej osoby. Niedługo po śmierci kapitana piracki okręt zdobyli cesarscy żołnierze i zabili wszystkich rozbójników, a w ich gronie młodą dziewczynę – choć nie była piratką, to mieli prawo sądzić, że nią jest. Jej ojciec wyszarpnął wówczas z Ciemnych Pasm, które niejako uosabiał, połączone okruchy ich treści – czyli Rubin Córki Błyskawic. Klejnot przekazał swoją moc ciału martwej dziewczyny, zastępując w ten sposób jej utracone życie. Pertraktujesz z tą dziewczyną, wasza wysokość, a właściwie już kobietą, bo chociaż wciąż wygląda na dwadzieścia lat, to ma przynajmniej trzydzieści. Ale za to, niestety, rozum piętnastolatki… Mówimy oczywiście o księżniczce Riolacie Ridarecie, następczyni tronu pirackiego księstwa na Agarach. Otóż, wasza wysokość, Przyjęci nie dadzą ci złota, bo go nie posiadają; dadzą ci w zamian worki, beczki i skrzynie tych Porzuconych Przedmiotów, których właściwości są najbardziej pożądane przez żyjących w Szererze ludzi. Wskutek pewnego… zdarzenia bardzo wiele Przedmiotów postradało swe właściwości, ale niektóre pozostały takie, jakimi były zawsze. Każdy wart jest setki, a nawet tysiące sztuk złota i stale jest na nie ogromny popyt, bo wyniesienie choćby kilku poza granice Romogo-Koor, gdzie mieszkamy i pracujemy, to wydarzenie wyjątkowo rzadkie. Trudno wyobrazić sobie coś, co łatwiej sprzedać. Kup flotę, książę, wystaw i uzbrój armię, opłać szpiegów, uczyń zresztą co ci się podoba. I nadal prowadź te wstrętne pertraktacje z agarskimi piratami. To jedyny warunek obłąkanej kobiety, która przemawia w imieniu mądrych, a nawet uczonych ludzi. Przyjęta zamilkła. Książę Przedstawiciel milczał także, bardzo dobrze panując nad twarzą; nie wiadomo było, co myślał. Wreszcie odchrząknął i rzekł: – Rozmawiajmy dalej, wasza godność. – Wasza wysokość, chciałabym z twojego ramienia pertraktować z księżniczką Ridaretą. Moi towarzysze życzą sobie jej śmierci, bo uważają, że nie można się z nią porozumieć w… pewnej sprawie, a jeżeli nawet można, to takie porozumienie niczego nie gwarantuje. Ja mam inne zdanie. – Nic z tego nie rozumiem. – Zaraz wszystko wyjaśnię, ale proszę o jakąś deklarację, choćby wstępną. Wasza wysokość, musimy zabić tę dziewczynę, bądź unieszkodliwić ją w jakiś inny sposób. Ale jesteśmy tylko garstką desperatów: kobieta i kilku mężczyzn, a żadne z nas nie jest wojownikiem ani zabójcą. Nie tacy jak my próbowali dobrać się księżniczce do skóry. Może więc prędzej ja dopnę swego negocjując z nią, niż moi towarzysze próbując ją zgładzić. Nikt nie będzie mnie łączył z Przyjętymi, przecież żadna kobieta nie została przyjęta przez Szerń… nieprawdaż, wasza wysokość? Postanowiliśmy spróbować wszystkiego, co daje szansę… choćby nawet niewielką… rozwiązania problemu. – A więc na czym polega ten problem? – Wasza królewska wysokość – napomniała chłodno, choć niezwykle grzecznie. – Do niczego się nie zobowiążę. Jeśli nawet założymy, że naprawdę chcę pertraktować z piratami, to te pertraktacje nie mogą być tylko przykrywką dla jakichś… machinacji. Negocjując z kimkolwiek, nawet z piratami, przedstawiciel cesarzowej ma tylko jedno słowo. – Rozumiem. – Postaram się pomóc, wasza godność – rzekł po chwili namysłu. – Jeśli nawet nie zgodzę się, pani, na przedstawiony przez ciebie warunek, to postaram się pomóc w inny sposób. A jeżeli takiego sposobu nie znajdziemy, zapomnę o wszystkim, co mi dzisiaj powiesz. – O nie, nie zapomnisz, książę… Ale wierzę, że będziesz milczał. No dobrze, wasza wysokość. |