powrót do indeksunastępna strona

nr 2 (XLIV)
marzec 2005

 Sztuczne palce
ciąg dalszy z poprzedniej strony
4
Przejście przez dział mrożonek było świetną okazją, żeby nieco ostudzić emocje. Maszerując wzdłuż lad chłodniczych, starał się nie myśleć o upływającym czasie i zarwanej nocy, tylko skupić się na czekającym go zadaniu. Ta część sklepu była zupełnie wyludniona, więc tym łatwiej było mu się odprężyć. Ludzie denerwowali go czasami bardziej niż automaty. Prawdę mówiąc, niektórzy osobnicy niewiele się od nich różnili, szczególnie w takich miejscach jak centra handlowe.
Przydałby się jakiś nowy najazd mongolski, pomyślał Antoni Wróbel, otulając się mocniej płaszczem. To miasto jest zbyt rozpieszczone i zblazowane. Wyobraził sobie wspaniałe sceny przemocy. Czambuły demolujące i puszczające z dymem wszystkie okoliczne supermarkety i centra rozrywki. Wysoko w górę uniesione buńczuki z końskich ogonów zaczepiające o wiszące plansze z wymalowanymi cenami. Wojownicy na kudłatych, ruchliwych konikach, przeskakujący chromowane bramki przy kasach wśród jęku piszczałek, bicia w bębny, furkotu strzał i dzikich krzyków. Pod futrzanymi czapami wesołe, pokryte sinymi bliznami twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi. Krępe postacie w baranich kożuchach spiętych pasami, w ich rękach zakrzywione nieco miecze. Bezinteresowna pasja niszczenia wszystkiego, co stanie im na drodze. Płonące magazyny z damską odzieżą i kierownicy działów wleczeni na włosianych arkanach — bez marynarek i bezużytecznych już telefonów. Zadarte do góry przednie kopyta pochrapujących i kwiczących koni, strącające z półek odtwarzacze DVD, aparaty fotograficzne, suszarki do włosów, elektryczne czajniki. A wszędzie zapach gryzącego, czarnego dymu.
Nawet się nie zorientował, kiedy minął dział spożywczy i dotarł do linii kas.
Pomimo wojowniczego nastroju, w jaki wprowadziły go rozmyślania o tatarskiej agresji, przystanął lękliwie, jakby niespodziewanie znalazł się na skraju przepaści. Głośno przełknął ślinę i obejrzał się przez ramię. Jego serce znowu zaczęło łomotać głośniej i szybciej. Nie był przygotowany na to, że tak łatwo dotrze do kasy. Nie miał nawet z czym do niej podejść, bo przecież w trakcie tej nieszczęsnej wędrówki przez sklep żaden towar nie wydał mu się na tyle odpowiedni, żeby zdjąć go z półki.
Trzeba było coś z tym zrobić. Odwrócił się i pewnym krokiem podszedł do najbliższego regału, zdecydowany zabrać pierwszą rzecz, jaka nawinie mu się pod rękę. Miał szczęście, ponieważ trafił na wyjątkowo korzystną promocję majonezu. Wybrał najbardziej pękaty słoik, uważając, żeby nie upuścić go na ziemię. W ciągu kilku sekund pojawiłby się tutaj na sygnale mechaniczny serwis sprzątający, robiąc przy tym tyle zamieszania, że Wróbel z pewnością znowu uciekłby w głąb sklepu.
Przyciskając słoik do piersi, ruszył powoli w stronę kasy numer czternaście. Miał do przejścia jakieś dwadzieścia metrów, nie było więc powodów do pośpiechu. Jego oddech się wyrównał, a myśli stały się jasne. To, że trzymał w rękach towar, który zamierzał zaraz położyć na taśmie i za który miał najzwyczajniej w świecie zapłacić, dodawało mu pewności siebie. Uniósł nawet głowę i przybrał stosowną minę, śmiało spoglądając w oczy nadchodzącej z przeciwnej strony starszej pani z czerwonym koszykiem w ręce.
Kobieta odwzajemniła jego spojrzenie.
— Profesor Wróbel? — spytała, zatrzymując się nagle i odsłaniając w uśmiechu przebarwione zęby. — Już pan nie pracuje w szkole? A kiedyż to pana zwolnili?
Wróbel aż się wzdrygnął, nieprzyjemnie zaskoczony, lecz po sekundzie również przystanął i nieznacznie rozciągnął wąskie usta w grymasie, który od biedy można by nazwać uprzejmym uśmiechem.
Ta krępa kobieta o świdrujących oczkach do niedawna jeszcze pracowała w jego szkole jako sprzątaczka, ale straciła tę pracę, od kiedy wprowadzono inteligentne, wielofunkcyjne maszyny czyszczące. Trudno powiedzieć, że jej nie lubił — on jej po prostu nigdy nie zauważał.
— Wcale mnie nie zwolnili — powiedział tonem, którego zwykle używa każdy profesor w trakcie wymiany zdań ze sprzątaczką, czyli przyjacielskim i protekcjonalnym zarazem. — Wciąż mnie tam jeszcze tolerują.
— Dalej pan uczy fizyki?
— Oczywiście.
— A uczniowie już panu nie dokuczają?
— Nie — skłamał czując, jak wzbiera w nim wściekłość.
— Bo młodzież, proszę pana, zawsze wyczuje słabszego. Trzeba ich trzymać krótko, inaczej wlezą człowiekowi na łeb, szczególnie komuś tak delikatnemu i wrażliwemu. To, co oni wyprawiali na pana zajęciach…
— Teraz jest porządek…
— …to się po prostu w głowie nie mieści. Jak można się tak znęcać nad nauczycielem? Dobry ten majonez?
Wróbel spojrzał na ściskany w rękach słoik, jak by otrzymał go przed sekundą w prezencie. Dopiero teraz uświadomił sobie całą absurdalność sytuacji: facet przyjeżdża w samym środku śnieżnej nocy do największego domu towarowego w mieście, żeby kupić słoik majonezu. Tak musiała przecież o tym pomyśleć.
— Znakomity — powiedział szybko — Promocyjna cena. Do widzenia pani.
Minął ją i ruszył przed siebie nie zwalniając, póki nie znalazł się przy kasie numer czternaście.

5
Nie było już przy niej żadnego klienta. Kasjer siedział nieruchomo, jakby się zamyślił, wpatrzony gdzieś w dal, ale natychmiast odwrócił głowę, kiedy Wróbel z impetem postawił na taśmie swój słoik.
— Dzień dobry — powitał klienta z uprzejmym uśmiechem. Miał na sobie koszulę w kolorach firmowych.
— Dzień to będzie dopiero za kilka godzin, kolego — burknął Wróbel, wciąż jeszcze wściekły po spotkaniu ze sprzątaczką. Na szczęście zniknęła mu z pola widzenia. W ogóle nie widział już wokół siebie żadnych zakupowiczów — ani wśród regałów, ani przy kasach. Sklep jakby się wyludnił, w niektórych miejscach przygaszono nawet światła. Doskonała sceneria, pomyślał pan Antoni, na przemian zaciskając i rozluźniając pięści.
— Ma pan absolutną rację — zgodził się kasjer — Jest dwadzieścia pięć po drugiej.
— Wiem, która jest godzina — odparł Wróbel, patrząc mu prosto w twarz.
Była to twarz dwudziestoparoletniego mężczyzny, blada i uduchowiona twarz o wielkich, łagodnych oczach, prowokujących zarówno do czułości, jak i niekontrolowanej agresji. Mogła należeć do zakompleksionego studenta albo wybitnego młodego artysty. Wróbel aż wstrzymał oddech. Owładnęło nim podniecenie, znów poczuł to samo uczucie, co w chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, jeszcze z daleka. Dokonał idealnego wyboru. Ten kasjer najlepiej pasował do jego wyobrażenia urodzonej ofiary.
Przy okazji sprawdził wreszcie imię na plakietce identyfikatora.
Android miał na imię Sven.
Właściwie mógł się domyślić, że to będzie coś w tym stylu, gdyż firma produkująca te roboty pochodziła ze Szwecji. Większość kasjerów miała więc na imię: Sven, Stig, Olaf, albo bardzo podobnie.
Androidy wprowadzono w miejsce żywych kasjerów, kiedy stwierdzono, że niektórzy klienci uwielbiają wyżywać się na pracownikach sklepu. Właściwie wiedziano o tym od samego początku istnienia domów towarowych. Dobrze jest zrobić zakupy, a jednocześnie wyładować własną frustrację, podkreślić wysoką pozycję zawodową, albo zrekompensować sobie niską. Nie ma w tym nic bulwersującego. Najlepiej mieć wtedy pod ręką kogoś, kto zmuszony jest znosić to wszystko z przepraszającym uśmiechem na twarzy. Nie wszyscy zatrudnieni w sklepach ludzie wytrzymywali jednak ciśnienie. Zdarzały się przykre przypadki, gdy pracownik obraził klienta, a czasami dochodziło nawet do pożałowania godnych przepychanek, które szkodziły wizerunkowi firmy. Także nie wszyscy kupujący, nawet jeśli byli na coś wkurzeni, mieli na tyle śmiałości, aby zrobić porządną awanturę przy kasie. Do takich osobników należał, na przykład, Antoni Wróbel.
Znaleziono więc na to radę.
Sztuczni kasjerzy znosili wszystkie upokorzenia, nie zachowując się jednak jak bezwolne manekiny, wprost przeciwnie, potrafili bardzo wiernie odtwarzać reakcje poniżanej i wyprowadzanej z równowagi osoby. Trzęsły im się ręce, drżał głos, a w oczach — szczególnie w przypadku sztucznych kasjerek — pojawiały się łzy. Klient mógł się czuć całkowicie usatysfakcjonowany, a maszynom nie działa się przecież żadna krzywda. Czasami trzeba było tylko oddać jakąś kukłę do serwisu, gdy zbyt mocny cios uszkodził delikatny mechanizm albo oderwał ucho. Sztuczni pracownicy nie okazywali zmęczenia, nie chodzili do ubikacji, nie narzekali na nadgodziny, nie procesowali się z pracodawcami — w ogóle wydawali się idealni.
Jednocześnie na rynku pojawiały się coraz doskonalsze i tańsze modele. Czasami trudno już było odróżnić sztucznego pracownika od prawdziwego. Niektóre androidy, przeznaczone dla bardziej wymagających klientów, pozwalały sobie na odburkiwanie czy wręcz bezczelne odzywki.
Ale to był jeszcze zbyt wysoki poziom dla takiego tchórza jak Antoni Wróbel. Na początek musiał spróbować z kimś, kto będzie traktował go z należytym respektem. Potem, kto wie, może poradzi sobie nawet z niektórymi ludźmi? Może będzie umiał naubliżać jakiemuś uczniowi albo koledze z pracy?
— Doskonały majonez — powiedział pogodnie Sven, szukając kodu kreskowego. — Promocja trwa do końca tygodnia, a podobno na magazynie zostały tylko dwie palety.
— Czy mógłbyś się pospieszyć, przyjacielu? — spytał Wróbel, siląc się na szorstki ton. Musiał się przełamywać, bo kasjer wzbudzał jego sympatię. Serce tłukło mu w piersi, a po plecach — mimo sprawnie działającej klimatyzacji — spływała strużka potu. — Nie mam zamiaru tu tkwić do świtu.
— Już się robi, proszę pana.
— No to prędziutko.
Poczuł, jak powoli, ale nieubłaganie coś w nim narasta, coś, czego do tej pory doświadczał tak rzadko, że uczucie to zostało przez niego doszczętnie zapomniane.
Kasjer przesunął skanerem nad kodem i podał Wróblowi cenę.
Nadszedł trudny moment, w którym trzeba było się wykazać siłą charakteru.
— Rezygnuję z tego majonezu — powiedział mężczyzna i natychmiast odczuł niewyobrażalną ulgę. To było takie łatwe. Zaczynał nawet żałować, że nie ma pobliżu kogoś, kto mógłby być świadkiem tej rozmowy. — Rozmyśliłem się.
Twarz androida nie zmieniła wyrazu, co niemile zaskoczyło nauczyciela, bo nie widział efektów swojej szarży. Odetchnął głęboko i raptem dokonała się w nim przemiana. Był prawie jak doktor Jekyll po zażyciu swej mikstury.
— Na co się tak gapisz, tumanie? Ogłuchłeś czy co? Rezygnuję z tego majonezu. Podaj mi papierosy!
— Jakie? — spytał Sven, odwróciwszy się w stronę szklanej gabloty.
— Srakie! Czy wszystko ci trzeba tłumaczyć?
Poczuł się naraz wyzwolony, chociaż zdawał sobie również sprawę, iż przestaje panować nad przebiegiem zdarzeń. To wszystko potoczyło się tak błyskawicznie. Nie czuł już strachu, ani zażenowania, tylko dziwną moc. Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie stanął za nim w kolejce, ale jak na złość nikogo nie było. Następnym razem przyjadę tu w godzinach szczytu, pomyślał, kiedy kasy będą oblegane przez klientów.
— Może marlboro? — zasugerował łagodnie Sven.
— Od trzech lat nie palę, tępaku! — krzyknął Wróbel, mając nadzieję, że znajoma sprzątaczka jest jeszcze gdzieś pobliżu. — Palenie powoduje raka! Nigdy o tym nie słyszałeś? Fakt, że tobie to nie grozi, nie znaczy jeszcze, że taka choroba nie istnieje!
Kasjer spojrzał na niego, tym razem nieco inaczej. W jego błękitnych oczach można było dostrzec subtelną symulację niepokoju. Zaczynał się bać. Właściwie Wróbel mógłby zakończyć na tym całą sprawę, bo czuł się już nieco zmęczony nadmiarem wrażeń, ale za bardzo się rozpędził, żeby teraz tak nagle przystopować. Wszystkie upokorzenia dzisiejszego dnia — w szkolnej klasie, w pokoju nauczycielskim, a także w konfrontacjach z gigantyczną pastą do zębów i współczującą sprzątaczką — musiały przy takiej okazji znaleźć swoje ujście.
— Masz mi może coś do powiedzenia? — spytał jadowitym szeptem.
— Nie, proszę pana.
Wróbel nachylił się nad nim tak, że ich twarze się zrównały. Widział kiedyś podobną scenę w filmie sensacyjnym: czarnoskóry policjant — wyjątkowy twardziel — przesłuchiwał w ten sposób wielokrotnego zabójcę. Nauczyciel fizyki nigdy nie przypuszczał, że sam zachowa się kiedyś w ten sposób.
— Nie dosłyszałem — powiedział cicho. — Czy mógłbyś mówić troszeczkę głośniej? Pytam jeszcze raz. Czy masz mi może przypadkiem coś do powiedzenia?
— Nie — powtórzył kasjer, ale tym razem jakby bez specjalnej skruchy.
— Co powiedziałeś?
— Powiedziałem: nie.
Zaparło mu dech. Gdzieś na dnie serca odezwał się delikatny sygnał alarmowy. A więc miał do czynienia z androidem najnowszej generacji! Kasjer nie dość, że przestał czuć przed nim respekt, to jeszcze ostentacyjnie to okazywał. W każdym innym momencie Wróbel wycofałby się z sytuacji, która zmierzała do jawnego konfliktu, ale tej nocy coś się w nim zmieniło. Mimo narastającego strachu nie miał zamiaru odpuścić. Przecież to tylko robot, pomyślał, choćby nawet najnowocześniejszy.
— Może się jednak przesłyszałem? — zapytał, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
— Nie przesłyszał się pan.

6
Wróbel nie potrafił się bić, chyba nigdy w życiu nie uderzył nikogo w twarz, wyciągnął więc tylko przed siebie długie ręce i chwycił kasjera za gardło. Zdecydował się na atak, ponieważ uświadomił sobie, że jeśli za chwilę czegoś nie zrobi, to ugną się pod nim kolana.
Pod palcami poczuł nieprzyjemny chłód sztucznego tworzywa. To tylko kukła, zaświtało mu gdzieś na dnie umysłu, zwykła lalka imitująca człowieka. Próbował podnieść androida z miejsca, ale ten okazał się cholernie ciężki, jak by przymocowano go na stałe do obrotowego krzesła.
Rozwścieczony zaczął więc potrząsać jego głową, a potem uderzać nią o taśmę, na której wciąż jeszcze stał słoik niechcianego majonezu. Ręce, raz wprawione w ruch, nie potrafiły już się zatrzymać.
— To cię nauczy szacunku! — krzyczał piskliwie. — Nie myśl, że można mnie bezkarnie lekceważyć!
Umilkł dopiero, kiedy poczuł, że android powoli się podnosi. Wróbel rozluźnił palce, cofnął ręce i zrobił pół kroku do tyłu, opierając się plecami o barierkę oddzielającą go od sąsiedniego stanowiska. Dyszał ciężko. Jeżeli nie było świadków zdarzenia, mógł jeszcze odejść od kasy zachowując godność przynajmniej we własnych oczach — napawając się tym, czego udało mu się przed chwilą dokonać. Czy powinien uciekać? Spojrzał w stronę pasażu i ruchomych schodów, lecz było już za późno. Ręka robota chwyciła go za klapę wystającej spod płaszcza marynarki i z dziecinną łatwością przyciągnęła z powrotem do kasy.
Ich głowy znowu się zrównały. Wróbel ze zgrozą dostrzegł, że twarz kasjera przeistoczyła się niemal całkowicie. Nie była już uduchowiona ani nawet łagodna. Miał przed sobą maskę o pustym spojrzeniu.
Potem poczuł, jak sztuczne palce kasjera chwytają go za szyję. Te same palce, które tak go zachwyciły, gdy zobaczył je po raz pierwszy, długie i cienkie jak u skrzypka, teraz zamieniły się w żelazną, zaciskającą się obręcz. Ten android szybko się uczył, o wiele szybciej niż Antoni Wróbel.
Mężczyzna szarpał się rozpaczliwie, ale nie był w stanie rozluźnić uchwytu. W dodatku nie miał co liczyć na pomoc. Wiedział, że ochrona o tej porze śpi albo ogląda telewizję i nie zareaguje, póki nie zapiszczy bramka przy kasie, albo w inny sposób nie stwierdzi się próby kradzieży. Na takie sytuacje była po prostu całkowicie nieprzygotowana.
Potrącony łokciem słoik majonezu zachwiał się i upadł na podłogę. Wróbel przestał się bronić, ale kasjer długo jeszcze przytrzymywał za szyję jego bezwładne ciało, zanim rozluźnił palce.

7
Scena rozgrywająca się przy kasie numer czternaście nie wzbudziła zainteresowania przy innych stanowiskach. Sztuczni kasjerzy siedzieli nieruchomo, wpatrzeni gdzieś w dal, bo na hali nie było już żadnych klientów. Automatycznie wyłączyła się muzyka i w niektórych działach przygasły światła. Nawet urządzenia reklamowe — olbrzymie słoiki, papierosy i puszki na kółkach — zamarły, jakby regenerując siły.
Jeszcze tylko przez minutę pracowała maszyna sprzątająca. Usuwała z podłogi resztki majonezu, starannie omijając leżące obok ciało mężczyzny w czarnym płaszczu.
Wszystko musi tu lśnić przed pojawieniem się porannych klientów.
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.