powrót do indeksunastępna strona

nr 2 (XLIV)
marzec 2005

 Krótko o…
O świcie przy świątyni

Kolejny tom przygód Miyamoto Usagiego „Pojedynek przy świątyni Kitanoji” utrzymuje się w górnym pułapie możliwości Stana Sakai. Nic dodać, nic ująć. Tymczasem tych, którzy jeszcze serii „Usagi Yojimbo” nie znają, zachęcam gorąco do jej przeczytania. Najlepiej od samego początku.
Zawartość ekstraktu: 90%
‹Usagi Yojimbo: Pojedynek przy świątyni Kitanoji›
‹Usagi Yojimbo: Pojedynek przy świątyni Kitanoji›
Pod koniec stycznia ukazał się kolejny tom cyklu „Usagi Yojimbo” — „Pojedynek przy świątyni Kitanoji”. Aż dwie historyjki poświęcone są rozgromieniu bandy zbójców nękającej wioskę; w innych tomach ten motyw również jest często wykorzystywany — może nawet odrobinę za często.
Epizod z kozłem-mścicielem i jego synem nie składa się właściwie z niczego oprócz walki, ale może to i lepiej, zważywszy, że tomik, w którym pojawiają się po raz pierwszy, jeszcze się w Polsce nie ukazał (ze względu na fakt, że sagę o Usagim wydają równolegle dwa wydawnictwa: Mandragora i Egmont) i bardziej rozbudowana akcja mogłaby być niezrozumiała.
Większość książeczki zajmują trzy opowiadania stanowiące całość fabularną: „Koji” (ponowne spotkanie Usagiego z Nakamurą Kojim, mistrzem miecza poznanym w tomie „Pory roku”), „Kruki” (dwutorowo biegnąca akcja doprowadza do spotkania Kojiego i Katsuichiego) oraz tytułowy „Pojedynek przy świątyni Kitanoji” (zapowiedziany w „Porach roku” pojedynek dwóch mistrzów miecza dla rozstrzygnięcia, który jest lepszy — w opowiadaniu tym ujawniony zostaje również pewien zaskakujący fakt z przeszłości Usagiego...).
Historyjka „Lekcja uprzejmości” ma zaledwie osiem stron, a układ graficzny sugeruje, że mogła zostać narysowana dla jakiegoś czasopisma lub może jako jedna z kilku „animowanych” historyjek zamieszczonych na oficjalnej stronie komiksu.
Duże wrażenie zrobiła na mnie dramatyczna opowieść o nader niewinnym tytule „Zimowe obrazki”: świetna jest historia poszukiwań Rokuo przez Usagiego wyrażona w jednym obrazku, a zakończenie to jeden z tych momentów, które zapamiętuje się na długo.



Tytuł: Pojedynek przy świątyni Kitanoji
Scenariusz: Stan Sakai
Rysunki: Stan Sakai
Wydawca: Egmont
Cykl: Usagi Yojimbo
Data wydania: styczeń 2005
Ekstrakt: 90%



Nadmierne rozwodnienie esencji

Seria o wyprawie Lanfeusta okazała się być na tyle popularna, że autorzy pokusili się o zrobienie sequela. Te jednak niestety rzadko kiedy są udane. Pomysłom brakuje świeżości, wyczerpują się możliwości żartów skupionych wokół tych samych postaci, a nowe rozwiązania fabularne muszą mimo swej „innowacyjności” wchodzić w zgodną relację z treścią pierwszej serii. Tworząc pierwszy tom serii „Lanfeust w Kosmisie” zatytułowany „Ich... czworo” Arleston (scenarzysta) pokpił sprawę na całej linii, a Tarquin (rysownik) odbębnił swoje, prawdopodobnie ziewając.
Zawartość ekstraktu: 40%
‹Lanfeust w kosmosie #1: Ich ...czworo›
‹Lanfeust w kosmosie #1: Ich ...czworo›
Bardzo lubiłem serię pierwszą. Tymczasem już pierwszy album drugiej serii niestety mocno rozczarowuje. Dlaczego? Po kolei.
Pierwsze primo: Arleston nie postarał się przy głównym założeniu akcji. Inspiracje czerpane z komiksów i literatury science-fiction są aż nadto czytelne, a miszmasz motywów nie wypadł przekonująco. Uzasadnienia pochodzenia magii, pochodzenia ludzi w Troy oraz niedziałania mocy Thanosa i Lanfeusta w kosmosie są mętne i pobieżne, tak jakby Arleston nie do końca przemyślał co właściwie chce przekazać.
Drugie primo: To już nie jest zabawne. Prezentowany typ humoru w pewnym momencie staje się monotonny. Rzadko kiedy bawią żarty ograne i przewidywalne. A zawarte w „Ich… czworo” są bardzo ograne i bardzo przewidywalne.
Trzecie primo: Arleston wprowadza rzeszę nowych bohaterów i ras, mających odegrać zdawkowe role. Mają: przenieść jakiś przedmiot, skorzystać ze swych umiejętności, palnąć jakąś głupotę, lub po prostu wyć wniebogłosy i wymachiwać maczugami. Tu jednak pozostaje wierzyć, że to tzw. stygmat pierwszego tomu, a więcej cech poszczególnych bohaterów pokażą następne części cyklu.
Czwarte primo: Tarquin oprócz standardowego uwydatniania kości twarzy, zaczął rysować tzw. „końskie pyski, czyli twarze pociągłe, co nie wygląda najlepiej. Poziom graficzny albumu jest mimo to dość wysoki. To w końcu (bądź co bądź) Tarquin.
„Ich… czworo” to album kiepski. Mając takich bohaterów, taki potencjał historii i takiego rysownika, można było naprawdę wyciągnąć z tej historii o wiele więcej. Szkoda, bo liczyłem, że kontynuacja udźwignie pokładane w niej nadzieje i utrzyma poziom pierwszej serii - niestety jest dużo gorzej. Fanatycy pewnie nie będą zawiedzeni, ale nie oszukujmy się: ilu jest fanatyków Lanfeusta w tym kraju?



Tytuł: Ich ...czworo
Scenariusz: Scotch Arleston
Rysunki: Didier Tarquin
Wydawca: Egmont
Cykl: Lanfeust w kosmosie
Data wydania: styczeń 2005
Ekstrakt: 40%



Bez wahania poziomu

Czwarty album serii „Jeremi” to kolejna porcja humoru wysokich lotów. Co prawda, dla niektórych takie stężenie komiksowych pasków może się okazać zbyt duże, ale przecież zawsze można sobie perypetie Jeremiego dawkować.
Zawartość ekstraktu: 80%
‹Jeremi #4: Czy my to 'My'? ›
‹Jeremi #4: Czy my to 'My'? ›
W warstwie fabularnej nic się specjalnie nie zmienia. Autorzy powtarzają schematy umożliwiające żarty, jednak robią to na tyle umiejętnie, że te nadal śmieszą. Dowcipy nieustannie orbitują wokół tych samych aspektów życia naszego bohatera — jego życia rodzinnego, uczuciowego i szkolnego. Co prawda Jeremi sporymi krokami zbliża się ku dorosłości, jest już (w końcu!) licealistą, przechodzi na inny poziom związku z Sarą, ale dalej rozumuje jak dzieciak. Kto czytał pierwsze trzy tomy, wie, co mam na myśli.
Graficznie też się nic nie zmienia. Borgman dobrze radzi sobie z odzwierciedlaniem emocji bohaterów, właściwie ilustrując fabułę. Na wielki plus należy zaliczyć też okładkę, mogącą kojarzyć się z zabazgranymi szkolnymi zeszytami (zakochanego) nastolatka.
„Jeremi” to jedna z lepszych humorystycznych pozycji ukazujących się w naszym kraju, naprawdę godna polecenia. Więc — polecam.



Tytuł: Jeremi #4: Czy my to 'My'?
Tytuł oryginalny: Zits
Scenariusz: Jerry Scott
Rysunki: Jim Borgman
Wydawca: Egmont
Cykl: Jeremi
Data wydania: luty 2005
Ekstrakt: 80%



Wizualizacja śmieci

Piąty album serii „Technokapłani” zatytułowany „Sekta Technobiskupów”, przynosi kolejną porcję pięknych, komputerowo podrasowanych obrazków. I to właściwie jego jedyna zaleta.
Zawartość ekstraktu: 30%
‹Technokapłani #5: Sekta Technobiskupów›
‹Technokapłani #5: Sekta Technobiskupów›
Fabularnie Alexandro Jodorowsky zszedł niemal na dno. Album pełen jest łopatologicznego moralizatorstwa, którego poziomu nawet dzieci nie będą w stanie gładko przełknąć. Historyjki o tym, jak zło można przerobić na dobro, jak mamusia ma kochać swe dziecko, jak cierpliwym, wyrozumiałym i dobrym trzeba być — wszystko to jest w swej przesadzie niestrawne. A już w ogóle funta kłaków nie są warte „straszliwe cierpienia” młodego Albino, który musiał — jak twierdzi jego mały przyjaciel Tinigrifi — przez dwa lata udawać posłuszeństwo mrocznej Zombrze, mordując (poprzez kolejne gry) miliony, ba! miliardy istnień rozumnych. Skoro sam zachęcał w tym czasie poddanych do czynienia większych zniszczeń…
Komiks ratują jedynie piękne komputerowe kolory, nakładane przez Freda Beltrana. Ogniste komety, lśniące powierzchnie, głęboki kosmos, płynne widma i twarze dorosłych — warte są obejrzenia. Gorzej z twarzami dzieci i królowej Ramaniji — ale tu zawinił raczej rysownik (Zoran Janjetov), niż kolorysta. W efekcie konkurs na najciekawszą postać komiksu nieoczekiwanie wygrywa kot Mongoroj, syn królowej. Ten przynajmniej nie udaje, że jest lepszy czy gorszy niż faktycznie jest, nie opisuje też „straszliwych cierpień”, przez które przechodzą inni bohaterowie serii.
Na koniec ciekawostka: z czym kojarzą się poniższe słowa poddanych Mongoroja — i czy to skojarzenie jest li tylko przypadkowe?
— Ramanija jest boginią bogiń…
— A Mongoroj jest jej prorokiem!



Tytuł: Sekta Technobiskupów
Tytuł oryginalny: La secte des Techno-éveques
Scenariusz: Alexandro Jodorowsky
Rysunki: Zoran Janjetov
Kolor: Fred Beltran
Wydawca: Egmont
Cykl: Technokapłani
Data wydania: luty 2005
Ekstrakt: 30%



Warto było czekać

Jak śpiewał nieoceniony Jan Kaczmarek, „warto było czekać na te piękne czasy”. Ósmy, ostatni album serii „Kasta Metabaronów” Jodorowskyego i Gimeneza — „Bezimienny, ostatni Metabaron” — jest bodaj najlepszą jej cząstką. Ukoronowaniem. Sensem.
Zawartość ekstraktu: 80%
‹Kasta Metabaronów #8: Bezimienny, Ostatni Metabaron›
‹Kasta Metabaronów #8: Bezimienny, Ostatni Metabaron›
Album rozpoczyna się tradycyjnym dialogiem robotów: małego Tonto i ogromnego Lothara. Jednak tym razem sytuacja jest odmienna: nie Tonto, ale Lothar jest tu „górą”. Wydaje rozkazy. Żąda informacji. Rozebrany na części Tonto nie ma wyjścia — w obawie przed dezintegracją opowiada historię zranienia Bezimiennego Metabarona w prawą brew. Historia jak historia — tym razem jednak odsłania dużo więcej niż tylko etap w dziejach rodu. Tym razem wręcz powoduje dalszy ciąg akcji albumu.
Z ostatnim Metabaronem spotkamy się po podróży we wnętrzu Diofanty: Duszy-Królowej ogromnej Suprawszy, w równoległym wszechświecie, do którego przejścia strzeże wężopodobny strażnik. Spotkamy się nie bez powodu i nie będzie to spotkanie specjalnie życzliwe. A jednak — zaskakujące, szczególnie jeśli chodzi o efekt końcowy. Żywo-mechaniczne pojazdy-stworzenia, kosmiczne pojedynki, podróże i zjawiska ponad-fizyczne — wszystko to jest odmalowane niezwykle sugestywnie, barwnie, żywo, aż chciałoby się zawiesić poszczególne kadry i plansze na ścianie, oprawione w stosowną ramkę.
Na sam zaś koniec okazuje swą naturę białe znamię rodu Kastaków — i od tej pory nic już nie jest takie, jak było.



Tytuł: Bezimienny, Ostatni Metabaron
Tytuł oryginalny: Sans-Nom, le dernier Méta-Baron
Scenariusz: Alexandro Jodorowsky
Rysunki: Juan Gimenez
Wydawca: Egmont
Cykl: Kasta Metabaronów
Data wydania: styczeń 2005
Ekstrakt: 80%
powrót do indeksunastępna strona

63
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.