powrót do indeksunastępna strona

nr 3 (XLV)
kwiecień 2005

 Herezja dla każdego
Dan Brown ‹Kod Leonarda da Vinci›
„Prawda jest zawsze dziwna, dziwniejsza od fikcji” — Lord Byron
„Ta książka to bez wątpienia najgłupszy, najbardziej bezsensowny, prostacki, stereotypowy, niedoinformowany, nieuporządkowany przykład pulp-fiction, jaki czytałem” — Peter Millar „Święta farsa”, „The Times”, Londyn, 21 czerwca 2003
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Czyniąc zadość potrzebie uporządkowania rozbrykanych nieco i urwanych refleksji, chciałbym tu skreślić parę słów na temat dość ciekawego w moim przekonaniu zjawiska, którego świadkami byliśmy w zeszłym roku. Chodzi o „cały ten zgiełk” wokół książki Dana Browna „Kod Leonarda da Vinci”. Mówiąc w dużym skrócie, chciałbym wyjaśnić, dlaczego uważam tę książkę za gniota i dlaczego gorąco polecam jej przeczytanie – sprzeczność jest tu tylko pozorna.
Z tego rodzaju dziełami, jak wspomniana książka czy choćby głośny ubiegłoroczny film „Pasja” Mela Gibsona, jest trochę jak z człowiekiem uwięzionym w bagnie – im energiczniejsze podejmuje on wysiłki, by się uwolnić, tym szybciej i głębiej się pogrąża. Im bardziej dany film czy książka są obrzucane epitetami typu „kontrowersyjny”, „obrazoburczy”, „skandalizujący” etc., tym więcej ludzi – dotąd niezłomnie obojętnych – zaczyna zwracać baczniejszą uwagę. Efekt końcowy jest – wiadomo – dokładnie odwrotny od zamierzonego przez krytyków (no, chyba że nie jest to krytyka, lecz wykonany z premedytacją, starannie skalkulowany marketing). Metoda skandalizowania atmosfery wokół różnych „dzieł”, często miernych, jest już dziś kanonem sztuki reklamowej. Druga strona owego zjawiska, również powszechnie znana i bezwzględnie wykorzystywana, to prawidłowość, że starczy obrzucić kogoś lub coś wystarczająco dużą ilością błota (żeby nie napisać tego słowa na „g”, w końcu to kulturalne łamy) – zawsze coś przylgnie.
Piszę o tych banalnych do bólu oczywistościach, bo wspomniane produkty kultury są tego bardzo dobrym przykładem. Wielka popularność książki Dana Browna (ze zjawiskiem o podobnej skali mieliśmy dotąd do czynienia jedynie przy okazji kolejnych tomów Harry’ego Pottera) stała się przyczynkiem dość nerwowych sporów: o jej rzetelność, o granice subiektywności w propagowaniu pewnych tez, którym dość lekko przydaje się znamion historycznych, o wprowadzanie w treść twierdzeń częstokroć niedających się dowieść, stosowanie licznych uproszczeń, przeinaczeń, przemilczeń. Zrodziła się obawa, że dla nieprzygotowanego merytorycznie czytelnika „Kod Leonarda da Vinci” może być mylący, a przez to szkodliwy (w tle snuł się zarzut o zwodzeniu maluczkich).
Długo nie trzeba było czekać, aby książka taką reakcję budząca trafiła pod przysłowiowe strzechy. Sprzedane egzemplarze liczy się w milionach, książka przetłumaczona została na 30 języków, w księgarniach można już znaleźć nie tylko zwyczajne „paperbackowe” stosy jej egzemplarzy, ale również eleganckie, wielkoformatowe wydania (o rozmiarach albumów), z kredowym papierem, ilustracjami i zdjęciami. Obok leżą „Nieautoryzowane przewodniki po »Kodzie Leonarda da Vinci«”, a także analogiczne pozycje dotyczące wcześniejszej książki pisarza pt. „Anioły i demony”. Wytwórnia Columbia Pictures zapłaciła autorowi sześć milionów dolarów za prawa do przygotowywanej na maj 2006 r. ekranizacji (której obsada zmienną jest: pierwotnie mieli tam grać Russel Crowe i Kate Beckinsale, aktualnie mowa o Tomie Hanksie, Audrey Tautou i Jeanie Reno), zaś liczne biura podróży mają komplety chętnych na wycieczki po Starym Kontynencie „Śladem »Kodu Leonarda da Vinci«”. Niech no wyjdzie jeszcze komiks, gra komputerowa i film w wersji porno – będzie komplet.
Cała sprawa staje się bardzo ciekawa, jeśli zauważyć, że Dan Brown właściwie nie ujawnił niczego nowego, nie odkrył żadnych sensacyjnych faktów, a co najwyżej trochę je odkurzył i sprzedał w efektownym opakowaniu – choć może na tym właśnie cały wic polega. Wszelkie dywagacje związane:
  • z Przeoratem Syjonu (oryg. Prieure de Sion), tajną niby organizacją, usadowioną wewnątrz rycerskiego zakonu templariuszy;
  • z ukrytym nurtem chrześcijaństwa, które czciło Marię z Magdali jako żonę Jezusa i matkę jego dziecka;
  • z zagadkową sprawą maleńkiej miejscowości Rennes-le-Chateau i tajemnicy jej proboszcza księdza Francoisa Berengera Sauniere’a oraz rzekomo odkrytych przez niego dokumentów (tej kwestii Brown nie porusza w ogóle, czyni jedynie aluzję, dając zamordowanemu kustoszowi Luwru nazwisko księdza);
  • z obrazem francuskiego malarza Nicolasa Poussina pt. „Pasterze arkadyjscy” i słynnej sentencji „Et in arcadia ego”
– to wszystko można znaleźć w powszechnie dostępnych publikacjach, jak chociażby w książce Michaela Baigenta, Henry’ego Lincolna i Richarda Leigha „Święty Graal, Święta Krew” (głośnej w latach 60.), czy w „Grobie Boga” Richarda Andrewsa i Paula Schellenbergera. To naprawdę nie są żadne tajemnice – niektóre księgarnie mają działy, gdzie od literatury tego typu półki się uginają, a podejrzewam, że poszukiwania w Internecie byłyby równie owocne (próba „googlania” hasła „Prieure de Sion” dała 13,300 linków).
Erupcja tego niezwykłego (żeby nie powiedzieć „owczego”) pędu za „Kodem Leonarda da Vinci” obserwowalnego w księgarniach ma oczywiście źródło w solidnym marketingu uwypuklającym dla jednych rzeczywistą, dla innych domniemaną obrazoburczość i kontrowersyjność książki eksponującej fakty, teorie i dywagacje dotąd niezbyt znane. Do tego dochodzi sugestia (do pewnego niewielkiego stopnia być może i słuszna) o erudycji i inteligencji bijącej z kart książki. Cały ten cyrk jest o tyle skuteczny, o ile uda się ludzi ołgać, umyślnie sprawiając wrażenie, jakoby Brown ujawniał nieznane dotąd fakty, budząc w dodatku tym postępkiem dziki sprzeciw Kościoła (w potocznym mniemaniu oznacza to, że coś musi być na rzeczy). Tymczasem tak naprawdę ludzie mogą traktować tę książkę jak dzieło demaskatorskie wyłącznie dlatego, że są zbyt leniwi, aby rozejrzeć się za od dawna dostępną literaturą na poruszany przez nią temat. Zaś Kościół (zresztą nie tylko on) oprotestował ją nie tyle za poruszaną tematykę, ile za nierzetelność i wierutne często bzdury.
Przykład pierwszy z brzegu to albinos Sylas, zły duch powieści, ascetyczny aż do krwistych umartwień mnich przedstawiony jako członek Opus Dei, która to organizacja (dla wielu dość niejednoznaczna) ma ten feler, że jest budowana nade wszystko na ludziach świeckich i nie przyjmuje w swe szeregi zakonników (choć oczywiście duchowni tam są).
Albo weźmy taki oto cytat: „[…] papież nakreślił przemyślny plan operacji, która miała doprowadzić do zniszczenia templariuszy”. Szkopuł w tym, że ów plan (rzeczywiście bardzo spektakularny, jak na owe czasy – na terenie Francji aresztowania templariuszy rozpoczęły się tego samego dnia o tej samej godzinie, do tego przy pełnym zaskoczeniu – Wielkiego Mistrza Jakuba de Molaya wyciągnięto prosto z łóżka) ułożył nie papież, lecz król Francji Filip zwany Pięknym. W jego państwie panował wówczas kryzys finansowy, któremu nie mogły zaradzić takie numery, jak psucie pieniądza czy pogromy Żydów, których majątki przy tej okazji konfiskowano (we Francji Żydów wtedy już zwyczajnie nie było, bo albo wyemigrowali, albo zostali wymordowani poprzednim razem w 1306 r.). Jedynym rezerwuarem gotowizny, jaki król miał pod ręką, były skarbce zakonu (który miał wtedy pieczę również nad skarbcem królewskim).
Papież Klemens V zachowywał się bardzo niejednoznacznie wobec przedstawianych mu oskarżeń wobec braci zakonnych: o herezję, nieobyczajność, homoseksualizm, oddawanie czci diabłu, sekretne praktyki, bluźnierstwa, itp. Z początku nie dawał im wiary, lecz stopniowo ulegał naciskom samego króla (a właściwie jego kanclerza, Wilhelma de Nogaret), a także wielu swoim bezpośrednim współpracownikom i doradcom w Kurii. Na pewno pamiętał, że to Filipowi zawdzięcza tron (słabą pamięć wspomagało to, że rezydował wtedy w Poitiers, pod bokiem monarchy), pamiętał los swego poprzednika, Bonifacego VIII, na którego de Nogaret nie zawahał się rzucić wyssanych z palca oskarżeń o herezję, zaś król urządzić napadu, w trakcie którego Bonifacy został spoliczkowany i znieważony, a wkrótce ze wstydu i zgryzoty umarł. Klemens V słyszał krążące tu i ówdzie plotki, że król planuje ekshumować ciało Bonifacego i zwłoki spalić na stosie za wspomnianą już herezję. Czuł się zaszczuty i powoli oddawał pole, krok po kroku, zostawiając templariuszy na pastwę króla i jego kanclerza.
Można mu to oczywiście mieć za złe – w końcu templariusze odpowiadali wyłącznie przed nim, byli przez długi czas zbrojnym ramieniem Kościoła, zwłaszcza podczas krucjat, więc mogli się chyba spodziewać dużo większego zaangażowania ze strony swego protektora (zwłaszcza w sprawie tak kuriozalnej i na milę pachnącej ordynarną nagonką). Natomiast w żadnym razie nie był on inicjatorem i mózgiem całej operacji. Tymczasem Brown rzuca tak leciutko wspomniane zdanko i nie zadaje sobie przy tym trudu, by właściwie nakreślić całe tło. Zamiast tego łże w żywe oczy, bo tak mu jest wygodniej – można już teraz bez problemu oskarżyć o machinacje Kościół, a nie przebiegłego króla. Prymitywne i żałosne, ale pewnie skuteczne, bo kto to sprawdzi, najlepiej w kilku źródłach?
Takich manipulacji jest zresztą więcej, momentami wyglądają całkiem niewinnie. Weźmy taki kwiatek (ze strony 193): „Aringarosa kroczył z jezuitą szerokimi marmurowymi schodami, mijając z lewej i z prawej oznaczenia ośrodków konferencyjnych, sal wykładowych i punktów informacji turystycznej. Zdumiewało go, że Watykan, który nie radził sobie z dostarczaniem wiernym niezbędnych wskazówek duchowych, znajduje czas i energię na organizowanie wykładów z astrofizyki dla turystów”. A zaraz dalej: „Watykan oszalał. Jak leniwy rodzic, któremu łatwiej przychylić się do kaprysów zepsutego dziecka, niż okazać zdecydowanie i wdrażać je do wartości. Kościół wykazuje coraz większy brak zdecydowania, próbując wszelkimi sposobami określić się na nowo, przystosować do kultury, która schodzi na manowce”. Muszę przyznać, że gdy dotarłem do tego fragmentu, zwyczajnie mnie ścięło. A kiedy przeczytałem całą książkę i wspomniałem go ponownie, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Brown wytoczył tu dość ciężkie działa, jednocześnie przygotowując sobie alibi (brzmi to trochę enigmatycznie, ale już spieszę z wyjaśnieniem):
Najpierw jest przytyk – oto Kościół sobie nie radzi. Nie daje, jak to Brown ujął, „niezbędnych wskazówek duchowych”. Innymi słowy, bezustannie tłumaczenie na mszach i katechezach: o konieczności modlitwy, o potrzebie niesienia pomocy innym, o dążeniu do świętości, o poszanowaniu godności człowieka, o wychowaniu dzieci u Boga, gadanie o całym tym (znanym lepiej lub gorzej każdemu katolikowi) arsenale – to za mało. Może i tak. Niemniej autor nie wyjaśnia, co jest tym niezbędnikiem, którego Kościół niby skąpi swym owieczkom. Na tym jednak nie dosyć, bo oto zaangażowanie Kościoła w naukę (tutaj astrofizykę) też jest „be”. Przecież cały czas, od świtu do nocy, winien być poświęcony na – powtórzmy – „dostarczanie wiernym niezbędnych wskazówek duchowych”, czemu – jak z kontekstu by wynikało – Kościół, póki co, nie jest w stanie podołać. Kościół rzymski, przypomnijmy, żeby się, broń Panie Boże, ktokolwiek nie pomylił. Wiadomo, czym są te enigmatyczne „wskazówki duchowe”, skoro widocznie nie są one obecne w aktualnej nauce Kościoła? Niestety nie. Ale troszkę można się domyślić z cytatu następnego, który wyżej przytoczyłem.
Oto bowiem dowiadujemy się, że Kościół powinien być instytucją dbającą o surowość reguł religii, pozostając odpornym na wszelkie próby łagodzenia rygoru, a tymczasem jest „jak leniwy rodzic”, zmiękczony, zarysowuje się u niego „coraz większy brak zdecydowania” i widać, że czyni wysiłki, by „określić się na nowo, przystosować do kultury, która schodzi na manowce”. Odniosłem wrażenie po przeczytaniu tego fragmentu, że autor zleciał z Księżyca i że to głowa lądowała mu pierwsza. Nie miałem pojęcia, który Kościół obserwował Brown, formułując te wnioski. Może spozierał na kościoły protestanckie, w których sporo już wolno w imię tak zwanej postępowości i opacznie pojmowanej otwartości? Stanowczy sprzeciw wobec aborcji, eutanazji, wojen, seksu przedmałżeńskiego, antykoncepcji, klonowania ludzi, zniesienia celibatu księży, dopuszczenia kobiet do kapłaństwa, akceptacji związków homoseksualnych, uznania kary śmierci – można długo wymieniać te fronty, na których Kościół katolicki staje od lat niezmiennie w jaskrawej i zdecydowanej opozycji wobec tych wszystkich przejawów „schodzenia kultury na manowce”, gdzie widać bardzo wyraźne zdecydowanie i równie wyraźne veto wobec owego „określania się na nowo, przystosowywania do kultury” (inną zgoła sprawą są spory wewnątrz hierarchii i jej podział na konserwatystów i liberałów). Doprawdy trudno dyspensę na spożywanie mięsa w Wigilię uznać za gigantyczną erozję dotychczasowej stanowczości.
Kiedy tak nie bardzo wiedziałem, do czego by tu przypiąć wymienione zarzuty, dotarłem wreszcie w tekście (na stronie 517) do maleńkiej wzmianki, że cała rzecz dzieje się za bliżej nieokreślonego, wręcz anonimowego następcy Jana Pawła II na Piotrowym tronie (który rzekomo chce odebrać Opus Dei status prałatury personalnej) – i nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Bo niby krytyka nie mierzy w aktualny Kościół, tylko ten wyimaginowany, z nieznanej przyszłości, ale cały „sztuczek” polega na tym, że jest ten fakt bardzo starannie ukryty. W dodatku można od biedy przyjąć, że jest to konsekwencja pewnego kompozycyjnego wymogu (przecież dopiero w tej scenie czytelnik zaznajamia się z motywacjami biskupa Aringarosy), więc niby wszystko jest cacy, nie mogło być wcześniej itd.). Tymczasem wciąż mam nieodparte wrażenie, że Brown zostawił sobie po prostu furtkę – jakby co, to przecież sprawa tyczy Kościoła, który w formie tak krytykowanej dopiero nastanie. Taki opieprz awansem, na zaś.
Ktoś może uznać – w sumie nie bez racji – że się zwyczajnie czepiam. W końcu autor stworzył postać biskupa, nadał mu takie, a nie inne poglądy, z którymi wcale przecież sympatyzować nie musi – i tyle. Zgoda. Tylko że mnie drażni styl budowania charakterów, którym przydaje się zdecydowane poglądy bez prób głębszych uzasadnień, albo i owszem, z takowymi, ale za to czynionymi mętnie. W ten sposób można przemycić każdy zarzut, każdy, nawet najbardziej niewybredny atak. Trochę to tani chwyt.
W pewnym momencie (rozdział 55, strony 296-298) Sophie Neveu, Robert Langdon i Leigh Teabing zaczynają rozmawiać o kulisach uczynienia religii chrześcijańskiej religią państwową i o wpasowaniu jej w miejsce po innych kultach, określanych dotąd jako pogańskie. Czytając ten fragment, miałem wrażenie (być może mylne), że konstatacji faktu umocowania chrześcijaństwa w wyrobionych już trybach (daty świąt, obrzędy, itp.) towarzyszy jakieś oburzenie z tego powodu czy też lekceważenie religii tak wprowadzonej do duchowego obiegu Imperium Rzymskiego (Teabing: „W chrześcijaństwie nie ma niczego oryginalnego!”). Tymczasem, jeśli nawet przyjąć za prawdziwe i weryfikowalne wszelkie wymienione w książce analogie z kultem Mitry, Ozyrysa itd. (jak również te niewymienione, a obecne w literaturze), to świadczy to również o mądrości i logiczności ojców tamtego „pokatakumbowego” Kościoła. Oni po prostu wiedzieli, że dla promila wierzących ważne są niuanse teologiczne, a dla przytłaczającej większości znaczenie ma właśnie cała otoczka (gesty, sposób zachowania, daty świąt, forma nabożeństw, rytuały, ołtarze etc. – krótko mówiąc – forma, do której nawykli) i że najrozsądniej w tej sferze nie robić rewolucji, tylko to wszystko po prostu zaadaptować i dobudować do młodej religii.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.