Altiplano Esmay sądziła, że zgubiła ostatnich reporterów dwie przesiadki przed jej macierzystą planetą Altiplano. Kiedy wyszła z sali przylotów do głównej hali stacji, jasne światła na chwilę ją oślepiły. Oczywiście domyślili się, dokąd leci. Mogli filmować ją, ile tylko chcieli, gdy przechodziła z jednej strony stacji na drugą. Mogli nawet umieścić kogoś w promie lecącym na dół, ale kiedy już postawi stopę na ziemi, przekonają się, że trafili na blokadę. To przynajmniej jedyna dobra strona jej bezsensownego powrotu do domu. – Poruczniku Suiza! – Potrzebowała długiej chwili, żeby zdać sobie sprawę, że ten krzyk nie jest kolejnym reporterskim żądaniem wygłoszenia komentarza, lecz wydobywa się z ust wujka Berthola. Miał na sobie mundur galowy i Esmay jęknęła w duchu, myśląc o reakcji jej znajomych z Floty, gdy zobaczą w wiadomościach relację z tego spotkania. Kiedy zorientował się, że go zauważyła, przestał machać i wyprostował się. Wzdychając, Esmay stanęła i zasalutowała. Kiedy ojciec przekazał jej wiadomość, że nie będzie mógł spotkać się z nią na stacji, sądziła, że nikt nie wyleci jej na spotkanie… a już na pewno nie spodziewała się wujka Berthola. – Dobrze cię widzieć, Esmaya – powiedział, rzucając spojrzenie, pod którego wpływem reporterzy natychmiast odskoczyli na boki. – I pana, sir – odpowiedziała, świadoma obecności kamer. – Na Boże Kły, Esmaya, nie jestem dla ciebie „sir”. – Ale błysk w jego oku świadczył, że docenia jej pełną szacunku postawę. Gwiazdy na jego ramionach zamigotały, gdy kamery przesunęły się, krzyżując światła swoich reflektorów. Esmay powiedziała Flocie, że jej ojciec jest jednym z czterech regionalnych komendantów… ale nie przypomniała tego, co musiało znajdować się w aktach, że wujowie Berthol i Gerard także byli komendantami. – Wygląda na to, że jednak cię we Flocie nie zagłodzili. Wiesz, że Babka wciąż jest przekonana, że nie dostajesz tam niczego odpowiedniego do jedzenia. Esmay poczuła, że się uśmiecha, choć wolałaby, żeby o tym nie wspominał. Miał na myśli swoją babkę, a nie jej; miała dobrze ponad sto lat i na swój sposób równie potężne wpływy jak Papa Stefan. – Mam się dobrze – stwierdziła i odwróciła się, mając nadzieję, że przekona Berthola, aby nie robił pokazu dla kamer. – Lepiej niż dobrze, Esmaya. – Spoważniał i delikatnie dotknął jej ramienia. – Jesteśmy z ciebie dumni. I bardzo cieszymy się, że przyleciałaś do domu. – Teraz i on się odwrócił; zauważyła, że jego pomocnicy rozproszyli się na chwilę w tłumie, a teraz znowu zebrali się za jego plecami. Światła wokół nich przygasły. – Kiedy znajdziemy się na dole, będziemy świętować. Serce opadło jej do żołądka. Tak naprawdę chciała jedynie przyjechać do estanzy i znaleźć się w swoim pokoju z oknami otwartymi na ogród różany… a potem przespać spokojnie całą noc. – Nie możemy zmarnować takiej okazji – powiedział już znacznie ciszej, gdy przechodzili przez salę odlotów pełną nieznanych jej ludzi, wyrażając swoje uznanie cichym cmokaniem, które tak dobrze pamiętała. Berthol poprowadził ją do czekającego na nich promu; kiedy weszli do kabiny na tyłach, jego pomocnicy zamknęli za nimi drzwi. – Co się dzieje? – zapytała Esmay, choć tak naprawdę wcale nie chciała wiedzieć. Z powodu napięcia rozbolał ją żołądek. – Później opowiemy ci ze szczegółami – odpowiedział Berthol. – Nie zarezerwowaliśmy całego promu, bo pomyśleliśmy, że wystarczy wynajęcie prywatnego przedziału. I nie ma mowy, żebyś wykręciła się od przyjęcia powitalnego, choć pewnie wolałabyś jechać do domu, co? Esmay kiwnęła głową i rozejrzała się po pomocnikach Berthola. Stopnie milicji niedokładnie odpowiadały rangom we Flocie; poza gwiazdami oznaczającymi stopień generalski, miały zupełnie inne insygnia. Piechota, pancerniacy, lotnictwo, marynarka – którą jej Flota nazywała nieco lekceważąco mokrą flotą. Pomocnicy wujka reprezentowali wszystkie cztery rodzaje wojsk i wszyscy byli starsi od niej. Ten z insygniami pancerniaków miał w uchu słuchawkę i teraz zwrócił się do Berthola. – Generał Suiza mówi, że wszystko gotowe, sir. – Twój ojciec – wyjaśnił Berthol – dowodzi tam na dole z powodów, o których dowiesz się później. Na razie w porcie promowym odbędzie się formalne powitanie – na szczęście krótkie, jak znam twojego tatę – potem paradny przejazd do miasta i oficjalna ceremonia w pałacu. – Ceremonia? – zdołała zapytać Esmay, gdy Berthol przerwał, aby nabrać powietrza. Przez chwilę sprawiał wrażenie zakłopotanego, a potem ściszył głos. – Widzisz, Esmay, kiedy twoje działania uratowały całą planetę, a ty nie dostałaś nawet słowa uznania od tej twojej Floty… Dobry Boże. Esmay pomyślała o wszystkich możliwych wyjaśnieniach, jakie mogła wygłosić – i które on by zrozumiał – i uświadomiła sobie, że to nic nie da. Uznali, że jej Flota niedostatecznie ją uhonorowała, i nie było sensu tłumaczyć, że uniewinnienie jej samo w sobie było nagrodą i wyrazem uznania. – A przecież ty nie jesteś jakimś kudłatym kucykiem gorszego rodzaju – mówił dalej Berthol. – Jesteś Suizą. Traktują cię… – Bardzo dobrze, wujku Bertholu – przerwała mu, czując, że i tak nie jest w stanie zapobiec ceremonii. – Nie, nie wydaje mi się. Długi Stół zgadza się ze mną. Głosowali, żeby przyznać ci Order Gwiazdy… – Nie – szepnęła Esmay. Była niemile zaskoczona, że gdzieś głęboko w niej coś zaprotestowało, a potem wyszeptało „tak”. – Oraz własny tytuł, który zostanie przeniesiony, jeśli wyjdziesz za mąż na Altiplano. Dobry Boże, pomyślała. Nie zasługuję na to. To jest śmieszne i wywoła… niesamowite kłopoty. Flota nie będzie zdawała sobie sprawy, że w ten sposób mieli zamiar udzielić jej nagany; uznają to za niezręczne, a przez to ona też będzie czuła się niezręcznie. – Nie dostaniesz do tego wielkich ziem – dodał Berthol. – Prawdę mówiąc, twój ojciec zadeklarował tę niewielką dolinkę, w której miałaś zwyczaj się chować… Wbrew sobie Esmay poczuła radość na wspomnienie tej górskiej dolinki o zboczach pokrytych topolami i sosnami, jej trawiastych polan i przejrzystego strumienia. Już przed laty w wyobraźni objęła ją w posiadanie, ale nigdy nie myślała, że będzie jej własnością. Jeśli to może stać się rzeczywistością… Ale w tej samej chwili przypomniała sobie niektóre przepisy ZSK, które mogłyby stanąć na przeszkodzie. – Nie martw się – powiedział Berthol, jakby potrafił czytać w jej myślach. – Jest poniżej limitu; twój tata na nowo ją wymierzył i skrócił tuż przy górnym końcu, tam, gdzie pokrywa ją lodowiec. No, dobrze, jeśli chcesz zapoznać się z przebiegiem ceremonii wręczenia orderu… Oczywiście, że chciała. Kostka wręczona jej przez majora z insygniami wojsk pancernych zawierała nie tylko opis ceremonii, ale i streszczenie obecnej sytuacji politycznej i stanowiska jej rodziny. Komisja Wydobycia Minerałów wciąż spierała się z Komisją Biologii Morza o kontrolę nad terenami bentosowymi. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały, ale przez te lata, kiedy jej tu nie było, główny ciężar konfliktu przesunął się z Seline Trench, gdzie interesujące biologów kolonie wymarły i teraz wydobywano tam cenne minerały, do Pleenid Trench, gdzie nowe kominy dały początek nowym koloniom. Taki spór byłby nieistotny na wielu światach, ale na Altiplano Komisja Wydobycia Minerałów reprezentowała Sekularystów, podczas gdy Starowiercy i Życiosercowcy kontrolowali Komisję Morską. A to znaczyło, że każdy spór dotyczący tego, kiedy właściwie kolonia bentalna zamiera i można wydobywać z niej minerały, przekształcał się w zamieszki religijne na skalę całej planety. – Sanni – odezwał się Berthol, kiedy zamknęła czytnik kostki – znów zaangażowała się w sprawy Życiosercowców. Esmay przypomniała sobie chwilę, kiedy jej romantyczne marzenia o gwiaździstym niebie przekształciły się w całkowitą pewność, że będzie musiała na zawsze opuścić swój dom. Ujrzała wtedy ciotkę Sanni – Sanibel Aresha Livon Suiza – i wujka Berthola, krzyczących na siebie przez całą długość jadalni w estanzy. Sanni była Życiosercowcem równie zagorzałym w wierze, jak każdy Starowierca. Esmay uważała filozofię Życiosercowców za dość atrakcyjną, ale Sanni ogarnięta furią przeraziła ją. A jednak to Berthol rzucił bezcennym dzbanuszkiem do czekolady, malowanym w lilie i łabędzie, roztrzaskując go i robiąc rysę na wielkim polerowanym stole. Jej tata wszedł na sam koniec kłótni; Sanni zbierała na podłodze kawałki dzbanuszka, a Berthol wciąż krzyczał. Papa Stefan, stojący dwa kroki za ojcem, zawstydził ich oboje, zmuszając do przeproszenia się i podania sobie rąk. Esmay czuła, że cokolwiek było nie tak między Sanni i Bertholem, zostało i wciąż trwa, a ona znów wróciła w sam środek konfliktu. – To już nie mój problem – stwierdziła. – Jestem tu tylko na krótkiej przepustce… – Ona cię lubi – przerwał jej Berthol. Jego spojrzenie przesunęło się po adiutantach, uprzejmie nie zwracających na nich uwagi. – Mówi, że jesteś jedyną rozsądną przedstawicielką swojego pokolenia, a teraz na dodatek jeszcze bohaterką. Esmay poczuła, że się czerwieni. – Nie jestem. Wszystko, co zrobiłam… – Esmay, jesteśmy rodziną. Nie musisz niczego udawać. Wszystko, co zrobiłaś, dziecko, to przeżycie buntu, zwycięskie wyjście z niego, a potem pokonanie dwa razy większego statku przeciwnika. Znacznie większego, pomyślała Esmay, ale nie powiedziała tego; to by tylko pogorszyło sprawę. – Nie wiedziałam, że statek tam jest, dopóki nie było już za późno – wyjaśniła. – A więc byłaś sprytniejsza niż jego kapitan. Jesteś bohaterką, Esmay. Przywyknij do tego. Niesiesz naszą flagę, Esmay, i doskonale sobie radzisz. Nie niosła ich flagi, tylko własną. Ale nie zrozumieliby tego, nawet gdyby odważyła się to powiedzieć. Berthol mówił podobnie jak major Chapin, podobnie jak admirał Serrano. A ona została bohaterem przez przypadek. Czemu dla innych nie było to równie oczywiste, jak dla niej? – Sanni jest z ciebie bardzo dumna – kontynuował Berthol. – Chce z tobą rozmawiać, zapytać cię o Flotę, o twoje życie. Jak ją znam, chce wiedzieć, czy spotykasz się z kimś odpowiednim. – Roześmiał się, ale zabrzmiało to sztucznie. Miała powody, żeby stąd wyjechać, i powinna była trzymać się z dala od tego miejsca. A jednak na myśl o całej rodzinie, która chwali ją i choć raz jest z niej dumna, jej serce szybciej zabiło. Order Gwiazdy… Z czasów, gdy była jeszcze bardzo małą dziewczynką, pamiętała pierwszego żołnierza, którego widziała w trakcie ceremonii wręczania orderu, szczupłego rudowłosego młodzieńca o jednej krótszej nodze. Wpatrywała się w błękitną i srebrną wstęgę wiszącą na jego szyi tak uporczywie, że pełni dezaprobaty dorośli zmusili ją, aby go przeprosiła i przestała za nim chodzić. Nikt z Altiplano nie reaguje obojętnie na Order Gwiazdy… Obecni na lądowisku reporterzy nosili zielono-szkarłatne mundury Centralnej Agencji Informacyjnej Altiplano. Nikt nie próbował przeprowadzać z nią wywiadu, nikt się nie przepychał; tutaj było to uważane za nieuprzejme i równoznaczne z brakiem szacunku. Wiedziała, że jej marsz od promu przez terminal do czekającego na nią samochodu będzie jedynym klipem w gotowej historii, którą nastepnie skomentuje starszy „analityk”. Jej ojciec, wspierany przez stojącą za nim całą grupę oficerów, przywitał ją takim samym oficjalnym salutem jak Berthol, a gdy odpowiedziała po wojskowemu, objął ją i pocałował, ale nie po ojcowsku, tylko tak, jak dowódca całuje młodszego oficera. Potem została przedstawiona jego starszym adiutantom i poprowadzono ją korytarzem, w którym zwarty szereg milicji zapewniał im całkowitą prywatność – co oznaczało izolację od cywilów – a następnie miała kilka chwil dla siebie w damskiej toalecie, gdzie czekały już na nią dwie służące, aby zrobić jej świeży makijaż i podjąć próbę uładzenia jej niesfornych włosów. Skończyło się to zaaplikowaniem jakiegoś perfumowanego aerozolu, od którego skóra na głowie swędziała ją jeszcze przez dwa dni, ale ten jeden jedyny raz nie miała żadnych obiekcji. W kilka chwil wyciągnięto ją z munduru ZSK, wyprasowano go i po spojrzeniu na koszulę zmuszono ją do wyciągnięcia z bagażu czystej. Odświeżona i ku własnemu zdumieniu podniesiona przez te zabiegi na duchu, Esmay weszła w sam środek prowadzonej przyciszonymi głosami sprzeczki między jej ojcem i wujkiem. – To tylko jedna chmura – argumentował wuj. – I może wcale nie padać… – To tylko jedna kula – odpowiedział ojciec. – I może nie trafić. Nie będę ryzykował. Jeśli jej włosy zmokną… Och, jesteś już, Esmaya. W stronę miasta zbliża się front burzowy, więc pojedziemy samochodem… – To nie robi nawet w części takiego wrażenia – zaczął marudzić Berthol. – I wcale nie oczekiwaliśmy od niej jakiegoś prawdziwego jeżdżenia. Spodziewała się jazdy samochodem; zapomniała, że na Altiplano wszystkie ceremonie odbywają się z udziałem koni. Podziękowała jakiemuś nieznanemu bóstwu za możliwość nadejścia burzy i niechęć jej ojca do poskręcanej sterty siana, jaką stawały się jej włosy po zmoczeniu. Dobrze, że nie ma tu nikogo z Floty, kto mógłby szydzić z wojska, które wciąż używa koni. Oczywiście w paradzie i tak wzięły udział konie, choć ona sama siedziała w samochodzie. Z bezpiecznego miejsca za szybami przyglądała się doskonale wyćwiczonej kawalerii zajmującej pozycje z przodu i z tyłu, koniom poruszającym się idealnie zgranymi ruchami, w jednym rytmie napinającym i rozluźniającym błyszczące zady. Jeźdźcom o wyprostowanych plecach, spokojnych rękach i twarzach o obojętnym wyrazie, który nie zmieniłby się nawet wtedy, gdyby koń stanął na tylnych nogach… choć żadne z tych idealnie wytresowanych zwierząt nie mogłoby zrobić czegoś takiego. Tłumom na chodnikach i twarzom wyglądającym z okien wyższych budynków. Niektórzy wymachiwali flagami w złoto-czerwonych barwach Altiplano. Nie było jej w domu nieco ponad dziesięć standardowych lat. Wyjechała jako niezdarna nastolatka, która we wspomnieniach zdawała się idealnym obrazem niedojrzałości. Nic w niej nie pasowało, ani jej ciało, ani umysł, ani emocje. To samo było we wstępnej szkole Floty. Zanim ukończyła Akademię, obawiała się, że będzie lekko odstawać od reszty otoczenia, że nie będzie umiała kierować się naturalnymi odruchami. Nie zdawała sobie sprawy, że wiele tych uczuć minie wraz z wiekiem, a później nałożą się na to skutki opuszczenia rodzimej planety przed osiągnięciem dorosłości. Teraz, pod słońcem Altiplano, z ciałem podlegającym grawitacji macierzystego świata, zaczęła się odprężać i poczuła się w domu tak, jak nie czuła się od czasu, gdy była małą dziewczynką. Kiedy wysiadła z samochodu i pomaszerowała czerwonymi schodami prowadzącymi do pałacu, jej stopy bez wysiłku odnajdowały kolejne stopnie. Te stopnie miały właściwą wysokość i odpowiednią głębokość, a kamień dawał poczucie pewności. Drzwi miały idealne proporcje, a powietrze – wciągnęła je głęboko – pachniało jak należy, i czuła to aż do samego dna płuc. Rozejrzała się po otaczających ją teraz ze wszystkich stron ludziach. Mieszkający na tej planecie ludzie wyglądali swojsko, te twarze znała przez całe życie: wystające kości policzkowe i łuki brwiowe, sterczące podbródki i oczy głęboko osadzone w oczodołach. Długie ramiona i nogi, kościste dłonie i stopy, bulwiaste stawy – to jej ludzie. Tutaj pasowała, przynajmniej fizycznie. |