Prezentujemy fragment przygotowywanej do druku powieści Marcina Wolskiego „Włóczędzy czasoprzestrzeni”. Książka, będąca kontynuacją „Antybaśni z 1001 dnia” ukaże się nakładem wydawnictwa superNOWA.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Najpierw zniknęły szczury. Potem przepadło dzikie ptactwo, gnieżdżące się w spękanych murach bramy portowej. Niektórzy mówili, że widzieli, jak stare kruki, zakładające tam swe gniazda od stuleci, przed świtem wybiły swe potomstwo i odleciały spiesznie ku górom. Po prawdzie noc teraz wiele nie różniła się od zaranka. Nawet o północy przy bezchmurnym niebie było jasno jak w dzień, jeno cienie zdawały się dłuższe, straszniejsze niż wprzódy. Ogon komety zamiatał już połowę nieba, zaś starzy ludzie, co bywało i dwie setki lat przeżyli, twierdzili zgodnie, że jak świat światem nie widziano takiego zjawiska, które oznaczać mogło jedno – straszliwy gniew bogów i rychłą zagładę ludzi. Takoż pojawiły się głosy bluźnierców, powtarzających zaufanym do ucha, iż potęga natury silniejsza jest od wszelkich bóstw, których srebrno-złote świątynie górowały nad miastem, przeto jeśli gwiazda spadająca uderzy w ziemski padół, tedy wszyscy bogowie i boginie, od największych po najpośledniejsze duchy gór, wód, lasów i powietrza, sczezną pospołu ze śmiertelnikami. I cóż z tego, że Rada Mędrców uspokajała, twierdząc, iż niebezpieczeństwa nie ma żadnego, albowiem najpierwsi wróże widzą przed Państwem przyszłość świetlaną, tak na ten rok, jak i wszystkie następne lata cyklu Centaura. Ludzie wiedzieli swoje. Jak zwykle w takowych terminach, pełne były świątynie, do których udawali się optymiści wierzący w odwrócenie fatum, jak i lupanary bliższe pesymistom przekonanym, że i tak nie ma żadnego ratunku. Co prawda w one dni przedostatnie niewiele różniło wspomniane przybytki. Rytualne kurwy od Wielkiej Pramatki miały pełne ręce roboty, zaś niejeden grzeszny miłośnik tanich dziewek, ukończywszy swe igraszki, padał spocony twarzą na nierządne wyro, przepraszając w duchu zagniewanych geniuszów własnego domowego ogniska. Nie było dnia, by ktoś dobrowolnie nie rzucił się z trzygłowej skały w czarny odmęt Oceanu, co czyniono i w dawniejszych czasach, choć zawżdy pod przymusem, by przywołać deszcz, oddalić groźbę moru lubo wojny. Ta zresztą od dawien dawna nie zagrażała krajowi, albowiem ostatni krwawy konflikt zakończył się jeszcze przed narodzeniem dzisiejszych Mędrców. Wyspa, bo nikt o niej nie mówił inaczej, czasem przydając jedynie określenie Perły Wschodu czy Zachodu – zależy, skąd wiatry obserwatora przygnały – od stuleci panowała nad całym globem, morzami i innymi lądami, pogrążonymi jeszcze w mroku półczłowieczeństwa, gdzie, jak mawiano, jedni dwunożni ledwie z drzewa zeszli, inni zasię dopiero poczynali nieskładnie dłubać w ziemi, sposobić łuki czy malować po jaskiniach ochrą, sadzą i czym popadło. Malowali zwierzęta, ludzi, a niekiedy i bogów – albo Wyspiarzy, wśród tych barbarzyńców uchodzących za bogom równych. W rzeczy samej władztwo Najmędrszych zdawało się nie mieć granic. Jak świat rozległy, nad cieśninami lub na strategicznych przylądkach, kościstym paluchom podobnym, porządku światowego strzegły wyspiarskie kolonie i faktorie, bo choć Wyspa gardziła ciemnym aborygeństwem, to niby nienasycony lewiatan potrzebowała złota ze Wschodu i Południa, kamieni szlachetnych z Orientu, cyny z Północy, a niewolników ze wszystkich stron Ziemi. Wysyłała tedy swe długie łodzie, nieraz trzy rzędy wioślarzy liczące, a towarzyszyły im statki powietrzne, z wyglądu przypominające wielkie jaja, gorącym powietrzem napełnione, które niezmiennie budziły zabobonny lęk tubylców, nazywających je bądź wołami skrzydlatymi, bądź rydwanami niebieskimi. Wielkie wrażenie na prostym ludzie Miasta zrobiła śmierć świętobliwego Deara, sędziwego męża, któren zamieszkiwał starą łódź zacumowaną na czwartym kanale okrężnym. Wedle naocznych świadków ów starzec, dwieście siedemdziesiąt wiosen liczący, nie tylko nożem z obsydianu pierś sobie rozciął i serce wydarł, to jeszcze samojeden truchtem do Wielkiej Świątyni Nieba je zaniósł i tam dopiero wespół z nim padł. Rytownicy tabliczek codziennych szydzili, iż to fizjologiczne niepodobieństwo i Dear musiał zanieść do sanktuarium serce wieprzowe lub baranie. Czemu w takim razie pomarł? Małemu Meneherowi wszelkie pogłoski o rychłym końcu świata w zasadzie były obojętne. Siedział bowiem w więziennej klatce podle Czarnej Wieży, a śmierć nagła mogła dlań okazać się nawet lepsza od tej na raty. Jak na swe trzynaście, a może czternaście wiosen był drobny, wynędzniały, toteż niedawny werdykt skazujący go na dożywotnie galery oznaczał dlań jedno: ciężkie konanie. Inna sprawa, że od dawna już przyjaźnił się z kostuchą, oczywiście na ile możliwa jest przyjaźń dwójki szulerów toczących rozgrywkę fałszywymi kośćmi. Dotąd wygrywał, nie straciwszy ręki, nosa ani ucha. Teraz jednak nie mógł jej uciec. Trudno powiedzieć, od kiedy toczyli ten pojedynek. Wczesne dzieciństwo małego rzezimieszka, podobnie jak jego pochodzenie, zasnuwała mgła podobna brudnym oparom, kłębiącym się ponad grzęzawiskami południowej rubieży, gdzie w szałasach na palach bytowała najgorsza biedota, uwiedziona złudnymi powabami wielkiego miasta, stolicy Świata Idealnego, boć rządzonego przez najmędrszych z mądrych. Nędzne sadyby rybaków, wyrobników lub zwykłych rabusiów cuchnęły zawsze głodem, występkiem i nienawiścią. Może ongiś Wyspa była rajem dla swych szlachetnych, błękitnookich i płowowłosych mieszkańców. Atoli od ponad wieku ze wszelkich zakamarków ziemi ściągała tu niewstrzymanie głodna, wielobarwna, nieokrzesana hołota, zaś dobrobyt i zniewieścienie autochtonów sprawiły, że tutejsze prawa stały się bardziej miękkie, władcy mało konsekwentni, a moralność relatywna. Meneher rodziców swych nie znał, ale wnioskował z barwy własnej skóry, iż pochodzić musieli z zimnej, barbarzyńskiej północy, którą tak gardzili rodowici Wyspiarze o ciałach barwy królewskiego brązu. Samo imię Me-ne-her w narzeczu mieszkańców delty znaczyło: „Ten, co prędko ucieka”. I było nader trafne. Odkąd pamiętał, żył jako ten szczur wodny, buszujący w śmietniskach między palami pod domami na przedmieściach, zakradający się na pola lub wpełzający do spichrzów. Był drobny, ale gibki, pływał jak żaba, nadto z łatwością imitował głosy ludzi i zwierząt, co bywało niekiedy wielce przydatne. Gdy żebrał, potrafił skruszyć najtwardsze serce, gdy kradł, czynił to bezszelestnie. A z opresji zwinnie się wywijał. Aż wpadł. Głupio. Zawsze wpada się głupio. Nazywał ją w myślach Lilią, ze względu na smukłość, delikatność rysów i biel płci tak wielką, że spod skóry prześwitywały błękitne żyłki – prawdziwego jej miana dotąd nie znał. Może i lepiej, Wyspiarze nie wykazywali się specjalną inwencją w nadawaniu imion dziewczynkom – Ruda Kotka, Czarna Wrona czy Biała Petrela stanowiły szczyty rodzicielskiej pomysłowości. Poznał ją, gdy niepomny przestróg starszych złodziei zapuścił się w rejony Złotego Kanału, gdzie pomieszkiwali najbogatsi. Poznał ją… niewłaściwe określenie, prócz spojrzeń nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Ujrzał ją o wschodzie słońca, gdy półnaga, jeno w gieźle nocnym, czesała włosy, przeglądając się w wodzie kanału. Nie dostrzegła go pod pomostem, przynajmniej w pierwszej chwili. A potem, kiedy napotkała jego zachwycone spojrzenie, otworzyła usta. Ale nie krzyknęła, choć powinna. Ciekawość walczyła w niej z przestrachem. Wpatrywali się w siebie przez chwilę jak dwoje zwierząt pochodzących z różnych gatunków, niepewni – wroga postrzegli czy przyjaciela? Nie zdzierżył jej spojrzenia. Umknął pierwszy, zanurkował w mulistą głębinę, a gdy wypłynął z piękną muszlą w ręku, już jej nie było. Pochłonął ją ogród pełen kwiatów i oswojonych papug, gdzie stał wielki dom o białych ścianach, zdobny srebrzystym zwieńczeniem. Długo potem zachodził w głowę, czego szukała nad wodą o poranku. Przygody? Zakradał się tam jeszcze wiele razy, aliści więcej już nie wyszła, czasem tylko przez mur słyszał jej śmiech perlisty… Dom, najwyraźniej należący do jakiegoś notabla, był wyjątkowo dobrze strzeżony. Raz nocą, kiedy w przypływie szaleńczej odwagi zakradł się poprzez dachy, prawie dotarł do alkowy, w której spała. Niestety nieomal rozdeptał jedną ze służek śpiącą na tarasie. Uciekł ścigany krzykami „Złodziej, złodziej!”, goniony przez pachołków i ujadające psy. Nie potrafił już odzyskać spokoju. Dotąd czas upływał mu na zdobywaniu pożywienia i bójkach z innym bezdomnymi dzieciakami. Teraz myślał prawie wyłącznie o niej. Zdawał sobie sprawę z przepaści ziejącej pomiędzy dziewczyną z warstwy Mędrców a nim, mizerakiem o kondycji gorszej od niewolnika, boć niewolnik, zwłaszcza przyuczony, i jeść miał co, i ubierał się ochędożnie. Aliści przecie nawet synowie Mędrców, gdyby zabrać im stroje, fryzury i maniery, wyglądali dokładnie jak on. W dodatku głupi też nie był. Nim ukończył dziesięć lat, czas jakiś opiekował się nim sędziwy włóczęga, Lyrr. Znalazł skrwawionego i skopanego po jakiejś bójce gówniarza, opatrzył, przygarnął. Lyrr nie chciał nigdy mówić o swej przeszłości, wszelako jego słownictwo świadczyło, że pochodzi z warstwy Najmędrszych, zaś z drobnych niedyskrecji, jakie czasem mu się wyrywały, wynikało, że był nawet adeptem jednego z arcykapłanów. Po jego zgonie, zagrożony śmiercią, uszedł z Wyspy i dopiero po wielu latach powrócił nierozpoznany, żeby swe kości w ojczyźnie złożyć. A póki co, prowadził żywot włóczęgi, alkoholika i złodziejaszka, któremu wszakże zdarzały się szlachetne odruchy. Dwa lata opiekował się Meneherem i chłopak nie pamiętał, by stary odmówił komuś pomocy, rany innemu włóczędze nie opatrzył, zaropiałych oczu nie oczyścił lub zmarłemu bękartowi mogiły pod płotem nie wykopał. O jego śmierci powiadają różnie. Meneher nie był jej świadkiem, wybrał się akurat na nocne łowy krabów. Starego znaleziono rankiem martwego podle jakiejś winnicy, gdzie pewnikiem rozszarpali go psi strzegący posiadłości. Jednak zanim pogryzione zwłoki Lyrra znalazły się w ziemi, Meneher wymacał wąski otwór pod łopatką, ani chybi od sztyletu, nie pospolitego noża. Kto zabił Lyrra i czego szukał tam starzec, który surowych gron winnych nie lubił? Może chciał odwiedzić miejsce znane mu z dawniejszych czasów? W każdym razie owe dwa wspólne lata wystarczyły, żeby nauczyć Menehera dwornej mowy, a nawet kreślenia prostszych znaków i sylabizowania tekstów. No i marzeń. Toteż chłopiec nieraz śnił na jawie, wpółdrzemiąc wśród sitowia, że oto staje przed Lilią w biało-złotej szacie, bawi słowem składnym, a ona przechylając głowę, uśmiecha się, pąs pokrywa jej jagody. Ujmuje go za rękę… Do opisania tego, co mogłoby nastąpić dalej, brakowało mu słów. Znał jedynie terminy plugawe, określenia sprośne, zaś intuicyjnie czuł, że to nie tak, że on i Lilia mogliby się miłować inaczej… I dlatego kradł już nie owoce i podpłomyki, jak dotąd. Zwędził jakiemuś strażnikowi chodaki ze srebrnymi guzami, potem zabrał szatę wytworną z jedwabiu, która suszyła się na tarasie pysznej willi. Przyszło mu to łatwo, wspinał się po dachach zwinnie jak wiewiórka. Jednak najbardziej godnym posiadania wydawał mu się wisior, wielka perła oprawna w złoto wisząca na szyi posągu Władcy Mórz. Gdyby ją ofiarował Lilii, spojrzałaby na niego jak na księcia zza gór… Świątynia, za dnia ludna, wypełniona kadzidlanym dymem i bekiem ofiarnych jagniąt, których krew ściekała kanalikami wyżłobionymi w kamieniu, ponoć przed wiekami spadłym z niebios, o zmierzchu pustoszała. Tylko wieczysty wonny ogień łopotał na trójramiennym zniczu. Strażnicy snuli się coraz wolniej, wreszcie usypiali po kątach, znużeni mrokiem i ciepłem, które nasyciwszy za dnia mury, emanowało z nich nocą. Oczywiście Meneher słyszał o klątwie i zemście Włodarza Wód, jaka czekać miała na każdego zuchwalca, jednak nie robił sobie wiele z tego. Jego zmarły preceptor wpoił mu, że bogowie są wymysłem kapłanów, żerujących na łatwowierności pospólstwa, świat zaś, sfery gwiezdne, ludzie i zwierzęta to mechanizmy, takie jak koło wodne, rydwan czy kierat, jeno trochę bardziej skomplikowane. Blisko było świtania i rozbłysła już gwiazda zaranna, Pramatce poświęcona, kiedy wąskim świetlikiem pomiędzy dachem a murem chłopiec wśliznął się do w świątyni. Strażnicy pochrapywali miarowo. Płomienie znicza rzucające zmienną poświatę na posąg sprawiały, że bóg zdawał się poruszać, a nawet potrząsać swym trójzębnym harpunem. Chłopak cicho splunął przez lewe ramię. Na wszelki wypadek, licho nie śpi! Śmiało zsunął się po żebrowanej poprzecznie kolumnie i zbliżył się do Włodarza. Zaczepiona zawczasu lina miała umożliwić mu odwrót. Klejnot połyskiwał na piersi brodatego olbrzyma jak odprysk żywego ognia. Spocony z emocji chłopak wspiął się na kamienną ławę i dotknął ramienia posągu. O Nieba! Targnął nim ból, wstrząs okropny poraził. Meneher stracił równowagę i padł półżywy, tłukąc dzbany z nektarem poświęconym Nieśmiertelnemu. Zaraz go pojmali, związali, w loch cisnęli. Potem osądzili. Teraz czekał tylko, aż skompletują stosowną obsadę galery, na której przyjdzie mu dokonać żywota. „Takie chuderlaki jak ty nie przeżywają dłużej niż miesiąc”, poinformował go uprzejmie jeden ze współwięźniów. Może nawet się tak zdarzyć, iż Meneher wiosłować będzie, kiedy Lilia na górnym pokładzie podąży ku swemu oblubieńcowi, jakiemuś gubernatorowi Ziemi Czerwonej czy wielkorządcy Zielonego Zachodu. Chyba że kometa okaże się szybsza. |