– Ezzmaya! S’oort semzz zalaas! – Esmay odwróciła się; jej uszy przyzwyczaiły się już na powrót do dialektu Altiplano i nie miała problemu ze zrozumieniem wypowiedzianego właśnie powitania. Nie od razu rozpoznała stojącego przed nią pomarszczonego starca, sztywno wyprostowanego i ubranego w błyszczące galony byłego podoficera, ale starszy adiutant jej ojca szybko podpowiedział jej przez słuchawkę w uchu, że to emerytowany starszy sierżant Sebastian Coron. Oczywiście. Jak daleko sięgała pamięcią w dzieciństwo, stanowił część jej życia; zawsze był rześki i poprawny i zawsze miał słabość do starszej córki swojego dowódcy. W odpowiedzi na znajome tony jej język podświadomie zwinął się w trąbkę; podziękowała mu w lokalnej mowie, co wywołało na jego twarzy jeszcze szerszy uśmiech. – A jak się miewa twoja rodzina – synowie ciała i córki serca? Nie pamiętam, czy masz już wnuczęta? Zanim Coron zdążył odpowiedzieć, jej ojciec wyciągnął do niego rękę. – Możesz później przyjść nas odwiedzić – powiedział. – Musimy zaprowadzić ją na górę… – Coron kiwnął głową, ukłonił się przed Esmay i cofnął. – Mam nadzieję, że nie masz mu tego za złe – powiedział ojciec, prowadząc ją dalej – ale jest tak z ciebie dumny, jakbyś była jego córką. Chciał przyjść… – Oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu. – Spojrzała na pokryte zielonym dywanem schody. Zawsze uwielbiała witrażowe okna umieszczone nad schodami i światło zalewające dywan złotym i czerwonym blaskiem. Ubrani na czarno i złoto pałacowi strażnicy stali sztywno wyprostowani niczym kolumienki poręczy, wpatrując się przed siebie. Jako dziecko nieraz zastanawiała się, czy byliby tak sztywni, gdyby ich połaskotać, ale nigdy nie miała okazji – albo odwagi – żeby spróbować. – Chce usłyszeć o wszystkim bezpośrednio od ciebie, przynajmniej część historii… – Nic nie szkodzi. – Esmay wolała opowiedzieć o tym Coronowi niż któremukolwiek z otaczających ją młodych oficerów milicji. Coron nauczył ją więcej niż prawdopodobnie wiedział jej ojciec; pod jego okiem przez całe lato ślęczała w Varsimli nad podręcznikami taktyki małych grup. – Czasem trochę go ponosi – kontynuował ojciec – ale wiele razy uratował mi skórę. – Spojrzał przed siebie, na górny hol, gdzie stała półkolem grupa ludzi w służbowych strojach. – No, jesteśmy. Doradcy Długiego Stołu… Czy miałaś w samochodzie czas… Nie, nie miała, ale po to właśnie są słuchawki uszne. Większość mężczyzn już kiedyś spotkała, ale pamiętała ich tak, jak dzieci pamiętają znaczących gości w ich domu. Nie wiedziała, że Cockerall Mordanz był Doradcą Zasobów Morskich, ale pamiętała, że kiedyś spadł z konia podczas gry w polo, a kuc wuja Berthola zgrabnie nad nim przeskoczył. Aktualny Gospodarz Długiego Stołu, Ardry Castendas Garland, pośliznął się kiedyś, wchodząc do ich jadalni, i wywrócił mały stolik z gorącymi ręcznikami; prababka zbeształa ją wtedy za gapienie się na niego. – Esmay – odezwał się Gospodarz, po czym szybko powrócił do oficjalnego tonu, odpowiedniego dla takiej ceremonii. – Poruchniku Suiza, to zaszczyt… – Przerwał, a Esmay pozwoliła sobie na niewidoczny uśmiech. Na Altiplano brakowało odpowiednich terminów dla uhonorowania kogoś takiego jak ona: kobiety, oficera i bohatera. W pierwszej chwili chciała mu pomóc, ale potem postanowiła, że pozwoli, by sam rozwiązał problem; w końcu to oni chcą zrobić z niej bohaterkę. Niech coś wymyślą. – Moja droga – powiedział w końcu – przepraszam, ale wciąż przypomina mi się, jak uroczym byłaś dzieckiem. Trudno mi pojąć, kim teraz się stałaś. Esmay z rozkoszą spoliczkowałaby go. Urocze dziecko! Była ponurą, niezgrabną nastolatką… nie uroczą, a trudną i wyobcowaną. A to, kim jest teraz, powinno być łatwe do zrozumienia: młodszym oficerem Zawodowej Służby Kosmicznej. – To jasne – odezwał się inny mężczyzna, którego nie rozpoznała. To lider opozycji, podpowiedziała jej słuchawka. Orias Leandros. Uśmiechnął się, ale jego uśmiech przeznaczony był dla Gospodarza. Esmay pomyślała, że pewnie będzie próbował zbić na niej kapitał polityczny. – Gospodarzu Garland – odezwała się szybko. Nie podobał jej się żaden z nich, ale wiedziała, jakie są jej obowiązki wobec rodziny. – Zapewne nie jest pan bardziej zdumiony moim obecnym położeniem niż ja sama. Ojciec powiedział mi, że planują panowie wręczenie mi nagrody, ale musicie zdawać sobie sprawę, że to zbyt wielki dla mnie honor. – Absolutnie nie – odpowiedział Garland, odzyskawszy pewność siebie. Rzucił krótkie spojrzenie na swojego rywala. – To oczywiste, że rodzinne zdolności dowódcze przeszły na kolejne pokolenie. Bez wątpienia pani synowie… – Umilkł, znów schwytany w pułapkę zwyczajów obowiązujących na Altiplano. To, co byłoby eleganckim komplementem wobec mężczyzny, skierowane do kobiety brzmiało prawie nieprzyzwoicie. – Upłynęło tyle czasu – powiedziała Esmay, zmieniając temat, zanim Orias Leandros mógł coś powiedzieć. – Może zechciałby pan przedstawić mnie pozostałym doradcom? – Oczywiście. – Garland lekko się pocił. Jak udało mu się zostać Gospodarzem, skoro tak nie radzi sobie z mówieniem? Na szczęście już bez problemów dokonał prezentacji pozostałych mężczyzn, a Esmay udało się uśmiechać odpowiednio szeroko do właściwych osób. Sama ceremonia wręczenia Orderu Gwiazdy nie zrobiła na niej wrażenia, właściwie niczego nie czuła. Była aż nazbyt świadoma cichego głosu w uchu, który podpowiadał jej wymagane słowa, wyrazu otaczających ją twarzy, jej zakłopotania, że dopełnienie formalności jest dla niej ważniejsze niż samo wręczenie odznaczenia. Order – dysk zdobiony czarną i błękitną emalią, przedstawiający górę na tle nieba z małym diamentem błyszczącym na szczycie – nie wzbudził w niej ani dumy, ani poczucia winy. Nachyliła głowę, by ułatwić Gospodarzowi zawieszenie na szyi błękitno-szarej wstęgi; medal był lżejszy niż się spodziewała. Później było już tylko stanie w rzędzie, wypowiadanie rytualnych powitań i podziękowań do podchodzących do niej osób: jestem zaszczycona, bardzo mi miło, dziękuję, jak cudownie, to bardzo uprzejme, bardzo dziękuję, jak miło… aż wreszcie podeszła do niej i jej taty, a następnie do Gospodarza ostatnia osoba, siwowłosa dama spokrewniona w bardzo skomplikowany sposób z babką Esmay. Potem dziewczyna miała tylko kilka minut, żeby napić się cierpkiego soku owocowego i spróbować ciastek, po czym ojciec znów pogonił ją do samochodu i ruszyli do domu. Chętnie zostałaby dłużej; wciąż była głodna, a niektórzy z kręcących się po okolicy ludzi byli kiedyś jej przyjaciółmi. Z przyjemnością skorzystałaby też z szansy kupienia w mieście jakichś nowych ubrań. Ale nie miała do powiedzenia więcej niż w czasach, gdy była uczennicą. Generał powiedział, że już czas wyjść, więc wyszli. – Papa Stefan – wyjaśnił jej ojciec – nie czuł się wystarczająco dobrze, żeby przyjechać, ale zaplanował rodzinne przyjęcie. Nie potrafiła wyobrazić sobie Papy Stefana w złym stanie; był już siwy, kiedy była dzieckiem, ale zawsze był pełen wigoru, jeżdżąc i pracując razem z synami i wnukami. A więc jednak coś się zmieniło. Wiedziała, że kiedyś musi to nastąpić, ale trudno jej było czuć to samo ciążenie, oddychać tym samym powietrzem i rozpoznawać te same zapachy, jednocześnie myśląc o zmianach. Mijane budynki, solidne kamienne bloki mieszczące sklepy, banki i biura, były tymi samymi, które znała od zawsze. Trawiaste równiny za miastem ciągnęły się aż do podnóża gór. Esmay wyglądała przez okno, ciesząc się znajomymi widokami. Czarne Zęby. Jako dziecko wierzyła, że było tam legowisko Wielkiego Smoka, pełne smoczych skarbów. Przeżyła gorzkie rozczarowanie, gdy dowiedziała się, że Wielki Smok to nazwa buntowniczego sojuszu, który zgodnie z legendą zmasakrował pierwotnego właściciela Altiplano i jego rodzinę. Szkolna wycieczka do „legowiska” udowodniła, że był to zupełnie zwyczajny bunkier wkopany w jedną ze ścian kanionu. Na południe od Czarnych Zębów widać było inne szczyty Skarpy Romilo, znacznie mniejsze w porównaniu z Zębami. Esmay wytężyła wzrok, by przez kilometry rozedrganego powietrza zobaczyć trawiastą zatokę jej rodzinnej estanzy. Znaczyły ją długie rzędy drzew wzdłuż drogi i podjazdów. Samochód zwolnił i zjechał z głównej drogi. Ojciec nachylił się bliżej. – Nie wiem, czy wciąż przestrzegasz… zwyczajów obowiązujących, kiedy ktoś wróci z długiej podróży… Zresztą ja i tak zamierzam zapalić świeczkę. Esmay poczuła na twarzy uderzenie gorąca. Zapomnienie o tym byłoby złe, ale jeszcze gorsze było to, że ojciec podejrzewał, iż zapomniała. – Ja też – odpowiedziała. Wysiadła z samochodu zesztywniała, czując się bardzo niezręcznie. Nie myślała o obrządkach od chwili, gdy opuściła dom; nie była pewna, czy jeszcze pamięta słowa. Przed kapliczką wbudowaną w mur obok bramy estanzy leżał rząd wieńców ze świeżych kwiatów. Czuła dobiegający od nich delikatny słodki zapach i silniejszy aromat rosnących tuż obok potężnych drzew. Nawet jako obdarzone bogatą wyobraźnią dziecko Esmay nigdy nie była w stanie dostrzec żadnej treści w rozmytym kształcie figury w niszy. Kiedyś była tak niemądra, że powiedziała, iż wygląda jak rozgotowana klucha. Już nigdy więcej tego nie powiedziała, ale tak właśnie o niej myślała. Mimo że teraz obrzuciła ją świeżym spojrzeniem, wciąż widziała tylko szarawą rozgotowaną kluchę, tyle że wydłużoną w pionie. Wokół figury jak zwykle stały czyste miseczki na świeczki, a same świece leżały w pudełku obok. Ojciec wziął jedną, ustawił ją w miseczce z zielonego szkła i zapalił. Esmay wzięła drugą, zapaliła od świeczki taty i umieściła w świeczniku, uważając, aby nie przypalić sobie palców. Ojciec nie odezwał się ani słowem, ona też nie; stali obok siebie, przyglądając się drżącym na wietrze płomieniom. Potem ojciec zerwał igłę z drzewa i wsunął ją w ogień. Ze świecznika podniosła się w górę smużka błękitnego dymu. Esmay pamiętała, by znaleźć kamyczek i umieścić go w wosku swojej świecy. Potem wrócili do samochodu i pojechali dalej już z otwartymi oknami; ojciec nadal nie odezwał się ani słowem. Esmay rozparła się na siedzeniu, ciesząc oczy różnymi odcieniami zieleni i złota. Podjazd ocieniony równymi rzędami strzelistych iglaków prowadził prosto przez kilometr. Po lewej stronie widać było rodzinne boisko do gry w polo, porośnięte przyciętą w szachownicę trawą. Ktoś tam teraz był, i schylony układał kawałki darni. Bliżej domu powitały ją tęczą barw zagony kwiatów. Samochód zatoczył łuk i zatrzymał się na szerokim, wysypanym żwirem placu, tak dużym, że można by dokonywać na nim inspekcji oddziału kawalerii. Kiedyś zresztą był do tego używany. Jeszcze tylko szeroki portyk, ocieniony przez splątane winorośle, u dołu grube niczym drzewa… dwa kroki przez szerokie podwójne drzwi… i wreszcie dom. Już nie dom. Nic się nie zmieniło… przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jej pokój z wąskim białym łóżkiem, półkami pełnymi starych książek, stojakami na kostki ze znajomymi lekturami. Jej stare ubrania usunięto, a zanim wspięła się na górę, ktoś rozpakował jej bagaże. Bez pytania wiedziała, co znajdzie w każdej z szuflad. Rozebrała się, wieszając mundur po lewej stronie wieszaka; wiedziała, że zostanie zabrany i oczyszczony, a następnie powieszony po prawej stronie. W tej chwili wisiały tam dwa stroje, które nie należały do niej; widocznie ktoś chciał zasugerować, co powinna założyć na rodzinną kolację. Musiała przyznać, że ubrania wyglądają na znacznie wygodniejsze niż te, które przywiozła spoza planety. Znajomym korytarzem poszła do dużej kwadratowej łazienki z dwiema kabinami prysznicowymi i wielką wanną… W porównaniu z wannami na statkach wydawała się wręcz niemożliwie wielka. Przesunęła znacznik na drzwiach na „długą kąpiel” i uśmiechnęła się do siebie. Lubiła długie, gorące kąpiele. Kiedy zeszła na dół w kremowej tunice i miękkich brązowych legginsach, ojciec i macocha już czekali. Macocha, urodzona elegantka, z zadowoleniem kiwnęła głową, co strasznie Esmay zdenerwowało. Niewątpliwie to ona wybrała tę tunikę i kazała umieścić ją w szafie Esmay. Przez chwilę dziewczyna miała ochotę zerwać ją z siebie i wyrzucić… ale oficerowie ZSK nie zachowują się w taki sposób. Poza tym przyglądali się jej przyrodni bracia oraz pozostali wchodzący do holu ludzie. Uśmiechnęła się więc do macochy i uścisnęła jej wyciągniętą dłoń. – Witaj w domu, Esmaya – przywitała ją macocha. – Mam nadzieję, że spodoba ci się kolacja… – Oczywiście, że tak – stwierdził ojciec. Kolację przygotowano w jadalni, której szerokie okna otwierały się na wybrukowany dziedziniec z fontanną. Nawet przez szmer głosów i szuranie stóp na gładkiej posadzce Esmay słyszała łagodny szum wody. Z przyzwyczajenia ruszyła w stronę swojego starego miejsca, ale ktoś już tam siedział – zapewne jakiś kuzyn – więc ojciec poprowadził ją w górę stołu, by usiadła po lewej stronie Papy Stefana. Prababki nie było przy stole; okazało się, że przyjmie Esmay później, we własnym salonie. – No i wreszcie jest – powiedział tata. Papa Stefan postarzał się. Był chudszy, jego skóra luźno wisiała na kościach. Ale wzrok wciąż miał ostry, a uśmiech pewny siebie. – Twój ojciec powiedział mi, że pamiętałaś o złożeniu ofiary za powrót – powiedział. – Czy pamiętasz też właściwą modlitwę dziękczynną przed posiłkiem? Zdziwiona Esmay zamrugała. Gdy opuściła Altiplano, przestała w ogóle martwić się czystym i nieczystym jedzeniem oraz błogosławieństwami i przekleństwami, tak samo jak tradycyjną bielizną uznawaną za odpowiednią dla cnotliwej córki. Nie spodziewała się takiego honoru… a także testu, jak doskonale wszyscy wiedzieli. Zazwyczaj tylko synowie i synowie synów wygłaszali modlitwy przy kolacji; córki i córki córek prosiły o łaski u zarania dnia, a przy południowym posiłku wszyscy zachowywali milczenie. Spojrzała na stół, żeby sprawdzić, co podano do jedzenia – to wpływało na dobór odpowiednich słów modlitwy – i zaskoczył ją widok pięciu pełnych mis, co oznaczało zarżnięcie z okazji jej przyjazdu całego cielaka. Nigdy nie słyszała o kobiecie przemawiającej przy takiej okazji. – Zebrawszy odpadki… – zaczęła i przeszła gładko przez całą modlitwę, zatrzymując się jedynie w tych miejscach, gdzie musiała mówić o sobie w rodzaju męskim. – Z ojca na syna przeszło to na mnie, więc i ja to przekazuję… – W pierwszym roku szkoły wstępnej nie zastanawiała się jakoś głębiej nad własną kulturą i jej językiem. Flota zaszokowała ją swobodnymi związkami między płciami i faktem, że słowem „sir” zwracano się zarówno do mężczyzn, jak i do kobiet. Język Floty rozróżniał dawców genów i opiekunów, a nie ojców i matki. Na Altiplano zaś nie istniały słowa określające dawców genów; choć znano tu nowoczesne metody reprodukcji, bardzo niewielu miało odwagę je stosować. Esmay zakończyła modlitwę, wciąż myśląc o tych różnicach. Słysząc westchnienie Papy Stefana, zerknęła na niego. W jego oczach błyszczały iskierki. – Nie zapomniałaś… Zawsze miałaś dobrą pamięć, Esmaya. – Kiwnął głową i podeszli służący. Wielkie półmiski przeniesiono na boczne stoliki w celu pokrojenia mięs, a na stół podano miski z zupą. Jedzenie we Flocie było zupełnie dobre, ale tutaj to były potrawy jej dzieciństwa. Gruba błękitna miska z kremową zupą kukurydzianą przybraną zielenią i czerwienią… Żołądek Esmay aż zaburczał od znajomego aromatu. Łyżka ozdobiona rodzinnym herbem pasowała do jej palców tak, jakby z nich wyrosła. Po zupie podano sałatkę, a następnie mięso pokrojone i ułożone na błękitnych półmiskach z białymi wzorami. Esmay wzięła trzy plastry, kupkę małych żółtych ziemniaczków, które były rodzinną specjalnością, i pełną miarkę marchewek. Takie jedzenie warte było długiego czekania. Wokół niej rodzina prowadziła ciche rozmowy, ale ona nie słuchała. W tej chwili chciała jedynie jeść, czuć smaki, których braku dotąd sobie nie uświadamiała. Na deser podano puszyste rolady, które mogłyby wznieść się ku niebu jako chmury… Masło uformowane było w kształty heraldycznych bestii. Pamiętała formy na masło wiszące rzędem w kuchni. Pamiętała też rolady – nie można było pozwolić, aby wystygły, bo stawały się suche i bez smaku. Trzeba było zalać je masłem albo zanurzyć w sosie. Kiedy wstała i wyszła, aby odetchnąć świeżym powietrzem, nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy kończyli już jeść i służący zaczęli uprzątać talerze. – To kwestia dumy – usłyszała, jak Papa Stefan tłumaczy jej kuzynce Luci. – Esmaya nie zawiodłaby w niczym, co wiąże się z honorem jej rodziny. – Nikt nigdy nie zgłębił do końca, czym jest dla Papy Stefana honor rodzinny. Esmay miała nadzieję, że nie szykuje właśnie jednej ze swych intryg z nią w roli heroiny. Luci była w takim samym wieku jak ona, gdy opuściła planetę, i mniej więcej tak samo wyglądała. Wysoka, tyczkowata, z mocno ściągniętymi do tyłu włosami i wymykającymi się kosmykami, które psuły cały efekt uczesania, w ubraniu wyraźnie przeznaczonym na szczególne okazje, a jednak mimo to sprawiającym wrażenie pomiętego i niechlujnego. W sumie była dosyć ponura i zaniedbana. – Cześć, Luci – powitała ją Esmay. Z Papą Stefanem i starszymi przywitała się już wcześniej; kuzynki były daleko na dole listy obowiązkowych powitań. Chciała coś powiedzieć, aby nawiązać rozmowę, ale po dziesięciu latach nie miała pojęcia, co mogłoby Luci zainteresować. Doskonale pamiętała, jak sama się irytowała, gdy dorośli uważali, że ona wciąż lubi te same lalki, które lubiła w wieku pięciu czy siedmiu lat. Papa Stefan wyszczerzył zęby w uśmiechu i poklepał Luci po ramieniu. – Esmaya, jeszcze nie wiesz, że Luci jest najlepszym graczem polo w swojej klasie. – Nie jestem aż taka dobra – wymamrotała Luci i jej uszy jeszcze bardziej poczerwieniały. – Przypuszczam, że jesteś – odpowiedziała Esmay. – A już z pewnością jesteś lepsza niż ja. – Nie bardzo rozumiała, jaki ma sens rozmowa o uganianiu się konno za piłeczką. Koń był dla niej środkiem transportu pozwalającym na dotarcie do miejsc, do których nie można dojechać pojazdem, i w krótszym czasie niż można byłoby dojść piechotą. – Grasz w zespole szkolnym czy rodzinnym? – W obu – wyjaśnił Papa Stefan. – Spodziewamy się zdobycia w tym roku mistrzostwa. – Jeśli będziemy mieć szczęście – odparła Luci. – A skoro o tym mowa, chciałabym zapytać o tę klacz, którą pokazał mi Olin. – Spytaj Esmay. To klacz ze stada, które ojciec kupił dla niej w celu rozpoczęcia hodowli. W oczach Luci pojawił się błysk gniewu. Esmay była zaskoczona zarówno samym podarunkiem, jak i niespodziewaną reakcją kuzynki. – Nie wiedziałam o tym – powiedziała. – O niczym mi nie wspomniał. – Nieważne – odpowiedziała Luci, wstając. – Nie chciałabym pozbawić powracającej do domu bohaterki jej łupów. – Próbowała powiedzieć to lekko, ale słychać było kryjącą się w tych słowach gorycz. – Luci! – warknął Papa Stefan, ale dziewczyna już zniknęła w drzwiach. Tego wieczoru już się więcej nie pojawiła. Nikt tego nie skomentował, zresztą wszyscy i tak z wolna opuszczali jadalnię… Esmay pamiętała z dzieciństwa, że w towarzystwie nie mówiło się o takich rzeczach. Pomyślała, że nie zazdrości Luci, która już wkrótce bez wątpienia będzie miała do czynienia z ostrym językiem Sanni. |