W ciszy czterech ścian domu siedzi się przed szklanym ekranem, skacze z kanału na kanał – i chce się wyć. Cóż więcej powiedzieć? Niniejszy tekst pisałem, gdy jeszcze była nadzieja, nadzieja nikła, jak płomień świecy wystawiony na sztorm, ale taka nadzieja zawsze umiera ostatnia. Kończę i wygładzam go, gdy już jej nie ma, gdy wszystko wiadomo. „Habemus papam” – to hasło jest od dziś przez najbliższych kilka tygodni nieaktualne. Boleśnie nieaktualne. Postanowiłem, że zachowam pierwotny kształt tego tekstu i dodam jeszcze coś na koniec.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Wezwali go z dalekiego kraju…” – tak prosto Karol Wojtyła określił sensacyjne, mające precedens kilka wieków temu zdarzenie, jakim był wybór papieża nie-Włocha. Dziś, w tym dalekim kraju umiera, a cały świat wstrzymuje oddech i pada na kolana przed ołtarzami swych świątyń. Papież Jan Paweł II pokazał swym pontyfikatem namacalnie dla każdego, że instytucja, której przewodzi i urząd, który piastuje są dla człowieka; że nie mogą się przed nim zamykać, kryć za murami i dostojeństwem. Za to właśnie był i jest podziwiany, szanowany i kochany – za to, że sięgnął po mapę i rozpoczął swoje wędrówki; za to że wyszedł do ludzi i dla ludzi. Dziś ta piękna strona tego pontyfikatu przenika nas mieczem, przekuwa na żywy ból i łzy banalną skądinąd prawdę, że wszystko ma swoje dobre i złe strony. Pozwolono nam bowiem dotrwać do ostatniego aktu tej największej i najznamienitszej roli, jaką w swym życiu odegrał najwybitniejszy aktor Teatru Rapsodycznego – największej, bo nie udawanej. Pozwolono nam patrzeć, jak umiera; słuchać w suchych komunikatach, jak choroba zjada kolejne organy jego ciała. Pozwolono nam patrzeć na okna papieskich apartamentów i truchleć za każdym razem, gdy gasło lub rozbłyskało w nich światło – bo wszystko wtedy miało już posmak symbolu tej złowrogiej nowiny, przed którą się wzdragamy. Na różne sposoby próbujemy się w tych ciężkich chwilach pokrzepić. W telewizji pełno jest gadających głów, które mogą trochę drażnić, ale od czasu do czasu pomiędzy nimi dostrzec można relacje z wielu miejsc: z placu Św. Piotra, spod pałacu arcybiskupów krakowskich, z Jasnej Góry, z Wadowic i wielu innych świątyń w Polsce i na świecie – świątyń chrześcijańskich, żydowskich i muzułmańskich. Z tych relacji bije jedno: tak zwany szary człowiek przeżywa ciężkie chwile dokładnie tak, jak życzyłby sobie tego Ojciec Święty – poprzez ucieczkę ku modlitwie, poprzez ufność w to, że wyrok Najwyższego trzeba przyjąć mimo łez, żalu i smutku, przyjąć z ufnością i wiarą. Nieważne, że nie unikamy przy tym zgrzytów, widocznych szczególnie w sferze mediów. To jest Jego największe zwycięstwo, to jest świadectwo owocności Jego posługi.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Przez te wszystkie lata rozważano, czego nauczał nas Jan Paweł II, o czym mówił, jakich postaw i czynów wymagał. Wielu jego cierpienie, które obecne od dawna w tym pontyfikacie, dziś ma wymiar szczególny i ostateczny, uważa za ciąg dalszy tej nauki – i słusznie. Ale nie sposób nie zauważyć, że to również pierwszy z wielu egzaminów, jakie przyjdzie nam zdać. Mam poczucie, że ten właśnie zdajemy bardzo dobrze. Jak będzie później – to inna sprawa. Przyjdzie czas na refleksje, na wspomnienia, na oceny, na spory. Na papieski pogrzeb, na Jego testament i kolejne w dziejach Kościoła konklawe. Teraz jest czas na co innego. Na korną modlitwę za konającego. A potem nadszedł tzw. breaking news i zrozumiałem, że od godziny 21:37 powyższy tekst stracił sens. Zostałem z obrazem dzwonu Zygmunta przed oczyma, bijącego na wieży wawelskiej katedry – tego samego, który obwieścił „miastu i światu” ponad ćwierć wieku temu początek niezwykłego pontyfikatu. Początek wielkich zmian w świecie i w Kościele. Początek posługi Jana Pawła Wielkiego. „De profoundis, clamo ad te, Domine… Miserere mei Deus, zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości. W ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość. Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego…” |