powrót do indeksunastępna strona

nr 5 (XLVII)
czerwiec 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Łukasz Matuszek
Ilustracja: Łukasz Matuszek

Księga druga
Zdobywanie Izoldy, czyli o uniwersalizmie blondynizmu
Tristan wyruszył samotnie w drogę. Nie spieszył się, bo jak dotąd nie wymyślił żadnego planu zdobycia Izoldy, dającego jako taką szansę powodzenia. Pokonać tego Morhołta to pestka, ale jak skłonić królewnę do wyjazdu i oddania się w łapy nieznanego, starego lubieżnika? Zresztą sama królewna może i się zgodzi; jeżeli prawdziwe jest jej dziewictwo, to niechybnie z radością powita szansę uwolnienia się od tej wstydliwej przypadłości. Lecz król, ojciec Izoldy? Nic przez ten mariaż nie zyska – włości jego i Marka nie graniczą ze sobą, a więc dobre stosunki z jakimś odległym władcą nie mają dla niego znaczenia; tylko górę złota będzie musiał wydać na posag. Tristan myślał, myślał, lecz nic mądrego nie wymyślił. Wreszcie zrezygnowany machnął ręką; najpierw Morhołt, potem się okaże. W ostateczności zabije jakiegoś smoka zagrażającego królestwu i tym czynem zasłuży na królewską córkę.
Po zapadnięciu zmroku zatrzymał się w przydrożnej karczmie, polecanej przez przewodniki, zjadł obfitą, bardzo smaczną kolację i wynajął miejsce do spania. Zajazd miał trzy gwiazdki, co oznaczało zapewne, że gęstość zapchlenia łóżka nie przekracza dziesięciu sztuk tych paskudztw na jard kwadratowy, obudził się więc tylko odrobinę pogryziony. Z karczmy do zamku było już niedaleko; spoglądał co chwilę na mapę, by się upewnić, że nie przeoczy właściwego zjazdu z autostrady. Wczesnym popołudniem dotarł do celu. Zamek nie wyróżniał się niczym szczególnym, ani in plus, ani in minus. Jedno było natomiast oczywiste – w pojedynkę nie pokona wojsk ojca Izoldy, nie zdobędzie królewny siłą. Trzeba będzie użyć fortelu. Stanął przed bramą i załomotał w dechy pancerną rękawicą.
– Czego? – usłyszał głos strażnika.
– Jest tam niejaki Morhołt? – zapytał – Jeśli tak, to niech wyjdzie na chwilę. Mam do niego słówko.
– Dobra, przekażę.
Tristan usłyszał tonowe wybieranie numeru i cichą wymianę zdań. Nie minęło pięć minut, gdy brama uchyliła się odrobinę i z zamku wyszedł wielki rycerz, tak mniej więcej dwa na dwa.
– Szukasz mnie? – zapytał Tristana, obrzucając go bacznym spojrzeniem.
– Tak – odpowiedział nasz bohater – Król Marek zlecił mi zdobycie twojej siostry, Izoldy. Nie dla mnie. Dla niego. Ponoć ty jesteś jej oficjalnym ochroniarzem, więc chyba będę musiał cię zabić, albo ty zabijesz mnie – Tristan spojrzał bacznie na swego przeciwnika i chyba niezbyt spodobały mu się potężne mięśnie rysujące się pod ubraniem – Lecz jak zwykle bywa, jest jeszcze trzecie wyjście. Oddaj mi Izoldę bez walki. Oboje jesteśmy świetnie wyszkolonymi rycerzami. Ktoś wydał na to kupę forsy, nie bez powodu. Naszym świętym powołaniem jest utrzymywać średniowieczny ład, a nie zarzynać się nawzajem. Ty jesteś dobry i ja jestem dobry. Czy jest sens sprawdzać, który bardziej?
– Chcę zwrócić uwagę – rzekł Morhołt poważnym tonem – że przymiotnik dobry stopniuje się w sposób nieregularny. Nie: bardziej dobry, tylko: lepszy.
Ta wypowiedź nieco strapiła Tristana.
– Czy jesteś inkarnacją autentycznego, oryginalnego i niepowtarzalnego profesora Miodka?
– Nie sądzę, mój panie – głębokie zmarszczki na czole Morhołta dobitnie świadczyły o wysiłku intelektualnym, jaki wkładał w rozpoznanie, czy Tristan go obraża, a jeśli tak, to czy od razu przywalić, czy czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
– To po co głupio pieprzysz – Tristan był zły, jeśli ktoś go poprawiał. Bohaterowie literaccy wiedzą najlepiej co mówią – Wracając do mojego pytania…
– Chcesz Izoldę? – rzekł Morhołt – Dobrze, chodź, przejdziemy się kawałek, pogadamy.
Poszli do pobliskiego parku.
– Powiem wprost – zaczął Morhołt, prowadząc Tristana porządnie utrzymanymi, pokrytymi żwirkiem alejkami – Ja jestem duży i ty jesteś duży. Może ja wygram, może ty. I nie jestem pewien, czy tak bardzo chcę się tego dowiedzieć, choć właściwie mogę spróbować, wszak nie byłby to pierwszy raz. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Jestem najmłodszym synem króla, więc praktycznie nie mam szans na odziedziczenie czegokolwiek. I równie ważki argument – zbrzydło mi już strzeżenie dziewictwa siostrzyczki, tracę tutaj czas, a młodość przemija. Chciałbym się urwać, ale nie za bardzo mi wypada. Chwytasz?
– Doskonale – odrzekł Tristan – Chyba myślimy o tym samym.
– Mój plan jest taki – kontynuował Morhołt – Oficjalnie wyzywasz mnie na pojedynek, płyniemy na pobliską wyspę – brzeg morza jest tuż obok zamku – tam pozorujemy walkę na śmierć i życie, ty wracasz z jakimś niepodważalnym dowodem, że mnie zabiłeś, a ja w tym czasie jestem już na transatlantyku płynącym do Stanów i świetnie się bawię naciągając stare, bogate babska. Dam ci list do Izoldy, jak było naprawdę, to nie będzie po mnie rozpaczać – zresztą podejrzewam, że ona też ma już serdecznie dość tego dziewictwa i chętnie wyrwie się na wolność. Trzeba tylko będzie przekonać do tego pomysłu króla – więc zabijesz smoka, który ukrywa się w jaskini nieopodal, zostaniesz bohaterem, oswobodzicielem gnębionych przez poczwarę mieszkańców królestwa – i Izolda jest twoja.
– Więc jednak jest jakiś smok! – ucieszył się Tristan – Dobrze, dobrze, podoba mi się ten plan. Załatwimy to jeszcze dziś?
– Nie, poczekamy do jutra – królewicz pokręcił głową – Dopiero jutro odpływa następny statek, a nie chcę całej nocy spędzić na wyspie. Wiesz, boję się ciemności.
– Rozumiem cię doskonale – ze współczuciem odpowiedział Tristan – Ja od dzieciństwa mam agorafobię i okropny lęk wysokości. W porządku, przedstaw królowi sprawę – i spotykamy się jutro o ósmej na brzegu.

Rankiem następnego dnia Tristan stanął na przystani, paląc skręta z marychy. Od starego rybaka pożyczył łódź dla siebie, drugą, starą, używaną krypę dla swego przeciwnika kupił od miejscowego handlarza starymi, używanymi krypami.
Zabrzmiały fanfary na zamku – to niezwyciężony Morhołt wyjeżdżał na pojedynek. Dokładniej mówiąc, szedł pieszo, bo z zamku do brzegu było może dwieście jardów, więc po co fatygować konia.
Kiedy się witali, Tristana zdziwiło, że Morhołt nie ma ze sobą żadnych bagaży, nieodzownych w dalekiej podróży.
– Wszystko wysłałem DHL-em prosto na statek – wyjaśnił Morhołt – Głupio by przecież wyglądało, jakbym targał tu te wszystkie skrzynie. Tata zaraz domyśliłby się, że coś knuję. Przepraszam – nie tata. On jest na to za głupi. Nasz kanclerz wszystko by mu wyszczekał.
Wsiedli do łódek i popłynęli. Gdy zbliżali się do wyspy, Morhołt krzyknął: Zaparkuję z drugiej strony, łatwiej będzie mi się wymknąć! Tristan skinął głową i dobił do brzegu. Wyspa była niewielka, na oko dwa boiska futbolowe, porośnięta mizerną trawą i rzadkimi krzakami. Trzeba będzie uczciwie poudawać – pomyślał z niechęcią, porządnie spocony po wiosłowaniu – z zamku widać nas jak na dłoni. Po uważnym rozglądnięciu się po wyspie okazało się jednak, że nie będzie aż tak źle.
Gdy Morhołt podszedł, Tristan pokazał mu krzaczki.
– Musimy odegrać w miarę przekonującą scenę walki – powiedział – Na początku pomachamy mieczami tu, na środku, żeby szlachetne damy mogły sobie trochę pomdleć, a potem cofniemy się za tę kępę z boku. Zasłoni nas całkowicie, sprawdziłem. Tam dasz mi dowód, ja wrócę na zamek, a wtedy nikt nie będzie się interesował, co dzieje się na wyspie, więc spokojnie popłyniesz na statek. Jedno mnie martwi – co będzie dowodem? Trzeba czegoś porządnego, by przekonać króla od razu. Jak zacznie drążyć, wszystko się rypnie.
Morhołt pogmerał za pazuchą i wyjął rękę.
– Moja własna – skomentował – To znaczy sklonowana, ta sama grupa krwi, ten sam kod genetyczny – w to muszą uwierzyć.
– Mocna rzecz!- Tristan aż zagwizdał z zachwytu.
Brat Izoldy spojrzał na zegarek.
– To co, jeszcze tylko wyjaśnię, gdzie jest smok – i zaczynamy.
W kilku zdaniach opisał Tristanowi położenie jaskini gada – i rzucili się na siebie z mieczami. Odgłosy potężnych uderzeń słychać było pewnie aż na zamku – a o to przecież chodziło! Po jakichś dziesięciu minutach wytężonego machania bronią i wydawania bojowych okrzyków Morhołt z trudem wykrztusił:
– Kończymy? Ja mam już dość.
Tristan potwierdził skinieniem głowy. Ze zmęczenia latały mu czerwone plamy przed oczami, słaniał się na nogach. Zaczęli powoli posuwać się w stronę krzaków, cały czas okładając się mieczami i wrzeszcząc przeróżne głupoty, aż wreszcie skryli się za kępą. Opuścili broń i ciężko dyszeli.
– Musisz wydać przedśmiertny okrzyk – zauważył Tristan.
Morhołt nadął się, natężył, poczerwieniał, a potem kwiknął jak maciora rodząca szklaną stłuczkę, w dodatku nie posortowaną według koloru. Zabrzmiało rewelacyjnie.
– A teraz odpocznijmy.
Usiedli na trawie, delektując się wspaniałym aromatycznym dymem oryginalnych Cameli z przemytu. Tristan wygrzebał z podręcznego sakwojażu dwie butelki Budwaisera, którym zaspokoili palące pragnienie. Kiedy opróżnili flaszki, nasz bohater rzekł:
– Na mnie już czas. Powodzenia w Stanach – i jak się już urządzisz, przyślij czasem pocztówkę.
– Dzięki, będę pamiętał. Tristanie, w drodze powrotnej do twego królestwa uważaj na Izoldę – jest strasznie napalona, a poza tym – może nie powinienem mówić tego o własnej siostrze – cokolwiek szurnięta. Hmm, cokolwiek? Cholera, to po prostu wariatka. Sam zresztą zobaczysz.
Ostatni raz uścisnęli sobie dłonie; Tristan wziął rękę pod pachę i skierował się ku brzegowi. Kiedyś też popłynę do Stanów – rozmarzył się, spychając ciężką łajbę na wodę i biorąc się do wioseł.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.