Michel Vernet wysiadł z samochodu i wolno wchodził na pierwsze piętro. Wszedł do mieszkania, na razie postanowił nie budzić Christine. W kuchni nastawił ekspres do kawy, zdjął marynarkę i ciężko opadł na krzesło. Wiadomości, które otrzymał w MSZ, nie mieściły mu się w głowie. To było coś, co trudno sobie nawet wyobrazić. Nagle usłyszał za sobą szmer i odwrócił głowę. Do kuchni weszła Christine i patrzyła na niego pytająco. – Usiądź – wskazał głową krzesło. – I postaraj się być dzielna. Usiadła bez słowa, tylko wpatrywała się w niego wielkimi oczami dziecka. Przeraziła go jej bezbronność. – Słuchaj – głos mu się załamał. – Cała ekipa, Evelyne, Valery i Paul są w niewoli. Zostali pojmani i uwięzieni nie wiadomo gdzie. – Jak to pojmani? – spytała. – Przez kogo? – Nie denerwuj się. Przez jakichś bandytów. Jakaś czarna banda separatystów czy czort wie czego uwięziła ich i uprowadziła gdzieś w góry. – Ale dlaczego? Przecież oni wykonywali badania naukowe właśnie dla nich, dla tych Murzynów. – Tak, ale ci bandyci wystąpili do rządu francuskiego, żeby im dostarczyć broni. Rozumiesz, normalny szantaż. Zapowiedzieli, że jeżeli nie dostaną tego, czego żądają, to ich wszystkich zabiją. Wszystkich, Evelyne i twojego męża, i Valery’ego. A nasz rząd nie może dać im broni, bo ma stosunki z rządem legalnym. – Więc ich zabiją, tak? – Nie wiem. Kazano mi czekać. Do dziewiątej. Kawa zaczęła wypływać z ekspresu. Christine wstała i napełniła filiżanki. – Michel – usiadła znowu naprzeciwko niego. – Gdyby… gdyby to się stało, wtedy bylibyśmy wolni. – Nie chcę – krzyknął. – Nie takim kosztem. Oni muszą żyć, rozumiesz. Evelyne… – przerwał nagle i podniósł filiżankę do ust. Christine spuściła wzrok i skubała brzeg szlafroka. Chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie Vernet wstał i przeszedł do gabinetu. Przez uchylone drzwi było słychać, że wykręca numer telefonu. – Claude – usłyszała Christine i domyśliła się, że Michel dzwoni do swojego zastępcy Claude’a Schneidera. – Przepraszam, że cię zrywam, ale muszę cię natychmiast ściągnąć do firmy. Tak, opowiem ci na miejscu. W każdym razie chcę ci wszystko przekazać, na wypadek, gdybym przez parę dni był zajęty. To za godzinę, tak? Do zobaczenia. Wrócił do kuchni, wypił resztę kawy. – Ogolę się i przebiorę – powiedział. – Umówiłem się z Claude’em, że mu przekażę sprawy. Christine siedziała zamyślona.
Czerwony jaguar stał zaparkowany przy Rue de la Paix. Na miejscu koło kierowcy siedział jakiś mężczyzna. Vernet otworzył drzwi i wsiadł. Nieznajomy był chyba niezbyt wysoki, miał pospolitą twarz i ciemne przetłuszczone włosy. Tyle zdążył zauważyć, zanim usłyszał polecenie: „Jedziemy”. Włączył silnik i ruszył. – Dokąd? – spytał mężczyznę. – Gdziekolwiek – odparł nieznajomy. – Byleby nie stać w miejscu. Jestem Stephen, panie Vernet. Vernet nie wiedział, czy ma powiedzieć swoje imię, po namyśle zdecydował się milczeć. Kluczył wąskimi uliczkami bez sensu i czekał. Wreszcie mężczyzna zaczął mówić. – Musi pan kupić broń i zrzucić ją jutrzejszej nocy w określonym miejscu, tyle pan już wie. – Wiem – przytaknął Vernet. – Pięćset sztuk amerykańskich karabinów automatycznych M-15 z amunicją i pięćdziesiąt granatników bezodrzutowych, też z amunicją. Ciężcy frajerzy, powinni zażądać karabinów izraelskich, są o wiele lepsze. Ale chcą amerykańskich, trzeba więc kupić amerykańskie. W związku z tym czeka nas dziś mała podróż do Brukseli. – Po co do Brukseli? Czy tam jest sklep z amerykańskimi karabinami? – Właśnie. W Brukseli jest najlepszy sklep. Powinniśmy tam jechać jak najszybciej. Jak sprawy w firmie? – Przekazałem je już zastępcy. – W porządku – Stephen wykonał ruch mający wyrażać uznanie dla domyślności Verneta. – To przestańmy się teraz kręcić w kółko, tylko jedźmy zmienić pojazd. Kierunek Boul Mich, potem Place d’Italie. – A mamy czym płacić? – spytał Vernet. Stephen bez słowa wskazał sztywną teczkę leżącą na tylnym siedzeniu jaguara. – Chwileczkę – powiedział, kiedy wjechali w Quartier Latin. – Nie może pan jechać ubrany jak do ślubu. Niech się pan zatrzyma – polecił nagle. Wysiadł z samochodu i wszedł do jakiejś bramy. Po paru minutach wyszedł z zawiniątkiem pod pachą. – Strój roboczy – wyjaśnił. – Do ciężarówki będzie pasował jak ulał. Vernet nie pytał już, o jaką ciężarówkę chodzi i dlaczego ma występować w specjalnym stroju roboczym i skąd Stephen je nagle wytrzasnął. Zaczynał przyzwyczajać się do sytuacji, w której o wszystkim myślano za niego. Jechał wolno zatłoczonym Boul Michem, Stephen pogwizdywał pod nosem i bębnił palcami po drzwiach. – Stajemy – powiedział, pokazując jednocześnie wolne miejsce do zaparkowania. – Samochód zamknąć na amen, system alarmowy włączyć – wydawał polecenia. Zabrali z tylnego siedzenia teczkę, Vernet zamknął jaguara i ruszyli pieszo. Po kilkuset metrach Stephen zatrzymał się koło ciężarówki-chłodni z napisem: „Escargots de Pologne”. Otworzył kabinę, tym razem Vernet zajął miejsce obok kierowcy. Stephen uruchomił silnik i ruszyli. Po wyjechaniu na Peripherique, co trwało wieczność, Stephen odetchnął z ulgą i rozparł się wygodnie w fotelu. – Pierwsza sprawa – powiedział – to musimy sobie mówić po imieniu. Trudności trzeba usuwać, a nie mnożyć je niepotrzebnie. Sprawa druga, to twoje ubranie. Przebierz się – wskazał Michelowi zawiniątko. Vernet wyjął z niego lekko przybrudzony jednoczęściowy kombinezon i używane buty. Zdjął garnitur i włożył kombinezon na koszulę. – Podwiń sobie trochę kołnierz – doradził Stephen. – Za świeżo wyglądasz. I weź to – podał Vernetowi rewolwer wyjęty z kieszeni płaszcza. – Nabity prawdziwymi kulkami. Ale to tylko na wszelki wypadek, chyba nie będzie potrzebny. Vernet przyjrzał się rewolwerowi i schował go do głębokiej kieszeni kombinezonu. Napis nad autostradą głosił: Bruxelles 280 km.
Z autostrady zjechali na jakieś przedmieście, gęsto zabudowane małymi domkami, magazynami, starymi fabryczkami. Stephen sprawnie przeciskał ich ciężarówkę przez wąskie ulice. Po dziesięciu minutach kluczenia wjechali w obszerne podwórze, otoczone wysokim, drewnianym płotem. Na płocie ktoś namalował czerwoną farbą: „A bas les Flamands”. – Gdzie jesteśmy? – zapytał Vernet. – W Brukseli. Nigdy pewno nie odwiedzałeś takich dzielnic – rzekł Stephen. – Nigdy nie byłem w Brukseli. Jakoś się nie składało. – Nie masz czego żałować. Idziemy. Weź teczkę, kluczyk będzie dla pewności u mnie. Vernet chwycił teczkę i z wysokiej kabiny ciężarówki skoczył na ziemię. Stephen obrzucił go krytycznym spojrzeniem. – Fatalnie. Ta teczka. Zupełnie nie pasuje. Poczekaj. Pogrzebał w kabinie i wyciągnął jakąś mocno zabrudzoną, brezentową torbę. Wysypał z niej dwie pary kombinerek, klucze francuskie, zużyte świece. – Wsadzimy teczkę do tej torby – powiedział Stephen, a kiedy posłuszny Vernet wykonał polecenie i zarzucił torbę na ramię, uśmiechnął się z zadowoleniem. – No, wyglądasz jak prawdziwy mechanik. Przeszli kilka przecznic, obok jakiegoś kościoła z poczerniałej cegły, złomowiska, długiego rzędu magazynowych ścian z małymi okienkami pod samym dachem, w które szyb nie wprawiano chyba od dziesięcioleci. – To tutaj – Stephen pokazał ręką dość okazały jak na okolicę dom, ze śmiesznymi, tylko trochę wypiętymi nad trotuar balkonami. Na dole był bar, Cafe Leopold, jak głosił staroświecki, nieco secesyjny szyld. Weszli do środka, pchnięte energicznie drzwi odpowiedziały gwałtownym tarabanieniem zawieszonego u futryny dzwonka. W rozległej sali stoliki obsiadło kilkunastu mężczyzn. Pochyleni nad szklankami i tafelkami domina nie zwrócili uwagi na nowo przybyłych. Za obitym cynkową blachą szynkwasem stał pięćdziesięcioletni może mężczyzna o imponującej posturze olbrzyma i sumiastych wąsach, w których ginęła połowa rumianej twarzy. Stephen kiwnął mu głową. Usiedli przy jednym z wolnych stolików, w samym kącie sali. Vernet położył sobie torbę na kolanach i przykrył ją skrajem papierowej serwety. Powoli przeciskając się między ciasno rozstawionymi krzesłami podszedł do nich potężny właściciel. – Salut – mruknął – co podać? – Salut, Le Petit Jacques – uśmiechnął się Stephen – butelkę koniaku. Najdroższego, jaki masz. Rozumiem – wyciągnął zza paska od spodni ścierkę, która niczym fartuch zakrywała mu biodra, strzepnął nią odruchowo stół. – Elise – krzyknął w stronę szynkwasu – podaj koniak, ten z górnej półki, trzy kieliszki i stań trochę za kontuarem. – Siadaj – zaprosił go Stephen. Mały Jacques ciężko opadł na krzesło. Chwilę milczeli. – Przyjaciel – powiedział Stephen w odpowiedzi na pytający wzrok Jacquesa i jego uniesione brwi. Kobieta zza kontuaru przyniosła koniak, który był zwykłą brandy, za to aż z siedmioma gwiazdkami. – Lepszego nikt by nie kupił – usprawiedliwiająco rzekł Jacques. – Tu przychodzą sami uczciwi ludzie. – Jak leci? – chciał wiedzieć Stephen. – Normalnie. A u ciebie? – Też. – To w porządku. Wypili po kieliszku, nie smakując, jak wódkę. – A przyjaciel co? – spytał Jacques. – Kierowca? – Aha. Tak samo jak ja. – Fajnie – ucieszył się właściciel Cafe Leopold. Przyjechaliście w interesach? – Owszem – Stephen nalał znowu – ciężarówką. Po towar. Znowu wypili. – Jaki ma być ten towar? – interesował się grubas. – Potrzebujemy… – szybko zaczął Vernet, ale Stephen uciszył go ruchem ręki. – Zupełny drobiazg. Trochę automatów. Bazooki. I amunicja oczywiście. – To ładnie z waszej strony. Dużo? – Skąd – wzruszył ramionami Stephen. – Pięćset karabinów i pięćdziesiąt tych rurek. – Macie zamiar przyłączyć Sardynię do Francji? – Coś w tym rodzaju. Da się zrobić? – Tak sądzę. Co dziś mamy? Aha, poniedziałek. Na kiedy? – Na szóstą. – Wydaje ci się, że u mnie w piwnicy jest arsenał Stanów Zjednoczonych? – zirytował się Jacques. – W każdym razie filia. Vernet siedział jak na szpilkach. Nie rozumiał dlaczego Stephen bawi się w tak finezyjną, zawiłą konwersację, zamiast powiedzieć tamtemu wprost, że sprawa jest gardłowa, że zależy od niej życie ludzi, kobiety. W końcu sympatyczny i budzący zaufanie grubas na pewno by zrozumiał. – A la votre – zadysponował Jacques, podnosząc kieliszek. – Tak to wygląda. Kiedy zamknę knajpę, a zamykam o północy, mogę się dowiedzieć. Kiedy się dowiem, przyjdę i zawiadomię was. Towar albo będzie i wtedy jutro go odbierzecie, albo nie będzie, więc zaczekacie kilka dni. Innego wyjścia nie ma. – Jest – Stephen wysączył resztę z butelki. – Możemy zawsze pójść na ulicę… Jacques wzruszył ramionami. – Idźcie. Chętnie wam tam sprzedadzą korkowce. Zresztą jeśli to takie pilne, mogę się przejść zaraz. Tylko to potrwa ze trzy godziny. – Zaczekamy. – Ale nie tutaj – Jacques pogrzebał w kieszeni, wyciągnął pęk kluczy, wybrał i odczepił jeden. – Pójdziecie od podwórza, takie zielone drzwi. To pokój gościnny. Czekajcie tam na mnie. Możecie się przespać. – Okay. Ile kosztuje ten luksusowy koniak? – To na rachunek firmy. A propos! A jaka waluta? – Franki szwajcarskie. Używane banknoty. Jacques uśmiechnął się. Poklepał Stephena po ramieniu. – Lubię z tobą robić interesy. Dlatego idę. Dla nikogo innego bym nie poszedł. Trzymaj się i pilnuj przyjaciela, żeby się nie przeziębił. Vernet odczuł tę uwagę jak złośliwość. Trochę go to zgniewało i gdy okrążali dom w poszukiwaniu zielonych drzwi, klął pod nosem. – Ten stary, poczciwy Jacques – wzruszał się Stephen. – Od razu wyczuł w tobie frajera. Ale to twoja wina. Po coś się odzywał. – Ja tylko chciałem… Myślałem, że kiedy będzie wiedział, o co chodzi, to się przyłoży. – Więc nie myśl – nieoczekiwanie ostro powiedział Stephen. – Patrz, słuchaj i ucz się. I milcz. Bo inaczej wykantują nas tak, że wrócimy do Francji bez forsy i sprzętu. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem – odparł zgnębiony zupełnie Vernet, wchodząc przez zielone drzwi do zaskakująco schludnego pokoju, w którym stały cztery zasłane łóżka i miednica w kwiatki, na metalowym stołku. – To kładź się i śpij. Diabli wiedzą, kiedy będzie następna okazja. Vernet posłusznie ściągnął buty i w kombinezonie położył się na łóżku. Zza pasa wyciągnął rewolwer i wsunął go pod poduszkę. Widział, że tak się robi na filmach gangsterskich. – Ach, ty sieroto – zaśmiał się pobłażliwie Stephen – lepiej schowaj pod poduszką forsę. Zanim byś wyjął tę pukawkę, podziurawiliby cię jak sito. Gdyby naturalnie mieli do ciebie jakąś sprawę – spoważniał nagle. – Pokażę ci. Jeśli chcesz mieć pożytek z broni natychmiast po przebudzeniu, wsuwaj ją przed zaśnięciem w prawy rękaw, rękojeścią do góry. I śpij tylko na prawym boku, rozumiesz? Potem jeden ruch i jesteś dobry. Ale Vernet już nie chciał być dobry i rewolwer położył po prostu na krześle koło łóżka. |