– Z bazookami nie ma kłopotu – powiedział Jacques. – Towar ogólnie dostępny. Siedzieli w gościnnym pokoju na łóżkach, Vernet zmęczony wydarzeniami dnia i kilkugodzinnym oczekiwaniem, z otwartymi oczyma wlepionymi w sufit, Stephen wesoły jak zawsze i wypoczęty – spał całe trzy godziny, chrapiąc donośnie – i gruby Jacques, który przed chwilą wrócił ze swej wyprawy po towar. – Gorzej – ciągnął – z pistoletami automatycznymi. Może by się udało zebrać ze sto pięćdziesiąt-dwieście sztuk. Może weźmiecie izraelskie. Lżejsze, krótkie, znakomita szybkostrzelność. – W żadnym razie. Muszą być amerykańskie – zaoponował Stephen. – Nie da rady. Po prostu braki na rynku. Czytaliście, co się dzieje w Afryce, tam na dole? No właśnie. Jest bardzo duży popyt. A my w zasadzie jesteśmy detaliści. – Rozumiem – Stephen położył się na łóżku, ręce założył pod głowę – trudno. Wobec tego będziemy mieli do ciebie tylko jedną prośbę. Masz samochód? – Mam. Mercedesa, kupiłem niedawno – z dumą odparł Jacques. – Sto czterdzieści koni, komfort, stary. Jedyna rzecz, jaką cenię u bossów, to ich samochody. A co, podwieźć was gdzieś? – Tak – Stephen nie ruszył się z miejsca. – Wsiądziesz z nami do swojego mercedesa i zawieziesz nas prosto do Jednookiego. Jacques powoli pokiwał głową. – Nie. Tego nie zrobię. – Zrobisz dokładnie tak, jak powiedziałem, Jacques. Wsiądziemy do samochodu i pojedziemy do Jednookiego – w głosie Stephena czaiła się groźba. – Posłuchaj. Lubię cię jak brata. Ale nawet brata bym nie powstrzymywał, gdyby się szedł utopić. Tyle że nie poszedłbym też do wody razem z nim. I nie mówmy więcej o tym. – W porządku. Mówić już nie będziemy – Stephen nadal leżał spokojnie na łóżku, ale nie trzymał już rąk pod głową. W prawej, opartej lekko o udo dłoni miał rewolwer z krótką lufą. Wylot tej lufy i czoło Jacquesa leżały na linii prostej. Jacques poróżowiał. Spocił się, na błękitną koszulę wyszły duże ciemne plamy. – Strzelaj od razu – powiedział. – I tak nic z tego nie będzie. Stephen uśmiechnął się szeroko. Był bardzo zadowolony. – Nie. Nie będę strzelał. My teraz sobie tutaj posiedzimy i pogawędzimy, a mój kumpel przejdzie się do twojej obskurnej knajpy, wejdzie na zaplecze, odnajdzie twoją córkę… Jak ona ma na imię? Lisa? Bardzo ładne imię. Więc mój kumpel powie Lizie, że tatuś ją prosi do gościnnego pokoju. A potem… – Nie – wybałuszył oczy grubas. Ten potężny mężczyzna miał niemal łzy w oczach. – Tego nie zrobisz. – Jeszcze nie wiesz, co zrobię. Ciebie w każdym razie nie tknę. Nie będziesz miał pokiereszowanej twarzy ani oczu… – Błagam. – Jedziemy? Jacques milczał. Wpatrywał się tępo w podłogę, zadeptaną ich butami. – Hej, ty – Vernet dopiero po chwili zorientował się, że Stephen mówi do niego. – Idź po tę małą Lizę. Vernet podniósł się posłusznie. Był oszołomiony, czuł się tak, jakby rewolwer Stephena był wycelowany prosto w niego. – Co? – przemógł się. – Co masz zamiar zrobić z tym dzieckiem? – Nic nadzwyczajnego. Nasz kumpel Jacques bardzo kocha Lizę. Wszystko zrobi, żeby była piękna, zdrowa, żeby mogła oglądać starą, dobrą Brukselę. To kochający ojciec i trzeba mu pomóc w okazaniu rzetelnych uczuć rodzicielskich. No, idź już. Vernet zrobił ruch ręką, jakby chciał zaprotestować, ale posłusznie otworzył drzwi i wyszedł na podwórze. Owionęło go chłodne powietrze, otrzeźwiał z zamroczenia, w jakie wprowadziła go rozmowa Stephena z Jacquesem. Zupełnie nie rozumiał, o co chodzi jego pomocnikowi, czy raczej przełożonemu, ale postanowił za nic nie dopuścić, aby dziewczynce stało się coś złego. Obszedł dom dookoła i spokojnie, jak mu się wydawało, otworzył drzwi baru. Był napięty, w każdej chwili gotowy do błyskawicznej reakcji obronnej. Czuł tkwiący za paskiem rewolwer tak dokładnie, jakby stanowił część jego ciała. Ostrożnie przemknął przez środek sali i w czasie tej wędrówki po raz pierwszy w życiu poczuł, że ma plecy. Były ogromne, całkiem odkryte, czekające na zdradziecki strzał. Dopadł szynkwasu, za którym chuda żona grubego Jacquesa sprawnie zmywała szklanki i niemal odruchowo stanął bokiem do sali. Za stołami siedzieli ci sami, jak mu się wydawało, ludzie, popijali wolno swoje piwo, grali w domino, rozmawiali leniwie. – Histeria – mruknął do siebie i otarł rękawem czoło. – Jeszcze tego brakuje, żebym wmówił w siebie, że jestem Jamesem Bondem na Placu Czerwonym. – Co podać? – zapytała kobieta. – Przysłał mnie Jacques – powiedział. – Prosi, żeby państwa córka, Lisa, przyszła zaraz do pokoju gościnnego. Z butelką wina i trzema szklankami – wpadł na szczęśliwy pomysł. – Aha – mruknęła niechętnie kobieta. – Czy to się nigdy nie skończy, Liso? Z zaplecza wybiegła może dwunastoletnia, ładna dziewczynka z dwoma cienkimi, mysimi warkoczykami. – Weź trzy szklanki, o i ten talerzyk – kobieta podała małej talerz z j serami – a pan niech weźmie butelkę. Dziecko jeszcze stłucze. Wyszli na ulicę. Liza biegła przed nim, podskakując na jednej nodze. – Nie skacz – rzekł pedagogicznie Vernet. – Przewrócisz się i zrobisz sobie krzywdę. Liza zatrzymała się i popatrzyła na niego uważnie. – Wujku – powiedziała poważnie – dlaczego się przebrałeś za mechanika? Mechanicy nie mają takich rąk. Odruchowo spojrzał na dłonie. Miał je rzeczywiście starannie wypielęgnowane. Zawstydził się i postanowił przy najbliższej okazji utytłać palce w smarze. – Myłem ręce – mruknął wyjaśniająco. Nacisnął klamkę zielonych drzwi i wpuścił małą przed sobą. Milcząca grupa, jaką stworzyli na środku pokoju właściciel baru i Stephen, nie drgnęła nawet. Tylko Jacquesowi żyły wyszły na czoło i pobielały stawy palców. – To jesteśmy w komplecie. Zamknij drzwi na zasuwę – polecił Stephen, wstając z łóżka tak płynnie, że lufa rewolweru ani na moment nie zmieniła kierunku – nie będziemy dziś przyjmować wizyt. Liza patrzyła na jego spluwę szeroko rozwartymi oczami, w których więcej było ciekawości niż strachu. Postawiła szklanki i talerz na małym stoliku. – Czy jestem ci jeszcze potrzebna, tatusiu? – spytała ojca. – Oczywiście, jest pani potrzebna, mademoiselle Lisa. Proszę zostać – Stephen mówił to takim tonem, jakby prosił o ogień przypadkowego przechodnia. – Bydlę – wysyczał Jacques. – Zapłacisz mi za to. Stephen nie zwracał na niego, przynajmniej pozornie, uwagi. Kazał stanąć Vernetowi w rogu pokoju, za plecami Jacquesa. – Wyjmij rewolwer – komenderował i wyceluj w Lizę. Dokładnie tu – wskazał miejsce i Vernet zadrżał. Bał się przede wszystkim Stephena. Więc wycelował. Wtedy Stephen schował swój rewolwer i wyciągnął coś z kieszeni. Trzasnęła sprężyna, błysnęło w świetle żarówki cienkie ostrze. – Gdyby nasz kumpel Jacques drgnął, strzelaj – Stephen podszedł do Lizy, która stała jak wmurowana, otoczył ją ramieniem i lewą dłonią zakrył usta. – Patrz tutaj, nie opuszczaj oczu. Chcę, żebyś to dobrze widział. Twoje dziecko będzie szpetne tak, że psy przed nią będą uciekały. Dobrze, że sama nie będzie mogła spostrzec tego w lustrze. Umilkł i zdecydowanie podniósł nóż. Vernet słyszał, sapanie Jacquesa. Właściwie był prawie zdecydowany. Zaraz strzeli, zabije Stephena, a potem palnie sobie w łeb. Z tego, w co wlazł i w czym tkwił po czubki włosów ucieczki innej nie było. Palec na spuście rewolweru zginał się równym rytmem z płynnym ruchem czubka sprężynowca Stephena, zbliżającego się do twarzy Lizy. – Dość – odezwał się nagle Jacques. Głos miał spokojny i donośny, a przecież Vernet widział wyraźnie kątem oka, jak drżą mu ramiona. – Dość – powtórzył jeszcze raz. – Jedziemy. – I o nic innego nie chodzi – ucieszył się Stephen, składając sprężynowiec – trzeba było tak od razu. Puścił dziewczynkę. Była blada jak ściana, stała bez jednego poruszenia, niby zesztywniała. – No, panienko – poklepał ją po policzku Stephen. – Nie ma się co gniewać. To tylko taka zabawa. Masz spluwę, Jacques? Połóż na podłodze. Dobra. Przycisnął nogą parabellum właściciela baru i ruchem ręki pokazał mu, w które miejsce pod ścianę ma się cofnąć. Jacques ruszył ciężkim krokiem. – Ponieważ wzajemne zaufanie należy do podstawowych rzeczy w każdym przedsięwzięciu, więc żeby uniknąć nadużyć – lekkim tonem, jakby chodziło o popołudniową herbatkę, mówi dalej Stephen – panna Liza zostanie tutaj, a klucz będzie u mnie w kieszeni. Gdybyś pomylił adres, wrócimy do panny Lizy, która powinna być grzeczna i siedzieć tu cichutko, bo inaczej tatuś może mieć wypadek. Jasne? – Jasne – wychrypiał Jacques. – Siedź tu spokojnie córeczko, dopóki nie wrócę. Stephen polecił Vernetowi wyprowadzić grubasa, sam został jeszcze przez chwilę w pokoju, sam na sam z dziewczyną. Vernet był pewien, że jego towarzysz przywiązał małą do łóżka. Przeszli przez podwórze, Jacques bez rozkazu oparł dłonie na dachu samochodu i pochylił się. Widać nie pierwszy raz był w takich opałach. Stephen błyskawicznie wyciągnął mu z kieszeni kluczyki od mercedesa, obszedł samochód i otworzył drzwi od strony kierownicy. Vernet stał za Jacquesem z lufą rewolweru lekko opuszczoną ku dołowi. Był pewien, że jeśli tamten zacząłby uciekać – nie strzeli. Stephen otworzył wszystkie drzwi. – Siadaj – pokazał Jacquesowi miejsce koło kierowcy. Gdy tylko gruby wgramolił się do środka, sam zajął miejsce z tyłu, za jego plecami. – Za kierownicę – skinął na Verneta, zatrzaskując tylne drzwi i blokując przednie. Rewolwer trzymał na wysokości szyi knajpiarza, w odległości nie większej niż pół centymetra. Vernet z ulgą wcisnął rewolwer za pasek od spodni i wślizgnął się do auta. Stephen podał mu kluczyki.. – Prowadź, stary – trącony lufą rewolweru Jacques ocknął się z zamroczenia. – W lewo, potem znów w lewo i druga w prawo – dyktował kierunek jazdy. Jechali coraz szerszymi, bardziej zatłoczonymi i lepiej oświetlonymi ulicami. Przebili się z trudem przez centrum, z obu stron otoczeni przez posuwające się w żółwim tempie samochody. Stephen siedział teraz pochylony do przodu, jakby szeptał Jacquesowi coś na ucho, zasłaniał sobą rewolwer. Znów wydostali się na przedmieście, z drugiej strony miasta, wyjechali na autostradę, ale zaraz ją opuścili, kierując się jakąś boczną drogą na północ. Chyba zbliżali się do celu, bo nagle Jacques odzyskał dawną gadatliwość. – Chłopaki – mówił – cofnijcie się. Nie wyjdziecie z tego cało. Szef jest bardzo podejrzliwy. W całym kraju tylko parę osób wie, kim jest Jednooki. I nikt więcej się nie dowie. Już paru takich jak wy spłynęło Skaldą do morza. – Stul pysk – znudzonym głosem wtrącił Stephen. – Rozpraszasz mnie, a myślałem właśnie o rzeczach wzniosłych. Jak cię to nie bawi, to możesz się wypisać. Żadna sprawa. Dowieziesz nas na miejsce, pokażesz gdzie i do żony, pod pierzynę. Tylko samochód ci na razie zabierzemy. Aha, i daję ci słowo, że nikt się nie dowie, skąd mieliśmy adres. W porządku? Jacques usiłował się obrócić, ale zimna lufa rewolweru wskazała mu właściwy kierunek patrzenia. Mimo to był zadowolony. – Dziękuję – powiedział – jesteś równy chłop. – Tylko mi się nie oświadcz. Nie jestem wolny. Daleko jeszcze? – Dojeżdżamy. Vernet patrzył tępo w szosę umykającą spod kół i starał się nie myśleć, co będzie dalej. – Stań – Jacques brodą pokazał przed siebie. – To tutaj. Za tym murem. Nacisnął ostro hamulec, zjechał w prawo, na pobocze. Mercedesem zakołysało. – Zgaś światła, wyłącz silnik – mechanicznie wykonywał rozkazy. – Cześć, Jacques, jesteś wolny – Stephen cofnął rewolwer. – Pozdrów żonę i córkę. Grubas wytoczył się z auta i po chwili zniknął w mroku. – Co teraz? – zapytał Vernet. – Teraz zrobimy sztuczkę – Stephen zdejmował pokrowce z siedzeń – i poczekamy. Sztuczka polegała na tym, że uformowali z pokrowców coś przypominającego sylwetkę ludzką i manekin ten umieścili za kierownicą. Potem odeszli kilka metrów w tył, wpełźli w gęste krzaki i położyli się na mokrej trawie. – Mamy 15 minut – wyszeptał Vernetowi do ucha Stephen – na sprawdzenie Jacquesa. A teraz – wyjął z kieszeni garść nabojów – naładuj swój rewolwer. – Jak to? Przecież… – O nieszczęśliwy wypadek z bronią naładowaną łatwo. Bałem się, że sobie przestrzelisz nogę. Vernet nic już nie powiedział. Coraz mniej rozumiał postępowanie Stephena. |