 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Podróż trwała tylko chwilę. Z trudem wygramolił się z łodzi, mocząc sobie najlepsze wyjściowe ciżmy. Idąc w stronę zamkowych murów układał w myślach mowę mającą przekonać króla, że nie warto pochopnie częstować go strzałą między oczy. Kiedy dotarł do bramy, wyciągnął z sakwy długi, cętkowany muszymi bździnami róg, własność rodu już od pokoleń – i z pewnością od pokoleń nie używany – i potężnie zadął. Na dźwięk rogu na blankach ukazały się postacie strażników z kuszami wycelowanymi w biednego Tristana. Czerwone plamki światła laserowych celowników skupiły się dokładnie pośrodku jego czoła i aby nie zemdleć, musiał powtarzać sobie w duchu: Nie jestem glinianą figurką na wiejskiej strzelnicy, nikt nie będzie do mnie strzelał, nie jestem glinianą figurką… W oknie baszty pokazała się głowa w koronie. Sam król – pomyślał Tristan, coraz bardziej zaniepokojony. – To jest morderca Morhołta? – zapytał król – Czemu on tu stoi? Czego chce? Kanclerzu? Stojący obok kanclerz tylko wzruszał ramionami. – Przybłędo, chcesz w pojedynkę zaatakować, szturmem zdobyć zamek, a nas wyciąć w pień? – zwrócił się władca do Tristana – Myślisz, że jesteś pieprzony Charles Bronson? Mister Majestyk, hę? – Najjaśniejszy Panie! – odezwał się nasz bohater nieco drżącym głosem, ocierając rękawem pot z czoła – przybyłem do tego królestwa, by zabić przerażającego gada, okrutnego smoka, który od lat gnębi twoich poddanych i niszczy twe włości. Niestety, twój syn, dzielny Morhołt sprzeciwił się temu, wciskał mi jakieś ekologiczne brednie o ochronie zagrożonych gatunków, sam wiesz, panie, że młodzi są podatni na takie nowomodne bzdury, przychodzące do nas zza oceanu – więc musiałem go usunąć dla dobra twego państwa. Tylko to z niego zostało – rzucił pod bramę sklonowaną rękę. Król był wyraźnie na granicy wybuchu, ale zaciekawiły go ostatnie słowa Tristana. – A gdzie reszta ciała? – zapytał. – Wrzuciłem do wody. Rybki mnie prosiły. Takie małe. Z zębami. Dużo rybek i dużo zębów. Na twarzy króla pojawiły się fioletowe plamy. – Teraz idę zabić poczwarę – mówił niezwykle szybko Tristan, odliczając sekundy pozostałe do jego nagłej i zupełnie spodziewanej śmierci – Wrócę po nagrodę. Zwykle biorę tradycyjną stawkę, ale tym razem zrezygnuję z połowy królestwa – mała rekompensata za Morhołta. Korzystając z tego, że słuchaczy wbiła w osłupienie krańcowa bezczelność tej przemowy, Tristan odwrócił się i świńskim truchtem popędził przed siebie, byle dalej od zamku i kuszników. Kiedy król odzyskał mowę, rzekł: – No dobra. Poczekamy. Na razie weźcie rękę i sprawdźcie, czy to na pewno Morhołt.
Skryty za pniem potężnego dębu Tristan badawczo zerkał na zamek, nie do końca jeszcze wierząc, że nadal żyje. Z niekłamaną zazdrością myślał o uzbrojeniu królewskiej drużyny i spoglądał na swój wierny miecz, co prawda z dobrej krasnoludzkiej stali – ale jakże mizerny w czekającym go spotkaniu ze straszliwym smokiem. Musi mi dziś wystarczyć – stwierdził w myślach – a na przyszłość kupię sobie taką fajną kuszę z automatycznym ładowaniem i celownikiem laserowym. Powlókł się wąską ścieżką w kierunku pobliskich pagórków, gdzie leżała smocza grota. Dojście na miejsce zajęło mu nie więcej niż piętnaście minut – to był niewątpliwy plus niewielkich państewek – wszędzie było blisko. Bo przecież każde królestwo musiało mieć swojego smoka, tak jak własnego złego czarownika i dobrą wróżkę, malownicze ruiny, w których straszy, szklaną górę, chatkę na kurzej łapce, świniarka, śpiącą królewnę, sierotkę Marysię – i, rzecz jasna, siedmiu krasnoludków. Bez tych podstawowych gadżetów zwyczajnie nie dało się kierować tradycyjnym średniowiecznym państwem (nieco później, gdy zaczęto pojmować tradycję w nieco inny sposób, typowymi elementami krajobrazu zaczęli stawać się Supermenowie, Załogi G, no i klonowany w tysiącach egzemplarzy Miś Kolargol, więc przemytnicze wehikuły czasu pracowały pełną parą). Przy wejściu do jaskini Tristan zatrzymał się, sprawdził, czy miecz łatwo wychodzi z pochwy i jest wystarczająco naostrzony, oraz czy mu się nie podwinęła kamizelka smokoodporna. Wszystko było w najlepszym porządku, więc wszedł do środka. Smród smoczego cielska nieomal powalił go na ziemię, dlatego mrucząc pod nosem „rycerz potrafi!” wyjął z kieszeni stoppery i całkiem niezgodnie z przeznaczeniem wepchnął je w dziurki od nosa. Pomogło. Po przebyciu kilkunastu jardów krętym korytarzem ujrzał smoka. Jego ślepia jarzyły się nieco zmętniałym szkarłatem, z nozdrzy buchał dym. Kiedy wzrok gada spoczął na nim, znacząco położył dłoń na rękojeści miecza. Smok z dezaprobatą pokręcił łbem, zupełnie nie zdradzając ochoty do walki. Tristan nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. – Domyślam się, co chcesz mi powiedzieć – powiedział z silnie nosowym akcentem – Chcesz zaproponować mi układ. Smok zaczął ochoczo potakiwać. – No dobrze, tak właściwie wcale nie muszę cię zabijać. Myślisz, że mi zależy? Zastanówmy się. Być może wystarczyłoby, gdybyś wyniósł się stąd na jakieś dwa, trzy tygodnie, a potem wrócił pod innym imieniem – rzekł Tristan do smoka – Ale, przykra sprawa, ja nie lubię kłamać. Więc może jednak cię zabiję? Jednak z drugiej strony… Jak widzisz, usilnie próbuję znaleźć jakiś kompromis. Ach, wiem. Czasami duża ilość złota kompletnie zaćmiewa mój umysł i mam wtedy problemy z rozróżnieniem prawdy i fałszu. Musisz mnie zrozumieć, staram się być elastyczny. Do rzeczy: co ja będę z tego miał? – Klucz do skarbu – odpowiedział smok bez zająknienia – A tak przy okazji – coś dziwnego wyłazi ci z nosa. I niewyraźnie gadasz. – Nie twoja sprawa – warknął Tristan – Jaki skarb? Złoto? Klejnoty? Obligacje skarbowe Ancient Bank of England? – Nie, nie. „Skarb” w przenośni. W wynajętej przeze mnie skrytce w City Bank jest schowany ciężki bojowy kombinezon Earth Defence Forces z dwudziestego ósmego stulecia, do tego wielozadaniowy karabin szturmowy Mk330 z granatnikiem, rozpylaczem, laserem i działkiem plazmowym, ze sporym zapasem amunicji, wszystkie akumulatory naładowane. Dla mnie, niestety, bezużyteczne. Przewidziałem taką sytuację jak teraz, więc w skrytce jest też list ze szczegółową instrukcją obsługi tego sprzętu. To wszystko może być twoje, bez wątpienia przyda ci się w nadchodzących ciężkich czasach. Zapewni ci przewagę na każdym polu bitewnym. Co ty na to? – Hmmm… – rozmarzył się Tristan, na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech – Nie będę ukrywał, jestem zainteresowany. Ale jaką mam gwarancję, że nie kłamiesz? Smoki, jak piszą, to podstępne plemię. – Nie bądź śmieszny – odpowiedział gad z politowaniem – Mikroprocesorowego klucza kodowego City Bank w żaden sposób nie da się podrobić, a jak połączysz klucz z notebookiem przez USB, to możesz sprawdzić zapisaną po ostatnim zamknięciu zawartość skrytki. – Pokaż ten klucz – powiedział Tristan, wyciągnął z sakwojażu swoją Toshibę i wczytał zapisany JPEG. Wszystko się zgadzało, kombinezon i karabin były w skrytce, wyglądały na autentyczne. Szansa, że smok robi go w jajo była minimalna – Umowa stoi. Pamiętaj, masz tu nie wracać przez co najmniej dwa tygodnie, a potem przedstawiaj się, z łaski swojej, innym imieniem. Odpoczynek dobrze ci zrobi, nie najlepiej wyglądasz. Gdy będziesz wybywał, przeleć nad zamkiem, tak, żeby król cię zauważył. Smok pokiwał łbem. No dobrze – pomyślał Tristan – Nie taki smok straszny, jak go Tolkien opisuje. Teraz po Izoldę – i do domu.
Starym rzymskim traktem poruszał się zbrojny oddział. Pięćdziesięciu rycerzy, trochę giermków i czeladzi, dwustu pieszych wojowników, kilkudziesięciu cieśli i drwali biegłych w budowie machin oblężniczych – i cała kupa żołnierskich kurew, potocznie zwanych markietankami, z bandą rozwrzeszczanych bachorów. Jakże typowe. Na czele kolumny jechał książę w koronie polowej, w otoczeniu kilku rycerzy i jednego wymoczka. – Ty, profesor, nie mieszaj się do walki – mówił książę do wymoczka – Chroń dobrze tę swoją wielką banię na karku. Profesor bez wielkiej bani na karku, czyli profesor odbańczony – tu zarechotał z jego zdaniem śmiesznego żartu – na nic się nam nie przyda. Książę był w dobrym nastroju. Po miesiącach żmudnych poszukiwań, przeczesywaniu kraju wdłuż i wszerz, wydaniu góry złota na szpiegów i informatorów, udało się zlokalizować siedzibę swego największego wroga – i właśnie tam dojeżdżali. Dochodziło już południe, sierpniowe słońce piekło niemiłosiernie, gdy skończył się las po obu stronach drogi i wjechali na otwartą przestrzeń. Po lewej, za obszerną łąką zarośniętą bujną trawą, jakieś pół kilometra od nich stał obronny zamek zdecydowanie pozytywnie odbiegający od typowych w tamtych czasach, podupadłych, rozpadających się starych rzymskich fortec. To znaczy pozytywnie dla będących w środku. Dla oblegających wręcz odwrotnie. – No, jesteśmy wreszcie na miejscu – powiedział książę, rozglądając się dookoła – i stwierdzam, że nie będzie łatwo. Podjechali nieco bliżej, lecz nie na tyle blisko, by znaleźć się w zasięgu łuków i katapult obrońców. Książę kazał rozbijać obóz, ścinać drzewa na machiny oblężnicze, złupić pobliskie wioski w poszukiwaniu prowiantu, poszukać jakiegoś strumyka – słowem, zająć się logistyką. Sam zaś wezwał zaufanych rycerzy na naradę wojenną. Długo oglądali budowlę, skupiając uwagę na kluczowych punktach – dwóch narożnych basztach i jednej centralnej, wznoszącej się nad bramą, skąd oblegani mogli zasypać napastników mrowiem skał, drobnych kamieni i polnych, narzutowych głazów – oraz wrzącym, śmierdzącym moczem, który to odbierał chęć walki najmężniejszym. – Może by tak wysadzić je prochem? – zapytał jeden z rycerzy. – Tak, to dobry pomysł – odrzekł książę i zamyślił się głęboko. Po chwili wykrzyczał – Głupcze, skąd weźmiesz proch w szóstym stuleciu? Nieszczęśnik został obrzucony wiązką wyszukanych przekleństw, w czym władca był naprawdę dobry. – No tak, zapomniałem – wymamrotał pod nosem zbluzgany rycerz. – Chińczycy znają już proch – autorytatywnie stwierdził profesor, wtrącając się do rozmowy. – Już znają albo wynajdą za dwieście lat – warknął książę – Tobie się zawsze wszystko miesza w łepetynie, profesor. A zresztą – ostatni raz Europejczyk widział Chińczyka po bitwie pod Carhae, a to było Caesare consulo. – Traiano augusto też spotykały się te dwie cywilizacje… – Cisza! Nie rezonuj! – krzyknął książę – lepiej powiedz, czy sam potrafisz zrobić proch? Ten zamek stoi tu i teraz, a nie za Trajana. – Teoretycznie… – Teoretycznie – przerwał mu mocno już rozeźlony książę – to ja potrafię unieść na ptaku pięciometrową rurę, a w prakty…o kurde! Zamilkł, bo znienacka ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Szaleńcze drgawki poprzewracały wszystkich, widok przesłonił tuman kurzu, słychać było przeraźliwe rżenie wierzchowców i modlitwy do najróżniejszych bogów. Po kilkunastu sekundach ziemia uspokoiła się, a kiedy opadł pył zobaczyli, że zamkowe wieże zawaliły się, większość muru również, a gruzy prawie dokładnie zasypały fosę. – Trzęsienia ziemi zdarzają się w tej części Europy średnio raz na stulecie – spokojnie powiedział profesor, przecierając zakurzone binokle. – To trzeba było wyprorokować to, które zdarzyło się przed chwilą, a nie głupio pieprzyć o Chińczykach, prochu i Trajanie! – wywrzeszczał poobijany książę zbliżając się do profesora. Czuł, że nie wytrzyma i za moment trzaśnie go bojowym toporem przez pysk, byle go więcej nie słyszeć i nie oglądać, lecz gdy szykując broń podszedł bliżej i zobaczył krótkowzroczne oczka skryte za butelkowymi szkłami okularów i chudą, trzęsącą się dupinę w krótkich portkach, zrobiło mu się żal, machnął ręką, odwrócił się i krzyknął na rycerzy, by przygotowywali się do szturmu.
|