 | ‹Miasto Grzechu #5: Ten żółty drań›
|
DG: Popatrzcie na niektóre szorciaki, jak są paskudnie narysowane albo „Rodzinne wartości”. Nie mówiąc już o raczej słabej fabule w tym albumie. JO: Mi się rysunki w „Rodzinnych wartościach” bardzo podobają, bardziej niż w „The hard goodbye” [czyli w pierwszy tomie „Sin City” – dop. TK], że użyję nowego tytułu. DG: Rysunki w „Rodzinnych wartościach” to popłuczyny po „ Żółtym draniu” i „The hard goodbye”. JO: W pierwszej historii widać, że Miller poszukuje; to właśnie tam niektóre panele wyglądają najgorzej, są czasami zagniecione do bólu. Potem Miller znalazł swój styl, utrzymywał go gdzieś przez dwa tomy i poszedł szukać dalej. Ten późniejszy styl podoba mi się mniej, ale ma swój urok, zwłaszcza chlapany z pędzla śnieg. DG: Ja na to patrzę inaczej. Dla mnie w „Żółtym draniu”, „The hard goodbye”, „A dame to kill for” Miller się stara, zaś w „Krwawej jatce” mniej, a w „Rodzinnych wartościach” i niektórych szortach to już chyba ziewał nad planszami. TK: Może kasy potrzebował. DG: Nie przyłożył się do „Krwawej jatki” aż tak bardzo, natomiast „Rodzinne wartości” są po prostu puszczone. TK: Czyli co, „Sin City” trochę się załamało pod wpływem własnej popularności? JO: Nie wiem, czy ta seria jest aż tak strasznie popularna, w końcu Dark Horse [wydawca w USA – dop. TK] to wydawnictwo, które utrzymuje się na licencjach. TK: To skąd ta cała otoczka wokół „Sin City”? Cały medialny hype? JO: Nie mówię, że seria nie jest popularna, tylko że nie jest aż tak popularna, jak nam się wydaje. DG: Skąd hype? Przez Kreczmara. JO: Widziałem kiedyś hasło na IMDb [internetowy serwis filmowy – dop. TK], że „Hellboy” to taki mało znany komiks jest, a nam się wydaje, że nie wiadomo co. W końcu i „Sin City”, i „Hellboy” nie zarobiły nawet 100 milionów baksów. DG: Porównując, ile osób zna „Hellboya” czy „Sin City”, a ile osób zna „X-menów” i inne promienie z tyłka, to faktycznie. TK: Z tym, że „Sin City” ma chyba większe szanse. Stoją za nim takie nazwiska, że głowa mała. JO: Jak na taką plejadę gwiazd to bez rewelacji. TK: Ciekawe czemu takie gwiazdy zgodziły się na adaptację komiksu. JO: Czytałem wywiady. Na przykład Bruce Willis powiedział, że „Sin City” bardzo lubi i ceni. DG: Ciekawe co najpierw przeczytał – komiks czy scenariusz? JO: Mówił, że od dawna zna serię. Zresztą w filmie nie było scenariusza. Nawet faceci od efektów dostali tylko komiksy do łapy. TK: Jak Miller stał obok, to po co komu był scenariusz? JO: Miller mówił Rodriguezowi „a może by to nakręcić inaczej?”, a Rodriguez mówił mu, że nie, bo dokładnie tak to jest w komiksie. Przez co pojawiają się teraz zarzuty, że w filmie są niepotrzebne dłużyzny i pewna sztuczność. TK: I wychodzi, że Miller jest twórcą poszukującym, a Rodriguez skostniałym konserwatystą. DG: Hmm… może to jest jednak pewien błąd, może by lepiej wyszły niektóre sceny. TK: Miller ostateczne ma pewne doświadczenie filmowe, m.in. staruteńkiego „Robocopa” robił. JO: W „Sin City” aktorzy nie mieli marginesu na wyszumienie się. Są takie sceny, w których Marv idzie w deszczu i gada do siebie. W komiksie to daje radę, ale w filmie? Nawet nie ma co filmować, skoro jest tylko deszcz. DG: Marv cały czas gada do siebie, i faktycznie w filmie też Marv łazi po deszczu i gada do siebie. JO: Ale to jest taka ewidentnie długa scena. TK: Jakby nie gadał, to ortodoksyjni fani by marudzili. JO: Tacy jak Rodriguez. I tak film jest deczko przycięty i pełna wersja będzie na DVD. TK: W efekcie czego mamy podobno adaptację doskonałą. Z wadami oryginału. JO: Niedoskonałą! Striptizerka Nancy nie pokazała cyców! Co to za striptizerka? TK: Skandal! Czyli mielibyśmy adaptację doskonałą, ale cholerna purytańska mentalność Amerykanów stanęła na przeszkodzie. JO: Mogli zatrudnić mniej znaną laskę i ją fachowo rozebrać, a nie strzelać taką amatorszczyznę w filmie Millera – zwolennika braku cenzury, i to w filmie dla dorosłych – rated R.  | ‹Miasto Grzechu #6: Rodzinne wartości›
|
DG: Nie mówiąc o tym, że tylko aktorka grająca Shellie pasuje do roli, a reszta to jakieś kosmiczne pomyłki. Nancy – Alba nadaje się do filmów o problemach amerykańskich licealistów, co nie mają z kim iść na bal, a laska grająca Goldie jest raczej mało ładna. TK: Przynajmniej szybko ginie, he, he! Z Bruce’a Willisa to też żaden Hartigan z pyska. DG: Tyle że Hartigan mimo wszystko w roli jest wiarygodny, a Alba jest po prostu plastikowa. JO: To już kwestia gustu poniekąd. Gustu Millera i Rodrigueza przede wszystkim. TK: To zbliżając się do finału – Kreczmar? DG: Czyli przechodzimy do nabijania na pal i przypiekania żywym ogniem. TK: Jarek, jaki ten komiks jest naprawdę? Językowo oczywiście, bo my znamy tylko wersję zkreczmarzoną, a może to w rzeczywistości historie o czymś zupełnie innym. DG: O przepraszam, ja czytałem szorciaki w oryginale JO: No, nie da się ukryć, że nasza wersja jest równo schrzaniona. W zasadzie po polsku czytałem tylko jedynkę, tam są kompletnie pomylone zdania. Kreczmar zupełnie nie rozumiał, o czym ci ludzie gadają… TK: Czyli można spokojnie iść na film i poznać nową historię. JO: …zachwiał jakże istotną dla Millera powtarzalnością. Jeśli jakieś zdanie przewija się ileś razy w trakcie komiksu dokładnie w tym samym brzmieniu, to Kreczmar tłumaczy za każdym razem jak mu wyjdzie. Poza tym Miller pokazuje penisy, ale nigdy nie użył w komiksie ani jednego mocnego wulgaryzmu. Nawet mu kiedyś Darrow zrobił dowcip i dopisał na planszach masę wulgaryzmów – w „Hard Boiled”. DG: Poza tym mam wrażenie, że Kreczmar nie rozumie kontekstów wypowiedzi, tak jakby tłumaczył sam tekst, nie patrząc na rysunki. TK: Dostaliśmy autorską wersję tłumaczenia autorskiego komiksu Millera. DG: Nie mówiąc już o tym, że czytając oryginał, miałem wrażenie lekkości dialogu, a Kreczmar pisze zdania nieforemne, toporne, z dziwnymi połączeniami składniowymi, tak trochę „po polskiemu”. TK: Twardzielskie takie. JO: Wersja Kreczmara to właśnie toporne tłumaczenie w pełnej krasie. Nie mówiąc już o zmianie czasu z teraźniejszego na przeszły; kiedy opowiada swoją historię Marv, po śmierci? DG: No i dodajmy jeszcze te cudownie częste w polszczyźnie wyrażenia, jak: damulka, girlsy i jeszcze kilka by się znalazło. JO: Ble… TK: Nie kończmy na taką pogrzebową nutę. JO: Przykład taki jeden, co się będę dużo męczył, zaraz przed śmiercią Marv mówi: „W samą porę, jeśli mnie zapytacie”, a po polsku „Nadeszła ta cholerna chwila. Jeśli wiesz, co mam na myśli”. DG: Za co jeszcze się należą baty Egmontowi, to polskie onomatopeje wlepione bez sensu w komiks. Jakieś „wziuuut”, „bum, bum”, „chrzęst”. TK: U Millera na szczęście onomatopeje są często tak wpisane w komiks, że trudno je zepsuć… Może lepiej by było, gdyby „Sin City” nie ukazało się w tym pięknym kraju, niż żeby ukazało się takie oszpecone? JO: Drukarsko też oberwało się temu komiksowi: jak się pojawia kolor, to od razu jakość edytorska pada na twarz, a te kolory na każdej stronie są inne. Zamiast ręcznie robionej czcionki mamy font z komputera, i to marny, który pasuje do sytuacji jak pięść do nosa. Tam gdzie Egmontowi się chciało, to „Sin City” zepsuli. TK: Dobrze, że to lenie. Zresztą wszystko to dla dobra czytelnika, bo by przecież nic nie zrozumiał. JO: Dla dobra czytelnika to w amerykańskim wydaniu „Trylogii Nikopola” były podpisy pod kadrami tam, gdzie bali się ingerencji w obrazek. DG: Panowie, a co sądzicie o nieprawdopodobieństwach w „Sin City”. Na przykład, w co najmniej dziwnej scenie, gdy Marv wspina się po gładziutkim wieżowcu do mieszkania Lucille albo gdy Hartigan usztywnia szyje i nie ginie przez powieszenie. Dziwne patenty, co? TK: To z Hartiganem to wyjątkowe naciągnięcie. Taka zemsta zza grobu. JO: No to co? To jest komiks, w którym samochody latają, Hartigan na samym początku dostaje ileś kulek i wstaje. TK: Wiem, wiem. Poza tym diablo mi się podoba jak to jest rozegrane. Daniel, może Hartigan zamiast strzelania z oka ma moc usztywniania karku. DG: Latające samochody są do przełknięcia, natomiast wstawanie po iluś kulkach nie jest niemożliwe, to kwestia tego co uszkodziła kula. Natomiast wieszanie? Nie dość, że się uratował, to jeszcze grubasa i konusa na kwaśne jabłko sprał. TK: Bo to był gość! Kulom się nie kłaniał i karku nie zginał. JO: W „Lucky Luke’u” główny bohater powiesił się na wieszaku na ubrania! DG: Ale „Lucky Luke” to chyba inna konwencja. DG: Jeszcze jedna rzecz mnie nurtuje. Czy Miller ma jakieś skrzywienia a propos nacjonalizmu? Zwróciliście uwagę, ile tam się swastyk przewija? Może to jest po prostu nieodłączne w Mieście Grzechu? Panienki takie kolczyki noszą i ktoś sobie tatuuje swastykę na czole? Znak szczęścia?  | ‹Sin City: Miasto grzechu›
|
TK: To do podejrzeń Millera o mizoginizm i homoseksualizm dochodzi nacjonalizm. DG: To idzie dalej, w DKR mutanty też chyba mają swastyki. TK: Właśnie chciałem to wyciągnąć. Mutanty to jeszcze swoją drogą, ale w DKR chodzi o rozwalanie zastanego systemu i rządy silnej reki. Tylko w roli wodza narodu jest Batman, he, he. DG: No i co, jak to rozwiązać? Swastyka pojawia się jako ozdoba, tatuaż u cyngla… JO: …i broń. DG: …i broń. TK: Podsumowując, czemu czytać „Sin City” skoro tyle w nim mniejszych i większych głupot? DG: Głupoty trzeba potrafić podać tak, by nie raziły i to się Millerowi udaje, i to nawet bardzo zgrabnie, bo Miller świetnie operuje rysunkiem jako narzędziem narracyjnym i rysuje fajne panienki… TK: …bo głupoty w wykonaniu Millera bawią. DG: Puenta? JO: Pisanie, że „Sin City” jest kamieniem milowym to bufonada, ale to dobry komiks jest, narysowany nietypowo. Szkoda tylko sobie nerwy psuć na polskie wydanie, tym bardziej, że teraz dostępnych jest dużo sklepów z amerykańszczyzną. Podsumowując, kupujcie „Sin City” w oryginale, liternictwo z ręki, teksty składne, najgorszym wulgaryzmem jest „son of a bitch”. DG: Idźcie do kina albo przeczytajcie komiks. TK: Albo jedno i drugie. A Kreczmar niech pójdzie na film i nauczy się jak tłumaczyć. DG: Dzięki Jarku za rozmowę. JO: Dzięki. |