Niech ktoś to wreszcie powie. W większości swojej masy hip-hop jest muzyką przerażająco pustą, pozorowaną do tego stopnia, że wielu odmawia jej prawa bycia nazywaną muzyką. W warstwie tekstowej żenująco prostacka – a jednak ma ogromną liczbę zaprzysięgłych wyznawców. Wierzcie lub nie, ale w lutym kupiłem pierwszy w życiu sprzęt CD i od tej pory maniakalnie kolekcjonuję płyty. Nie to żebym wcześniej w ogóle nie słuchał muzyki, ale mój zbiór kaset był raczej skromny, ostatnio coraz rzadziej do nich zaglądałem, a nieznajomym z mieszaniną zażenowania i poczucia inności przyznawałem, że jestem muzycznym dyletantem. Kupno odtwarzacza okazało się dla mnie – nieco atechnicznego – rzeczywiście rewolucją: pewnie wszyscy już dawno się przyzwyczaili do faktu jak wygodnie zmienia się ścieżki na płytce, bez konieczności denerwującego czekania, aż taśma przewinie się do odpowiedniego utworu. Specjalistą pewnie nadal nie jestem, natomiast moje poczucie inności nasiliło się. Poza bowiem pewnymi odstępstwami (spróbuję przekazać to, o co mi chodzi nie szafując nazwami konkretnych wykonawców) słucham rocka. W różne strony – metal, punk, hard, progresywny, w każdym razie gitara i perkusja muszą być najważniejsze. Nie ma w moim słuchaniu wiele ideologii. Najbliżej mi chyba do punków – choć akurat ta muzyka najłatwiej zbacza w stronę muzycznego banału – ale nie mógłbym, wzorem Johnny’ego Rottena, nosić koszulki „Pink Floyd – I hate it”. Byłem, co prawda, na tegorocznym Jarocinie (pod głębokim wrażeniem rewelacyjnej atmosfery), ale moje preferencje zależą od muzycznego wyrafinowania, a nie wyznawanych przez poszczególne frakcje wartości. Skąd poczucie inności? Chronologicznie wygląda to tak. Kilka lat temu w muzycznym obiegu królowało techno i byłem wówczas przekonany, że gusta masowej publiki sięgnęły dna – nic mniej wartościowego chyba już się wymyślić nie da. Ze zdumieniem słuchałem o wielogodzinnych sesjach w dyskotekach i na wolnym powietrzu, podczas których ludzie pozwalali się atakować jednostajnemu beatowi w towarzystwie banalnej linii melodycznej z syntezatora. Któregoś razu poznałem nastoletniego chłopaka – syna znajomych. I to od niego usłyszałem zdanie, że „hip-hop jest super”. Moje pojęcie o tej muzyce pochodziło głównie od małoletnich sąsiadów, z których okien hip-hop docierał do mojego pokoju. Wyglądało to na sezonową i raczej niszową twórczość. Minęło kilka lat, podczas których z konsternacją obserwowałem rosnący zasięg zjawiska. Dwa lata temu znajoma licealistka, gdy ironicznie stwierdziłem, że jeszcze rok i o hip-hopie wszyscy zapomną, stwierdziła, że na jej wyczucie zjawisko się utrzyma. O sile rażenia niech świadczy fakt, że osoba ta – generalnie erudytka – nie słyszała nie tylko o Queen lub Deep Purple, ale nawet o Dire Straits czy Metallice. W międzyczasie przepracowałem kilkanaście miesięcy w szkole, mając świetną okazję przyjrzenia się młodszej młodzieży. „Ze wszystkich stron jak motyw ten sam słyszysz dźwięk” – mówiąc słowami piosenki Karela Kryla. Hip-hop, ziomal, zajawka, zioło. Powtarzalność, zamknięcie, zawężenie pola widzenia. Ślepa wiara w to, że nie ma nic innego, więc nawet nie warto sprawdzać, nie mówiąc już o szukaniu. Jak zrozumieć sukces hip-hopu? Zaczynając od najbardziej widocznej warstwy, czyli jak to brzmi, stwierdzam kpinę z muzyki. Nie tylko z jakiejkolwiek harmonii muzycznej, ale przede wszystkim z odkrywczego ducha. Słyszę (z radia, z TV, z samochodowych sub-wooferów) monotonny rytm, sporadycznie uzupełniony prostackimi wstawkami melodycznymi i samplami, do tworzenia których, jak mnie oświecił przyjaciel, służą programiki z darmowych płyt-insertów. Teksty na ogół nie są lepsze, co jest o tyle dziwne, iż hip-hopowi twórcy roszczą sobie pretensję do przekazania czegoś ważnego. Być może jest to kwestia zamierzonego uproszczenia przekazu, aby dostosować go do statystycznego odbiorcy. Generalnie teksty stopniem wyszukania zwykle nie odbiegają od melodii. Zręcznie operują uproszczeniami, dziecinnymi rymami, treściową kliszą i formalnym szablonem. W dodatku są podbudowane dwuznaczną ideologią, jako że odwołujący się do slumsowo-blokowiskowo-proletariackich korzeni hip-hopowcy nader chętnie pozują do zdjęć (w teledyskach i na plakatach) na tle omdlewających na ich widok panienek i luksusowych samochodów. Jak to jest, że poszukujących sensu w świecie nastoletnich i starszych odbiorców to nie razi? Obawiam się, że wyjaśnienie jest zaskakująco proste i da się wyprowadzić z najbardziej podstawowej zasady: kasa rulez. Nie chciałbym się zagalopować w ocenie destrukcyjnego wpływu muzyki i słów. Widzę, że melodeklamowane teksty, wzmocnione charakterystyczną, przemądrzałą gestykulacją, są przyjmowane jak prawda objawiona. Prawdopodobnie dlatego, że nie wymagają obróbki myślowej i są względnie łatwo przyswajalne. Nie wiem jak wśród starszych odbiorców (pewien człowiek, którego podwoziłem na stopa, twierdził, że choć słucha tylko rocka, dostrzega pewne wartościowe nurty hip-hopu), ale do pewnego momentu hip-hop sieje spustoszenie. Popularność wynika właśnie z prostoty, łatwości odbioru, pozorów głębi, a jednocześnie przekonania, że każdy może coś tu osiągnąć – wystarczy pecet i kilka złotych myśli. Na tym tle rock jest niemal dokładnym przeciwieństwem. Stwierdzenie, że coś jest hip-hopowe jest równie proste jak stwierdzenie, że słup to słup. Z rockiem jest zupełnie inaczej – jest wszechstronniejszy, wielonurtowy i nie zawęża pola widzenia. Tymczasem proste porównanie wygląda tak: hip-hopowiec nie słyszał o innych typach muzyki, choć o hip-hopie słyszeli chyba wszyscy (ach, potęga marketingu). Hip-hopowej melodeklamacji, w której znudzone głosy wykonawców są niemal nie do rozróżnienia, rock przeciwstawia całkowitą antykonwencjonalność w wykorzystaniu wokalu. Inteligentnie zastosowany klasyczny zestaw gitara-bas-perkusja (wzbogacony ewentualnie o klawisze) tworzy nieograniczone możliwości współbrzmienia i kontr-brzmienia, które powodują, że np. Alanis Morrisette i The Ramones tak pięknie się różnią, a jednak są w tej samej strefie muzycznej. No i podstawowa różnica u źródeł – o ile rock z założenia zmierza do stworzenia czegoś nowego (zbyt daleko posuwający się naśladowcy szybko wypadają z obiegu), to hip-hop programowo ogranicza się do kopiowania, literacko natomiast ograniczony jest możliwościami intelektualnymi poetów z najnowszego wysypu. Porównajcie teksty Eminema i Jima Morrisona albo Peji i Ryśka Riedla… Porównajcie też popowe klasyki z ich hip-hopowymi coverami – specyficzną formą plagiatu. To był zdecydowanie tekst pod tezę. Widzę kolejnego „twórcę”, który mądrzy się na ekranie telewizora, wzruszam ramionami i mówię, „co ty powiesz koleś… no, no, udało ci się zrymować porobiło z było i dojść do odkrywczego wniosku, że życie jest kurewskie”. I jeszcze jedna konstatacja: ja też byłem małolatem i słuchałem różnych głupot. Dojście do Queens of the Stone Age zajęło mi sporo czasu – ale bez obaw, to jest możliwe i nie boli. Czy próbuję coś narzucić? Ależ skąd. Boję się tylko tego, co nadejdzie po hip-hopie. Po etapie deklamowania pojedynczych zgłosek do jednorodnego rytmu może to być… cisza. |