Temat był wałkowany na wszystkie możliwe sposoby. Obcy w przyszłości, obcy mali i duzi, źli i dobrzy, mordujący i ratujący ludzkość. Moda na przybyszów z kosmosu ma swoje początki w książce „Wojna Światów” Herberta George’a Wellsa z 1898 r. i jej ekranizacji z roku 1953. Widać historia zaczyna zjadać własny ogon, bo zamiast dalej czerpać z niezapomnianej „Wojny…”, bezwstydnie zabiera się za robienie kolejnej ekranizacji powieści Wellsa. A opieranie się na tak starych rozwiązaniach fabularnych zawsze niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwa.  |  | ‹Wojna światów›
|
„Wojna Światów” spod ręki Stevena Spielberga stoi nad przepaścią rozdzielającą różne sposoby pojmowania filmowej materii. Po jej jednej stronie jest pomysł sprzed ponad wieku – że najazd obcych, że ostateczną bronią Ziemian stają się drobnoustroje. Fabuła oczywiście poddana jest lekkiemu liftingowi. Rzecz dzieje się w Ameryce w czasach współczesnych, a nie w Anglii, jak to miało miejsce w pierwowzorze. Przeciwko obcym zaś wyruszają śmigłowce i najnowocześniejsze czołgi. Niemniej naciąganie skóry i odsysanie tłuszczu nie zakrywa starczych zmarszczek fabuły. Czy obcy nie wiedzą, że na ziemi żyją drobnoustroje? Stać ich na bajeranckie trójnogie pojazdy kroczące, a nie mogą zbudować najprostszego mikroskopu? Niedorzeczność. Do tego wyglądają przekomicznie – te rybie pyszczki, te psie oczy. Giger (twórca postaci Obcego z tetralogii „Alien”) na ich widok popłakałby się ze śmiechu. Ale to wszystko nieważne. Bowiem po drugiej stronie przepaści nie jest już tak źle. Spielberg, choć jedną nogę stawia na zmurszałej ze starości, przeżartej przez infantylizm fabule, drugą twardo stoi w całkiem już współczesnym kinie. Mamy zatem sprawnie pokazany obraz ludzi po tragedii - zaszczutych, przerażonych, zatrutych beznadzieją, osamotnionych. Oto dosłownie na ich oczach niezwyciężona amerykańska armia rozpada się jak domek z kart. Oto znany im świat w jeden dzień przeradza się we wrogą i, nomen omen, obcą rzeczywistość. Spod cienkiej powłoki cywilizowanej socjalizacji wydostają się brudy ludzkiej natury. Na ulicy człowiek strzela do człowieka, by odebrać mu samochód, zaraz potem tłum tratuje się wchodząc na jedyny działający prom. Słaby nie ma szans. Ginie. Silny zresztą też. Może chwile później. Gdzie amerykańska solidarność znana z „Dnia Niepodległości”? Gdzie górnolotne, spasione patosem przemówienia? Gdzie Will Smith z rozbrajającym uśmiechem dający po pysku mackowatemu Obcemu? Nie ten świat, zdaje się mówić Spielberg. Ray Ferrier (Tom Cruise), egoistyczny, tchórzliwy robotnik portowy, choć z początku zagubiony na równi z tysiącami swoich krajanów, znajduje siły by bronić rodziny. Nawet kosztem życia innych. I bynajmniej nie mowa tu o obcych. Skąd te siły? Wiadomo – bo syn, bo córeczka, bo była (koniecznie!) żona. Po hollywoodzku, jasna sprawa. Ale jednocześnie cały ten heroizm i walka pokazane są wyjątkowo naturalistycznie. Cruise z łopatą w dłoni staje do walki z oszalałym ze strachu człowiekiem. W innych okolicznościach minęliby się bez słowa, może pogadali chwilę o pogodzie, zapytali, jak w pracy. Tu walczą o przetrwanie.  | To się nazywa mieć pecha! Statek musiał opróżniać toalety, akurat gdy przelatywał nad Tomem…
|
W Hollywood, szczególnie w podobnych rozrywkowych produkcjach, takie podejście to rzadkość. Zbliżone sceny można było oglądać w angielsko-holendersko-amerykańskim „28 dni później” Danny’ego Boyle’a. Ta sama szczera wiwisekcja mrocznych zakamarków ludzkiego umysłu, nieprzystająca do lukrowanych amerykańskich produkcji. A na końcu, niestety, czeka happy end odgrzebany spod warstwy kurzu osiadłego na fabularnym pierwowzorze. Spielberg, jakby zdając sobie sprawę z beznadziejnego zakończenia, poświęca mu raptem kilkanaście minut. Bohaterowie biegają, mordują, walczą o życie, płaczą po kątach, aż tu nagle, hop siup – obcy umierają. Uściski, znowu płacz po kątach, koniec. Spielberg nie próbuje ratować fabularnych mielizn, z bakteriami mordującymi najeźdźców na czele. Bo byłaby to walka równie beznadziejna, co starcie czołgu z trójnogim pojazdem obcych. Nie chodzi więc o obcych ani o ten nieszczęsny katar, potężniejszy od działa kaliber 105 mm, ale o ludzi na ulicach. O potwora wewnątrz nich. Spielberg po to tylko przyobleka swój obraz w szatki starej „Wojny Światów”, by lepiej go sprzedać. Ale, po prawdzie, nowa „Wojna światów” byłaby znacznie lepszym filmem, gdyby wyrugować z niego obcych. Najlepsze momenty obrazu to te, w których nie widzimy przybyszów z kosmosu, ale spustoszenia, jakie ich atak poczynił w cywilizowanym społeczeństwie. Słowem – godne uznania jest to, co nijak nie wiąże się z fabularnym pierwowzorem. Z zastąpieniem obcych czymś innym Spielberg nie miałby problemu. Mało to „złego” na świecie?
Tytuł: Wojna światów Tytuł oryginalny: War of the Worlds Reżyseria: Steven Spielberg Zdjęcia: Janusz Kamiński Scenariusz: David Koepp, Josh Friedman Obsada: Tom Cruise, Dakota Fanning, Miranda Otto, Tim Robbins, Justin Chatwin, Morgan Freeman, Lisa Ann Walter, Dianne Zaremba Muzyka: John Williams Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: USA Dystrybutor: UIP Data premiery: 8 lipca 2005 Czas projekcji: 116 min. Gatunek: SF Ekstrakt: 70% |