 | Ilustracja: Łukasz Matuszek
|
Już trzy kwadranse przed wschodem słońca wojska Ryszarda zajmowały pozycje do ataku. Tristan przytupywał, próbując rozgrzać zdrętwiałe mięśnie. Był niemożebnie wkurwiony, bo od początku czwartej księgi ani razu nie pojawił się jako działająca postać – a przecież, jakby nie patrzeć, jest cholernym głównym bohaterem. Tytułowym. W dodatku tytułowym przed Izoldą, a o niej ciągle się pisze. Postanowił więc dokonać jakiegoś bohaterskiego czynu w nadchodzącej bitwie, by zostać zauważonym przez autora. Bo ciężko się przebić na szczyt, gdy wokoło sami bohaterowie literaccy, w dodatku z większym stażem. Zabiję najwięcej wrogów – myślał – albo nie! Lepiej pozwolę zabić wrogom wszystkie ważniejsze postacie z naszej Drużyny. Wtedy Ryszard nie będzie miał wyjścia i zaprosi mnie do swej Rady. A jak już będę miał stanowisko, autor musi o mnie pisać. Tristan uśmiechnął się szeroko, zadowolony z pomysłu. Tymczasem Ryszard Lwie Serce wraz z doradcami i dwudziestoma najtęższymi rycerzami mającymi zapewnić mu ochronę pojawił się na małym wzniesieniu, skąd mógł obserwować teren bitwy. Wojska nieprzyjacielskie trwały w gotowości, tworząc pod murami zamku zaporę nie do przebycia. Do świtu brakowały minuty, wszyscy czekali na uświęcony tradycją sygnał do rozpoczęcia walki. Zapadła absolutna cisza. Na wschodzie ukazał się rąbek tarczy słonecznej. Ryszard podniósł do ust potężny megafon i zaczął z całej siły wrzeszczeć: „Ruszać, do cholery! Rozbić ich w pył! Ty, w czerwonym kubraku, na co czekasz? Hej, tam, zbierać tyłki!” Sygnał został dany, więc ruszyli. Tristan niespiesznie maszerował za oddalającymi się szeregami atakujących rycerzy. Jak już wspomniano w tej książce, miał agorafobię, lecz od pustych przestrzeni jeszcze bardziej przerażał go tłok, zwłaszcza że ten konkretny tłok przed nim najeżony był rozmaitymi ostrymi przedmiotami jak miecze, dzidy, piki, topory, włócznie i kopie. Dlatego zrezygnował z konia, by nie znaleźć się zbyt wcześnie w wirze walki. Zresztą, jak słusznie chyba mniemał, prawdziwym bohaterom nie przystoi rzucać się bezmyślnie do ataku wykrzykując różne brednie. Do jego uszu dobiegł huk zderzających się szeregów; aż się wzdrygnął. Po chwili do efektów dźwiękowych dołączyły wizualne. Wolnym krokiem doszedł do miejsca, w którym mrowie rycerzy Ryszarda usiłowało przebić się przez zwarty mur napastników. Stwierdził już po chwili, że nawet jeśli dalej będzie próbował zachować postawę pełnego niezaangażowania, to prędzej czy później któryś z wrogów to zignoruje i cały spokój przepadnie. Wyjął więc miecz z pochwy i z ciężkim, dramatycznym westchnieniem włączył się do walki. Tocząca się bitwa była najzupełniej w każdym szczególe typowa. Ryki, wrzaski, dźwięki wgniatanych zbroi, miażdżonych hełmów, pękających czaszek, okrzyki tryumfu i jęki agonii, a w sferze obrazów trepanacje, amputacje, tracheotomie, wiwisekcje, operacje na otwartym sercu, usunięcia wyrostka i innych, nieco ważniejszych dla człowieka organów wewnętrznych, puszczanie krwi – czego wynikiem były fruwające tu i ówdzie głowy, ręce, nogi, flaki, tryskające fontanny szkarłatu, poważnie zakłócające ostrość widzenia walczących. Wkrótce fragmenty rycerzy zaczęły poniewierać się po polu, utrudniając swobodne poruszanie się. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że drużyna bohaterów literackich Ryszarda Lwie Serce jest lepiej wyszkolona, silniejsza, szybsza i ma przewagę w uzbrojeniu. Z łatwością dawali sobie radę ze spasłymi rycerzami książąt, odwykłymi od walki przez pół roku oblężenia, podczas którego prawie nic się nie działo. Szkopuł jednak tkwił w tym, że wrogów było dwudziestokrotnie więcej. I jak trafnie przewidziała Uryna, wcale, ale to wcale nie byli zaskoczeni atakiem Ryszarda. Drużyna straciła impet, przestała posuwać się do przodu, nie mogąc przebić się przez gęstwinę wrogów. Nawet dokonując nadludzkich wysiłków nie mogli sprostać przewadze liczebnej; na miejsce każdego pokonanego wroga pojawiało się dwóch następnych, pchanych do przodu ciężarem ludzkiej masy. Zrobiło się tak ciasno, że nie można było swobodnie zadawać ciosów mieczem czy toporem; jeszcze chwila, a porzucą długą broń i dojdzie do walki na noże i pięści. Oblegający wzmogli nacisk, szeregi wojów Ryszarda zaczęły się cofać. I już wydawało się, że za moment zostaną zmuszeni do sromotnej ucieczki z pola walki, jednak na szczęście tak się nie stało – zostali zaatakowani od tyłu przez posiłkowy korpus ciężkiej konnicy wysłany przez Graala. Byli otoczeni bez drogi ucieczki. To właśnie był ten as w rękawie, o którym wspominała Uryna. Ryszard, widząc co się dzieje, okrutnie spocił się ze strachu, dłonie drżały mu jak w febrze, a przed oczami latały mu czerwone plamy. Nie potrafił dostrzec prostej prawdy, że byłby spocony o wiele, wiele bardziej, gdyby osobiście znajdował się w okrążeniu, zamiast stać spokojnie na wzgórku mocno oddalonym od pola walki. Władca zastanawiał się, co dalej. Tymczasem na równinie umierali bohaterowie literaccy. Byli źli, że nie będzie im dane występować w dalszej części książki. Może innym razem – pomyślał Wódz Zamarznięta Noga Łosia odchodząc do Krainy Wiecznych Łowów. To jakaś nieprawdopodobna wręcz niesprawiedliwość!!! – wygrażając niebu krzyczał umierając Orland Szalony, który miał w kontrakcie zapewniony udział aż do końca utworu. Rycerze jęknęli widząc, że niezwyciężony Konrad Wallenrod pada na ziemię; po chwili jednak okazało się, że nie jest ranny, tylko spadły mu binokle i rzucił się, by uchronić je przed zadeptaniem. Okrutnie skłuty mieczami i wykrwawiający się Roland tracił wiarę w Historię, która zapewniła go solennie, że umrze pod Roncevaux. Wanda Co Niemca Nie Chciała zaczynała wątpić, czy przez przypadek nie popełniła błędu odrzucając ofertę matrymonialną. A może należało się utopić w rzece? – myślała smutno, odbijając ciosy. Sytuacja z krytycznej stawała się katastrofalna. I nagle, gdy było już niemal pewne, że nic nie zmieni losów bitwy, zgiełk oręża został zagłuszony przez ryk setek klaksonów samochodowych. Tristan, rozcinając na dwie nierówne połówki aktualnego przeciwnika, przebił wzrokiem tłum walczących i ujrzał rzecz absolutnie niespodziewaną. Król Marek szedł im na odsiecz prowadząc szarżę na Polonezach. Kanciaste samochody wydzielając smrodliwe, szare obłoki spalin i klekocąc zawieszeniem wbiły się w szeregi wrogów, przerywając okrążenie. Przez szyberdachy wychylali się najemnicy, rażąc przeciwników strzałami i zalewając zużytym, wrzącym olejem. Do akcji włączyły się Polonezy w wersji Truck, a nawet pięć jedynych na świecie, eksperymentalnych, nigdy nie wdrożonych do seryjnej produkcji volvopodobnych kombi. Posiłkowy korpus Graala pierwszy rzucił się do ucieczki, pomstując na swego szefa, który wcześniej zaklinając się na wszystkie świętości zapewnił ich, że Ryszard nie dysponuje żadnym sprzętem mechanicznym. Drużyna widząc, że szala zwycięstwa zaczyna przechylać się na ich korzyść, rzuciła się w bój z nowym zapałem. Dokonywali tak okropnych, przerażających i podłych czynów bohaterskich, że nie ważymy się ich tu opisywać, pozostawiając to innemu, bardziej odpornemu epikowi. Losy bitwy były rozstrzygnięte. Jeden z wyższych dowódców wroga, przebity mieczem, wyszeptał tylko do swego pogromcy: Powiedz mi chociaż, kogo oblegaliśmy? Ta wiedza pozwoli mi spokojnie umrzeć… proszę… Rycerz podrapał się w hełm, wzruszył ramionami i pchnął ponownie nieszczęśnika, aby ten czym prędzej wyzwolił się od spraw życia doczesnego i pytań, na które nie ma odpowiedzi. Gdy nieprzyjaciół została zaledwie garstka, Ryszard Lwie Serce dał sygnał do zaprzestania boju. Niedobitki praktycznie już się nie broniły, a warto było zachować choć ze dwie setki chłopa na jeńców. Ktoś musi wszakże pomóc sępom i wilkom posprzątać pobojowisko. Zwierzaki są niesamowicie wręcz wybredne, zawsze pozostawiają kości, szpecące potem przez długie wieki krajobraz, nie wspominając już o rdzewiejących stertach żelastwa, przez które rolnicy nie mogą spokojnie orać swych pól. Kiedy posortowano jeńców i powiązano powrozami w pęczki po tuzin, Ryszard zaczął szykować się do tryumfalnego wkroczenia na królewski zamek w chwale i glorii oswobodziciela monarchy. Nie był już zły na Urynę za zawiłość jej wywodów – przecież wszystko sprawdziło się co do joty, a na dodatek miało dobre zakończenie. Obserwując grupujących się wokół niego członków Rady spostrzegł w pewnej chwili, że jest ich mniej niż zwykle, że kogoś brakuje. I rzeczywiście, książę Henryk z zakłopotaniem doniósł mu o bohaterskiej śmierci Wodza Zamarzniętej Nogi Łosia. To był ciężki cios dla władcy. Drużyna straciła należny prestiż, przeciwnicy mogą przestać okazywać szacunek, a wtedy klapa, wojna mafii i ogólna rozpierdziucha. Z zaledwie dwojgiem prawdziwych Indian jego notowania mocno spadną. Muszę jeszcze dziś wysłać list na Wielkie Równiny – myślał gorączkowo – niech szybko przyślą jakiegoś zastępcę. A tymczasowo trzeba znaleźć kogoś na miejsce Zamarzniętej Nogi, bo wstyd i dyshonor witać króla Brytanii w niepełnym składzie. Wybór był zaiste niełatwy, gdyż surowe, przed wiekami skodyfikowane prawa ściśle określały warunki, jakie musiał spełniać członek Rady: jedynie posiadacz tytułu od barona wzwyż, i to koniecznie z prawego łoża, autentyczny Indianin z certyfikatem Unii Europejskiej oraz ISO 9006, oraz, co niektórzy konserwatyści uważali za nadmierne rozciąganie granic prawa, Sierotka Marysia mogą do Rady Książęcej przynależeć. Ryszard Lwie Serce rozejrzał się po twarzach stojących dookoła, przypominając sobie dane personalne swego rycerstwa, zweryfikował to w bazie danych w notebooku – i zasępił się srodze. Wszyscy baronowie, książęta i Indianie spośród Drużyny znajdowali się już w jego Radzie. A Sierotki Marysi jak na złość ani jednej. Zawołał Henryka i Urynę, by z nimi spróbować znaleźć wyjście z arcytrudnej sytuacji. Mędrkowali razem przez dziesięć minut. – Tristanie! – krzyknął wreszcie Ryszard do naszego młodzieńca, który akurat zawzięcie dyskutował z ojcem. Mieli sobie tak dużo do powiedzenia, że słów nie starczało; trzeba było używać pięści. – Tristanie, mój dzielny rycerzu – powiedział książę – przez śmierć Wodza, niech Wielki Manitou ma go w swojej opiece, zwolniło się miejsce w mojej radzie, a nikogo… hmmm… godniejszego od ciebie nie ma w całej Drużynie, chciałbym, żebyś wszedł w jej skład. Uśmiech Tristana zaczynał się i kończył na potylicy. – Jest jednak pewien problem – kontynuował Ryszard – a mianowicie twoje pochodzenie, które pozostawia… no cóż… wiele do życzenia. A prawa są surowe i żadną miarą nie można ich naginać. – Moje pochodzenie jest całkiem w porządku – powiedział Tristan kierując surowe spojrzenie na króla Marka. Ten jednak zaczął nagle szukać czegoś na niebie, odwracając wzrok. – Istnieje jednak rozwiązanie, które zadowoli nas wszystkich – rzekł książę – Zostaniesz pasowany na Honorowego Indianina. Wspólnie z pozostałymi Indianami, z których jeden, John Barf, był też Indianinem Honorowym, Ryszard przeprowadził ekspresową wersję ceremonii przyjęcia do plemienia. Książę i tak był w dobrej sytuacji – drużyny częstokroć dysponowały tylko jednym autentycznym czerwonoskórym, a zdarzało się, że nie miały żadnego, natomiast u niego, nawet po śmierci Zamarzniętej Nogi, pozostawało jeszcze dwóch prawdziwych na dwóch Honorowych. To i tak niezłe proporcje. Niezależni analitycy przewidywali rychły koniec Rad opartych na Indianach – bo czerwonoskórzy za cholerę nie chcieli opuszczać Stanów. Mówili, że z przyczyn sentymentalnych. Kiedy już poradzono sobie z wszelkimi problemami natury politycznej i zabezpieczono prestiż Ryszarda, kolumna wojsk, a właściwie dwie kolumny, ruszyły ku zamkowym murom. Drugą prowadził król Marek, mający status dowódcy wojsk sojuszniczych, równorzędny pozycji Ryszarda. Władcy w otoczeniu swych najlepszych rycerzy stanęli przed bramą. Nastąpiła chwila konsternacji, bo nijak nie mogli zapowiedzieć swojego przybycia – wrota obite były jakimś miękkim, tłumiącym dźwięki tworzywem sztucznym i nawet walenie toporem powodowało hałas nie głośniejszy od skrobania myszy. Po chwili jednak Henryk dostrzegł przycisk wideofonu i wskazał go Ryszardowi. Książę nacisnął i na sprytnie zamaskowanym, przedtem zupełnie niewidocznym ekranie ukazała się pryszczata twarz dworzanina. – Czego chceta, ludziska? – zapytał. – Chcielibyśmy widzieć się z królem – stanowczym głosem rzekł Ryszard, obiecując nie dać poznać, że nie zna imienia monarchy. Dworzanin zastanawiał się przez moment. – No dobrze, łączę – powiedział z taką miną, jakby książę był natrętnym akwizytorem, którego należałoby poszczuć psami. Po minucie zobaczyli dostojne oblicze starszego pana. – Król Aleksander, słucham? Nagły jęk ulgi setek ludzi zgromadzonych pod bramą poderwał w powietrze stada gołębi obsrywających mury. – Przybywamy Ci z odsieczą, królu Aleksandrze! – wykrzyczał radośnie Ryszard. – Z odsieczą, mówicie? – siwowłosy monarcha zadumał się głęboko – Nie kłamiecie przypadkiem? To nie jest kolejny podstęp tych paskudnych książąt, marzących o moim stołku? Kim jesteś, rycerzu? – Jestem Ryszard Lwie Serce i naprawdę przybywam ci na pomoc! – Aaa, Ryszard Lwie Serce… no tak, Ryszard bez wątpienia nie jest człowiekiem, który sprzymierzyłby się z takimi łotrami, oglądałem filmy o wyprawach krzyżowych. No dobrze, wierzę wam. Ale czego oczekujecie ode mnie? – Wpuść nas, do cholery! – zdenerwował się Ryszard – Przecież przyszliśmy z odsieczą! – Tak, odsiecz… – rzekł Aleksander – Marzyłem wielokrotnie o tym, aby uratował mnie ten sam rycerz, który wyrwał z rąk Lady Zdefloruj Mnie jej nieszczęsnego narzeczonego. To byłoby takie romantyczne. Nie ma go przez przypadek wśród was? Ryszard zastanawiał się przez moment. – Jest, Najjaśniejszy Panie! To dzielny Godfryd! Mamy też nieszczęsnego narzeczonego, Zygfryda! – A to wchodźcie, wchodźcie! Trzeba było tak mówić od razu! Potężne skrzydła wielkiej bramy uchyliły się bezszelestnie, otwierając Ryszardowi drogę do zamku Aleksandra, króla Brytyjczyków.
|