powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

 Heroldowie Joe Blacka
Autor pisze o sobie:
Rocznik 82. Na stałe mieszkający w Głuchołazach, studiuje Kulturoznawstwo w Katowicach. Tam też realizuje swe liczne pasje w Śląskim Klubie Fantastyki. Zapalony kinoman i miłośnik grozy w każdej (niemal) postaci. Nienawidzi parasoli (z wzajemnością) i średnio przepada za rowerami…
W tym roku, nakładem Fabryki Słów ukaże się jego książka pt. „Kłamca”, gdzie podobnie jak w „Heroldach…” proponuje postmodernistyczną zabawę z mitami świata.
– Pamiętam tylko, że w jakimś filmie człowiek grał w szachy ze Śmiercią – przypomniała sobie Matka.
Konował skinął głową.
– „Siódma pieczęć”, mój ulubiony. A pamięta pani scenę, gdy Śmierć ścina drzewo, na którym… – Przerwał pod naporem przeszywającego spojrzenia gospodyni. – Przepraszam, odbiegam od tematu.
„Nie ma żadnych omenów. Los nie wysyła heroldów. Zbyt jest na to mądry lub zbyt okrutny.”
„Portret Doriana Graya” Oscar Wilde

„Dawno, dawno temu…”
cz.1
Heroldowie
1.
Niech w waszych duszach zagości strach,
Ankou prawdziwym jest władcą zjaw.
Okryty płaszczem utkanym z nocy
Kiedy go spotkasz, nie szukaj pomocy.
Chudy dziadyga, stary wóz, szkapa
Obwieszczą twój koniec… i koniec świata.
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
– Stewart.
Głos Matki wyrwał go z transu. Chłopiec niechętnie podniósł oczy znad książeczki i posłał rodzicielce pełne wyrzutu spojrzenie. „Zawsze wiesz, kiedy się czepić, by zepsuć zabawę, nie?”, pomyślał. „Oboje z tatą jesteście w tym najlepsi. Mistrzowie świata w czepianiu się Stewarta Crane’a.”
– Słucham? – wycedził.
Matka zamachała mu przed nosem portfelem Ojca.
– Tata zapomniał go zabrać. Podskocz tam szybciutko, żeby nie było scen przy kasie. Wiesz, że ojciec nie lubi takich nerwowych sytuacji.
Wiedział o tym doskonale. Przez tę właśnie nerwowość, wszyscy, od Ojca począwszy, a na siedzącej obok Stewarta dwuletniej Suzie kończąc, mieli na sobie identyczne, różniące się tylko rozmiarem, koszulki. Widniała na nich gęba tego durnego, modnego ostatnio, literackiego bohatera – czarodzieja Oliego Cromwella i logo wydawnictwa Ojca, które „miało zaszczyt” wydawać tę żenadę. „Nie denerwuj taty”, usłyszał rano. „Wiesz jak nie lubi takich nerwowych sytuacji.” A teraz wszyscy wyglądali jak idioci.
Wziął od Matki portfel i burcząc cicho pod nosem wysiadł z samochodu.
• • •
Stacja Shell, na której się zatrzymali, jak zresztą wszystkie stacje tej firmy na całych niemal wyspach, wyglądała teraz bardziej na skrawek świata wyciągnięty wprost z „Rob Roya” niż współczesną placówkę „muszelki”. Wejście do sklepu i wszystkie dystrybutory zabudowano makietami udającymi karczmę, drzewa, krzaki, studnie, a nawet wygódkę. Tu i ówdzie porozstawiano tajemnicze drogowskazy i papierowe menhiry, a całości dopełniał, pomalowany na zielono, podjazd.
Pomimo starań dekoratorów żadna z ozdób nie zainteresowała jednak Stewarta na tyle, by poświęcił jej choć przelotne spojrzenie. Jego uwagę przykuł dopiero wiszący przy wejściu plakat. Z zapowiadającego najnowszą hollywoodzką superprodukcję afisza spoglądał nań staruszek Connery w zielonym wdzianku leprechauna i z wielkim pistoletem w ręce. Pod spodem umieszczono tytuł i hasło reklamowe, które brzmiało „Skradli mu złoto – wrócił po swoje”. Chłopiec skrzywił się. W całym swoim jedenastoletnim życiu nie słyszał ani nie czytał jeszcze niczego głupszego.
Zbliżył się na tyle, by fotokomórka raczyła go zauważyć i rozsunąć drzwi. Wszedł do środka.
Od razu dostrzegł Ojca (przydrożna stacja Shell nie byłaby w stanie ukryć przyprószonych siwizną sześciu stóp i dwóch cali w kretyńskiej koszulce) i podszedł do niego zanim zaczepił go któryś z przebranych za „chochlika tęczy” pracowników.
– Zostawiłeś w samochodzie – powiedział, podając mu portfel.
Ojciec skinął głową i uśmiechnął się.
– Dzięki mały czarodzieju – rzucił wesoło. – Kupić ci coś?
– Nie tato – wycedził Stewart. – Jakoś nie mam na nic ochoty.
Podniósł z półki pierwszy lepszy komiks i udał, że pogrąża się w lekturze. Ojciec wzruszył ramionami, wrzucił do koszyka jeszcze kilka drobiazgów i ruszył w stronę kasy.
• • •
Do samochodu wrócili razem. Ojciec podszedł do bagażnika i położył torbę na ziemi. Wyjął z niej paczkę chipsów.
– Daj to do mamie – polecił. – Schrupiemy po drodze.
Chłopiec skinął głową. Otworzył drzwi samochodu, pochylił się, by wsiąść i zobaczył swą książkę w pulchnych dłoniach Suzie.
– Zostaw to, ty mały złodzieju! – wrzasnął.
Matka odwróciła się błyskawicznie.
– Co się dzieje? – zapytała surowo.
– Ona wzięła moją książkę – odparł Stewart wzburzonym głosem. Zdążył już dostrzec świeżo zagięty dolny narożnik okładki. – Zaraz ją podrze.
Matka pokręciła głową.
– Nie wygłupiaj się, Stewarcie, i nie rób nerwowej atmosfery. Twoja siostra jest po prostu ciekawa, co ty tam czytasz. Poza tym zaraz ci ją odda, prawda Suzie?
Dziewczynka posłusznie oddała książkę bratu. Niemal w tym samym momencie usłyszeli trzask zamykanej klapy i po chwili wsiadł Ojciec.
– Co to były za krzyki? O jaką książkę chodzi? – zapytał.
Mama wzruszyła ramionami.
– Twoje dziecko uparło się, by nam coś poczytać na głos.
Postanowiliśmy poczekać z tym na ciebie. – Odwróciła się w stronę syna i posłała mu wymowne spojrzenie. – Myślę, kochanie, że możesz już zaczynać.
Dusząc w sobie przekleństwa (nie zamierzał wszak robić nerwowej atmosfery), Stewart otworzył książeczkę na pierwszym lepszym wierszyku. Odczekał, aż zamruczy odpalony silnik, a na przednim siedzeniu zaszeleści otwierana torba chipsów. Potem zaczął czytać.
• • •
Boisz się kruków? I słusznie, mój panie
Lecz bój się także, gdy nad rzeką staniesz
A odzież skrwawioną prać będzie starucha
Bo bliski już dzionek, gdy wyzioniesz ducha.
– Czy naprawdę nie ma w tej książce niczego innego, niż te krwawe wierszyki? – zapytał Ojciec. Nosił się z tym pytaniem od pierwszej przeczytanej przez syna rymowanki, wtedy jednak postanowił dać książce szansę. Teraz, siedem rymowanek później, zmienił zdanie.
Stewart wzruszył ramionami.
– Ma jeszcze rysunki – powiedział. Zaraz jednak dorzucił: – Ale nie wiem, czy chciałbyś je obejrzeć. Są trochę… upiorne.
Matka kolejny raz zaszeleściła trzymaną na kolanach torebką chipsów. Wyjęła jeden niepołamany i włożyła do ust mężowi.
– Zastanawiam się, kto wydaje takie głupoty – stwierdził Ojciec mlaskając. – Jaki jest tytuł tego koszmaru?
– „Heroldowie Joe Blacka”, Tato – odparł chłopiec. Niepewnie zerknął na profil Matki i dodał: – A wydało ją twoje wydawnictwo. W zeszłym roku.
W samochodzie zapanowała niezręczna cisza. Ojciec przestał mlaskać, a ręka Matki zamarła we wnętrzu torebki. Nawet Suzie, wyczuwając wiszącą w powietrzu burzę, przestała mówić do siebie i włożywszy kciuk do buzi czekała na rozwój wypadków.
Stewart poczuł się nagle w obowiązku znaleźć choć jeden wierszyk, który mógłby naprawić sytuację. Choć jeden, z którego Ojciec mógłby być dumny. Szybko przekartkował książeczkę i znalazłszy zaczął czytać.
Krzykiem zwiastuje smutną nowinę
Banshee, co z głosu mocnego słynie.
Gdy arią raczy ten widmowy śpiewak
Przyjdzie słuchaczom pójść prosto do nieba.
– To już nie jest takie złe – skomentowała Matka, uśmiechając się nerwowo. – Właściwie to myślę, że…
Gdzieś z oddali dobiegł ich nagle potworny, świdrujący uszy wrzask. Przestraszony Ojciec skręcił gwałtownie i samochód z impetem uderzył w słabą barierkę. Za nią była już tylko przepaść…

2.
Kobieta z całej siły pchnęła drzwi i wybiegła z chaty. Podtrzymywana ręką, niedopięta spódnica i stary katalog z kosmetykami w zaciśniętej pięści wyraźnie sugerowały miejsce, które musiała w pośpiechu opuścić.
– Co się stało? – zawołała, usiłując przekrzyczeć wrzask. Nie usłyszała odpowiedzi, ale tak naprawdę wcale jej nie potrzebowała. Wszystko rysowało się przed jej oczami nadzwyczaj wyraźnie.
Pierwszym, co dostrzegła wybiegając z chaty, był przewrócony pieniek i rozrzucone drewno. Ułamek sekundy później jej wzrok zarejestrował wystającą zza pieńka ruszającą się nogę i rękę uzbrojoną w zakrwawioną siekierę. Niedostrzegalna z punktu widzenia kobiety reszta ciała właściciela obu kończyn dawała o sobie znać jedynie werbalnie. Potwornym wrzaskiem.
Kobieta odwróciła się na pięcie i wbiegła z powrotem do chaty. Gdy wróciła, spódnica była już zapięta, a w dłoni zamiast katalogu trzymała apteczkę. Podbiegła do wrzeszczącego i pochyliwszy się, uderzyła go z otwartej dłoni w twarz. Mężczyzna, olbrzym o porośniętej bujną rudą brodą twarzy i wyglądzie pogromcy barów na Alasce, zamilkł błyskawicznie.
Kobieta uśmiechnęła się do niego i z rozbawieniem pogroziła mu palcem.
– Ładnie tak straszyć matkę, ancymonie? – spytała. Nie czekając na odpowiedź, zajęła się skaleczoną nogą.
– Tyle lat rąbiesz drewno – komentowała przy tym – i dalej nie wiesz jak się obchodzić z siekierą? Co by na to powiedział twój Ojciec?
Mężczyzna uniósł się na łokciach.
– Pewnie wybełkotałby coś po pi… auu!
Kobieta odstawiła na bok buteleczkę ze spirytusem.
– Nie waż mi się jęczeć, ancymonie – ostrzegła – ani obrażać swojego Ojca. Tyle dla ciebie zrobił. Zdejmuj te gacie. Całe są w krwi.
Odsunęła się kawałek, robiąc synowi miejsce. Mężczyzna sycząc i kwękając rozpiął pas i powoli zsunął dżinsy.
Gdy opatrunek był już gotowy, pomogła synowi wstać i usłużyła mu jako wsparcie w drodze do chaty. W środku pomogła mu usiąść na krześle obok radia.
– Połącz się z Konowałem – poleciła, przerzucając przez ramię skrwawione spodnie. – I powiedz mu, żeby ruszył tu swój chudy, stary zad, jeśli chce mnie jeszcze kiedykolwiek oglądać. Idę nad rzekę. Może nie jest jeszcze za późno, by uratować coś z tej szmaty.
Wzięła z półki szare mydło, pod pachę stojącą przy ścianie tarkę i wyszła.
Mężczyzna odczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym chwycił za mikrofon.

3.
Żadne z rodziny Crane’ów nie obejrzało krótkiego filmu o swoim życiu, choć każde z nich (no może z wyjątkiem Suzie) załapało się już na początkowe napisy. Okazało się jednak, że barierka, mimo iż poległa w starciu z samochodem, zadanie swe wypełniła. Pojazd przednimi kołami zawisł nad przepaścią, zachwiał się… i znieruchomiał.
Ojciec zmusił się, by puścić kierownicę i ostrożnie odwrócił głowę.
– Nikomu nic się nie stało? – zapytał drżącym głosem.
Matka i Stewart zaprzeczyli. Po krótkiej chwili chłopak dorzucił, że i z jego siostrą jest wszystko w porządku. Ojciec odetchnął z ulgą.
– Dobrze więc – powiedział już nieco spokojniej i bardziej stanowczo. – Musimy opuścić samochód, ale zrobimy to tak, jak powiem.
Uśmiechnął się do żony.
– Ty wysiądziesz pierwsza. Musimy odciążyć przód. Poza tym wyjmiesz Suzie. Stewart…
– Już odpięta, tato – zakomunikował chłopak. – Gotowa do zabrania.
– Dobrze – Ojciec westchnął. – Damy przodem.
Matka uchyliła drzwi najszerzej jak się tylko dało i ostrożnie przecisnęła się na zewnątrz. Zapanowała nad odruchem oparcia się o samochód i na drżących nogach podeszła do tylnych drzwi. Otworzyła je, pochyliła się i wyjęła córkę z fotelika. Kilka drobnych kamyczków pognało w przepaść, ale nawet tego nie usłyszała. Jej tłukące się w piersi serce skutecznie wszystko zagłuszało.
Ojciec odczekał, aż żona odsunie się od samochodu, po czym złapał za klamkę.
– Otwieramy na trzy, Stewarcie – polecił. – Otwieramy i wyskakujemy.
Chłopiec również położył dłoń na klamce. Na sygnał szarpnął za nią, pchnął drzwi i wyskoczył.
Znalazł się na przydrożnym żwirze. Obok, dysząc ciężko, leżał Ojciec. Obaj popatrzyli po sobie, po czym niemal równocześnie przenieśli wzrok na samochód. Ten ani drgnął.
Ojciec podniósł się z ziemi i podszedł do syna.
– Wszystko przez te twoje głupoty – powiedział surowo, podając mu rękę. – Zachciało ci się kretyńskich wierszyków o jakimś Banshee czy innych zmorach. Widzisz, do czego doprowadziłeś?
Chłopiec nie odpowiedział. Jakoś wcale, a wcale nie czuł się winny, że jego Ojciec nie lubi nerwowych sytuacji i do tego panikuje prowadząc auto. A co do krzyku, wiedział doskonale, że zadziałałby na nich tak samo, nawet gdyby wcześniej nie słyszeli rymowanek. Był przerażający.
Snując te i im podobne myśli, ostrożnie zbliżył się do maski samochodu, aby zerknąć w przepaść. Za jego plecami Suzie dostała nagłego ataku histerii i najpierw Matka, a potem oboje z Ojcem, próbowali ją uspokoić. Stewart przykucnął i zacisnąwszy rękę na wygiętym słupku począł przyglądać się rozhulanej w swym korycie górskiej rzece. Powoli przeniósł wzrok na przeciwległy brzeg i… miał szczęście, że się trzymał. Po drugiej stronie, przy rozłożystym konarze dębu, klęczała stara kobieta i posługując się tarką prała jakieś łachy. Woda w maleńkiej zatoczce, przy której znajdowała się niewiasta, mieniła się czerwienią…

4.
Stary Konował westchnął i odłożył mikrofon. Wyjazd w tej właśnie chwili był mu zupełnie nie na rękę, ale i tak wiedział, że pojedzie. Pojechałby, choćby w miasteczku trwała właśnie epidemia dżumy.
Wszystko dlatego, że stary Konował się zakochał, a, jak sam twierdził, w jego wieku istniała tylko jedna rzecz gorsza niż ten rodzaj odurzenia. Nieraz powtarzał to kumplom, z którymi co piątek siadał do brydża w knajpie „U Robina” (jakby któryś z owych zapomnianych przez śmierć dziadków potrzebował takich przestróg). Siadał wtedy wyprostowany, podnosił w górę kufel Guinnessa i mówił:
– Jest tylko jedna rzecz gorsza od zakochania się na starość, panowie. Jeśli traficie na złą babę i to na tyle sprytną, by wyczuła, o co wam chodzi. Wtedy wpadliście w łajno po uszy.
Choć powtarzał to niezliczoną ilość razy, co tydzień otrzymywał owacje jakby odkrył lekarstwo na raka. Potem oczywiście wszyscy, łącznie z nim samym, zapominali o owej mądrości, aż do następnego spotkania. Tyle, że pewnego dnia, bodajże w jakiś pochmurny czwartek, stary Konował spotkał „tę jedyną” i przy następnej partyjce mówił już niestety z własnego doświadczenia. Od tej pory zrodziła mu się też w głowie kolejna mądrość. Gorszym od głupca, mówiła, jest mędrzec, który głupio wpadł…
Przechodząc koło lustra w przedpokoju zatrzymał się i poprawił surdut. Przez chwilę przyglądał się sobie krytycznie, po czym zrezygnowany machnął ręką. Nałożył płaszcz i sięgnął po kapelusz. Podniósł z ziemi swą lekarską torbę i wyszedł przed dom.
– Dzień dobry panu – ryknął barczysty chłopak, stojący obok zdezelowanego powozu Konowała. Zza jego szerokich pleców wyglądała zaprzężona do pojazdu wychudła szkapa. – Ładny mamy dziś dzionek, nieprawdaż?
Konował burknął coś w odpowiedzi, wsiadł na kozioł i ruszył w stronę lasu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.