powrót do indeksunastępna strona

nr 6 (XLVIII)
lipiec-sierpnień 2005

Smocze opowieści: Mniam i chlip
Filippon (smok, jakby ktoś nie wiedział)
Z udziałem kota, psa, dworzan oraz kilku nędznych robaków. Na polski te pożałowania godne historie przełożył Romek Pawlak. Więcej o autorze w powieści "Czarem i smokiem".
Normalnie to bym sukin… ten temu łapę odgryzł i po problemie. Nikomu nie daję się trącać bezkarnie, proszę to zapamiętać. Ale jakby wybuchła afera, to by się Rosselin pewnie zdenerwował, albo i magię stracił, nie mówiąc o wolności… Udawałem więc grzeczną, zagubioną w trzewiach pałacu jaszczurkę z Gór Osterwaldzkich, na posiadanie której pogodnik dostał zezwolenie z kancelarii.
A niech tego przeklętego sekretarza Sykandera stado jadowitych żab oblezie! Niech mu pijawki się wpiją, rogi wrażą, a mózg ze łba ciurkiem wylezie! Niech mu magia ciężką będzie, zaś chleb tak lekkim, żeby go w łapy nie mógł chwycić i do gęby włożyć!
Dlaczego się złoszczę i sierdzę już na samym początku tego dziennika? Bo ja go wcale nie chcę prowadzić! Zostałem zmuszony! Zaszantażowany! Co oświadczam stanowczo i proszę sobie to zapamiętać raz na zawsze.
Wszystko zaczęło się podczas spotkania z Radą Magów, której przewodził ten zapchlony Sykander. Poszedłem tam, bo chciałem od czarodziejów ochrony przed ludźmi. Wiadomo, ciężko być ostatnim smokiem, a już w pałacowych korytarzach – istna zgroza. Może bym sobie poradził, w końcu nie darmo umiem się zmieniać i zionąć ogniem. Ale magom lepiej nie wchodzić w paradę. A jak się zeżre za dużo ludziny pchającej się do paszczy, to się potem brzydko odbija…
No więc siedzę na tej radzie – to znaczy nie, siedzę na ogonie, a przed Radą. Chociaż czy pięciu starców i jednego prawie starca, czyli Sykandera można nazwać jakąś Radą? Moim zdaniem, nie można, i ja ich nazwałem Stowarzyszeniem Przyszłych Umarlaków. No i miałem rację, bo bełkotali długo i nie uradzili nic. To znaczy, postanowili wydać obwieszczenie, iż jestem przedmiotem badań, wobec czego podlegam ochronie.
Ha! Ja i ochronie, doprawdy pyszny żart!
No ale dobra nasza, przynajmniej się nie czepiali, że Erdalisa, jednego z nich, wystraszyłem prawie na śmierć. Aż postanowił dzikich z niedostępnych gór Sarkara uczyć magii.
Rosselin, który mi towarzyszył, słuchając tych starców uśmiechał się głupio. Pewnie ze szczęścia, bo on tak ma, że jak sprawy toczą się po jego myśli, to szczerzy zęby niby zając na widok marchewki. Jak się jest magiem pogodowym (cóż za haniebna specjalizacja) w dodatku najnędzniejszej, trzeciej kategorii, to o kompleksy nietrudno. Więc Rosselin ma je rozbudowane jak pałacowe podziemia, tylko udaje twardziela.
Twardziel musi się uśmiechać, uważa. Twardziel boi się na stojąco. Twardziel nigdy nie sika bez rozkazu.
No więc suszył kły, jakby mu się jeść chciało. A tymczasem Sykander obwieścił mi postanowienie Rady i badawczym spojrzeniem szacował stopień mojego zadowolenia. Pewnie oczekiwał, że zacznę merdać ogonem, albo coś?
Hm… jestem dobrze wychowanym smokiem. Ale bez przesady, na kiszki nie mam wpływu. A to one nagle zaczęły merdać mną… i spróbowaliście kiedyś przekonywać swoje kiszki, żeby się nie wygłupiały i nie robiły awantur?
No… na czym to stanęliśmy? Aha, na dobrej nowinie. Więc on powiedział swoje, a ja po grzecznym wysłuchaniu go wyskoczyłem przez okno, żeby sobie ulżyć.
Kiedy wróciłem, Rada wydała mi się starsza o kilka lat – pewnie uważali, że oszalałem, jak to smoki mają w zwyczaju, a kiedy wrócę, to ich zazionę na śmierć. Na twarzy sekretarza malował się gniew wymieszany ze strachem.
– Ale nie ma nic za darmo – oznajmił z szyderczym uśmiechem, złośliwością pokrywając obawę. Albo głębokie przekonanie, że skoro wróciłem, to muszę być szczęśliwy z tej ich ochrony. – Będziesz prowadzić dziennik. Masz pisać co widzisz, robisz i czujesz. My, czyli Rada Magów, chcemy wiedzieć, jak świat wygląda od twojej strony.
Zakląłem, ale w duchu, jak dobrze wychowany smok. Ja mam im wyjaśniać, jak wygląda świat, tak? Ja? To po co im magia?
I jeszcze jak to psiakrwia zaznaczył: – Prawdę i tylko prawdę, bo inaczej kucharzom na cesarski stół oddamy.
Żeby mu kiszki pokręciło! Żeby do końca życia sikał na czerwono! Gdyby nie Rosselin, który mnie szarpnął za skrzydło wrzeszcząc, że zgnijemy obaj w lochu, to by się gryzło i szarpało, i cięło zębami ten uśmiech, och, by się wgryzło w kość… i w mózg… o ile taki mag posiada mózg, bo patrząc na Rosselina to czasem sam nie wiem…
Uach! Wrrr…
• • •
Wśród nocnej ciszy. Szkody w pokoju Rosselina uprzątnięte, mogę pisać dalej.
Sykander kazał zacząć od początku, od pierwszego smoczego wspomnienia. Ale czy ja wiem, jakie ono było, skoro nie pamiętam?
Zacznę od tabliczki i sprawy z Plafonusem. To było wtedy, kiedy jeszcze nikt w pałacu nie wiedział, że umiem mówić, czyli przed złożeniem hołdu cesarzowej.
Już wcześniej, dla niepoznaki, Rosselin załatwił mi prawo poruszania się po pałacu, co prawda z idiotyczną plakietką na szyi, z napisem: „Filippon, własność maga Rosselina”. Dyndała na szyi jak kawał baraniego jelita, ale co mi tam. Przynajmniej mogłem bez przeszkód zwiedzać pałac. A nawet zionąć ogniem, byle dyskretnie.
No więc drugiego dnia idę sobie korytarzem na siedemnastym piętrze, szukając wrażeń, a tu zza zakrętu wypada naraz jakiś arystokrata, raczej szerszy niż wyższy, grubszy niż cieńszy i głupszy niż mądrzejszy, bo na mój widok rozdziawił szeroko usta, jakby chciał coś rzec.
Ale nic nie powiedział, co i dobrze, bo głupi mądrych rzeczy przecież nie powie. Chciałem go wyminąć, ale wtedy on… złapał mnie za tabliczkę. Tę dyndałę.
Normalnie to bym sukin… ten temu łapę odgryzł i po problemie. Nikomu nie daję się trącać bezkarnie, proszę to zapamiętać. Ale jakby wybuchła afera, to by się Rosselin pewnie zdenerwował, albo i magię stracił, nie mówiąc o wolności… Udawałem więc grzeczną, zagubioną w trzewiach pałacu jaszczurkę z Gór Osterwaldzkich, na posiadanie której pogodnik dostał zezwolenie z kancelarii.
– „Własność Rosselina” – wymruczał tłuścioch, ciągnąc mnie i tabliczkę ku własnym oczom krótkowidza. – A kto to jest Rosselin? – prychnął pogardliwie. I spojrzał na mnie, jakby zastanawiając się czy jestem wart kradzieży. Rozejrzał się ukradkiem po korytarzu, znów spojrzał na mnie. W oczach zaświeciła mu myśl, żeby zaciągnąć do siebie i hodować w ukryciu albo przerobić na egzotyczną potrawę…
Oj, nie będziesz krzywo na mnie patrzeć, kwiatuszku – pomyślałem. – Już ja cię naprostuję, zobaczysz…
Się różne rzeczy umie, że tak wprost wyznam. Kiedy z sykiem otworzyłem paszczę, tłuścioch znalazł się dokładnie naprzeciw tysiąca czternastu drobnych, ale ostrych zębów. A kiedy kłapnąłem szczęką, zdzierając mu warstwę piegów z nosa…
Czy wspominałem, że ludzie nie są tak dobrze wychowani jak porządny smok? No, fakt, nie miał żadnego okna, którym by mógł wyskoczyć…
Zaraz potem puścił tabliczkę i zaczął się oddalać.
Smoczy kodeks powiada: „Nie zostałeś pożarty? To sam pożryj!” Poszedłem więc za nim, a kiedy doszedł do…
• • •
Od pisania to tylko pazury bolą… i jeden, psiakrew, właśnie mi się złamał!
I żeby chociaż Rosselin powspółczuł, ukochał biednego smoczusia… ale gdzież tam! Kutafon jeden, tak dobrze się bawi z Tinkusem, pieskiem naszej Zejfy, że nawet nie zauważa mojej boleści.
– Pisz, pisz – mruczy do mnie i odgarnia Latarnię, która postanowiła włączyć się do zabawy. Jej jedyne oko błyska rozemocjonowane, gdy boleśnie drapie maga. Umyka przed kłami pudla…
A ja muszę pisać…
Chlip, skrobie Filipponek, chlip…
• • •
Tłuścioch doszedł wreszcie do swojej komnaty, chustą otarł krew z nosa. Rozejrzał się czujnie, zanim przekręcił klucz w zamku. Oczywiście, stałem się podobny do ściany i płaski jak kartka papieru, więc nie mógł mnie zauważyć. Się ma te umiejętności, uprzedzałem.
Wślizgnąłem się za nim. Raz dwa trzy, patrzyłeś ty, teraz patrzyć będę ja!
Moje kły ociekały jadem, ogon już zamienił się w trzecią rękę…
I nagle zza ściany wyszła naga piękność. Miała takie cudowne umaszczenie, brązowe plamy na szyi, skórę pokrytą słodkimi fałdami…
– Plafonusie, gdzie się szlajałeś? A fuj, ale brzydko pachniesz – rzekła tym swoim słodkim głosem, brzmiącym w moich uszach niby szum traw na górskich łąkach i ćwierkanie smacznych cykad… – Oj i nosek trzeba obetrzeć…
Patrzyłem zaczarowany, jak rzuca wyrywającego się rozpaczliwie tłuściocha na łóżko, jak rozkłada mu ręce i nogi, wiążąc je do rzeźbionych kolumienek w rogach łóżka… Wreszcie odwróciłem wzrok i przecisnąłem się przez dziurkę od klucza z powrotem na korytarz.
Zemsta musi poczekać na swój czas, kiedy nadciąga prawdziwa miłość.
• • •
À propos tłuścizny, bo od tego pisania ssie mnie w żołądku. Przedwczoraj przeżyłem katastrofę. Prawie zjadłem suknię żony szambelana, Orleany. Dobrze, że Rosselin nic o tym nie wie, pewnie by się gniewał!
A było to tak:
Idę sobie cichaczem przez pałacowe korytarze. Idę i idę, i wcale mi się nie nudzi, wcale a wcale. Bo tu robak, tam muszka, tu jakiś karaluch… Niby w pałacu działa blokada magiczna przeciw insektom, ale na takie smaczne robactwo to nie ma rady – jak chce, to wszędzie wlezie. A jeszcze obcięte paznokcie… ba, znam nawet miejsce, gdzie się je w pałacu wyrywa, i choć nie lubię hałasu, taki paznokieć z krwią to jest prawdziwy sssskarb! Pycha, polecam.
Ale miało być o sukni. No to, przytulony do ściany, skubałem sobie z niej kolumnę mrówek, kiedy nagle z głębi korytarza nadeszła szambelanowa z barczystym młodym gwardzistą. Ten odstawił topór prosto na mnie i dobrał się do szambelanowej jak do swojej żony. Orleana oparła się o ścianę, czyli o mnie, że – zaskoczony – nawet tchu nie mogłem nabrać.
Niewygodnie mi było, mrówki już się skończyły, a punkt obserwacji kiepski – postanowiłem więc przegryźć się przez suknię do ciała, mocno uszczypnąć, żeby się odsunęła. A przy okazji skubnąć młodego mięska, bo szambelanowa niczego sobie, w przeciwieństwie do starszego o jakiś tysiąc lat męża. Pewnie dlatego w ciemnym korytarzu całowała się z gwardzistą.
Ale akurat kiedy z trudem przegryzłem się przez te wszystkie koronki, tysiąc warstw materiału, na korytarzu załomotały kroki straży i niedoszli kochankowie spiesznie odsunęli się od siebie.
A ja jak głupi najadłem się tylko starego jedwabiu, brokatu i innych niestrawnych świństw.
Ech…
• • •
Filozoficzna myśl, zanim zapomnę:
Kiedy patrzy na mnie Rosselin, widzi jaszczura ze skrzydłami. Ja widzę w sobie smoka.
Dziwne, że widzimy różne rzeczy, prawda?
Chociaż… jak patrzę na ludzi, to widzę zwierzęta. I mnie to wcale jakoś nie dziwi.
(Rosselin właśnie zajrzał mi przez ramię. – Beznadziejny dryf – ocenił. – Pisz na temat, bo odbiorą mi nawet tę trzecią kategorię.)
Rosselin się nie zna. Nie dość, że kiepski z niego mag, to jeszcze trzyma stronę Sykandera. Pewnie się boi. Ja się zamienię w mrówkę i ucieknę z każdego więzienia, a on zostanie…
• • •
Kiedy odnalazłem właściwą dziurkę od klucza, moja piękność szlochała, w opuszczonym ręku trzymając jedwabne sznurki, a Plafonus nie żył. Cesarski medyk Bernard o’Cencor orzekał właśnie, że hrabia musiał być ostatnio zbyt intensywnie używany, skoro krew puściła mu się wszystkimi dziurkami.
Czy mam dodawać, że szloch wezbrał w pięknej piersi niby sztorm wdzierający się w zabudowania portu?
Stałem tam rozdarty pomiędzy podziwem dla mojej Pięknej a chęcią wygryzienia hrabiemu małego co nieco w zamian za scenę na korytarzu. Chociaż najpierw bym chyba zlizał tę krew, bo co się miała zmarnować. Ale musiałem czekać, aż ten cesarski medyk wreszcie sobie pójdzie.
Z nudów przyszła mi do głowy myśl, że jak hrabia sobie skruszeje, to będzie łatwiejszy.
No, ale tu się pomyliłem. Musiałem jego żonę, a damę mojego serca spłoszyć, udając demona, bo za nic dobrowolnie nie chciała odejść od grobu, w którym wkrótce spoczął hrabia. Leżała plackiem, odmawiając nawet jedzenia… sobie i mnie.
No, ale jak już doszło co do czego, to się rozczarowałem, bo Plafonus okazał się niesmaczny. Nie dość, że mnie obraził, to jeszcze zamiast skruszeć, zepsuł się ordynarnie.
Od początku wydał mi się prostakiem. Może i arystokrata, ale beznadziejny w smaku.
I nawet żadnych robaków nie przyciągnął, przeciwnie: posypany jakimś proszkiem – skutecznie je odstraszył.
• • •
(Rosselin znów zajrzał mi przez ramię. – Nie wymyślaj. Pisz prawdę. Grób wcale nie jest rozkopany. A ty przecież nie jadasz trupów. Nigdy nic nie mówiłeś.)
Nie jadam, ale zemsta to sprawa honorowa. A grób rozkopany nie jest, rzeczywiście. Ziemię przyklepałem, płytą przykryłem, bo nie chciałem, żeby hrabią struł się ktoś inny.
No i tyle o jedzeniu, bo mi się wątek wyczerpał.
Aha, Sykander kazał pisać prawdę? Prawdę i tylko prawdę? No to dobra, Sykander, sam chciałeś, poznaj tę straszną prawdę: smoki nienawidzą magów!!!
O kurna… Niedobrze! (Nie, to wcale nie drugi pazur, nic mi się nie złamało.) Bo skoro tak, to albo Rosselin nie jest magiem, albo ja nie jestem normalnym smo…
Mamuuuuuusiuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!…
powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.