Olbrzymia purchawa nadyma się i puszcza pierwszą salwę. Strumień lawy leci prosto na rodzinny blok. Fala gorąca i huk pękających szyb w oknach zwalają nas z nóg. W płynnym ogniu na blok spadają obłe nasiona i rozbijają się w zetknięciu z płytami żelbetowymi. Setki ruchliwych stworzeń rozpełzają się po elewacjach. Ogień im nie przeszkadza. Patrzymy, nie mogąc wykrztusić słowa. Dom rodzinny zamienia się w słup ognia.  | Ilustracja: Rafał Kulik
|
– Widzisz coś? – Nie. – Cholera, zmarzły mi palce. – Zimno, będzie padać. Piątek, godzina szesnasta, może trochę później. Siedzimy z Przemkiem na górze i czekamy. Niebo rzeczywiście pociemniało od chmur, zaraz spadnie deszcz. Nie ma się co dziwić, przecież jest koniec października. – Kurczę, w telewizji za chwilę będzie film. – Nie będzie. Wczoraj przestały nadawać wszystkie stacje, obowiązuje rozkaz o oszczędzaniu energii. – Jest aż tak źle? – Przemek patrzy gdzieś w bok. – Nie najlepiej. Na razie wojsko magazynuje broń potrzebną do odparcia ataku i surowce niezbędne do przeżycia w razie oblężenia. – A NATO? – Obiecali pomóc. Oddziały podobno są w drodze, ale władze pewnie i tak rzucą nam same ochłapy. Oni też się boją. – A ty? – Trochę. Kłamstwo, boję się jak jasna cholera. Zostaliśmy sami. Na osiedlu ukrywa się może czterdzieści osób. Najwytrwalsi gotowi bronić domów przed najeźdźcami. Ja i Przemek mieliśmy dość siedzenia w piwnicy. Zgłosiliśmy się na wartę. Wziąłem krótkofalówkę, psa i ruszyliśmy na wzgórze. Mieliśmy obserwować, a jak oni się pojawią, zdać meldunek przez radio i wiać. – Zauważyłeś, jak jest cicho? Racja. Już od dłuższego czasu męczyło mnie uczucie, że coś jest nie tak. Nie wiedziałem tylko, co. Cisza. Że nie słychać samochodów, to zrozumiałe, ale ptaki, bezdomne psy, cokolwiek. Przyzwyczaiłem się do osiedlowego gwaru. Zawsze coś się działo: ktoś trzepał dywan, dresiarze zarzynali samochody, wieczorami matki darły się na swoje pociechy i odwrotnie. Czasem trafiała się zalana i rozśpiewana grupa rezerwy. Dzisiaj nic. Martwe osiedle. Przemek siadł na karimacie i zaczął chuchać w dłonie. – Pamiętasz, jak powstało wzgórze? Budowali wtedy szkołę. Pamiętam, pamiętam. Pięć lat stawiali szkołę. Nasi rodzice robili zakłady, czy budowa w ogóle się skończy. Pewnego pięknego dnia środkiem osiedla przejechały ciężarówki i koparki. Przez następny miesiąc powstawał wykop pod fundamenty, a wybraną ziemię gromadzono obok. Tak powstał zgrabny pagórek, który z czasem ciężarówki miały wywieźć gdzieś za siódmą rzekę. Budowa szkoły wreszcie dobiegła końca, ale wzgórze pozostało na trwałe wkomponowując się w osiedlowy krajobraz. Wkrótce góra stała się centrum życia towarzyskiego małolatów. To tu wieczorami spotykały się zakochane pary, tu mogłeś po szkole powymieniać się resorakami albo naklejkami do albumów. Tu bawiliśmy się w policjantów i złodziei, w podchody, w wojnę. Teraz mamy prawdziwą wojnę. – Wiesz, że nigdy nie zjechałem ze stromego stoku? – Przemek chyba nie zauważył, że trochę się zamyśliłem. – Co? – Stromy stok, na lewo od nas. Pamiętasz, w zimie połowa dzieciarni z osiedla zjeżdżała z niego na sankach. Na stromy stok szli najstarsi, maluchy bały się przypalić w drzewo na dole. – Zaraz, zaraz, przecież złamałeś rękę, jak miałeś dwanaście lat. Opowiadałeś wtedy, że wpadłeś na drzewo zjeżdżając ze stromego stoku. Zazdrościłem ci nawet, bo wszyscy podpisywali się na twoim gipsie i każdy chciał usłyszeć o wypadku. – Miałem swoje pięć minut – Przemek uśmiecha się do wspomnień. – Prawda jest taka, że złamałem rękę w domu. Huśtałem się na krześle i poleciałem do tyłu. Jakbym opowiedział w szkole prawdę, wszyscy by mnie olali. – Racja – zaśmiałem się również. – Spaść z krzesła brzmi o wiele bardziej obciachowo niż palnąć w drzewo. Rechoczemy obaj. Fajnie, gdyby jeszcze nie było tak zimno. Przypałętał się Kuba i szczeka, bo też chce się bawić. Głupol jeden, trzeba mu będzie patyk rzucić. – Pamiętasz jeszcze? W podstawówce, żeby zaimponować kolesiom, wystarczyło zjechać ze stromego stoku albo pójść na tory – dodaję i milknę. Za późno. Słowa padły, przypomniałem coś, czego nie powinienem przypominać. – Właśnie, tory – podsumowuje Przemek. Obaj przestajemy się śmiać, październikowy wiatr siecze w twarz. Mieliśmy chyba trzynaście lat, kiedy zdarzył się wypadek na torach. Prawie się zdarzył. Chodziliśmy całą paczką na torowisko, kładliśmy monety na szynach i czekaliśmy na pociąg. Jak przejechał, szukaliśmy spłaszczonych krążków. Tamtego dnia wszyscy mieli głupawkę. Zbiorową. Idiota Marek wpadł na pomysł, by wiązać innym sznurowadła. Przemek nie zauważył, jak przywiązali go do szyny. Zagadywałem go wtedy, żeby ułatwić chłopakom zadanie. Była kupa śmiechu, jak się przewrócił. A potem nadjechał pociąg. Początkowo wszyscy jeszcze żartowali, ale lokomotywa zbliżała się i zaczęła trąbić. Pierwszy oczywiście nawiał Marek, za nim uciekła reszta. Został tylko Przemek leżący na torach i ja, poniekąd z przymusu, bo złapał mnie za nogawkę i nie chciał puścić. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem go tak przestraszonego. Szarpaliśmy jego nogę, Przemek wył już prawie, ja panikowałem. Wreszcie przypomniałem sobie, że mam w kieszeni starą maszynkę do golenia, którą podwędziłem ojcu. Plastykowa jednorazówka i wąziutkie ostrza. Te kilkanaście sekund kiedy piłowałem sznurówkę, były najdłuższe w moim życiu. – Dzięki, że mnie wtedy nie zostawiłeś – szepcze kumpel. – Zostawiłbym cię – czuję potworny wstyd – tylko złapałeś mnie za spodnie i nie mogłem zwiać. Zapomnieliśmy na chwilę o rzeczywistości, ale rzeczywistość nie zapomniała o nas. Z gęstniejących chmur wyłonił się dziwny twór. Milkniemy obaj, patrząc na niecodzienne zjawisko. Nalot purchaw pokazywali w telewizji, ale na żywo wielkie kule wyłaniające się z cumulusów robią niesamowite wrażenie. Purchawka okazała się niezwykle trafnym porównaniem. Skórzasta powłoka powietrznego sterowca nadyma się w różnych miejscach, jakby w środku coś się kotłowało. U nasady tworu powiewają chwytne wypustki nadając kierunek lotu i zapewne służąc do cumowania i kotwiczenia w gruncie. Wypustki osłaniają również otwór – najczulsze miejsce u purchaw i najbardziej niebezpieczne. – Kurwa, zaraz się zacznie – Przemek się zdenerwował. Widzę, jak zaciska ręce. Moje są mokre od potu. – Spieprzamy – podejmuję decyzję. – W schronie pewnie już wiedzą. Gdzie jest pies? Kundla jak na złość nie ma w pobliżu. Rozglądamy się, wołamy, gwiżdżemy i nic. Pod ziemię się zakopał, czy jak? – Trudno, drogę do domu zna – Przemek odwraca się. – Trzeba wleźć do schronu, zanim inni zabarykadują się w środku. Ruszamy w stronę domu. Spoglądam w górę i wiem, że nie musimy się spieszyć. Olbrzymia purchawa nadyma się i puszcza pierwszą salwę. Strumień lawy leci prosto na rodzinny blok. Fala gorąca i huk pękających szyb w oknach zwalają nas z nóg. W płynnym ogniu na blok spadają obłe nasiona i rozbijają się w zetknięciu z płytami żelbetowymi. Setki ruchliwych stworzeń rozpełzają się po elewacjach. Ogień im nie przeszkadza. Patrzymy, nie mogąc wykrztusić słowa. Dom rodzinny zamienia się w słup ognia. Jeśli w piwnicach ktoś przeżył, to potworki z pewnością go wykończą. Wiemy, do czego są zdolne. Jak mrówki z amazońskiej dżungli zostawiają po sobie zgliszcza i kości. – Nie mamy po co wracać – odzywam się wreszcie. – Trzeba znaleźć nową kryjówkę. I to szybko. – Apteka – przytomnie zauważa Przemek. – Pamiętasz, stary dom z lat pięćdziesiątych. W piwnicach ma schron, jestem pewien, i ciężkie metalowe drzwi. Tam nas nie dopadną. – Tyle, że żeby dojść do apteki trzeba minąć nasz blok, a te małe gnojki zaraz nas dopadną. – Na razie schowamy się za wzgórzem i poczekamy. Wcielamy plan w życie, przecież stwory mogą nas zauważyć w każdej chwili. Na kryjówkę wybieramy strome zbocze. Dziwne, zawsze mi się wydawało, że góra jest ogromna. Teraz mam wrażenie, że widać nas jak na dłoni. – Przygotuj się – Przemek wyrwa mnie z zamyślenia. – Pobiegniemy z prawej, aż do kiosku. Tam odsapniemy chwilę, a ostatni odcinek szybkim sprintem. Mądrze wymyślił. Jeśli pójdzie gładko, to przy kiosku zdążymy odsapnąć. Ostatnia prosta jest dosyć morderczym dystansem. – Już! – Tak po prostu szepcze Przemek i rusza na prawo. Pędzę zaraz za nim. Staram się myśleć o tym, by utrzymać równe tempo, oddychać miarowo, oszczędzać siły i patrzeć pod nogi. W szkole maratony nie należały do moich ulubionych zajęć, z WF-u zawsze miałem tróje. Po prostu nie lubię biegać. Spoglądam na blok. Małe ruchliwe stworzenia pustoszą budowlę. Kilka stworów ruszyło w naszą stronę. Adrenalina zagotowała mi się w uszach. Mówią, że wystraszony człowiek dostaje skrzydeł. Mnie nic z pleców nie wyrosło, ale gnam jak szalony, czując, że jeszcze chwila, a potknę się o coś, upadnę i już nie podniosę. Nagle rozlega się szczekanie, gdzieś z lewej. „Kuba, durny kundlu”, myślę, „wiej! To nie inne psy, nie będą się bawić! Załatwią cię na amen!” Kątem oka zauważam ciemną smugę gnającą gdzieś z boku. Ryzykuję i spoglądam odrywając wzrok od drogi. Kuba biegnie typowym dla siebie sprintem. Pysk wysunął do przodu, uszy położył, a ogon wyprostował. Dopada pięknym skokiem pierwszego ze stworów. Wgryza mu się w bok. Pojęcia nie miałem, że mój pies jest taki bojowy. Zakotłowało się. Kula z dwóch ciał taranuje osiedlowe chwasty, skowyt, gulgot i po chwili mój dzielny głupiutki psiak przydusza do ziemi przedstawiciela obcego gatunku. Jakiż jestem dumny! – Kubusiu, do mnie! Usłyszał. Odwrócił łeb i – przysięgam – zamerdał ogonem. Potem go dopadły. Pięciu, siedmiu, piętnastu. Nadleciały chmarą i zakryły psa przed moim wzrokiem. Krótki skowyt. Może jeszcze walczył, nie wiem. Widziałem tylko kawałki futra fruwające w powietrzu. Kilka sekund. Całe zdarzenie trwało kilka sekund, a ja nagle zdaję sobie sprawę, że jestem następny. Czuję, że słabnę z wysiłku. Mam wrażenie, że poruszam się wolniej niż cały świat, tak, jakbym brnął po pas w wodzie. Rozpaczliwie usiłuję przyspieszyć. Do kiosku zostało ledwie kilka metrów, mijam go w pełnym pędzie. Przemek biegnie przede mną. Widzę, jak dyszy, bo raz za razem ogląda się do tyłu. Jego przerażone oczy, otwarte usta, zlepione potem włosy mówią same za siebie. Na domiar złego łapie mnie kolka. Nieznośna, uporczywa, kłuje w lewym boku tak, że mało ducha nie wyzionę. O postoju nie może być mowy. Powoli przestaję wierzyć, że się uda. Do apteki wciąż brakuje kilkuset metrów, a mnie kończą się siły. Przemek ogląda się co chwilę, chcę krzyknąć, żeby patrzył pod nogi, ale nie mogę złapać oddechu. I stało się. Nagle przyjaciel potknął się i runął w perz. Dobiegam do niego, ale już się pozbierał. Macha ręką, żebym biegł dalej. Krzyczy: – Sznurówka! Zrozumiałem. Po paru metrach spoglądam do tyłu, Przemek biegnie już, może trochę wolniej, ale biegnie. Za nim płonie osiedle, a watahy ruchliwych pokurczy rozbiegają się w różnych kierunkach. Całkiem spora grupa pędzi za nami. Zaglądam przez ramię jeszcze kilka razy, ale kiedy na moment tracę równowagę, przestaję się oglądać, bo za chwilę jak Przemek wyląduję nosem w ziemi. „Niech się dzieje, co chce”, myślę, „dotrę do apteki, zatrzasnę drzwi i niech się dzieje, co chce.” Apteka pojawia się nagle, jakby budynek wyrósł na zawołanie przed moim nosem. Wpadam do piwnic, znajduję schron i nagle zauważam, że jestem sam. Ciało odmawia posłuszeństwa. Wymiotuję ze zmęczenia i strachu. Ocierając ręką usta ruszam po schodach do góry. Przez niewielkie okienko spoglądam na zewnątrz. Stwory są już całkiem blisko, biegają, skaczą. Usiłuję dojrzeć, czy dopadły Przemka, ale są zbyt ruchliwe. Kilka sztuk oderwało się od stada i ruszyło w kierunku apteki. Czuję ciepło moczu na nogawce. Wbiegam do schronu i ostatkiem sił zatrzaskuję drzwi. Siedząc w ciemnościach, dysząc, zastanawiam się. Spokoju nie daje mi jedna myśl. Mogę przysiąc, że Przemek miał sportowe, wsuwane buty. Nie wiem, ile czasu minęło zanim nadleciały helikoptery NATO i zrobiły czystkę. Znaleźli mnie żołnierze przeszukujący zgliszcza domów. Od razu zapytałem o Przemka. Nie, nie znaleźli nikogo oprócz mnie. Nawet kości. Kiedy patrzyłem na zrujnowane osiedle, spalony blok i wzgórze. szepnąłem tylko jedno: – Nie byłeś mi nic winien, stary. |