– Ogłosić nabór ochotników – niestrudzenie kontynuował książę – Obiecać spory żołd i udział w zyskach, standardowa umowa, na papierze minimalne stawki, bo inaczej zeżrą nas ubezpieczenia i podatki. Zamówić prowiant, trochę broni, jakieś mundury, ale koniecznie na przelew z przedłużonym terminem płatności. Za gotówkę nie kupować. Nie odsyłać oświadczeń o wystawianiu faktur bez podpisu odbiorcy, może ktoś się natnie. Co tylko się da, brać w leasing. I tym razem żadnych głównych sponsorów. Kilkunastu drobnych przyniesie większy zysk, a nie będziemy musieli maszerować owinięci w pieluchy czy podpaski. Zgadzać się najwyżej na małe logo na tarczach, ewentualnie na hełmie – i nic więcej. I natychmiast wysłać list do króla, że idziemy z odsieczą.  | Ilustracja: Łukasz Matuszek
|
Księga czwarta Recepcjonista, stajenni, szeryf, książę i chłop dostają po gębie
Ryszard Lwie Serce przechadzał się po zamkowej komnacie. Przy długich stołach, ustawionych w czworobok, siedzieli jego najbardziej zaufani ludzie, tworzący radę przyboczną, obecnie w stu procentach pijaną. Już od kilkunastu dni żarli i chlali za resztę pieniędzy zainkasowanych za zwycięstwo, lecz w tej chwili zajmowali się raczej czynnością przeciwną do powyższych. Ryszard podszedł do nich i zaczął ich cucić stalową rękawicą, celnymi strzałami prosto w pysk. – Nie mamy pieniędzy, a Graala nie widać! – wywrzeszczał – Jesteście moją radą, opoje, więc radźcie! Wódz, niemal utopiony w rzygowinach, podniósł głowę, zrobił arcypoważną minę, wymamrotał niewyraźnie, że trzeba poprosić o pomoc aktualnego króla, a chwilę później znów padł jak martwy. Wszyscy pokiwali głowami, że to doskonały pomysł, ale rychło okazało się, że nikt za cholerę nie może sobie przypomnieć, jak aktualny brytyjski król się nazywa, a trudno i jakoś głupio prosić o pomoc nieznajomego. – Pieprzyć jego imię – warknął Ryszard – Problemem jest to, że jego zamek jest akuratnie oblężony, i to tak, że mysz się nie prześlizgnie. Książęta zbuntowali się, bo król się kurwi, monarchia traci powagę, a stąd już krok do rewolucji. To nie banda chłopów wymachujących kijami, lecz sami ciężkozbrojni. Nie będzie nam łatwo ich pokonać, a tylko w ten sposób moglibyśmy zaskarbić sobie wdzięczność monarchy. – Ach, to nic – odparł książę Henryk, zaufany druh Ryszarda – My mamy kompanię kuszników uzbrojonych w ciężkie kusze, a wiesz, Panie, co to znaczy? Bełt przebija tarczę, przebija podwójną zbroję, przebija zawartość zbroi, wychodzi z drugiej strony, a jeśli masz szczęście i na jej drodze znajduje się następny ciężkozbrojny, to jego również można spisać na straty. W Diablo to się nazywa przeszywający atak, bardzo pożyteczna rzecz. Boję się raczej ich przewagi liczebnej. – Rzeczywiście, trochę nas mało na taką wyprawę – potwierdził władca – Musielibyśmy zebrać ochotników, a na dodatkowy żołd i gęby do żywienia nie mamy już pieniędzy. Wiem! Wiem! Sprzedamy ten cholerny zamek! – A święte prawo własności? – zapytał niewyraźnie profesor. – Mam w dupie prawo własności! – krzyknął Ryszard – I wszystkie te nowoczesne wynalazki! Kiedyś, jak zdobyłem zamek, to robiłem z nim, co chciałem, sprzedawałem, dzierżawiłem, burzyłem albo przekazywałem na cele społeczne! Nic z tego, profesor. Wracamy do starego systemu. Ogłoście licytację, a każdego urzędnika skarbowego, jaki się tu pojawi, utopić w gnojówce. Dość już idiotyzmów. Wszyscy rycerze gorąco poparli Ryszarda, a wciąż protestujący profesor dostał w łeb dzbanem i umilkł. – Ogłosić nabór ochotników – niestrudzenie kontynuował książę – Obiecać spory żołd i udział w zyskach, standardowa umowa, na papierze minimalne stawki, bo inaczej zeżrą nas ubezpieczenia i podatki. Zamówić prowiant, trochę broni, jakieś mundury, ale koniecznie na przelew z przedłużonym terminem płatności. Za gotówkę nie kupować. Nie odsyłać oświadczeń o wystawianiu faktur bez podpisu odbiorcy, może ktoś się natnie. Co tylko się da, brać w leasing. I tym razem żadnych głównych sponsorów. Kilkunastu drobnych przyniesie większy zysk, a nie będziemy musieli maszerować owinięci w pieluchy czy podpaski. Zgadzać się najwyżej na małe logo na tarczach, ewentualnie na hełmie – i nic więcej. I natychmiast wysłać list do króla, że idziemy z odsieczą. – Ma gadane – szepnął Reginald do Lancelota – Takiemu władcy warto służyć. I nie pieprzy wciąż o ideałach. Za to najbardziej go cenię. – Wyleczył się z tego na krucjacie – odpowiedział Lancelot, również szeptem – Szczytne hasła, a chodziło wyłącznie o ropę i dominację nad światem arabskim. Szkoda mi gościa. Marnuje się tutaj, w naszym brudnym, schamiałym średniowieczu. – A wy wszyscy, wredne, spasione świnie – grzmiał Ryszard – w te dyrdy do roboty! Do dnia licytacji ten zamek ma lśnić czystością. Naprawić i podwyższyć mury, napełnić fosę wodą. I niech wreszcie ktoś przypomni sobie cholerne imię pieprzonego króla Anglii!
W przestronnej sali obleganego zamku król Aleksander Długomogący, dla innego swego przymiotu nazywany częstokroć Aleksandrem Wielkim, spożywał wieczorny posiłek. Zamek, choć od roku oblegany, miał jedną przemiłą zaletę – był praktycznie nie do zdobycia. Monarcha skrzętnie zadbał o to, by podatki z długich lat panowania zamiast na budowę autostrad, pomoc społeczną i inne bzdety, szły na umacnianie murów, uzbrojenie gwardii i zgromadzenie ogromnych zapasów żywności. Aleksander był władcą przewidującym. Zapasy miały wystarczyć jeszcze na wiele lat, a dzięki przechowywaniu w pojemnych, głęboko mrożących chłodniach nie mają szansy zaśmierdnąć czy zepsuć się. Poza tym myślący o każdej ewentualności król stworzył na kilku piętrach system upraw hydroponicznych, a w podziemiach trzymał starannie wyselekcjonowane stado krów mlecznych i mięsnych sprowadzonych z odległych stepów azjatyckich, co gwarantowało absolutne bezpieczeństwo ze strony wirusów powodujących gąbczaste zwyrodnienie mózgu. Prostszymi słowy, żadnych szalonych brytyjskich krów. Aleksander był człowiekiem mocno już posuniętym w latach, choć jego tytułowa długomożność wcale nie zanikła, wręcz przeciwnie, z każdym rokiem była większa. Są ludzie, którzy z wiekiem młodnieją, nawet w członku, co stanowi – jak mówili poddani – jawne kurestwo i niesprawiedliwość natury, jednak monarcha był w tym względzie innego zdania. Liczny harem złożony z najmilszych kociaków z całej Brytanii mógł zapewnić mu rozrywkę jeszcze na bardzo długo, bo z całkiem sporą częścią nie zdążył się jeszcze zapoznać, a co dopiero zużyć je lub się nimi znużyć. Oblegający nie stanowili więc problemu, który powodowałby u władcy ból głowy. Liczne stadko królewskich bastardów w wieku całkiem już dojrzałym przechodziło aktualnie intensywne szkolenie wojskowe. Doskonała armia na przyszłość. Pomimo bezdennej przyziemności celu wytyczonego w przeszłości i skutecznie realizowanego przez dziesięciolecia – zdeflorowania i zapłodnienia jak największej liczby swych poddanych płci żeńskiej, by stać się prawdziwym Ojcem Narodu, Aleksander nie był człowiekiem bezrefleksyjnym. Wiedział doskonale, że źle się dzieje w jego państwie, choć w przeciwieństwie do pewnego Duńczyka nie miał ochoty hamletyzować. Czasami żałował szczelnego zamknięcia i braku wiadomości z zewnątrz, przeklinał podłość oblegających, notorycznie zestrzeliwujących wszelkie ptactwo, a zwłaszcza pocztowe gołębie lecące w stronę zamku, zagłuszających transmisje radiowe i satelitarne. Tajny kabel poprowadzony w dawnych czasach pod fortecznymi murami też paskudnicy wywąchali i przecięli. Jedynym źródłem informacji były obserwacje z najwyższej wieży, wznoszącej się na blisko sto jardów nad blanki wewnętrznych murów. Wzrok króla wspomagany starym, lecz wciąż świetnym sprzętem Karl Zeiss Jena, jeszcze z czasów NRD, obejmował otoczenie zamku w promieniu blisko dwudziestu mil. Aleksander widział upadek feudalnego średniowiecznego społeczeństwa i głęboko się tym martwił. Zamiast pary wołów mozolnie ciągnących pług – Massey-Ferguson lub, co gorsza, Ursus. Zamiast drabiniastego wozu przebijającego się błotnistą ścieżką – Land Rover lub, co gorsza, Tarpan. I samoloty British Airways, linii z najbardziej zasuszonymi stewardessami na świecie, przelatujące nieopodal, powodujące potworne migreny u króla i nieregularne miesiączki w haremie. Ale póki co, nie znajdował w sobie siły, by się temu przeciwstawić. Rozkazywanie jest takie męczące – mówił sobie – Może ktoś przyjdzie i uratuje mnie oraz królestwo. Ostatnio dostrzegł ogromne poruszenie pośród oblegających wojsk, spowodowane, jak się okazało, pojawieniem się wściekłej, nieobliczalnej Lady Zdefloruj Mnie, buszującej na zamkowych błoniach. Widać ktoś ulitował się wreszcie nad jej nieszczęsnym narzeczonym i uwolnił go z wysokiej wieży. Może ten tajemniczy wybawiciel trafi i tutaj – myślał Aleksander – byłoby to takie romantyczne. No i nie musiałbym nic robić.
Tristan, Braciszek Tuck i jeszcze jeden uciekinier z Lasu Sherwood, karzełkowaty kurdupel przezwiskiem Mały John (kompletny brak polotu!) przedzierali się przez gąszcz zarośli, stanowiących granicę puszczy. Sama natura postarała się, by legendarny las był niedostępny. Pokryta kolcami, niczym banda jeży, trójka wędrowców udowadniała właśnie prawdziwość trzeciej zasady dynamiki niejakiego Newtona. W tym konkretnym przypadku brzmiała ona: jeśli droga w jedną stronę, do wnętrza lasu jest prawie nieprzebyta, to podobnie będzie w drugą. Niestety, nikomu nie przyszło do głowy wymyślenie krzaków z polaryzowanymi kolcami. Tristan, który wcześniej dziękował losowi, że pozwolił mu zdobyć chroniący prawie przed wszystkim kombinezon bojowy, teraz przeklinał własną głupotę, że nie założył go na tę przeprawę. Na początku mówił: nie warto, to tylko kawałek, potem: jeszcze parę kroków, już nie warto, a teraz, z krwawymi pręgami na twarzy i skłutym tyłkiem ze wściekłością przyznawał, że postąpił jak idiota. Chaszcze przerzedziły się, jeszcze tylko kilkaset jardów, paręnaście chlaśnięć gałęzią przez pysk i wyszli na otwartą przestrzeń. Wycieńczeni i niezdolni do kontynuowania marszu zdecydowali się na rozbicie obozu na pograniczu lasu. Po rozpaleniu ogniska, nad którym wesoło obracał się upolowany przez Małego Johna dorodny dzik, rozpoczęli dezynfekowanie ran, głównie od wewnątrz, magicznym trunkiem zwanym aqua vita, sprowadzanym na Wyspę przez kupców z odległego kraju, leżącego daleko na wschodzie, nad na wpół mityczną rzeką Vistula. Nadszedł wieczór, na bezchmurnym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Tristan i Braciszek Tuck siedzieli przy ognisku rozmawiając ściszonymi głosami, Mały John leżał bezwładnie obok, nieprzytomny po przyjęciu zbyt dużej dawki (ilość akwawitu w decymetrach sześciennych dzielona przez masę ciała spożywającego w tym przypadku dała wynik zwany delirium tremens) alkoholowego specyfiku mnicha. – Wiesz, myślałem o tym trochę – powiedział Tristan – Masz rację, czuję, że świat jest jakiś dziwny – ale tylko to czuję, zamiast wiedzieć. Gdy posługuję się mózgiem, wszystko wydaje się normalne! – Komputery i karabiny są normalne? – zapytał Tuck. – Hmmm…jasne, że tak! Pochodzą z przemytu, dilerzy sprowadzają je nielegalnie z przyszłości. Zawsze tak było, bo inaczej, bez nowoczesnych wynalazków, jak by następował rozwój cywilizacji? – Czy na pewno zawsze tak było? Tristan milczał kilka chwil. – Tak! Nie! Nie wiem, mnichu. Boli mnie głowa, gdy o tym myślę. Wydaje mi się, że było, ale czuję jednocześnie, że nie. Co się dzieje? – Właśnie o to chodzi. Wszyscy zapominamy, że było inne „kiedyś”. Nie, żebym tu orwellizował, ale chyba zbyt łatwo nam idzie to zapominanie! Sam częstokroć się na tym łapię, na postrzeganiu rzeczy całkowicie nienormalnych, nie pasujących do reszty świata – za normalne. I dlatego bez względu na przeciwności losu, na kłody wydarzeń i nieszczęśliwych splotów okoliczności, rzucanych nam pod nogi przez fortunę, nie bacząc na nic powinniśmy poszukiwać Przyczyny. Tristan podrapał się w czoło. – Wiesz, bracie? To chyba dla mnie za trudne, szczególnie na dzisiejszą noc. Chyba pójdę w ślady Johna. I przypiął się do butelki.
Tristan rankiem skonstatował, że potwornie wysoka cena trunku wcale nie jest wygórowana, ponieważ zupełnie nie odczuwał kaca i innych przykrych dolegliwości zwykle związanych z procesem wewnętrznego balsamowania. Nasz bohater zaplanował był stać się bogatym człowiekiem, by móc zawsze pozwolić sobie na akwawit i raz na zawsze rzucić tanie wina owocowe, a Mały John i Tuck gorąco poparli ten projekt. O ileż łatwiej mamy my, ludzie przełomu tysiącleci. Monopolowy co krok i nie trzeba już czekać na trzynastą. Po lekkim śniadaniu wyruszyli na gościniec. Wierzchowce miały im trochę za złe kolczastą przeprawę, ale przekupione sutą porcją obroku ochoczo poniosły naszych wędrowców w świat pełen przygód. Tristan, zupełnie inaczej niż bohaterowie prawdziwych powieści, nie za bardzo wiedział od czego rozpocząć rozwiązywanie tajemnic dziwnych zmian otaczającego świata i poszukiwanie siły sprawczej, kierującej, jak podejrzewał, ich losami. Nie znając kierunku, w którym powinni się udać, wybrał więc na chybił trafił: pojechali na zachód, by jak najszybciej oddalić się od stokroć przeklętego, kolczastego Sherwood, licząc na jakieś wskazówki fortuny. I rzeczywiście, los im sprzyjał, przygoda wyszła im naprzeciw, a to w postaci ogłoszenia na nędznej imitacji pergaminu, przybitego do drogowskazu na rozstaju dróg. Niekształtne kulfony parodiujące gotyk oznajmiały wszem i wobec, że niejaki książę Ryszard zbiera ochotników do swej drużyny, którą zamierza poprowadzić przeciw dwóm wrogom porządku publicznego, znanym pod imionami Śniętego Graala i Merlina. Po raz pierwszy, lecz nie ostatni, Tristan doznał mistycznego olśnienia, spowodowanego, jak mu się wydawało, przez wróżkę, którą, jak sądził, widział przez krótką chwilę, kiedy na moment zamknął oczy stojąc przed ogłoszeniem. – To tych dwóch jest odpowiedzialnych za wszystko, co nas spotyka – wykrztusił – Jestem tego pewien. Niezwłocznie ruszamy zaciągnąć się pod sztandar księcia Ryszarda, kimkolwiek jest. Braciszek Tuck twierdząco pokiwał głową, a Mały John, który miał głęboko w dupie kwestię domniemanej manipulacji rzeczywistością, poczuł, że na tej wyprawie na pewno nie zabraknie okazji, by niejeden raz dać komuś solidnie po mordzie, więc nie zgłosił votum separatum. Ogłoszenie informowało, że punkt zbiorczy znajduje się w pobliskim zamku, zaś drogowskaz głosił, że zamek ów leży niecałe dziesięć mil stąd w kierunku zachodnim. Popędzili konie, pchani do przodu radosną myślą, że zdążą na wieczorną ucztę. Wokół zamku kłębił się tłum pracowników firmy przewozowej, wyładowujących ogromne paki z mniej więcej trzech tuzinów ciężarówek. Nad zamkową bramą wisiała drewniana tablica z przekreślonym napisem Na sprzedaż; poniżej, nieco mniejszymi literami wypisano Sprzedane. Ryszardowi udało się zrealizować plany. Tristan, Tuck i John zameldowali się u oficera dyżurnego, po czym zostali zaprowadzeni przed oblicze księcia, który osobiście zajmował się oceną kandydatów do oddziału. Po krótkim teście sprawnościowym, badaniu wzroku i uzębienia, rozmowie kwalifikacyjnej z psychologiem i teście plamkowym cała trójka została przyjęta. Ryszard dopilnował, by od razu przedstawiono ich ważniejszym członkom drużyny. Chciał mieć stosunki przyjacielskie a nie pruską dyscyplinę, której z całego serca nienawidził. Moi żołnierze są sobie równi – mawiał częstokroć – Jedynym dowódcą, absolutnym panem ich życia i śmierci jestem ja. Poznawanie odbywało się w stylowej karczmie podczas opróżniania ogromnych barył wina, piwa i okowity, tak więc już po dwóch godzinach wzajemne zbratanie było pełne. Trójce przybyszów Drużyna od razu przypadła do serca – i vice versa. Rankiem, nieco wytrzeźwiawszy, Tristan wziął z książęcej kancelarii papier, gęsie pióro oraz kałamarz i zabrał się za pisanie listu, który już dawno powinien był napisać.
Królu! Izolda jest niewątpliwie kobietą piękną i godną pożądania, lecz równocześnie bezdennie głupią i w przerażający wręcz sposób upierdliwą. Z najwyższą rozkoszą oddaje Ci ją teraz, byś i Ty mógł tego posmakować. Nie proszę o przebaczenie, bo przekonasz się niezawodnie, iż naprawdę nie ma czego przebaczać. Przyjdzie czas, gdy podziękujesz mi za uwolnienie od tego koszmaru na niemal pół roku. To prawie tak, jakbym darował Ci te pół roku życia. Aby odpocząć od Izoldy, wyruszam na wojenną wyprawę z księciem Ryszardem, Lancelotem, Rolandem, Bratem Tuckiem i innymi wspaniałymi ludźmi, bohaterami wszelkich czasów. Kiedy i ty zapragniesz uciec od blond kłopotów, nasza kompania powita cię z radością. Szczerze oddany Twój syn Tristan
Zaadresował kopertę, zapakował do niej list i wezwał posłańca, podnajętego pracownika firmy kurierskiej, każąc mu jak najszybciej dostarczyć pismo do króla Marka. Gdy ten wybiegł w pośpiechu, Tristan odetchnął z ulgą. Wreszcie koniec tej okropnej historii, a co najważniejsze, bez wyrzutów sumienia i nie mając sobie niczego do zarzucenia. Ostatnio często rzucał łodygami krwawnika i niezmiennie uzyskał pomyślne odpowiedzi, co utwierdzało go w porzekonaniu, że nie ponosi winy. Teraz mógł rzucić się w wir walki, nie dbając o nikogo i o nic.
Król Marek siedział w sali tronowej, ciężko wzdychając raz po raz. Ostatnio wiodło mu się nie najlepiej. Dwa dni wcześniej otrzymał list od Tristana – i początkowo wściekł się, rzucał kurwami na prawo i lewo, bił służących i dworzan po pyskach bez najmniejszego powodu. Ale potem przyszło opamiętanie, bo po dwóch miesiącach bytności Izoldy na zamku rozumiał, że Tristan ma cholerną, całkowitą, absolutną rację. Blond wariatka, rozeźlona nie na żarty długim zamknięciem w kartonie, początkowo nie dopuszczała do siebie nikogo, nie chciała widzieć nawet Marka, groziła zawiadomieniem swego ojca, który przybędzie z armią i obije mordę wszystkim porąbańcom, nie wyłączając monarchy. Przeszło jej po paru dniach, zrobiła się nawet miła, ale po tygodniu przyszły pierwsze żądania, najpierw niewinne, potem coraz śmielsze. Wystrój sali tronowej jest do dupy – zmienić wszystko. Moja komnata jest za mała – wyburzyć ścianki działowe, nie, lepiej od razu postawić nowe skrzydło zamku. Czemu przyjęcia są tak rzadko, zaproś baronów, co mnie to obchodzi, że to twoi zaprzysięgli wrogowie i podłe sukinsyny. Chcę się bawić. Milcz, staruchu, bo nigdy już ci nie dam. I tak w kółko. Żądania i szantaż. Jędza nie dawała mu spokoju, ale póki co, musiał robić dobrą minę do złej gry, bo ojciec Izoldy, który już wcześniej zagroził aneksją królestwa Marka za zbezczeszczenie jego córki przez rycerza nieprawego pochodzenia, nie darowałby mu teraz odprawienia Izoldy, w dodatku z bękartem w brzuchu, i to nie wiadomo czyim, Tristana czy jego. Królewscy szpiedzy donosili, że Izolda przez cały czas pobytu na zamku nie zużyła ani jednej podpaski czy tamponu, więc choć nie było jeszcze widać brzucha, ciąża była niemalże pewna. Nieprzyjemna sytuacja dla króla, po cichu wciąż nazywanego rogaczem. Na dodatek od czasu przybycia Izoldy w baronów jakby diabeł wstąpił. Wypięli się na Marka, zhardzieli, burzyli się nieustannie, grozili zerwaniem stosunków lennych, sprzymierzeniem się z zajączkami i zbrojną konfrontacją, która, jak mawiali, zakończy się znalezieniem innego, godniejszego monarchy na miejsce tego moczymordy i kurwiarza. I znikąd oparcia. Królewska gwardia widząc rozluźnienie dyscypliny rozpiła się, na bazarach posprzedawała dobry oręż, a teraz, bezbronna, już prawie nie wychodziła poza zamkowe mury, skarżąc się, że okoliczni chłopi ciągle ich biją. A ta wariatka Izolda nie dostrzega niczego, co dzieje się wokół nas, obchodzą ją wyłącznie stroje i przyjęcia. Bogowie, jak to się mogło stać, że w ciągu paru tygodni z porządnego królestwa zrobił się taki burdel? I to wszystko sprawiła jedna kobieta? Wciąż będziemy tańczyć – myślał ponuro – gdy tuż obok nas zatupią buty nadciągającej rewolucji, psiakrew. Kolejny raz pytam siebie – właściwie po co mi to królestwo? Same problemy. Może posłuchać rady Tristana i abdykować, pojechać na tę wyprawę, odpocząć. Albo lepiej uciec po cichu, bo po formalnej abdykacji mogą złapać i utopić w gnojówce. Lecz póki co, muszę czekać. Izolda za żadne skarby nie zgodzi się na prenatalne badania genetyczne, a sama analiza krwi niczego przecież nie wykaże, wszakże Tristan jest moim synem. Gdy już urodzi gówniarza – jeśli to będzie gówniarz, nie gówniara – trzeba będzie zebrać trochę włosów, wysłać do analizy, wtedy stanie się jasne, czy będę miał kolejnego następcę, czy wnuka. Na takich to niewesołych rozmyślaniach spędzał całe dni król Marek. Izolda na dobre zadomowiła się w zamku. Pod jej baczną kontrolą trwały wielkie prace remontowe mające doprowadzić budowlę do stanu bardziej przystającego do, jak mówiła, oświeconego średniowiecza. Władca natomiast obserwując zakres prac był przekonany, że łatwiej byłoby zburzyć całą konstrukcję aż do fundamentów i zbudować zamek od nowa. Baronowie mieli gdzieś nawet pozory posłuszeństwa wobec króla, dobrze pojmując, kto tu teraz rządzi – a Izoldzie sprawy państwa były całkiem obojętne, chyba, że przeszkadzały w jej zamierzeniach. W takich sytuacjach Marek słyszał zdecydowane nie! i pogardliwe trzaśnięcie drzwiami. Młoda królowa nie dopuszczała małżonka do swego łoża, sama – jak przypuszczał – kurwiąc się na prawo i lewo, więc władca, chcąc nie chcąc, korzystał z usług pokojówek i co młodszych służących. Niezupełnie panował już nad swymi czynami, nadszedł więc wreszcie ten straszny dzień, kiedy pijany do nieprzytomności przeleciał Brangien. Gdy następnego dnia obudził się i ujrzał ją przy swym boku, rzygał przez dwanaście godzin i wszystkim wydawało się, że umrze. Brangien natomiast od tego wydarzenia zupełnie się zmieniła, złagodniała, wypiękniała, a nawet zaczęła golić brodę i przycinać wąsa. Służba rozłaziła się, bo nie dostawała pieniędzy, a kraść już nie było czego; pewnego wieczora elektrownia odcięła prąd, powrócono więc do wygrzebanych z dawno zapomnianych schowków łojówek i pochodni. W tajemniczy sposób po kolei znikały zamkowe psy, lecz potem przez pewien czas na stołach pojawiało się mięso. Jak donosili obserwatorzy, plony w tym roku były nadzwyczaj dobre, ale do królewskiej kasy nie wpłynął ani jeden dukat podatku. Poborcy zwyczajnie bali się wystawić głowę poza zamkowe mury, by nie dostać widłami w plecy od zhardziałych chłopów, natomiast o należnościach lennych od baronów zapomnieli już dawno temu. Rada Nadzorcza królestwa nieśmiało zaczynała przebąkiwać o ogłoszeniu upadłości. I pewnej księżycowej nocy, gdy ciszy na opustoszałym zamku nie rozpraszało nawet wycie psów, bo wszystkie już zjedzono, król Marek siedząc na tronie z rękami złożonymi na wzdętym od głodu brzuchu, znalazł wyjście. – Mama! – krzyknął, a echo długo powtarzało jego głos po bezludnych korytarzach – Wezwę na pomoc mamę!
|