„Wiedział (…), że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście.”  |  | ‹Amityville›
|
U Alberta Camus dżuma była metaforą zła, które istnieje w świadomości każdego człowieka. Zalążek grzechu potrzebuje tylko bodźca, większego lub mniejszego, by zacząć siać spustoszenie. W kulturze amerykańskiej odpowiednikiem powyższego jest właśnie pojęcie Amityville. To małe miasteczko w stanie Nowy Jork od 1974 roku rozbudza wyobraźnię większości jankesów. Wtedy, w domu przy Ocean Avenue 112, młody DeFeo zabił czwórkę rodzeństwa i rodziców. W późniejszych opowieściach twierdził, że głosy kazały mu to zrobić. Dla podejrzliwych spiskowców, to tylko kolejna historyjka o nawiedzonym domu. Dla inteligentnych – symbol zła spoczywającego w psychice ludzkiej, które tylko czeka na odpowiednią chwilę. Dla sprytnych – szansa na zrobienie filmu i zarobienie szybkich pieniędzy. Tegoroczny „Amityville” to remake produkcji z 1979 roku. Nie wiem, na ile są do siebie podobne, bo ze starej wersji pamiętam tylko plagę much (a może pszczół?) i enigmatyczną ścianę piwniczną. Oba elementy pojawiają się i w aktualnej, ale co do reszty – czarna dziura. Przynajmniej oszczędzę sobie i Wam kilku wersów na porównania. Do opuszczonego domu sprowadza się rodzina Lutzów. Wierzą, że to inwestycja ich życia – ogromny i piękny budynek za bardzo małe pieniądze. Od zakupu nie odwiodła ich nawet wiedza o przerażającej historii ich przyszłego gniazdka miłości. Wystarczy jednak kilkanaście dni, by wyprowadzka okazała się jedyną szansą na przeżycie. Ciągłe kłótnie, piekielne wizje, nieudane egzorcyzmy i martwy pies wyeksmitowałyby nawet cały ród Sawyerów i Fireflyów.  | Jak wida polski hydraulik święci triumfy nie tylko we Francji.
|
Andrew Douglas nie chciał się bawić w metaforyczną opowieść o istocie zła i jego dramatycznym wpływie na George’a Lutza (Reynolds). Co jakiś czas niby powtarza się fraza, że to nie domy są złe, tylko ludzie w nich mieszkający. Później jednak okazuje się, że ani domy, ani tym bardziej ludzie, tylko sekretne pomieszczenia w piwnicy są powodem grzechu. Reżyser w rzeczonej piwnicy musiał spędzić sporo czasu, bo zgrzeszył straszliwie niestrasznym horrorem. Obrazki ładne, montaż świetny i nawet odrobina klimatu się znajdzie, ale grozy za grosz. „Amityville” to hybryda świetnych wzorców: „Lśnienia” (postać George’a), „Egzorcysty” (epizod z księdzem) i „Nawiedzonego domu” (cała historia). Niestety, wyszło jak z robieniem ciasta na podstawie wyszukanych przepisów. W końcu zakalec nie przypomina smakołyku ze zdjęcia, a i orientalne przyprawy ciężko w nim wyczuć. Inna sprawa to Ryan Reynolds, któremu, chociaż jest całkiem niezły, do Nicholsona sporo brakuje. Świetna jest za to Melissa George, filmowa Kathy Lutz. Nie dość, że zagrała dobrze, to jeszcze przypomina Patsy Kensit – bohaterkę fantazji seksualnych zapewne wszystkich, którzy w młodym wieku widzieli „Zabójczą broń 2”. Amerykański odpowiednik „Dżumy” jeszcze przez długie lata nie doczeka się filmu z prawdziwego zdarzenia. Będzie nadal wykorzystywany do straszenia młodych dziewcząt i tym samym do ułatwiania chłopakom rozpinania ich staników. Natomiast prawdziwy sens pojęcia Amityville najlepiej zawarł Eminem w refrenie piosenki pod tym samym tytułem: Zwariował na punkcie Amityville, Przypadkowo zabije twoją rodzinę, Wciąż myślisz, że nie, Na Boga, mylisz się, W końcu jest uzależniony od Amityville.
Tytuł: Amityville Tytuł oryginalny: The Amityville Horror Reżyseria: Andrew Douglas Zdjęcia: Peter Lyons Collister Scenariusz: Scott Kosar Obsada: Ryan Reynolds, Melissa George, Philip Baker Hall, Jimmy Bennett, Jesse James, Chloe Moretz Muzyka: Steve Jablonsky Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: USA Data premiery: 22 lipca 2005 Czas projekcji: 90 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 50% |