 | Ilustracja: Łukasz Matuszek
|
Podróż odbywała się bez zakłóceń. Otaczający ich magiczny świat na razie zadziwiał i fascynował innością, więc rycerze nie darli jeszcze mordy, że brakuje im wygód, telewizji, pryszniców i prądu do naładowania maszynek do golenia. Tylko Ryszard martwił się trochę, bo Polonezy zżerały stanowczo za dużo paliwa, a magiczne zabiegi Uryny produkującej bimbrowaty odpowiednik etyliny 94 były trochę mało wydajne. Zresztą kończył się surowiec, bulwy dziko rosnących roślin do złudzenia przypominające kształtem i składem buraki cukrowe. A gdy zaczną się kłopoty z transportem papu, zaraz podniesie się nieludzki raban i knucie po kątach. Dobrze, że chociaż zwierzyny w otaczających gościniec lasach nie brakowało, a myśliwi, coraz lepsi i skuteczniejsi w łowach, przynosili codziennie już ponad połowę tego, co zjadano. Może wyrobią się jeszcze trochę i Polonezy nie będą tak potrzebne. Pewnego dnia drogę niespodziewanie zastąpiła im kilkunastoosobowa delegacja wiedźminów z petycją, by zaprzestać tak intensywnych łowów z powodu zagrożenia wymarciem niektórych rzadkich gatunków. Długo i bardzo obrazowo prawili o ekologii, środowisku, wzajemnych powiązaniach, konieczności zachowania równowagi, niszach i łańcuchach pokarmowych. Normalne, każdy trzęsie portkami, gdy mu się odbiera możliwość zarobku. Mądre gadanie wiedźminów zostało całkowicie zignorowane. – Dajcie nam żreć – spokojnie odpowiedział im Ryszard – to zostawimy wasze cenne potwory w spokoju. Wiedźmini, choć wspomagani tajemnymi eliksirami, byli w wyraźnej mniejszości, zresztą nawet najlepsze eliksiry nie pomogą na kilkadziesiąt wycelowanych w kałduny kusz. „Gdy wrogów kupa, każdy wiedźmin dupa” – burknął pod nosem białowłosy przywódca delegacji, skinął na swoich i wszyscy zniknęli w przydrożnych krzakach. Drużyna pomaszerowała dalej. Zwiadowcom nie podobało się otoczenie drogi, więc kolejny postój wypadł w lasku oddalonym o pół mili od gościńca. Drzewa były potężne, wysokie, oddalone od siebie, runo rzadkie, brakowało poszycia, tak więc dostrzeżenie ewentualnych napastników nie było trudne. Wokół wesoło trzaskającego ogniska siedziała grupka rycerzy, z tych mniej sławnych, dlatego i tutaj nie przytaczamy ich imion. Pili, opowiadali sprośne dowcipy, żarli pasztet z oszluzga i dobrze się bawili. Było im wszystko jedno, gdzie idą, po co, przeciw komu walczą i co kieruje ich losami, byle można było zjeść, wypić, pospać i pomarzyć o wielkich łupach. Jeden z nich, młody szczyl, niedawny giermek, który dopiero co zdobył godność rycerza, po którymś kolejnym pociągnięciu z dzbana przesmutnym głosem oznajmił towarzyszom, że musi się wyrzygać i chwiejnym krokiem polazł na bok. Nie minęła nawet minuta, gdy wrócił. Bardzo szybko. – Trolle! Całe stado trolli! – krzyczał biegnąc i machając kończynami na wszystkie strony. – Siadaj i uspokój się, mały – spokojnie powiedział starszy rycerz do dyszącego młodzika – Też coś, trolle! To nie ta opowieść, spójrz na tytuł! W dziejach Tristana i Izoldy trolle nie występują! – zakończył autorytatywnie i ponownie zajął się flaszką. Biedny młodzieniec uspokoił się nieco, ale przez całą resztę nocy nerwowo rozglądał się na boki bojąc się położyć spać.
Tymczasem na kamienistym wzgórku w głębi lasu niewielka rodzina skalnych trolli z niedowierzaniem spoglądała na ogniska i krzątające się wokół nich istoty. Ojciec, stary, potężny troll z uwagą studiował kamienne tablice wydobyte z sakwojażu. – Dziwne i niepokojące – mruczał do siebie w trollim języku – Zapewniano nas, kiedy podpisywaliśmy kontrakt, że w tej sztuce nie występuje ani jeden człowiek! Na wszelki wypadek spędzili tę noc na odległych od ludzkiego obozu skałkach. Stary troll przyrzekł sobie, że zaraz następnego ranka zadzwoni do reżysera, by wyjaśnić tę niepokojącą kwestię.
Ryszard zdenerwowany brakiem jakichkolwiek śladów Graala kolejny raz debatował z Uryną w swoim namiocie. – Wciąż łazimy w kółko! – powiedział, bębniąc rytmicznie palcami w oparcie polowego tronu. – To naturalne – odrzekła czarownica – Zakrzywienie czasoprzestrzeni. Książę popatrzył na nią nieprzytomnie. – Poradź coś, do cholery, zamiast głupio gadać! Moi ludzie zaczynają wariować, widzą w lesie trolle! Nie wiemy, dokąd iść, gdzie szukać Graala, a ja już w ogóle nie rozumiem takiego średniowiecza! Jestem dwunastowiecznym królem, a nie błędnym półgłówkiem, który może tracić czas na bezowocne poszukiwania czarowników-psychopatów, świętych kielichów czy innych bzdetów! Płacę ci, więc radź! – Pieniądze? – zjadliwie odezwała się Uryna – Te nędzne grosze, których nawet nie będę mogła wydać, kiedy dorwie nas Merlin i usmaży żywcem? Dlaczego nic się nie mówi o moich problemach? Byłbyś zadowolony mając takie fekalne nazwisko? A być na wylocie w Gildii Magów? To cię nie wzrusza? – Nic a nic – odpowiedział książę – Jestem podłym skurwysynem. – Tak, tak, pamiętaj o tym dobrze – Uryna nie kryła jadowitego uśmiechu – Gdzieś tam czeka Eleonora Akwitańska. Pomyśl czasem o tym, co ci zrobi, jak się nie spiszesz. – Mama jest dobrą mamą – Ryszard zadrżał i wyraźnie zbladł. Czarownica wstała z fotela. – Nie denerwuj się, panie – rzekła – Jedyna rada, jakiej mogę ci dziś udzielić, to żebyś był wierny, szedł – i za dużo nie myślał. Tak jak w tym powiedzeniu. Ora et labora. – Tak, tak, wiem – odpowiedział władca – Bełkocz i zapierdalaj.
Tristan obudził się z przeczuciem, że tego dnia przydarzy im się coś niezwykłego i nieoczekiwanego. Próbował przypomnieć sobie sny z tej nocy, ale bezskutecznie, nie pamiętał ani skrawka, ani jednego obrazu. Zameldował więc o tym Ryszardowi, a ten, wierząc w niczym nie uzasadnione przeczucia, kazał mieć się na baczności i trzymać broń w pogotowiu. Zapasy prowiantu były na wyczerpaniu i nie musieli tego dnia wielokrotnie obracać Polonezami, więc wyruszyli razem. Dzień był pogodny, słoneczny, można by zaryzykować stwierdzenie, że przypominał początek lata, gdyby nie to, iż od pojawienia się mitycznego średniowiecza prześladowała ich nieobecność jako takich pór roku. Prawda, była jesień, ale jakby trochę umowna, żeby nie powiedzieć – mityczna. Raz kwitło, raz potwornie mroziło, potem liście żółkły i hurtem spadały z drzew, a następnego dnia niemożliwy upał lub śnieżna zamieć, totalny bajzel. Pomimo tego wszyscy rycerze uparcie twierdzili, że to jest właśnie jesień – wszakże sam Fulko tak powiedział, a on przecież nie mógł się mylić w tak ważkiej dla niego kwestii. Z każdą przebytą milą Tristan denerwował się coraz bardziej. Był zlany potem, choć wcale nie było upału i twarz owiewał przyjemny, lekki wietrzyk. Przyjemny do czasu. W pewnej chwili Tristan poczuł ciężki gadzi odór. Czoło pochodu pokonało zakręt. W poprzek drogi leżał rozwalony wielki złoty smok i ciężko sapał. Na szyi miał metalową tabliczkę z napisem Trzy Kolibry. Chyba imię. – Wiedziałem, kurwa, że czegoś zapomnieliśmy! – warknął Ryszard – Zapomnieliśmy zabrać wiedźmina. Zakłopotany Tristan pomyślał, że władcę też zaczyna nielekko rąbać, bo akurat w tym przypadku o zabieraniu wiedźmina nie mogło być mowy – wszyscy członkowie tego bractwa byli przeciwko nim. Tymczasem książę dyskretnie dał znak żołnierzom, a ci nieznacznie, malutkimi kroczkami, drobiąc na paluszkach rozsypali się w półkole otaczając poczwarę, każdy gmerał przy broni, jeźdźcy uspokajali wierzchowce. Tristan wysunął z olster karabin, pieczołowicie dotąd ukrywany, odbezpieczył i nastawił na ogień ciągły. Ten smok wyraźnie różnił się od gada spotkanego w królestwie ojca Izoldy. Zapadła nerwowa cisza.
A teraz spójrzmy na sytuację oczami smoka. Smok Trzy Kolibry leniwie obserwował małych ludzików wyczyniających dziwne rzeczy na ścieżce przed nim. Był starym, doświadczonym smokiem i nie podniecał się byle czym. Tym razem jednak zainteresował się gromadką ludzkich kurdupelków, ponieważ zaprzyjaźniony wiedźmin przyniósł mu ostatnio niedobre wieści. Ponoć w Krainie pojawiła się niedawno skrajnie antyekologicznie nastawiona grupa barbarzyńców, mordująca wszystko, co pod miecz czy kuszę podeszło. Trzy Kolibry zastanawiał się, czy los nie uśmiechnął się do niego. Może to ci sami. Zapowiada się podniecająca masakra – myślał smok, a w duchu słyszał już pieśni, jakie ułożą bardowie na cześć jego kolejnego zwycięstwa. Ale spokojnie, bez pośpiechu. Najpierw utniemy sobie małą pogawędkę, abym był pewien ich tożsamości, a potem… cóż, praca. Nie sądzę, by kiedykolwiek spotkali złotego smoka, jesteśmy tak cudownie rzadką rasą. Ciekawe, jak zareagują, gdy się do nich odezwę.
Wracamy do punktu widzenia Drużyny. Zauważywszy lekkie poruszenie gadziego łba, książę Ryszard ponownie skinął ręką. W stronę smoka pomknęło niemal pięćdziesiąt bełtów z kuszy, setka strzał i kilkanaście włóczni, a powietrze przeszył odgłos wystrzeliwanych z karabinu wielkokalibrowych pocisków przeciwpancernych. Po pięciu sekundach gromada konnych wbijała w korpus potwora miecze, topory i kopie, po następnych pięciu łeb smoka bezpowrotnie stracił kontakt z resztą ciała.
Morał: zbyt wielka pewność siebie i opieranie działań na podstawie losów bohaterów książek napisanych przez skądinąd godne szacunku osoby, które jednakże smokami nigdy nie były, prowadzi do nieuchronnej dekapitacji.
Ryszard gratulował rycerzom świetnego zgrania w czasie. – Było całkiem dobrze – mówił do Henryka – Choć w takich sytuacjach granica między zwycięstwem a zdrapywaniem siebie z okolicznych drzew jest niezwykle ulotna. Niewiele brakowało. – Odwrócił głowę – A z tobą, mości Tristanie, będę musiał zamienić kilka słów. Tristan przytłoczony spojrzeniem kilkudziesięciu par oczu bezskutecznie próbował zniknąć swój karabin.
Bezustanne, ciągnące się przez wiele miesięcy ostre ćpanie przyniosło nadzwyczaj niespodziewane rezultaty. Zamiast zmienić ją w bełkoczące warzywo, wąchane, wcierane i wstrzykiwane świństwa poruszyły jakąś ważną śrubkę w głowie – Izolda zaczęła myśleć. Można by powiedzieć – cud. Po tym narkotycznym rozszerzeniu świadomości (czy raczej zbliżeniu władz umysłowych do przeciętnego poziomu homo sapiens) nasza blondwłosa bohaterka podjęła stanowczą decyzję, że ulatnia się z tego miejsca najszybciej jak może. Nagłe otrzeźwienie spowodowało ujrzenie Graala takim, jaki był naprawdę, co wcale nie poprawiło jej samopoczucia. Na samą tylko myśl o tym, że omalże przespała się z tym czymś, żołądek odmawiał dalszej współpracy. Tłumacząc się okresem trwającym od jakiegoś czasu udawało się jej zwodzić Graala, wiedziała jednak, że nie potrwa to wiecznie, mimo jego skrajnej tępoty. Nawet on wreszcie się domyśli, że miesiączka nie może trwać sześć tygodni. Tymczasem z powodzeniem grała rolę głupawej blondynki, do której Stara Kupa, jak go w myślach pieszczotliwie nazywała, był przyzwyczajony. Pewnego dnia nadeszła ta chwila. – Poczekaj tu na mnie – odezwał się Pryszczaty grzebiąc w biurku – Muszę iść do biura maklerskiego złożyć zlecenie. – Nie rozumiem, kochanie – rzekła Izolda słodkim głosem – Zlecenie przecież to na przykład jak ktoś spadnie z dachu. To jak można coś takiego złożyć? Graal skrzywił się z politowaniem. Poczekaj, łajnogęby debilu – myślała Izolda – poczekaj, gdy cię dorwę w ciemnym zaułku, zobaczymy, czy nadal będziesz się śmiał. Chociaż tobie źle życzyć to jak torturować trupa. Męczące i nie przynosi satysfakcji. Po chwili Graal z grubym plikiem pergaminów pod pachą wyszedł, a Izolda, patrząc przez okienko w baszcie i upewniwszy się, że wchodzi do banku po przeciwnej stronie ulicy, szybko spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, poczęstowała się plikiem stufuntówek z tajemnego sejfu, do którego zupełnie przypadkowo znała szyfr – i była gotowa. Dziesięć cennych minut straciła zastanawiając się co zrobić, by na pożegnanie obrazić Graala. Bez skutku. Wszystko, co przyszło jej do głowy, najgorsze wyzwiska i obelgi podsłuchane w spelunkach oddawały jedynie stan faktyczny, a jakoś głupio pisać komuś na ścianie prawdę. Wobec tego wzruszyła ramionami i zbiegła długimi schodami do wrót wieży. Rozejrzawszy się dokładnie wybiegła na zewnątrz; po kwadransie była już poza murami grodu.
|