Ostatni dzień festiwalu. Pobyt trwał bardzo krótko, a czas zleciał strasznie szybko. Ale wszystko przecież kiedyś się kończy. Na szczęście za rok też odbędzie się nowo-horyzontowa impreza. Oczywiście dalej w Cieszynie. Publiczność pożegnał Lars von Trier i jego najnowszy film „Manderlay” oraz „Pusty dom” Kim Ki-duka. Warto było męczyć się dziewięć dni, by dziesiątego obejrzeć takie cudo. Konkurs publiczności wygrał „Tarnation” Jonathana Caouette, ze średnią liczbą ocen 4,90. Chociaż sam w sobie nie zasługiwał na żadną nagrodę, to w zestawieniu z innymi pretendentami był wręcz genialny. Na drugim znalazł się „4” Khrzhanovsky’ego, a na trzecim „13 jezior” Benninga. Jeśli chodzi o inne sekcje, to najlepszym dokumentem została „Ballada o kozie”, a animacją „Jam session”. Wiadomo już, że za rok odbędzie się retrospektywa filmów Agnes Vardy oraz przegląd kinematografii argentyńskiej. Podobno zmniejszy się liczba projekcji premierowych na rzecz powtórek już prezentowanych. Ja osobiście mam mieszane odczucia. Z jednej strony czułem żal, z drugiej pewną ulgę. W tegorocznej edycji niewiele było filmów dobrych, a zapowiedzi wskazują, że za rok nie będzie lepiej. Cieszyn jednak pozostaje miastem magnetycznym, do którego chce się wracać. Atmosfera i ludzie to główne zalety. Ale przecież siła tkwi też w tych, często beznadziejnych filmach, których nigdzie indziej obejrzeć nie będzie można. Sytuacja analogiczna do pamiętnego boomu na wypożyczalnie kaset video, gdzie tryumfy święciło zazwyczaj kino mierne. Do domu zabierało się byle jaki produkt, byle tylko cokolwiek obejrzeć. A nuż znajdzie się jakąś perełkę. Festiwal pełni trochę funkcję poznawczą. Dowiadujemy się, jak różnorodne filmy są produkowane. Oprócz tego ENH stają się zaskakująco modny. W Cieszynie trzeba po prostu być, by nie wypaść z obiegu snobistyczno-warszafkowej śmietanki towarzyskiej.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kontynuacja „Dogville” drążąca tematykę rasizmu. Grace (tym razem z twarzą Bryce Dallas Howard) wraz z ojcem (tym razem z twarzą Willema Dafoe) trafia do miasteczka Manderlay, gdzie nie zostało jeszcze zniesione niewolnictwo. Po śmierci zarządczyni tej ziemi, Grace postanawia polepszyć stosunki międzyrasowe. Za główny cel stawia sobie wprowadzenie demokracji, kultury głosowań i podejmowania decyzji przez większość. Von Trier nie zmienił prawie nic od czasu pierwszego filmu z trylogii „USA”. Nadal pozostał teatr ze szkicami budynków i bogatą scenografią. Nie zabrakło też świetnych ujęć z góry i szarpanego montażu. Jednak zaszła jedna cholernie istotna zmiana – Lars skończył z kamerami cyfrowymi. „Manderlay” został zrobiony na „taśmie”, co poniekąd polepsza jakość zdjęć, ale zupełnie nie pasuje do dogmiastego stylu kręcenia. Sama fabuła momentami jest wciągająca. Kilka dialogów to takie drogowe czarne punkty, po których trzeba zwolnić i troszkę pomyśleć. Ale Duńczyk znany jest z przesady i często na siłę wrzuca podobne oznaczenia kontrolne. Mianuje się mentorem widzów i uważa za odkrywcę wszystkich mądrości świata. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że operuje wyłącznie truizmami i stereotypami. Na dodatek już dawno wyświechtanymi. Stawia tezę, że ludzie żyjący od wieków pod wpływami tyranii mogą nigdy nie chcieć podejmować decyzji. Nawiązuje bezpośrednio do sytuacji w Iraku, mówiąc o konieczności dorośnięcia do demokracji. Przesłanie aktualne, ciekawe, ale bezczelnie włożone w usta wszystkich bohaterów. Każda postać głosi prawdy objawione i prawi kazania. Bardzo słabe jest aktorstwo. Wszyscy grają bez werwy i przekonania. Niemożliwe jest utożsamienie się z daną postacią, bo nawet kreujący ją aktor nie potrafi tego zrobić. Często von Trier przesadza z zapleczem zaufania dla wyobraźni widza. W jednym ujęciu słychać dźwięk wylewanej wody ze studni i szwenk prowadzący ją do ujścia. Za chwilę natomiast oglądamy na scenie prawdziwe, płonące ognisko. Zdarza się też, że Grace przebiega po budynkach, co jest wyraźnym niedopatrzeniem. Bardzo ciekawa tematyka, wiele nawiązań i jeszcze więcej prztyknięć w polityczne nosy. Tylko szkoda, że wnioski nadal poziomem nie przewyższają rozważań siedmiolatka.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wenecka nagroda za reżyserię dla Kim Ki-duka była w pełni zasłużona. Postać koreańskiego reżysera jest kolejnym dowodem na nieprzydatność szkół filmowych. Azjata był w piechocie morskiej i klasztorze, ale od filmówek trzymał się z dala. I dobrze, bo zapewne straciłby swoją wrażliwość, delikatność, czułość i autorskie podejście do sztuki. A tak, zachował to wszystko i jeszcze wniósł do najnowszego dzieła, czyli „Pustego domu”. Oryginalny tytuł „Bin-jip”, co znaczy „pusty dom”, można rozumieć metaforycznie i racjonalnie. Bez znaczenia, którą drogę przyjmiemy, obie interpretacje dotyczą fabuły. Ta racjonalna odnosi się do charakterystycznego zajęcia bezdomnego Tae-suka. Zajmuje się roznoszeniem ulotek. Przykleja je do drzwi różnych mieszkań. Po jakimś czasie wraca na oznaczone miejsce i włamuje się do tych domów, gdzie reklamówki nie zostały jeszcze zerwane. Zazwyczaj korzysta wyłącznie z lodówki i łóżka. Lubi też fotografować się ze zdjęciami wiszącymi na ścianach. W ramach podziękowania za gościnę robi pranie, sprząta i naprawia zepsute rzeczy nieświadomym właścicielom. Pewnego dnia zostaje przyłapany przez kobietę. Kobietę, której życie małżeńskie jest kluczem do metaforycznego rozumienia tytułu. Mieszka z bogatym, starszym o kilkanaście lat autorytarnym mężem w pięknej willi. Nie potrafi go pokochać, nawet kiedy ten stara się wymusić uczucie biciem. Dobrodusznego włamywacza i śliczną, aczkolwiek nieszczęśliwą dziewczynę, zaczyna łączyć silna więź. Oprócz polskiego i koreańskiego, jest jeszcze amerykański tytuł. „3-Iron” odnosi się do ulubionego sportu Tae-suka. Iron to rodzaj kija golfowego z cienką główką, używanego przeważnie do zagrywania z krótkiej i wysokiej trawy lub z piasku. 3-Iron (lub Iron 3) charakteryzuje się 21-stopniowym kątem pochylenia lica główki. Takim narzędziem mści się bohater na tych, którzy komuś wyrządzili krzywdę. Wszystkich wrogów karci wystrzeliwanymi piłeczkami. Taka przemoc na odległość, jakby brzydził się bezpośredniością. W ogóle cały film zdaje się brzydzić bezpośredniością. Wszystko jest takie ulotne, uduchowione, czarujące i dzięki temu piękne. To jest prawdziwa magia kina. W „Pustym domu” nie można się nie zakochać. Uczucie między Tae-sukiem a Sun-hwa jest takie, jakim związek Charlotte i Boba Harrisa nigdy nie zdołałby być. Reżyser połączył dramat z komedią, rzeczywistość z fantazją, dzięki czemu powstała śliczna alegoryczna opowieść o miłości. Jeszcze długo o tym nie odkrytym całkowicie uczuciu będzie się pisało, mówiło i robiło filmy, pod warunkiem, że Kim Ki-duk zrobi sobie przerwę od takich produkcji. Żaden dotychczasowy film tak doskonale nie opowiadał o kochaniu tak skromną ilością środków. Bo nie trzeba od razu zatapiać statku czy palić Jerozolimy, by pokazać dwoje zakochanych ludzi.
Cykl: Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty Miejsce: Cieszyn Od: 21 lipca 2005 Do: 31 lipca 2005
Tytuł: Manderlay Reżyseria: Lars von Trier Zdjęcia: Anthony Dod Mantle Scenariusz: Lars von Trier Obsada: Bryce Dallas Howard, Isaach De Bankolé, Willem Dafoe, Danny Glover, Lauren Bacall, Jean-Marc Barr, Jeremy Davies, Zeljko Ivanek, Udo Kier, Chloë Sevigny Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Szwecja Data premiery: styczeń 2006 Gatunek: dramat Ekstrakt: 50%
Tytuł: Pusty dom Tytuł oryginalny: Bin-jip Reżyseria: Ki-duk Kim Zdjęcia: Seong-back Jang Scenariusz: Ki-duk Kim Obsada: Seung-yeon Lee, Hee Jae, Hyuk-ho Kwon Muzyka: Slvian Rok produkcji: 2004 Kraj produkcji: Japonia, Korea Południowa Data premiery: 7 października 2005 Czas projekcji: 88 min. Gatunek: dramat Ekstrakt: 90% |