 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Gdzieś na boku dzielny Tristan odbierał opierdol od Ryszarda i Uryny. – Nie wolno ci tego używać – mówił książę patrząc na czarownicę, jakby szukając potwierdzenia dla swych słów – To niedopuszczalne. Naczelna Rada Średniowiecza dowie się o tym i wylecimy z tego czasu na zbity pysk. I tak mają już nas na celowniku, większość chce mnie jak najszybciej usunąć. Musisz jak najszybciej zrobić coś z tym karabinem. No. Uryna sprawiała wrażenie zadowolonej z przemowy władcy. Obrzuciła Tristana ciężkim spojrzeniem, westchnęła i odeszła. Ryszard poczekał, aż oddali się na bezpieczną odległość i objął Tristana ramieniem. – Co nie znaczy, że posunę się do tego, by ci kazać go wyrzucić – powiedział półgłosem – Wystarczy, że owiniesz go w słomę, albo obudujesz drewnem, żeby przypominał… żeby przypominał karabin owinięty w słomę albo obudowany drewnem. I nie rzucał się w oczy. Aha, musimy ustalić jakiś sygnał, żebyś wiedział, kiedy strzelać. Pamiętaj, tylko na mój wyraźny rozkaz. Jesteś za bardzo narwany. Tristan ucieszył się w duchu, bo dobrze wiedział, że wyrzucanie prezentów od smoków zawsze kończy się dla wyrzucającego nieszczęściem i gdyby miał wybierać między pozbyciem się broni a opuszczeniem Drużyny, bez chwili wahania wybrałby to drugie. A gdyby chcieli go zatrzymać siłą? No cóż. Miał przecież karabin. Mogą próbować. Na pytanie Ryszarda, co według niego mają zrobić z ubitym gadem, Tristan odpowiedział, że raczej odradza przerabianie go na prowiant, bo złote smoki są poniekąd toksyczne, a ten w szczególności, zatruty ołowiem. Sugeruje jedynie zdjęcie nieuszkodzonej, niezwykle cennej skóry z brzucha, tam jest najdelikatniejsza. I żeby się z tym pospieszyć, bo ma kolejne przeczucie. Książę Ryszard pomyślał, że po wydarzeniach ostatnich dni na pewno nie opłaca się lekceważyć przeczuć Tristana, rozkazał więc jak najszybciej dokończyć odskórzanie gada. A nasz bohater tryumfował – władca słuchał jego rad! Teraz, aby zostać bohaterem, wystarczy mieć wielką lufę – myślał Ryszard, obserwując uśmiechniętego od ucha do ucha Tristana, czyszczącego na uboczu karabin – kiedyś, żeby trafić do pieśni, trzeba było iść w pojedynkę na jakieś zadupie i powyrywać wszystkie kończyny Grendelowi, a potem jeszcze w głębokiej jaskini zatłuc jego groźną, mimo wieku, mamę. Swoją drogą ten sadysta Beowulf trochę przesadził. Mógł po wyrwaniu jednej łapy normalnie zadźgać potwora mieczem, ale nie, on chciał mieć uciechę patrząc, jak stwór zamieniony w kadłubek próbuje czołgać się i wykrwawia na śmierć. No, ale ostatecznie trafił do legend. Pogonił pachołków ściągających skórę z martwego smoka. Wyjdą z tego piękne ciżmy – myślał z ukontentowaniem – Wszyscy posrają się z zazdrości. Kiedy służba uporała się z robotą, książę kazał zepchnąć gadzie ścierwo na pobocze i natychmiast ruszać, ale zachowując wszelkie środki ostrożności. Nie przeszli nawet wiorsty, gdy Tristan, jadący na czele kolumny, wstrzymał konia, zawrócił ku księciu i zameldował: – Znowu się zaczyna. Czuję zapach. Tym razem apetyczny. Na trawiastej polance przed nimi leżała sterta czegoś. To coś ładnie pachniało. No i miało kolorowe opakowania. – Co to jest? – zapytał Ryszard, przecierając oczy ze zdumienia. – Wygląda na żarcie – odparł Lancelot – Na kupę żarcia. Profesor westchnął. Za chwilę książę Ryszard zapyta, jak to możliwe. – Jak to możliwe? – zapytał książę Ryszard. Profesor w myślach przerzucał strony scenariusza. Na tunelowanie czasoprzestrzenne za wcześnie, to ma się zdarzyć za jakiś czas. Chyba następna księga. – Dobra wróżka, mój panie? – zaryzykował. Rycerze bacznie rozglądali się dookoła. Uryna poczerwieniała ze wściekłości. Na nią nikt nie spojrzał. – Tak, to możliwe – z pełną powagą orzekł książę. Profesor nie spodziewał się cudu. Stwierdzili, że żarcie jest w doskonałym stanie, świeże i chrupiące. Szybko zapakowali wszystkie puszki, torby i kartony na Polonezy, poganiani przez Ryszarda, który chciał zrobić jeszcze kilka mil tego dnia. Obóz rozbijali w kompletnych ciemnościach, ale dobry humor przywróciła im wielka uczta przy ogniskach. Znaleziona żywność była pod każdym względem doskonała. Pobudka następnego dnia nie była niestety radosna. Ryszard, obudzony przez Urynę, poderwał wszystkich przed wschodem słońca. – Ludziska, ruszamy! – darł się do przecierających zaspane oczy rycerzy zgromadzonych na polanie – Zwiadowcy donoszą, że niedaleko stąd wiedźmini i druidzi zebrali potężną armię, mającą uporać się z problemem pod nazwą „My”. Wieść o tym głupim smoku chyba jeszcze do nich nie dotarła, bo na razie są spokojni; teraz przyznaję, że lepiej było ominąć gada. Pozostaje nam uciekać jak najszybciej i jak najdalej. Pakować się, za kwadrans wymarsz! Trzeba im przyznać, pospieszyli się. Po dziesięciu minutach namioty i inne bambetle były spakowane, a Polonezy grzały silniki gotowe do drogi. Książę miał już dać sygnał do wymarszu, gdy wmieszała się Uryna. Pod wpływem jej usilnych nalegań stracili pół godziny na posprzątanie obozowiska – zakopanie pustych puszek, butelek i papierków, dokładne wygaszenie ognisk i wyzbieranie wszystkich kawałków szkła, mogących spowodować pożar. Tak będzie lepiej – mówiła wróżka do burczących pod nosem rycerzy – po co niepotrzebnie rozdrażniać przeciwnika. Słońce było już wysoko na niebie, kiedy wreszcie wyruszyli. Ryszard rozkazał utrzymywać szybkie tempo, więc już po godzinie rycerze, spasieni wysokokalorycznym mięchem mitycznych stworów, spływali potem, sapali jak kowalskie miechy i przeklinali swój ciężki los. Jeden z członków Drużyny, cudak niewiadomego pochodzenia, ubrany w bardzo, ale to bardzo nietypowy strój jak na średniowiecze (wszyscy gremialnie zastanawiali się, co też mogą oznaczać tajemnicze napisy POLIZEI na jego kurtce) głośno złorzeczył, że to on zawsze gonił zielonych, a nie odwrotnie, i że w ten sposób to nigdy nie uda się stworzyć energetyki jądrowej. Co do gonienia, to słuchacze przyznawali mu rację, reszty nikt nie rozumiał. Zbliżał się wieczór, gdy Ryszard zapytał czarownicę, której zdolności magiczne powoli wracały do normy, czy udało im się zwiększyć dystans od goniących. Niestety, wyglądało na to, że armia ekologów jest coraz bliżej. Książę zawyrokował, że trzeba znaleźć inny sposób na zatrzymanie pościgu; nakazał Drużynie iść dalej i nie przerywać marszu nawet w nocy, a sam zebrał Radę Książęcą, kilku co większych rycerzy, kazał opróżnić z zapasów jednego Poloneza – i razem z Uryną pojechał do pobliskiej wioski, którą zlokalizowali jego zwiadowcy. Po kilku godzinach burzliwych swarów w miejscowej karczmie nowy plan był gotów. W chacie wójta znaleźli rozsypującą się ze starości kserokopiarkę; maszyna warczała, trzęsła się i huczała, ale dzielnie pluła dziesiątkami kopii wspólnie opracowanego manifestu ekologicznego. Tristan pobiegł werbować kurierów, którzy rozprowadzą go po okolicy, a w gospodzie przy kufelku Ryszard zacierał ręce z zadowolenia. Manifest oznajmiał, że książę Ryszard i jego Drużyna składają szczerą samokrytykę, odcinają się zdecydowanie od okresu błędów i wypaczeń oraz obiecują od tej pory wszelkimi sposobami chronić rzadkie gatunki zwierząt oraz czynnie występować przeciwko każdemu, który do zaleceń ekologii się nie zastosuje. Bo odkąd mamy to magią przywołane żarcie – myślał uśmiechnięty od ucha do ucha książę – przestrzeganie zaleceń tego głupiego manifestu nic nas nie kosztuje. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Kiedy już gońcy rozbiegli się na cztery strony świata, a szczególnie w kierunku nadciągającej wrogiej armii, Ryszard i jego kompania zapakowała się do samochodu i na pełnym gazie ruszyła w pogoń za oddalającą się Drużyną. Kolumna wojsk pokonała niezły kawałek drogi, ale zdaniem księcia nadal poruszali się zbyt wolno, więc zyskując nowe przezwisko, wychylony przez szyberdach Poloneza, Ryszard „Głupi Skurwiel” Lwie Serce jął poganiać naszą nieszczęśliwą gromadkę. Sporo po północy zarządzono krótki postój. Drużyna z wywalonymi ozorami bezwładnie padła na ziemię, a książę z czarownicą wygramolili się z samochodu. Ryszard masował obolały tyłek i głośno narzekał na dziurawe drogi, ale pod wpływem złych spojrzeń wycieńczonych rycerzy szybko zamilkł. Poszedł za Uryną w stronę pobliskiego uroczyska, zaznaczonego na mapach czarownicy, by w spokoju porozmawiać o planach na przyszłość. Uryna magicznym sposobem złapała i wybebeszyła zajączka, a potem przez kilka minut badawczo wpatrywała się w rozchlapane na trawie krwiste wnętrzności. – Wieści są pomyślne, mój panie – odezwała się wreszcie – Wraża armia przerwała pościg. Zatrzymali się i debatują. Kłócą się – widzisz tą zdeformowaną wątrobę? To wskazuje na początek rozłamu w ich szeregach. – I dobrze – stwierdził Ryszard marszcząc czoło w parodii zadumy – Ale trzeba im czegoś więcej, by ten rozłam scementować. Był bardzo dumny ze swego oksymoronu.
Okazja do poróżnienia stronnictw ekologów przydarzyła się niebawem, już następnego ranka. Pod obóz przyplątała się dość liczna grupa młodzików, konno, w bogatych ubiorach. Gówniarze mieli na twarzach srogie miny, chcieli chyba wyglądać groźnie. – Czego? – warknął Lancelot podchodząc samotrzeć do pryszczatego chudzielca, wyglądającego na przywódcę, otoczonego wianuszkiem towarzyszy. – No więc my chcielibyśmy się przyłączyć – odezwał się chudy – Bardzo nam się podobają wasze czyny i że nie dbacie o ekologię i inne rzeczy i chcemy być tacy jak wy. – Aha – Lancelot został wprowadzony w sytuację przez Ryszarda – No to macie pecha, bo my akurat aktualnie w tej chwili tymczasem jesteśmy poniekąd nastawieni bardzo ekologicznie i bronimy przyrodę przed takimi niedobrymi chłopcami jak wy.
Okazało się, że łomot spuszczony gówniarzom miał wielorakie plusy. Po pierwsze, Drużyna mogła teraz trąbić na prawo i lewo, że w praktyce kieruje się zaleceniami manifestu, co na jakiś czas wprowadzi zamieszanie w szeregach ścigającej ich armii. Po drugie, arystokracja przez najbliższy czas będzie miała pełne ręce roboty (no, może nie ręce), by uzupełnić populację bogatych szczyli, tak nieodzownie potrzebnych każdej krainie. Po trzecie, zdobyli kilkadziesiąt dobrych, wypoczętych wierzchowców. I po czwarte, być może najważniejsze, rozładowali wreszcie stres. Zaraz po przygotowaniu do druku obszernego raportu szczegółowo opisującego męstwo i poświęcenie rycerstwa w walce z okrutnymi młodzianami, książę pogonił Drużynę dalej. Dzięki dodatkowym koniom, których dosiedli dotychczasowi piechurzy początkowo zachowywali dobre tempo, ale potem, jak na złość, zaczęły wysiadać kolejne Polonezy. Silniki zbyt długo karmione pędzonym przez Urynę niskooktanowym bimbrem odmówiły posłuszeństwa i jeźdźcy musieli zejść z rumaków, na które zapakowano resztki prowiantu. Pod koniec dnia został im tylko jeden samochód, klekoczący, rzęchowaty diesel, któremu jak dotąd zupełnie nie przeszkadzał źle przedestylowany mętny alkohol, który lano mu do baku. Cud. Następnego dnia bladym świtem popełzli dalej. Żeby przez przypadek nie uwierzyli, że fortuna nagle zaczęła im sprzyjać, płaska równina nagle skończyła się i wkroczyli na teren pełen pagórków, głębokich wąwozów, droga wspinała się w górę, by po chwili stromo opaść w dół, a poza tym stała się tak kręta, że jedna mila w linii prostej zamieniała się w pięć na gościńcu. Jednak Uryna pojawienie się wzgórz przyjęła z zadowoleniem i około południa, gdy Drużyna zatrzymała się na krótki popas, odeszła gdzieś na bok odprawiać swe czarodziejskie sztuczki lokalizacyjne. Kiedy wróciła, poprosiła Ryszarda o pozwolenie zabrania głosu i tak mówiła do rycerzy: – Słuchajcie, dzielna Drużyno! Choć droga stała się uciążliwa, dla nas to dobry znak, bo zwiastuje to rychły koniec tej krainy, a poza nią nie sięga już władza naszych nieprzyjaciół. Jeśli uda nam się przekroczyć granicę, będziemy bezpieczni. I jeszcze dwie wiadomości. Pierwsza dobra: ściga nas już tylko jedna trzecia sił wroga; w ich obozie nastąpił podział. Druga wiadomość, niestety zła: rozłam był krwawy, doprowadził do strasznej rzezi, a zwycięsko wyszli z niej skrajni radykałowie. Ze wszystkich sił będą chcieli usprawiedliwić bratobójczą masakrę, więc nie spoczną, póki nas nie złapią i rozgromią. To sama konnica, mają najlepsze wierzchowce i najpóźniej za dwa dni nas dogonią, a wtedy zostaną po nas tylko apokryfy. Ruszyli więc, całkiem żwawo jak na wycieńczonych wielodniową wędrówką upadłych bohaterów. Czy mogły mieć na to wpływ słowa księcia Ryszarda, że wszystkich maruderów opóźniających marsz powywiesza na wysokich drzewach? Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Kolejny dzień rozpoczął się od smutnego wydarzenia. Ostatni pozostały im Polonez, wymarznięty podczas wyjątkowo chłodnej nocy, rankiem odmówił zapalenia. Nie pomogło nawet grupowe pchanie i zaprzężenie czwórki najsilniejszych koni; lusterko przyłożone do rury wydechowej nie pokazało ani śladu wydechu. Ich wysłużony, tak pomocny w wielu momentach wędrówki towarzysz był na wieki martwy. Pochowali go na samotnym wzgórku, usypali nad nim kamienny kurhanik, a biegły w ryciu kamieniarz ozdobił mogiłę następującym napisem:
Nieustraszony w bojach długich, złych mocy zawsze wrogiem, Wierny przyjaciel prawych, padł dotknięty górskim chłodem.
Po odśpiewaniu żałobnych pieśni pogrążona w smutku Drużyna podążyła ku coraz bliższym górskim szczytom. Ryszard zanotował, że trzeba w przyszłości zwrócić uwagę producentowi na jakość akumulatora i rozrusznika. Albo wcześniej pomyśleć o zmianie oleju na zimowy. Nie zatrzymywali się; jeszcze przed południem tylna straż zameldowała, że widać już ścigających. Ekolodzy byli jeszcze daleko, jakieś siedem, osiem mil, ale przy niezwykle szybkim tempie marszu dorwą Drużynę chwilę po zachodzie słońca. A walka w nocy zupełnie nie uśmiechała się Ryszardowi, bo przez brak witamin połowa rycerzy miała kurzą ślepotę. Nakazał więc przyspieszyć. Niebo zasnuły ciemne chmury, zaczął siąpić deszcz. Pokręcona ścieżka zamieniła się w rozchlapaną maź, w której tonęli rycerze w ciężkich zbrojach, ślizgali się na wzniesieniach, padali twarzami w błoto, ochlapując towarzyszy strugami kleistej breji. A później ścieżka jako taka skończyła się i przedzierali się przez chaszcze, prąc ciągle w górę. Ryszard wrzeszczał, przeklinał Rzymian za opuszczenie wyspy przed ukończeniem sieci dróg, przeklinał administrację terenową za kompletny zwis, przeklinał króla Aleksandra za skąpstwo i durny budżet, potykał się, podnosił i szedł dalej pokryty brunatnym, zasychającym pancerzykiem z błota. – Gdzie ta cholerna przełęcz? – ryczał wpatrzony w brudną, postrzępioną mapę – Powinna już być! – Najjaśniejszy Panie – rzekł ciężko dysząc profesor, którego gorącym pragnieniem było w tej chwili zakupienie wycieraczek do binokli – To stara, cywilna mapa rzymska. Dla zmylenia ewentualnych obcych wojsk inwazyjnych zmieniali szczegóły. Czasem dość mocno. Ryszard Lwie Serce szpetnie zaklął po francusku. Uciekali, czując na plecach oddechy ekologów. Skończyły się drzewa, byli na otwartej przestrzeni, niczym nie zasłonięci przed wzrokiem wrogów. Błoto, niestety, nie chciało się skończyć, a kępki trawy tu i ówdzie były zdradziecko śliskie i wielu pechowców, po stąpnięciu na którąś z nich, zjeżdżało na brzuchu kilkanaście jardów w dół głośno złorzecząc. Zdarzały się jednak przyjemniejsze chwile. Ot, jakby przygotowany specjalnie do zepchnięcia, jak się to w magicznych krainach zdarza, ogromny głaz. I przemiłe dla ucha wrzaski nieprzyjaciół w dole. Albo stadko zmokniętych bazyliszków, którym teraz bez przeszkód można było rozchlastać pyski. I tak gdy nas dorwą ekolodzy, mamy przechlapane – myślał Tristan zajęty ćwiartowaniem wiwerny. Głosy pościgu były coraz bliższe. Książę Ryszard kazał się zatrzymać i szyć w dół z łuków i kusz, aż do wyczerpania pocisków. Paru się pewnie nadzieje – myślał z ukontentowaniem. Gromkie przekleństwa dobiegające z mgły dowiodły, że miał rację. Grupki górskich trolli z niepokojem obserwowały niespodziewaną ludzką inwazję na ich odwieczne tereny. Reżyser, jak widać, ma w pogardzie literę kontraktu – dumał poznany już przez nas ojciec-troll, zajęty pilnowaniem swych latorośli przed rzuceniem się na wstrętnych przybyszy. Trolle, istoty niezwykle łagodne i pokojowo nastawione, unikają niepotrzebnej walki, a już zwłaszcza zabijania bezbronnych ludzików. Potem wszędzie gadano by o ich wrodzonym okrucieństwie. Stary troll zadecydował, że bez poważnych negocjacji z reżyserem tym razem się nie obędzie. W pewnej chwili Ryszard z przykrością stwierdził, że Drużyna nie ma już straży tylnej, bo ta ujrzawszy wroga kilkanaście jardów za sobą tak przyspieszyła, że niebawem stała się strażą przednią. Książę w myślach obliczał szanse pięciusetosobowej, zmęczonej, głodnej i źle uzbrojonej (poza Tristanem, oczywiście) Drużyny przeciw pięciotysięcznej armii druidów i wiedźminów. Wyszło mu, że są żadne. I kiedy już się wydawało, że wojownicy ekologów okrążający ich półkolem za chwilę dotrą do ich szeregów i rozszarpią na drobne kawałki, droga nagle przestała piąć się w górę i dotarli na szczyt przełęczy. Deszcz momentalnie ustał, chmury rozpierzchły się i niebo zajaśniało czystym błękitem. Woje Ryszarda resztkami sił przeszli jeszcze kilkadziesiąt jardów, na drugą stronę, na pokryte gęstą, soczyście zieloną trawą zbocze. Nikt ich nie ścigał, wrogie armie zatrzymały się w najwyższym punkcie terenu, nie ważąc się postąpić kroku dalej. Za przełęczą, przed nimi, rozciągała się piękna, rozległa kraina rozświetlona słońcem, łąki, wielobarwne pola, wiekowe lasy, wioski, chaty chłopskie z dymiącymi kominami, dumne grody otoczone wysokimi murami. – Jak kurewsko błogo! – rzekł Tristan – Nigdy bym nie uwierzył, że będę szczęśliwy widząc taki kicz. – Słuchajcie wszyscy! – krzyknął Ryszard do swoich towarzyszy – Udało się! Dotarliśmy do końca szóstej księgi! Połowa za nami! 8) nonaryna – dziewiąty, bardzozłomagiczny, niewidoczny kolor tęczy. Krok dalej w stosunku do oktaryny Terry’ego Pratcheta. |