Fala krwistej czerwieni zalała mu oczy, rażąc je niemiłosiernym blaskiem. Wszystko pochłonął żarliwy karmazyn, a gdy Mariusz odważył się w końcu opuścić chroniące oczy ramię, dostrzegł lśniące kształty kafelek. Podłoga była brudna i mokra, wykonana z popękanych płyt. Sufit wisiał ponad metr nad nim, będąc niemal lustrzanym odbiciem podłogi, zaś ciągnące się w nieskończoność ściany wyłożone były brudnymi, odbijającymi szkarłatne światło kaflami. Nie widział skąd wydobywa się ten czerwony blask; mógłby przysiąc, że zieje on dosłownie zewsząd. "Przeze mnie droga w miasto utrapienia, Przeze mnie droga w wiekuiste męki, Przeze mnie droga w naród zatracenia. Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki." Dante Alighieri  | Ilustracja: Grzegorz Wieczorek |
Błyszcząca nawierzchnia parkingu nie zdążyła jeszcze wyschnąć po burzy, kiedy czarna zawiesina chmur ponownie okryła cieniem pobliskie sklepy. Wokoło panowała niemal absolutna pustka, a właścicielom zaparkowanych tu aut nie spieszno było opuszczać jaśniejące przytulnym światłem i przede wszystkim ciepłe wnętrze pasażu handlowego. Dwie pędzące na złamanie karku postacie przemknęły pomiędzy samochodami, rozchlapując niewielkie bajorka. Rozpędzone drzwi z hukiem uderzyły o ścianę i w tej samej chwili trupi blask neonówek przygasł i wszystko pochłonął mrok. Ktoś wpadł do sklepu wpuszczając za sobą zimny powiew i brnąc na oślep trącił Mariusza, odpychając go na stojącą za nim półkę. Neonówka zamigotała, zgasła, zamigotała ponownie. Przez krótką chwilę rozbłysnął mu przed oczami zarys pędzącego mężczyzny. W ciemności słychać było jak przeskakuje przez ladę i wybiega na zaplecze. Wnętrze na nowo wypełniło światło świetlówki łowiąc z ciemności osłupiałe twarze reszty klientów. Młody sprzedawca stał przy kasie spoglądając na wciąż kołyszące się drzwi na zaplecze. Szybkim ruchem otworzył je na oścież, ale człowiek, który tam wbiegł, uciekł już tylnym wyjściem. I nagle znowu rozległ się hałas otwieranych drzwi i z ulewnego szału wpadła do ciepłego wnętrza postać w lśniącym, żółtym płaszczu przeciwdeszczowym. Szeroki kaptur rozejrzał się szybko po wnętrzu, po czym doskoczył do sprzedawcy, odrzucił go na bok i strącając z lady pojemnik Tic-Taców popędził na drugi koniec zaplecza. Grad białych pastylek runął na podłogę niczym miniaturowa lawina. Chwilę jeszcze trwało napięte milczenie i dopiero po jakimś czasie sklep spożywczy rozbrzmiał niepewnym szeptaniem. Mariusz schylił się w stronę przedmiotu, którego jeszcze chwilę temu tu nie było, a który leżał teraz u jego stóp. Nie było mowy, żeby spadł z którejś z półek, gdyż wszystkie zajęte były przez produkty spożywcze. Ciemny kształt leżący na podłodze musiał należeć do jednego z dziwnych mężczyzn. Była to niewielka czarna książeczka. Podniósł ją i odwrócił w dłoniach. Żadnego tytułu, żadnej ilustracji. W pierwszym odruchu skojarzył ją z książeczką do nabożeństwa, przez co usta wygiął mu drwiący uśmieszek. Pałająca w nim wzgarda dla chrześcijaństwa nakazywała mu cisnąć znalezisko do kosza na śmieci i zapewne zrobiłby tak, gdyby nie jeden drobny szczegół. Wewnątrz, na żadnej sponad trzystu stron, nie odnalazł najdrobniejszego śladu litery. Coś było z tą książką wyraźnie nie tak… Biel kartek w sennym oświetleniu raziła oczy, przydając stronicom jakiegoś chorego, silnie przyciągającego blasku. Chociaż nic na nich nie było, miał silną ochotę wpatrywać się w nie coraz głębiej i intensywniej, tak, że z trudem zdołał się opanować i odwrócić głowę w stronę szalejącego za drzwiami żywiołu. Naciągając na głowę czarny kaptur wyszedł na zewnątrz, gdzie przylegająca do parkingu ulica tonęła w strugach ciepłego, letniego deszczu. Coś spowodowało, że tego dnia zrezygnował z wszelkich innych zajęć, zapominając nawet o dokończeniu zakupów. Od tej dziwnej chwili w sklepie wszystko przybrało jakby innych barw, tak jakby spojrzał na świat oczyma innego człowieka. Wysokie, szare ściany domów, które do tej pory mijał zupełnie obojętnie, teraz spoglądały na niego z wyraźnie wyczuwalnym gniewem, ludzie przemienili się w powoli przelewającą się szarą masę, a potężne, przetaczające się nad miastem grzmoty nabrały jakiejś niezwykłej melodii. To, co rozgrywało się teraz wokół niego, kojarzyło mu się tylko z efektem zepsutej świetlówki – w chwili gdy świeci wszystko spowija jej martwy blask, lecz kiedy zamigocze i zgaśnie, jedyne co widać to nieprzenikniony mrok. Takie obrazy, prawdziwy i fałszywy, nakładały się na siebie z częstotliwością kilku sekund, ale nie był w stanie odróżnić, który z nich jest tym właściwym. Zwariowałby, gdyby trwało to dłużej, na szczęście w ciągu pięciu minut, jakie potrzebne mu były na dojście do zatłoczonego przystanku tramwajowego, wszystko nabrało dawnych barw i świat, jaki znał przed pochwyceniem w swe ręce książki, powrócił. Jadąc tramwajem w stronę przedmieścia, gdzie mieszkał, powoli zaczynał uświadamiać sobie, co zrobił. Jeden podejrzany gość goni drugiego, który uciekając przez sklep gubi przedziwną książkę, czy też może notes. Czy aby mądrze postąpił zabierając ją ze sobą? Co też takiego ma ona w sobie, że przyciąga jego ręce i oczy jak magnes, nie pozwalając, od chwili, w której ją ujrzał, przestać o niej myśleć? Raz jeszcze wydobył czarny kształt spod skórzanej kurtki i przyjrzał się jego okładce. Była oprawiona w czarną skórę. Drżącą dłonią otworzył ją na jednej z rażących bielą, pustych stron i wtedy ponownie poczuł to ścinające z nóg uczucie. Monotonne uderzenia stalowych kół tramwaju przybliżyły się tak natarczywie, że niemal zrozumiał ich dziwny język. Świat na zewnątrz przemienił się w czarną mgłę próbującą wyssać przez otwarte okna oblegające pojazd ludzkie widma. Natychmiast zamknął książkę powracając do rzeczywistości. Gdzieś na końcu wagonu rozbrzmiał nagle sygnał telefonu komórkowego i w tej samej chwili Mariusz omal nie spadł z siedzenia. Dźwięk brzmiał niczym drapieżny i przesycony odrazą śmiech. Obleśny chichot z gardeł setek plugawych demonów lub też niezrozumiałe oszczerstwa szydzącej z niego, martwej elektroniki. W nagłym odruchu zapragnął wyrzucić książkę za okno, ale jakaś niewidzialna siła odwróciła go od tego zamiaru. Im dłużej książka była w jego posiadaniu, tym mocniej pragnął zgłębić jej tajemnicę. Była już godzina 18:30, kiedy tramwaj w końcu dojechał na przedmieścia Togrowic. Było to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy główną ulicę przeciął sznur pięciu radiowozów, pędzących na sygnale w stronę śródmieścia. Szybkim krokiem, ze spuszczoną głową z obawy przed ponownym doświadczeniem dziwnej wizji innego świata, dotarł do swego mieszkania na drugim piętrze. Blok nr 5 był czteropiętrowym, ciemnoszarym prostokątem, ze skromnym zdobieniem wokół ciemnych okien i czarnym, mansardowym dachem usianym wysokimi kominami. Wyglądał na stary i taki też był: typowy, od lat nie konserwowany relikt niemieckiej architektury. Jedno wejście przylegało do wąskiego chodnika, drugie spoglądało uchylonymi, obdrapanymi drzwiami na błotniste podwórko, wychodzące z cienia tylko w samo południe, kiedy słońce było naprawdę wysoko. Znajdowała się tam mała huśtawka, brudna piaskownica i stara karuzela, która wprawiona w ruch niewidzialnymi dłońmi wiatru obracała się teraz, wydając przy tym okropny, monotonny jęk. Wykończony ciężkim dniem w rzeźni runął na tapczan, rozglądając się po ciemnym wnętrzu pokoju. Raz po raz białe ściany rozjaśniał ostry poblask błękitnego neonu z mieszczącego się po przeciwnej stronie ulicy Auto Salonu. Grzmoty burzy oddalały się coraz dalej na południe i powoli całą okolicę wypełniała senna cisza. Po chwili słyszał już tylko posępny jęk karuzeli i monotonne tykanie stojącego na półce zegarka. Tyk-Tyk, Tyk-Tyk, Tyk-Tyk… Dźwięk ten jeszcze nigdy nie drażnił go tak bardzo. Po chwili był już na tyle przykry, że nie mogąc dłużej leżeć w bezruchu, Mariusz zmuszony był stwierdzić, że choć resztką woli próbuje się jeszcze powstrzymać, zmuszony jest uznać swoją porażkę. Książka była silniejsza. Zaciągnął żaluzje i zapalił światło. Wisząca pod upstrzonym martwymi komarami sufitem brudno-brązowa lampa rozlała nieco słabego blasku. Ruszył w stronę garderoby, gdzie w kurtce spoczywał przyciągający go, złowieszczy, czarny kształt. Usiadł z nim przy biurku i chwilę jeszcze trwał w napiętym strachu przed ponownym odczuciem tej niesamowitej perspektywy, jaka spływała na jego oczy wraz z otwarciem pustych stronic. Otworzył pierwszą stronę. Światło w pokoju wyraźnie przygasło. Siedział tak chwilę, obserwując jak trzy żarówki starej lampy powoli ze słabego, żółtego światła, przechodzą w mętny karmazyn, aż w końcu zupełnie gasną. Gdyby nie blask neonu, rozlewający się po zaciągniętych żaluzjach, nie widziałby zupełnie nic. Burza musiała pozrywać jakieś przewody, pomyślał i niezrażony tym przyniósł z kuchni dwie świece. Ustawił je na biurku w dwóch, uformowanych na kształt czaszek naczyniach. Zapalił je w bezpiecznej odległości od książki, a następnie, z równą ostrożnością, odpalił od nich Męskiego. Z początku nie był pewien czy była to wina kłębiącego się dymu, posępnej atmosfery, jakiej uległ pod wpływem odległych grzmotów, czy też zwykłych halucynacji. Bez względu na to, na kartkach książki pojawiły się litery. Całe mnóstwo ciasno poupychanych, koślawych liter nie przypominających nic, co do tej pory widział. Ukryte w zwykłym świetle przesłanie, wyłoniło się przy ciepłym blasku świec. Jakiekolwiek by ono nie było, zostało spisane w najdziwniejszym języku świata, jaki można było sobie wyobrazić. Nie dostrzegał żadnych przerw, zupełnie jakby cała książka zajęta była przez jedno, niesłychanie długie słowo, domyślił się więc, że zapewne któryś z nieznanych mu znaków odpowiedzialny jest za odstęp pomiędzy wyrazami czy też zdaniami. Spośród całego chaosu hieroglifów wyłaniały się jakieś bliżej nieokreślone kształty, podobne nieraz do zarysów zdeformowanych twarzy, innym razem przywodzące na myśl magiczne pieczęcie i symbole. Z zapartym tchem wertował następne stronice, próbując odszyfrować znaczenie kolejnych, wyłaniających się obrazów, zupełnie tak, jakby gęsto zasypujące strony litery stanowiły zaledwie ich tło. Coś mu podpowiadało, że całe, wykraczające poza jego zdolność pojmowania przesłanie książki, ukryte jest właśnie w nich. Z tym przekonaniem drżącą dłonią gładził idealnie gładką powierzchnię papieru, próbując odszyfrować niewyraźne kształty. Im dłużej się w nie wpatrywał tym większemu przerażeniu, ale i fascynacji ulegał, gdyż to, co z początku brał za tajemniczy symbol, w następnej chwili, gdy spojrzał pod innym kątem, przybierało kształty sylwetek, bądź też twarzy. I odwrotnie: to, co wyglądało na twarz, przeobrażało się w ciąg nieznanych znaków. Po jakimś czasie cały zewnętrzny świat przestał dla niego istnieć, pozostały tylko bluźniercze kształty hieroglifów i niepohamowana siła wdzierająca go w otchłań nierzeczywistości. Wszystkie otaczające go dźwięki (odległy szum samochodów, stłumione głosy sąsiadów i przede wszystkim upiorne, coraz bardziej drapieżne skrzypienie podwórkowej karuzeli) nabrały jakiegoś złowieszczego, nienaturalnego oddźwięku, ściągając go z jawy wprost w najczarniejsze czeluści koszmaru. Ocknął się zlany potem, kiedy wosk ze świecy powoli dotykał już glinianych naczyń. Ręce mu drżały, oddech szalał w nierównym rytmie. Na biurku obok leżała czarna książeczka, otwarta mniej więcej w połowie. Nie widział już żadnych hieroglifów, gdyż przygasające świece dawały zbyt słaby blask. Pamiętał, że coś mu się śniło. Jakaś intensywna, koszmarna wizja, sięgająca do najgłębszych zakamarków jego podświadomych lęków. Niestety, pamiętał tylko tyle – że była to przerastająca jego wytrzymałość okropność. Nie pamiętał żadnego szczegółu, żaden konkretny obraz nie pozostał w jego pamięci i choć usilnie się starał, wszelkie próby przypomnienia sobie czegokolwiek spełzały na niczym. Zdenerwowany z trzaskiem zamknął książkę. Coś błysnęło. Rozejrzał się po wnętrzu pokoju rozcierając zaspane oczy i skonstatował, że choć świece właśnie gasły, widzi wszystko całkiem dokładnie. Światło wróciło. Wywołana burzą przerwa w dostawie prądu minęła. Rozprostował kości i spojrzał na zegarek: 23:23. Spał ponad cztery godziny. Ruszył do kuchni i wyjął z bijącego światłem wnętrza lodówki karton mleka. Sprawdził zamrażalnik i ze zdziwieniem stwierdził, że lodówka wcale nie jest rozmrożona. Nie miał teraz głowy do zastanawiania się nad tą błahostką. Pociągając łyk mleka w dalszym ciągu czuł dreszcze na plecach. Ich ukłucia wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy z dworu dobiegł do niego znajomy, ale jakże przerażający jęk. Podwórkowa karuzela obracała się w nieustającym, równym rytmie, raniąc uszy ohydnym dźwiękiem niesmarowanej stali. Szarpnięciem otworzył okno na oścież i wyjrzał na zewnątrz. Poczuł się tak, jakby zanurzył głowę w wielkiej kadzi czarnego tuszu. Choć wytężał wzrok, nie mógł dostrzec absolutnie niczego. Gęste cienie oblepiły podwórko nieprzeniknioną ciemnością. Jednak nie to było najważniejsze. Najbardziej zaniepokoił go fakt, że w swych długich włosach nie poczuł nawet najdrobniejszego podmuchu wiatru. Noc była absolutnie bezwietrzna, a powietrze jakby zastygło w bezruchu. Co więc poruszało tę niewidoczną z tej odległości karuzelą? Czyżby któreś z mieszkających tu dzieci bawiło się tak późną porą? A może to tylko zwykły pijak przechodził obok, dostrzegł karuzelę i wpadł na genialny pomysł, że fajnie byłoby się na niej pokręcić? Przyzwyczajający się do ciemności wzrok powoli zaczynał odróżniać kształty: najpierw stojącego naprzeciw, czteropiętrowego budynku, potem oddzielającego dwa podwórka drucianego ogrodzenia, aż w końcu karuzeli. Zupełnie pustej karuzeli. Nikogo na niej ani też przy niej nie było, co jednak nie przeszkadzało jej w mozolnym kręceniu się i ohydnemu skrzypieniu. Patrzył przez chwilę osłupiały, próbując wyłowić choć najdrobniejszy podmuch wiatru. Bezskutecznie. Zatrzasnął okno. Ochota na sen, jaką odczuwał jeszcze parę chwil temu, przeszła mu całkowicie. Zarzucił czarną ramonezkę, wcisnął się w glany i postanowił wyjść do nocnego po kilka piw. Otworzył drzwi wyjściowe i w tej samej chwili usłyszał huk. Fala krwistej czerwieni zalała mu oczy, rażąc je niemiłosiernym blaskiem. Wszystko pochłonął żarliwy karmazyn, a gdy Mariusz odważył się w końcu opuścić chroniące oczy ramię, dostrzegł lśniące kształty kafelek. Podłoga była brudna i mokra, wykonana z popękanych płyt. Sufit wisiał ponad metr nad nim, będąc niemal lustrzanym odbiciem podłogi, zaś ciągnące się w nieskończoność ściany wyłożone były brudnymi, odbijającymi szkarłatne światło kaflami. Nie widział skąd wydobywa się ten czerwony blask; mógłby przysiąc, że zieje on dosłownie zewsząd. Przerażony rozejrzał się wokoło. To musi być sen – stwierdził – to niemożliwe! Stał w szerokim na jakieś pięć metrów, nieskończenie długim tunelu. Gdy odwrócił się w stronę skąd przyszedł, zamiast drzwi swojego mieszkania zobaczył tunel. Przed nim także był tunel. Nieskończenie długi i nieskończenie krwisty. Czerwony tunel zdawał się być teraz całym światem. – Co jest do kurwy!!! – wrzasnął, a jego histeryczny głos odbił się echem od ścian. Usłyszał jakiś szelest. Dochodził zza jego pleców. W odległości ponad stu metrów zauważył jakiś szybko poruszający się kształt, albo też cień. Nie mógł dobrze dostrzec jego zarysu, ale widział że nie był to człowiek. To coś wyłoniło się z jednej ze ścian, poczym wijąc się wniknęło w drugą. Zrozumiał, że śni. To nie mogła być jawa. Po prostu jeszcze się nie obudził. Ale odczuwał wszystko zbyt wyraźnie; czuł ten tunel każdym zmysłem: metaliczna woń krwi, ostry drażniący oczy karmazyn i dźwięk odbijającego się echem, własnego, przyspieszonego oddechu. Ruszył przed siebie, a raczej jego nogi powiodły go same. Cokolwiek widział przed chwilą za swoimi plecami, mogło tu w każdej chwili wrócić. Szedł szybkim krokiem słysząc dziwnie zdeformowane dudnienie własnych butów. Zupełnie, jakby rozciągało się w czasie. Szedł i szedł, mając przed oczami wciąż jeden obraz niekończącej się, czerwonej gardzieli. Miał wrażenie, że idzie już od wielu minut i powoli zaczynał powątpiewać w sens dalszej wędrówki. A co, jeśli został tu uwięziony na zawsze? Nie mógł pogodzić się z tą myślą. Zaczął biec, najszybciej jak potrafił. Ściany tunelu trzęsły się przed nim, w uszach słyszał szum własnego oddechu, a w piersi czuł przyspieszone kołatanie. Przebiegł może z trzysta metrów, kiedy w końcu przystanął. Na ścianie po prawej stronie dostrzegł wielką, rozmazaną plamę krwi. Była słabo widoczna w tym dziwnym oświetleniu, ale w jakiś sposób przykuła jego uwagę. Gdy podszedł bliżej zauważył, że więcej krwi jest także na podłodze i suficie. Zbyt dużo tego było, nawet biorąc pod uwagę, że ktoś rozpruł tu całego człowieka. Chaotyczne bryzgi ciągnęły się przez wiele metrów, tak jakby ktoś ciągnął po ścianie jakieś wielkie zwierzę. Metaliczny odór był tu jeszcze bardziej wyraźny. Mariusz poczuł, że zaraz zwymiotuje. Od strony, w którą zmierzał dobiegł przeciągły, wypełniony bólem krzyk. Ktoś wzywał pomocy; najprawdopodobniej był to mężczyzna. Mariusz natychmiast postąpił krok w tył, ale w tej samej chwili przystanął. Za jego plecami rozległ się bowiem szelest, taki sam, jaki słyszał już wcześniej, tylko że tym razem znacznie bliższy. Odwrócił się w tamtą stronę i ujrzał jakąś okropnie poskręcaną, zdeformowaną istotę stojącą pośrodku podłogi, nie dalej niż czterdzieści metrów od niego. Z tej odległości wyglądała jak egzotyczna roślina, pełna pędów i dziwnych, pająkowatych odnóży. Gdy poruszała nimi w jakimś szalonym ruchu, wydobywał się z nich ów obrzydliwy szelest, który nakazał Mariuszowi brać nogi za pas. Nie było drogi ucieczki. Przed nim rozlegał się bolesny krzyk mordowanego człowieka, za nim zaś pędziła istota rodem z najbardziej kiczowatych horrorów. Biegł jednak przed siebie, wybierając niebezpieczeństwo, którego nie mógł dostrzec. Jedno z podłużnych odnóży stwora przecięło powietrze uderzając obok stóp Mariusza niczym bicz. Wrzasnął z przerażenia, jednak, choć powoli opadał z sił, cały czas pędził przed siebie. Potępieńcze zawodzenie stawało się coraz wyraźniejsze; bardzo szybko zbliżał się do jego źródła. Kolejne odnóże trzasnęło w skórzaną kurtkę, ale cios nie powalił Mariusza. Zachwiał się tylko na nogach i biegł dalej, nie ważąc się spojrzeć za siebie. Tymczasem krzyk mordowanego człowieka dobiegał nie dalej niż z odległości sześćdziesięciu metrów. Mariusz dostrzegł jakiś kształt, wtulony w ścianę tunelu. Za sobą słyszał wysoki, przeraźliwy pisk groteskowego monstrum, podczas gdy przed nim, z karmazynowej otchłani wyłaniało się źródło bolesnego wrzasku. Był nim stary, gruby mężczyzna, cały skąpany we własnej krwi. W oblepionych śluzem dłoniach trzymał poskręcane jelita, drążąc w rozbebeszonym brzuchu coraz większą jamę. Usta rozwarły się ukazując mnóstwo dziur, w których powinny znajdować się zęby. Na widok uciekającego człowieka, jego bolesny jęk przeobraził się w opętańczy chichot, podczas którego z jego bezzębnych ust buchnęła fontanna krwi. Tego było już za wiele. Mariusz przystanął czując zawroty głowy i runął na podłogę. Ohydny, usiany mnóstwem odnóży stwór skoczył na niego z dzikim piskiem, oblepiając jego głowę swymi mackami.
|