 | Ilustracja: Łukasz Matuszek |
I rzeczywiście, zajączek nie przyniósł im szczęścia. Ryszard nakazał wyjątkowe środki ostrożności – nikt nie mógł samotnie oddalać się nawet na krok od kolumny, nawet po to, by odcedzić kartofelki w krzakach. Mieli zachowywać zwarty szyk, natychmiast meldować dowódcom o każdej zauważonej dziwnej rzeczy i trzymać broń w pogotowiu. Niestety, niczego to nie zmieniło. Niespełna trzy mile od miejsca, w którym spotkali zwierzaka, zaczęło się. Drzewa po obu stronach drogi zafalowały, jakby poruszane potężnym wichrem, choć nie czuli najmniejszego powiewu. Przerażeni rycerze rozglądali się, bezradnie ściskając miecze w dłoniach, mrucząc słowa mające odpędzić demony. Ruchy konarów narastały przechodząc w opętańcze migotanie, jakby słońce zamieniło się w ogromną lampę stroboskopową. A potem poruszyła się droga. – Co, do cholery… – wierzchowiec Tristana potknął się o niski pniak, którego przed chwilą nie było. – Merlin! Skubaniec nas wydymał! – Lancelot próbował uspokoić konia, któremu zupełnie nie podobało się, że grunt pod kopytami raz jest, a za moment go nie ma. Świat dostał świra. Ścieżka przemieniała się to w brukowaną kostką ulicę, to w asfaltowy chodnik, to znów na parę sekund stawała się rwącą rzeką. Drzewa w mgnieniu oka rosły, osiągając trzysta stóp wysokości, a po chwili otaczał ich niski, gęsty, pachnący żywicą sosnowy zagajnik. I niebo, raz błękitne, raz krwistoczerwone; dwa słońca, ogromne, rozżarzone pomarańczowe kule i księżyce, mleczne, bladożółte i fioletowe. Mróz tak wielki, że skraplał się tlen w powietrzu i upał powodujący, że ich ubrania zaczynały się tlić. Wszystko w ułamku sekundy. Przeciągły, dudniący dźwięk gromu rozrywający bębenki i odgłosy trąb, zwiastujących koniec świata. Nic śmiesznego – pomyślał Tristan, gdy nagły skok ciążenia przygiął go do ziemi. Już dawno zleciał z konia, biedne zwierzę bezradnie leżało na ścieżce, rżąc przeraźliwie. Aktywował swój kombinezon, wcisnął hełm, zapiął zatrzaski i włączył pełną hermetyzację. Pstryknął przełącznik namierzania karabinu; wizjer ustawił na podczerwień i rozejrzał się dookoła. Był jedynym, który stał na własnych nogach. Ludzie wokół leżeli rozpłaszczeni na ziemi, przygniecieni własnym ciężarem, próbując się czołgać, to znów wykonywali dzikie skoki, gdy przyciąganie spadało prawie do zera. Dusili się trującą atmosferą, zamarzali, palili się i tonęli. – Gdzie jesteś, skurwysynu?! – zawył Tristan, omiatając wzrokiem las. Dostrzegł jakieś poruszenie trzysta jardów od niego. Wrzeszcząc jak opętany wywalił w tę stronę cały magazynek; wielkokalibrowe pociski z gwizdem pomknęły w stronę celu rozrywając na strzępy wszystko na swej drodze. Ognisty podmuch fali uderzeniowej niemal powalił go na ziemię, dookoła fruwały gałęzie, fragmenty pni, grube konary, darń, krzaki, grudy ziemi wielkie jak bochny. Licznik Geigera wył jak oszalały. Wreszcie w karabinie coś szczęknęło, magazynek był pusty. Wszystko się uspokoiło, tylko nadpalone liście powoli opadały na ziemię. Stał na zwykłej, piaszczystej ścieżce, a dookoła był stuprocentowo normalny, zielony las.
– Do cholery, Tristan, chyba całkiem ci odpieprzyło! – wrzeszczał Ryszard gramoląc się niezdarnie na nogi – Chcesz nas wszystkich pozabijać, psychopato? Tristan nie zaszczyciwszy księcia nawet krótkim spojrzeniem spokojnie zmienił magazynek. W duchu obiecał sobie, że następnym razem nie zapomni przestawić karabinu na ogień wieloźródłowy. Trzeba wszakże korzystać z oferowanych możliwości. – Po co te nerwy, książę? – zapytał wreszcie – Myślisz, że te sztuczki Merlina nie zabiłyby was w końcu? Ani śladu wdzięczności? Ryszard spojrzał na niego z pogardą, ale nie powiedział ani słowa. – Nawet jeśli tam coś było, to i tak się tego nie dowiemy – stwierdził Lancelot, otrzepując się z piachu. W lesie ziała dwustumetrowa dziura, jakby spadło tam dziesięć dwutonowych bomb lotniczych. – Odparowałeś wszystkie ślady, narwańcu. – No! – Tristan z lubością gładził lufę karabinu. Tylko świeża Tristanowa przecinka i zryty kopytami piach gościńca świadczyły o tym, że przed chwilą stało się tu coś niezwykłego. Ryszard zwrócił się do Uryny, by natychmiast otoczyła Drużynę jakimś polem magicznym, które uchroniłoby ich przed następnymi takimi niespodziankami. Czarownica z politowaniem popukała się w czoło. – Przy takim potencjale? – charknęła i siarczyście splunęła – Nigdy. Nawet gdybyś zamontował mi w dupie turbosprężarkę. Księciu pozostało tylko wzruszyć ramionami. Poczłapali ścieżką nerwowo łypiąc gałami na boki, przy najmniejszym skrzypnięciu czy poruszeniu gałęzi chwytając za miecze. Zamilkł gwar sprzeczek i dyskusji, osowiałym rycerzom nie chciało się otwierać gęby. Jeden Tristan, który nie stracił humoru, po paru próbach nawiązania rozmowy zaskoczony stwierdził, że został dotknięty powszechnym ostracyzmem i niedawni przyjaciele nie chcą z nim gadać, zupełnie nie wiadomo, dlaczego. Czyżby chodziło im o te kilka strzałów? Tyle hałasu o głupie parę ton fruwającego lasu, który spadł im na głowy? I nawet słowa podziękowania za uratowanie im życia? Niewdzięczne psy. Zaiste trudno być średniowiecznym bohaterem. Machnął na to ręką i zajął się rozmową ze ślepcem, opowiadając mu ze szczegółami przebieg niedawnych wydarzeń, malowniczo opisywał efekty wizualne, a czasami podpowiadał rymy i wymyślał zaskakujące porównania. Wlekli się na końcu kolumny, daleko za pozostałymi. Zazdrość – myślał nasz bohater – Czysta zazdrość. Też by chcieli sobie postrzelać. Za karę nie powiem im, że znowu mam przeczucie. Odepchnęli mnie od siebie, dobrze, nie będę się spieszył, pojadę sobie z O’Merrym w tyle, poczekam. A oni niech się martwią. Czoło pochodu otwierali Roland, Lancelot i Henryk. – Zimno jakoś – odezwał się pierwszy. – Pociemniało – Lancelot zacisnął dłoń na rękojeści miecza. – I las zgęstniał – dodał Henryk – Drzewa są inne. – Wdepnęliśmy – podsumował Roland. Ściągnęli wodze wierzchowcom, pozwalając się wyprzedzić innym. Bycie bohaterem nie polega przecież na niepotrzebnym nadstawianiu karku. Ich zachowanie natychmiast zauważył Ryszard, skinął głową Urynie. Ta poszeptała przez chwilę z czarodziejami. – Las jest stuprocentowo magiczny – powiedziała do księcia – I ktoś się zbliża. Spora grupa, może nawet liczniejsza od naszej. Nie czuję negatywnych emocji, więc nie powinni nas zaatakować. W końcu dlaczego mielibyśmy urządzać rzeź każdym wędrowcom napotkanym na gościńcu, jak w jakiejś szmatławej powieści? Mimo tego niech twoi rycerze będą przygotowani do błyskawicznego odparcia ataku. I trzymaj głupka na wodzy, bo za chwilę będziemy tu mieli półtora tysiąca trupów. Ryszard rozkazał mieć się na baczności, ale nie przerywać marszu, nie wyjmować broni i niczym nie prowokować obcych. Chciał porozmawiać z Tristanem, ale tego nie było nigdzie widać. Brzęknęła stal chowanych mieczy, ucichły wszelkie rozmowy. Jechali. Ta cisza działa mi na nerwy – myślał władca – Czarownica ma rację, dlaczego mieliby nas atakować? Wszystko będzie dobrze, niech tylko Tristan nie wyrwie się z czymś głupim. Nie dopuśćcie do tego, bogowie, a złożę porządną ofiarę. Obiecuję. Zza zakrętu wyłonili się pierwsi konni. Rycerze trzymali dłonie na rękojeściach mieczy w pochwach, kusze i łuki nie były napięte. Jest dobrze – pomyślał Ryszard – Nie zaatakują bez ostrzeżenia. Nie są zaskoczeni, wiedzieli, że nadchodzimy. Ciekawy jestem, kto zacz? Dzieliła ich jeszcze zbyt duża odległość, by mógł zidentyfikować obcych rycerzy czy herby na ich tarczach, jednak na pierwszy rzut oka wyglądali na twardych zawodników, którzy nie zawahają się przed niczym. Kolejni jeźdźcy i piesi ukazywali się na gościńcu. Było ich dużo, bardzo dużo. – Na Buddę z wielkim fallusem! – szepnął Lancelot – Będzie masakra. – Naprzód, do cholery! – zakomenderował książę Ryszard, oblany zimnym potem – Jeśli zachowamy spokój, nic się nie stanie. Nie oglądać się, nie odzywać ani słowem! I w żadnym wypadku nie zatrzymywać się!
Dwie grupy były coraz bliżej. By nie wpaść na nadchodzących z przeciwka, kolumny powoli przesuwały się na pobocza, każda na swoją stronę. Można już było rozpoznać twarze jadących z przeciwka. Twarze poniekąd znajome. Mijali Drużynę. Drugą, identyczną Drużynę Ryszarda. No, może nie całkiem identyczną. Roland i Lancelot, obok siebie, na dwóch szarych osiołkach, Henryk z wielkim cygarem w zębach. Uryna wydawała się nieco grubsza, z kolei czarodzieje – chudsi. Godfryda i Zygfryda okrywały wielokolorowe, skrajnie pedalskie płaszcze, Hunowie Atylli prezentowali nienagannie skrojone rzymskie togi. Wanda miała pryszcze, okropny łupież i rozbieżnego zeza, Konrad Wallenrod zamiast zwykłych binokli w cienkich drutach miał na nosie porażający wielkością przyrząd optyczny, model Stępień 2000. Tylko dwie pary osób różniły się diametralnie. Profesor miał arystokratyczne rysy i mięśnie jak Mister Universum, a Ryszard był chudym, kurduplowatym wymoczkiem wyglądającym, jakby za chwilę miał spaść z kościstej, sparszywiałej kobyły. Powierzchowność pozostałych poza nieistotnymi drobiazgami wydawała się identyczna. Pierwsze szeregi obu Drużyn doszły do siebie i zaczęły się mijać. W kompletnym milczeniu. Znani, mniej znani i zupełnie nieznani bohaterowie ukradkiem, spode łba spoglądali na swe sobowtóry. Długie minuty napięcia szargały nerwami Ryszarda modlącego się żarliwymi słowy, by nic się nie stało. Jeden niespodziewany dźwięk, głośniejsze pierdnięcie oznaczałoby jatkę. Lecz nic nie zakłóciło ciszy, nikt nie przyspieszył i nikt nie zwolnił. Jeszcze trzydzieści jardów, jeszcze dwadzieścia, dziesięć. Ostatni żołnierze dwóch zbrojnych kolumn przeszli obok siebie, pozostało tylko dwóch Tristanów i dwóch ślepych starców, wlokących się z tyłu. Niech ten idiota się nie odzywa – błagał w duchu Ryszard – Och, nie, mój limit szczęścia na dzisiaj już się wyczerpał. Przepadliśmy. On to zrobi. I oczywiście, kiedy zdublowani Tristan i O’Merry dotarli do siebie, zatrzymali się i zaczęli rozmawiać. Do uszu księcia i czarownicy dobiegały ich stłumione odległością głosy, jednak nie mieli odwagi się odwrócić. Uryna była pąsowa, Ryszard blady jak ściana. Tristanowie podali sobie dłonie, ślepcy stuknęli się białymi laskami – i pojechali, każdy w swoją stronę. – Pierdolę! – Ryszard otarł rękawem pot z czoła. Materiał można było wykręcać – Robimy tydzień przerwy.
Powietrze było wręcz przesycone magią, więc wychodząc naprzeciw pragnieniom Ryszarda na drodze Drużyny prawie natychmiast pojawiło się, niewątpliwie za sprawą czarów, okazałe miasteczko. Przy rogatkach stała wielka reklama motelu, a w poprzek drogi, rozciągnięty między długimi tykami wisiał transparent wymalowany koślawym gotykiem, informujący o aktualnie odbywającym się w grodzie turnieju rycerskim. W księciu zagrała szlachetna krew. – Ha! – krzyknął rozradowany – Wystawimy własną reprezentację i dokopiemy sukinsynom! I wiem nawet, kto stoczy walkę z największym, najgroźniejszym skurwysynem spośród nich – dodał już ciszej z ociekającym krwią błyskiem w oczach zwróconych na Tristana, jak zwykle wlokącego się na końcu kolumny. Po dotarciu do motelu i zakwaterowaniu całej Drużyny w pokojach, szopach i stajniach, w zależności od statusu, Ryszard wraz z Tristanem, Konradem Wallenrodem i dzielnym Godfrydem, którym zakomunikował, że są ochotnikami na stanowiska reprezentantów Drużyny, udał się na błonia, na których odbywał się turniej. Przed trybunami stał dość długi szereg zakutych w stal rycerzy, oczekujących na wyzwanie. – Jesteśmy Drużyną, a nie bandą popaprańców – mówił Lwie Serce – tak więc od razu rezygnujemy z wymoczków, chudzielców, kurdupli, niedowidzących, chromych, et cetera. O, ten byłby w sam raz. Zatrzymali się przed z grubsza dwumetrowym rycerzem owiniętym w niezwykle obszerny, czarny płaszcz. Władca powoli obszedł go dookoła, pokiwał głową z aprobatą. – Tristanie, to ktoś akurat dla ciebie – potępieńczy grymas nie schodził z twarzy Ryszarda. Nasz bohater ocenił czarnego, podrapał się w czuprynę, zmarszczył czoło. – A będę mógł wziąć swój karabin? – zapytał Ryszarda. Książę zdecydowanie i z uśmiechem odmówił. Tristan trochę posmutniał, ale nie mogąc odmówić tak gorącej prośbie swego księcia zdjął rękawicę i rzucił ją w twarz przeciwnika. – Wyzywam cię! – rzekł hardo. Czarny rycerz bez śladu emocji spojrzał na Tristana, rozsunął długie poły płaszcza i z westchnieniem wstał z niskiego zydelka, na którym przysiadł był wcześniej oczekując na wyzwanie. Tristan sięgał mu nieco powyżej pępka i bez trudu mógłby na stojąco obsłużyć rycerza oralnie nawet nie schylając głowy. Czarny trzasnął swą rękawicą naszego bohatera. – Przyjmuję! – krzyknął za odlatującym Tristanem. Po udzieleniu Tristanowi pierwszej pomocy przez oczekujących na początek turnieju sanitariuszy, książę pociągnął całą trójkę dalej. Tristan burczał coś niewyraźnie i obmacywał rozbity nos. Po kilkunastu jardach zauważyli osiłka ubranego w biały płaszcz z czarnymi krzyżami. Ze swoimi jasnoblond włosami i różową twarzą wyglądał jak świeżo wyszorowana świnia. – Niemiec! – warknął Konrad Wallenrod – Biorę go. Jeszcze wam tego nie mówiłem, ale cholernie nie lubię Niemców. Kiedy Konrad wymienił z Krzyżakiem tradycyjne uprzejmości, w tym przypadku z wynikiem remisowym, zaczęli rozglądać się za przeciwnikiem dla nieustraszonego Godfryda. Rycerz okropnie wydziwiał, narzekał, ten za mały, tamten ma brzydką mordę, od samego patrzenia zwymiotuję podczas walki, temu paskudnie śmierdzi z ust, zemdli mnie przy zwarciu. Ryszard zaczął zgrzytać zębami. – Dobrze, już dobrze, książę – mruknął zasmucony lichym towarem Godfryd – Niech będzie ten, ten i ten. A, i może jeszcze ten. Parami będzie szybciej. Zarobienie czterema rękawicami od czterech krzepkich facetów nie zrobiło na nim widocznego wrażenia, wciąż zdegustowany kiwał głową nad upadkiem poziomu turniejów. Książę mimo tego zaakceptował jego wybór i skierowali się z powrotem do motelu. – Chciałem cię o coś zapytać, mój panie – zwrócił się do władcy Tristan, wciąż przyciskający mokrą chustkę do paskudnie rozkwaszonego nosa – czy zmuszając mnie do wyboru czarnego rycerza chciałeś zemścić się na mnie za tę parę marnych strzałów w lesie, czy też z jakiegoś niezrozumiałego powodu jestem przeczulony na tym punkcie? – Ja? Ja miałbym się mścić? – głos księcia był pełen oburzonej fałszywym posądzeniem niewinności – Skądże znowu, nawet przez myśl mi to nie przeszło. A tak przy okazji, mógłbyś dziś wieczorem pokazać mi, jak się używa tego karabinu i kombinezonu, wiesz, tak na wszelki wypadek, gdybyś zasłabł, albo ktoś nagle wezwał cię do telefonu… Tristan ochoczo pokiwał głową. Gówno z drzazgą dostaniesz, psi ryju, nie mój karabin. Na szczęście nie musiał symulować duszności i melodramatycznego omdlenia, by nie dopuścić do ćwiczeń w strzelaniu, bo książę po powrocie do gospody zalał się kompletnie i zapomniał o bożym świecie. Patrząc na Ryszarda, który siedział rozwalony na ławie, walił pięścią w stół i ryczał jakąś wulgarną śpiewkę, Tristan poczuł, że zaraz rzygnie, więc szybko opuścił salę, by trochę pomedytować przed pojedynkiem w zaciszu hotelowego pokoju. Nic nie pomogło. Bał się jak jasna cholera.
– Nie! – mówił stanowczo król Marek – nie założysz tego pieprzonego kombinezonu. To ma być uczciwa walka, wdziejesz normalną zbroję z naszych czasów, żadnych polimerów i uszlachetnianych stopów. Nie można bezcześcić średniowiecza. Koniec dyskusji. Tristan wzdrygnął się okropnie. – Nie zależy ci ani trochę na swoim jedynym synu, co? – zapytał jadowicie – Nie lubisz mnie? Marek nie raczył mu odpowiedzieć, tylko skinął na sługę, by przyniósł kolczugę, pancerz i resztę rycerskiego ekwipunku. Chrzęszcząc ciężką, okropnie niewygodną zbroją Tristan z pewną dozą niepewności poczłapał za książęcym orszakiem, kierującym się na plac boju. Ryszard wraz ze świtą zajął dobre miejsce na trybunie honorowej, natomiast Godfryd, Konrad i niepocieszony Tristan udali się do namiotu, by tam nie niepokojeni przez gawiedź czekać na swoją kolej. Dwaj pierwsi obserwowali przez szparkę w zasłonie toczące się boje, natomiast nasz bohater siedział odwrócony plecami i mruczał mantry. Pierwszego wywołano Wallenroda. Splunął, spojrzał na swój miecz i po chwili zawahania odpasał go sięgając po ogromny, kowalski młot stojący w kącie namiotu, chyba nieprzypadkowo. – Szkoda mi dobrego ostrza na śmierdzącego Szwaba – stwierdził wychodząc na plac. Niemiec czekał na placu, wsparty na długim, dwuręcznym mieczu, pogardliwie patrząc na zbliżającego się przeciwnika. – Wyznajesz Starą Wiarę, świński ryju? – zapytał go Konrad – No to przygotuj się na spotkanie z Thorem. Dano sygnał. Wallenrod przepisowo odczekał, aż przeciwnik podniesie broń i doskoczył do niego waląc z góry ciężkim narzędziem. Potężne ciosy miażdżyły Niemca, Konrad nie dał mu żadnych szans. Po chwili hełm Krzyżaka wyglądał jak stalowy naleśnik gęsto polany keczupem. |