 | Ilustracja: Łukasz Matuszek |
– Pojedziemy przodem – rzekł Tristan do Ryszarda, jednak nie zbliżając się zbytnio do niego – Rozejrzymy się po okolicy, byśmy znowu nie wpadli w jakieś gó…w jakąś pułapkę, panie. Chwycił uzdę konia starego ślepca i ruszył pospiesznie na czoło kolumny. Odprowadzał ich zły wzrok księcia. Kąpiel w napotkanym jeziorze niewiele pomogła Drużynie. Nadal nieludzko capili, natomiast jezioro straciło sporo ze swego dotychczasowego uroku. Z nieznanych powodów życie zaczęło unikać tego akwenu, poza jednym małym ślimaczkiem winniczkiem, który jakimś cudem przystosował się do nowych warunków. „To wcale nie było takie złe, jak teraz to przedstawiają” – napisał ślimak po latach w autobiograficznym zbiorze wspomnień, który wydał po latach pod pseudonimem Potwór. Tristan spojrzał na mapę, by ustalić, dokąd trafili. Jezioro, w którym kąpała się Drużyna, miało ładną nazwę: Loch Ness. Miła okolica.
Kiedy stanęli na noc na niewielkiej, pokrytej burą trawą polanie, Ryszard wysłał zwiadowców dla zbadania okolicy, bo miejsce nieszczególnie mu się podobało. Innym zresztą też, ale leźć po ciemnicy w poszukiwaniu czegoś zdatniejszego również nie było mądrze. Trzeba będzie wystawić większe straże – pomyślał książę. – Tylko nie mówcie mi, do cholery, że coś tu śmierdzi! – wściekle rozdarł się na zwiadowców, gdy wrócili. – Nie, panie, wszystko w porządku – zameldowali. Kiedy już uporano się z rozstawieniem namiotów, Uryna z ciężkim sercem poprosiła Ryszarda, by ten wydał rozkaz powszechnego zalania się w trupa. – To jedyny sposób, książę – tłumaczyła ze stanowczością godną lepszej sprawy – Przesiąkliśmy tym smrodem, samo mycie się nic nie da. Nie ma innego wyjścia, musimy się wydezynfekować od wewnątrz. I nie szczerz się tak głupio, do cholery. Spróbuj sobie wyobrazić, że to konieczność, nie przyjemność. W powszechnej bibie nie wzięli udziału tylko Tristan i O‘Merry, wymawiając się złym samopoczuciem, co wszyscy uznali za wyraz krańcowej wzgardy dla ich, obiektywnie rzecz biorąc, podśmierdującego towarzystwa. Nasi bohaterowie nie zareagowali na obraźliwe komentarze, bez słowa odeszli na bok, do siebie. Do późna siedzieli w małym namiocie na skraju obozu po nawietrznej i długo, bardzo długo rozmawiali. O czym – kroniki milczą. Następnego dnia rankiem obóz pogrążony był w niemal absolutnej ciszy. Jedni odsypiali, inni leczyli kaca przygotowując się do przyjęcia następnej dawki wysokoprocentowego lekarstwa nazwanego przez jakiegoś dowcipnisia Ciekłym Hiperskutecznym Antyzapachowym Neutralizatorem Niepożądanych Emanacji Lotnych Numer Pięć. Nikomu nie chciało się otwierać gęby, chyba że akurat zażywał. Pod wieczór atmosfera znacznie się poprawiła, więc Uryna niewyraźnie i połykając końcówki wyrazów oznajmiła, że czas już przerwać kurację i przygotować doczesne powłoki do dalszego marszu. Świtem wszyscy wyrwani zostali ze snu rozrywającym czaszkę, wibrującym waleniem w patelnię. Wredna czarownica Uryna, magicznym sposobem uleczona z kaca bimbała na to, co czują inni. A czuli dużo! – To tylko takie subiektywne wrażenie, że zaraz poodpadają wam głowy – rzekła bezczelnie rozradowana Uryna, gdy już rycerze wyczołgali się z namiotów – Musimy się zbierać. Merlin krąży gdzieś w pobliżu i wierzcie, jest zdolny wykręcić nam dużo gorsze numery niż ostatnio! To było w gruncie rzeczy zupełnie niewielkie zakrzywienie i dość łatwo udało się przywrócić normalną metrykę przestrzeni. A jeśli chodzi o sposób, w który wyrwaliśmy się z zaklętego kręgu… cóż, pozostawia wiele do życzenia. Nie, Tristan, nie musisz się kłaniać i szczerzyć zębów. Jeszcze kilka takich niespodzianek i Merlin nie będzie musiał nawet nas dobijać. Więc do roboty! Ryszard tak naprawdę nie był zły na Urynę, że częste przejmowanie przez nią dowodzenia nadszarpnie jego autorytet, bo po wydarzeniach ostatnich dni właściwie nie miał już żadnego autorytetu.
Pieniądze zgarnięte z sejfu Graala, w sumie niezła fortunka, ledwo, ledwo starczyły Izoldzie na miecz – ale jaki miecz! Prawdziwa krasnoludzka robota, wykuty przed wiekami, kiedy te brodate kurduple zajmowały się jeszcze takimi rzeczami. Drobne poszły na prowiant i mocne ubranie, zdatne na długą tułaczkę. Rumak skradziony Śmierdzielowi też był niczego sobie – zwierzę aż tryskało energią, wyraźnie uszczęśliwione zmianą właściciela. Tak wyekwipowana Izolda ruszyła na szlak. Zaraz po tym, jak wyjechała za rogatki, ogarnęły ją wątpliwości. Co ja, kurczę, robię? Blond włosy, spłowiałe na słońcu tak, że już nimal popielate, zielone oczy, królewna bez włości, starożytna krasnoludzka klinga, zabijanie potworów? To już przecież, do cholery, było. Wcale nie mam ochoty na wtórność, i to już w szóstym stuleciu. Co innego w postmodernizmie, ale teraz to niemodne i w bardzo złym guście. Głupia sytuacja. W coś ty wlazła, Izoldo? No dobrze. Coraz skuteczniej pilnują przestrzegania praw autorskich, twórca tej opowieści nie chce wylądować w kryminale, więc nie będę drugą Ciri. Ale miecza nie wyrzucę, bo mimo wszystko mam straszną ochotę komuś przypierdzielić. Uporawszy się z męczącą kwestią własnej przyszłości ochoczo ruszyła dalej. I zaraz okazało się, że postąpiła słusznie, bo okazja do pofolgowania morderczym chęciom zdarzyła się niemal natychmiast. W oddali, na gościńcu przed nią dostrzegła konnego. Początkowo jechał wolno, ale gdy się zbliżył na tyle, że mógł zobaczyć ją dokładnie, przez jego twarz przemknął grymas, krzyknął coś niezrozumiale, wyszarpnął miecz i ruszył na nią galopem. Spięła natychmiast konia, wyciągając własną broń. Dojechali do siebie w pełnym pędzie. Ledwie zdążyła uchylić się przed straszliwym ciosem przeciwnika, ostrze świsnęło tuż obok głowy; samym czubkiem miecza pozornie nieznacznie zahaczyła o tułów rycerza. Uderzenie niemal wyrwało jej broń z ręki, lecz napastnik ciężko zwalił się na ziemię. Zahamowała rozpędzonego wierzchowca, zawróciła. Tamtemu udało się jakoś podnieść, widziała jednak rozchlastaną kolczugę i paskudną, mocno krwawiącą ranę w boku. Już po nim, stwierdziła w duchu. Zeskoczyła z konia, podeszła. Obcy rycerz jednak nadal próbował zgrywać chwata. – Zginiesz, dziewko – wysyczał przez zaciśnięte zęby zbliżając się do niej; oddychał ciężko – Myślałaś, że możesz bezkarnie kpić sobie z Graala? Uciekać tak bez pożegnania? Kazał ci to powtórzyć, zanim cię zabiję: nikt nie robi durnia z Graala, nadęta arystokratko, nieudany eksperymencie Merlina, rozlazła blond krowo. Przypomniała sobie ten głos. Słyszała, jak Graal rozmawiał z tym człowiekiem, kiedyś, w wieży, poprzez magiczne łącze. To sługus Merlina. Tak, Merlin. Merlin Czarownik. Teraz już wiem. Nie zdążył nawet zasłonić się mieczem. Ostrze Izoldy rozpłatało mu czoło, następny cios otworzył brzuch. Rycerz padł na kolana. Izolda cięła jeszcze raz od dołu. Poleciał do tyłu, na plecy. – Merlin, powiadasz? Zapamiętam. Stanęła nad nim, chwyciła miecz oburącz, uniosła nad głowę, ostrzem pionowo w dół i z całej siły pchnęła. Chrupnęło, gdy stal wbijała się w mostek. Rycerz zadrgał jeszcze i zamarł. Zapamiętam dobrze.
Na środku drogi stał człowiek. Czoło pochodu zatrzymało się kilkadziesiąt kroków przed nim. – Niech mnie wydmucha kudłaty orangutan – rzekł Henryk z zakłopotaniem – To przecież Merlin. Głośno zadźwięczały miecze wyjmowane z pochew, zadrżały napinane cięciwy, monotonnie szumiały serwomechanizmy kombinezonu bojowego Tristana, a elektronika namierzania karabinu popiskiwała sobie melodyjnie. Czerwony punkcik laserowego światła rozbłysnął na czole czarownika. Merlin podniósł rękę, powoli. – Stójcie! – powiedział dźwięcznym głosem – Opuśćcie broń, proszę. Ryszard nakazał spokój. – Chcę zawrzeć rozejm – mówił Merlin – Nie jestem waszym wrogiem. Popełniacie ogromny błąd. – Masz czelność tak kłamać, psi synu? – Uryna wysunęła się naprzód – Po tym wszystkim, co uczyniłeś Drużynie? – Ja? Ja wam coś zrobiłem? – zdziwienie w głosie maga brzmiało naprawdę autentycznie – Nawet ty, Uryno, uwierzyłaś w coś takiego? Wydaje się wam, że to moja sprawka, te okropne rzeczy, które dzieją się ze światem? Że jestem aż tak potężny? – A kto? – warknął Ryszard – Baba Jaga? Zły porucznik? Merlin pokręcił głową. – Przyznaję, że w pewnym stopniu ja rozpocząłem tę hecę – rzekł – Nie wypieram się faktów, Śmierdziel to moje dzieło. Sprowadzenie Graala było niewybaczalnym błędem. Zrobiłem to, zadufany we własne siły. Bo czułem się wtedy silny, o tak, potężny! Chciałem sprawdzić swoją moc, eksperymentować. Przeniesienie człowieka poprzez piętnaście stuleci udowodniło moją moc. A potem rzeczy zaczęły wymykać się spod kontroli. Świat oszalał. Czas oszalał. Chciałem odesłać Graala z powrotem w jego czasy – bezskutecznie. Jestem bezsilny, nie wiem co robić. Sytuacja mnie przerosła i szukam pomocy. – I niby mamy w to uwierzyć? – głos czarownicy gęsto ociekał sarkazmem – Słaby, bezradny Merlinek, zagubiony wśród wydarzeń, nad którymi stracił kontrolę? Chodź, biedaku, otrę ci łezkę. Przytulę. Nie rozśmieszaj mnie, mój były uczniu. – Nie wierzycie mi teraz. Trudno. Ale niebawem przekonacie się, że to nie ja jestem waszym wrogiem. I że tylko wspólnie możemy to powstrzymać. Zniknął, zanim ktokolwiek zdążył mrugnąć. – Cholera! – zaklął Tristan, opuszczając broń. – Nie przejmuj się – Uryna sprawdziła coś na podręcznym aurometrze – Nie sądzę, by to twoje żelastwo mogło mu zaszkodzić. Tristan wyglądał na ciężko obrażonego. Żelastwo, też coś. – Jeśli nie on, to kto? – denerwował się Ryszard – A jeśli to on, to po co się tu pokazywał? Myśli, że wprowadzi nas w błąd, że przestaniemy go ścigać? – Lubi się puszyć – odpowiedziała czarownica – I chyba tylko dlatego rozmawiał z nami. Chciał pokazać, że nie dość, że jesteśmy zdani na jego łaskę, to jeszcze nie możemy mu zupełnie nic zrobić, nawet jeśli stanie przed nami bezbronny, zupełnie sam. Kpi sobie z nas. Mam wrażenie, że słyszę z oddali jego diabelski chichot. – To po co była ta cała bajeczka o niewinności, jeśli i tak nie zależy mu na tym, w co wierzymy? – zapytał książę Henryk, który lubił wiedzieć wszystko. Taką miał skomplikowaną naturę. – Próbuje. A nuż się uda i uwierzymy? Nic nie zaszkodzi pogawędzić sobie trochę z zagubionymi, bezbronnymi prostaczkami, za których nas uważa, podroczyć się z nimi. Zresztą Merlin uwielbia bezczelne przemowy. I nie on jeden, prawdę mówiąc. Ryszard głośno zazgrzytał zębami. – Cholera! – powtórzył Tristan.
– Idziemy dalej! – zakomenderował książę. Ryszard kilkakrotnie musiał powtórzyć swój rozkaz, zanim kolumna ruszyła. Rycerze burczeli, złorzeczyli pod nosem. Walka z cieniem to nie jest to, co Drużyna lubi najbardziej. Z całego serca liczyli na krwawą mordownię, dostali nudną, drętwą pogawędkę. Ale wszystko przed nimi.
Następnego dnia, koło południa, ujrzeli znak. Przed nimi w pyle drogi siedział mały, szary, puszysty zajączek. Drużyna zatrzymała się tuż przed zwierzakiem, który zupełnie nie zdradzał ochoty do ucieczki, tylko wpatrywał się w nich malutkimi ślepkami. O’Merry zaczął głośno dopytywać się o przyczynę postoju, więc książę opisał mu sytuację. – Ja bym mu nie ufał – rzekł ślepiec – Z pozoru nieszkodliwe, wyglądające na zupełnie bezbronne istoty są w gruncie rzeczy najbardziej niebezpieczne. To mi przypomina historię, którą kiedyś słyszałem, opowieść o małej, zmarzniętej dziewczynce z zapałkami, której przez cały dzień nie udało się sprzedać ani jednego pudełka. Kiedy zaszło słońce i zaczęła się długa grudniowa noc, bezdomna dziewczynka zdecydowała wreszcie, że koniecznie, za wszelką cenę musi się ogrzać. No i ogrzała się, a tłumy z całej okolicy miały darmowe widowisko przez dwa dni, tak fajnie płonęło całe miasto. Nie jest to może dokładna analogia, ale mój zmysł epicki podpowiada mi, że tutaj może być podobnie. A pamiętacie Monty Pythona? My nie mamy nawet Świętego Granatu. Lepiej spróbujmy obejść tego zajączka, to pozwoli odwrócić urok. Zajączek, jakby słysząc i rozumiejąc te słowa, wyszczerzył się do nich szeroko, odwrócił i pokicał do lasu. – To zły znak – głucho rzekła czarownica, aż rycerzy przebiegł lodowaty dreszcz – Bardzo zły znak. |