– Jakie? Zamiast ciemności zobaczył światło. Zamiast bólu poczuł przyjemne ciepło buchające z zamieszczonego nad drzwiami klimatyzatora. Stał w nocnym sklepie, oddalonym od swego domu o dwie przecznice. Wciąż zlany był potem i ręce mu drżały. Przerażonym, bezmyślnym wzrokiem spoglądał na młodego pryszczatego chłopaka w okularach, sprzedającego tu podczas nocnej zmiany. – Skąd się tu… – wycedził rozglądając się po sklepie. Wciąż kręciło mu się w głowie i aby nie upaść zmuszony był podpierać się o ladę. – Słucham pana? – spytał chłopak z niepokojem spoglądając na swojego jedynego klienta. – Źle się pan poczuł? – Nie, nie… – wymamrotał Mariusz, próbując wyrównać oddech. – Chciał pan trzy piwa. Jakie? Mariusz spojrzał na chłopaka, poczym chwiejnym krokiem oddalił się w stronę wyjścia. – Przeszła mi ochota… – Na pewno nic panu nie jest? Źle pan wygląda. Rozległ się trzask zamykanych drzwi. Stanął w objęciach nocy, łapiąc pełne oddechy rześkiego, nocnego powietrza. W oddali słychać było szum aut, latarnie rzucały na chodnik sodowe smugi. Przysiadł na murku. Jak się tu znalazł? Czyżby zaczynał tracić władzę nad swoim umysłem? Czy to wina tej przeklętej książki, czy też tych niewielkich porcji kokainy jaką zażywał, aby umilić sobie pracę w rzeźni? Co prawda, wraz z chłopakami, zaaplikował sobie tego dnia znacznie większą dawkę niż zwykle, ale nigdy jeszcze nie przydarzyło mu się coś podobnego. Musi się dowiedzieć jak się tu znalazł; ten mały sukinsyn ze sklepu na pewno coś wie! Wkroczył ponownie do sklepu. Za ladą nikogo nie było. Narobił możliwie jak najwięcej hałasu, dudniąc glanami i pobrzękując klamrą w ramonezce, ale najwyraźniej sprzedający tu chłopak miał teraz inne zajęcia, gdyż nie wyściubiał nosa z zaplecza. Mariusz zastanawiał się, co on tam robi tak długo, aż w końcu tracąc cierpliwość walnął pięścią o ladę. – Chodź tu mały zboczeńcu! Mamy do pogadania! Jedyną odpowiedzią była cisza, która jeszcze bardziej go zdenerwowała. – Głuchy jesteś? Wyłaź stamtąd, bo zaraz sam po ciebie pójdę… Znowu cisza. Tym razem Mariusz nie wytrzymał i ruszył w stronę zaplecza, uprzednio chowając pod kurtkę butelkę taniego wina. Przystanął w połowie drogi. Usłyszał jęk. Wytężył słuch i po chwili był już pewien. Jęk należał do kobiety albo dziewczyny. Cichy i urywany. W normalnej sytuacji zapewne odpowiednio by to skomentował, jednak sposób w jaki się tutaj znalazł do normalnych na pewno nie należał. Nagle cały sklep przeszył przerażający wrzask. Wrzask narastał i narastał, by urwać się równie nagle, jak się pojawił. Był zbyt podobny do tego, który słyszał w tunelu, tyle w nim było bólu i prośby o litość. Nie zastanawiając się ruszył w stronę uchylonych drzwi zaplecza. Trząsł się na myśl o tym, co mógłby za nimi ujrzeć. Widoki z czerwonego tunelu wciąż powracały mu przed oczy, zupełnie jakby zostały w jakiś sposób wypalone w siatkówce. Delikatnie pchnął drzwi, które powoli odsłoniły zaplecze. Potłuczone okulary leżały na splamionej lepką krwią podłodze. Ich właściciel stał parę kroków dalej, obok potężnej, drewnianej półki. Jego jasny uniform ociekał krwią, która skapywała także z roztrzaskanej butelki, którą ściskał w dłoni. Ostre krawędzie szkła wdzierały się głęboko w skórę nagiej dziewczyny, której pocięte ciało dygotało ześlizgując się z półki. Szeroko otwarte oczy dziewczyny nabiegły krwią wpatrując się w roześmianą twarz swego oprawcy. Butelka rozdarła jej brzuch, zamieniając go w zwisające, bezkształtne strzępy, osuwające się na podłogę z obrzydliwym plaskiem. Nagle z gardła Mariusza wydarł się okropny wrzask.
Obudził się wrzeszcząc jak szaleniec. Ponad nim górował upstrzony komarami sufit. Zza zaciągniętych żaluzji prześwitywały już pierwsze słoneczne promienie. Drżał, a pot zdążył już przesączyć się przez koszulkę i wsiąknąć w pościel. Leżał w swoim łóżku czując mieszaninę niepewności i ulgi. – To tylko koszmar… – powiedział sam do siebie. – To się nie działo naprawdę. Oszołomiony usiadł na krawędzi łóżka. Otwarta książka leżała na biurku. Dopadł ją w ułamku sekundy i zamknął gwałtownym ruchem, tak, jakby w ostatniej chwili zatrzaskiwał otwarte wrota wszelkich koszmarów, próbujących przedrzeć się do rzeczywistego świata. Roztrzęsionymi dłońmi przeczesał mokre od potu włosy. Spojrzał na zegarek: 9:09. Nie pójdzie dziś do pracy, zresztą było już na to zdecydowanie za późno. Później spróbuje wymyślić jakiś usprawiedliwiający go kit. Na razie musiał zapalić, ale nie pamiętał gdzie podział papierosy. W ogóle nie pamiętał jak wrócił do domu. Czy aby gdziekolwiek wychodził? Nie mógł sobie przypomnieć gdzie kończyła się jawa, a zaczynał sen. Był rozebrany, a spodnie i bluza leżały starannie ułożone na krześle. Skierował się w stronę garderoby. Czarna, skórzana kurtka wisiała na swoim miejscu. Włożył rękę do jednej z kieszeni, mając nadzieję odnaleźć tam paczkę Męskich i w tej samej chwili zamarł… Kurtka była dziwnie ciężka. Odsłonił wewnętrzną kieszeń i jego oczom ukazała się pełna butelka wina marki Texas. – To wszystko nie ma sensu… – mamrotał wpatrując się w neon Auto Salonu. Czyżby rzeczywiście był zeszłej nocy w tym sklepie? Czy rzeczywiście widział te wszystkie okropności? Nie było innego wyjścia, jak opuścić mieszkanie i przekonać się o wszystkim na własne oczy.
Zaczynał się upalny dzień, ale po minionych ulewach powietrze wciąż przesycone było przyjemną wilgocią. Podwórko schowane w cieniu piątego bloku rozbrzmiewało żałosnym skrzypieniem pordzewiałej karuzeli, dźwiękiem, który Mariusz znał zbyt dobrze. Obszedł dom od tyłu i gdy wyjrzał na podwórko, zobaczył coś, co go nieco uspokoiło. Na karuzeli kręciły się trzy małe dziewczynki. Odetchnął z ulgą, choć sam już nie wiedział, czego się spodziewał. Pomimo tego coś w tym obrazie wyglądało nadzwyczaj nienaturalnie. Nie chodziło tu o biel sukienek, tak bardzo kontrastującą ze strupami rdzy i płatami odchodzącej, błękitnej farby. Nie chodziło już nawet o to, że dziewczynki bawiły się zupełnie po cichu, co jest do dzieci niepodobne. Nie słychać było żadnego śmiechu, żadnych piskliwych głosów. Chodziło o wyraz ich twarzy: bezmyślny, pozbawiony najmniejszych uczuć, otępiały. Spokojne oczy nie patrzały na wirujący wokół nich świat, a raczej w pustkę nicości; ich wyraz nie zdradzał choć cienia radości. Mariusz wzdrygnął się na ten widok i czym prędzej ruszył w stronę sklepu całodobowego. Z niepokojem przemierzył dwie dzielące go od celu przecznice. Już na rogu ulicy dostrzegł grupkę czterech pijaczków siedzących na przylegającym do sklepu murku i popijających takie samo wino, jakie Mariusz odnalazł w swej kurtce. Wszystko wyglądało w porządku. Żadnej policji, żadnego zamieszania. A może nikt jeszcze niczego nie wykrył? Czy to możliwe? Szybkim krokiem wszedł przez otwarte drzwi. Ruch nie był zbyt wielki i oprócz dwóch kobiet przy ladzie stał tylko jeden ze wspomnianych wcześniej pijusów, oddający butelkę po winie. Za ladą nie było owego młodego, pryszczatego okularnika, którego, jak mu się zdawało, widział ubiegłej nocy. Na jego miejsce przyszła pulchna kobieta w czarnej trwałej. Nic nie wskazywało na to, żeby rozegrał się tu pamiętany przez Mariusza koszmar. Stał jeszcze chwilę rozglądając się po wnętrzu, czując na sobie podejrzliwy wzrok szpetnej ekspedientki. Nie mógł nic więcej zrobić. Owy pryszczaty chłopak pracował tu tylko na nocną zmianę. Najwidoczniej kupił lub też zwędził tu wczoraj wino, a cała reszta jest już tylko wytworem sennego koszmaru. Zakupiwszy paczkę Męskich wyszedł ze sklepu, wciąż nie mogąc się pozbyć drążącego go uczucia niepokoju. Nagle, niczym oślizgła poczwara z czerwonego tunelu, drogę zagrodziła mu brudna, nieogolona twarz jednego ze starych pijaczków. Spod przepoconej czapeczki baseballowej spoglądały na Mariusza uśmiechnięte, przepite oczy. – Ładny mamy dzisiaj dzień, hę? – wybełkotał chuchając alkoholowym wyziewem. Mariusz odtrącił go łokciem i ruszył dalej, słysząc za plecami gromki śmiech reszty rozpitego towarzystwa. Cały czas otaczała go dziwna aura, jakby jego oczy spowiła pewna specyficzna mgła, której nie mógł się pozbyć odkąd pierwszy raz spojrzał na otwartą książkę. To ona sprawiała, że widział wszystko przez pryzmat smutku i zepsucia. Jakby tego było mało odnosił nieodparte wrażenie, że wszystko co mijał, czy to znaki drogowe, domy, ulice, nawet zwykłe kamienie, skrywa w sobie własne życie i obserwuje go lub też nawet (o zgrozo!) czyha na niego. Pragnąc uciec przed tym osaczającym spojrzeniem powrócił do domu, z zamiarem pozostania w nim do końca dnia. Nie zastanawiał się jeszcze, co zrobi z książką. Na razie nie miał odwagi o tym myśleć. Pierwszą rzeczą jaką zrobił po powrocie do mieszkania było uruchomienie stojącej w salonie wieży. Włączył płytę Morbid Angel, poczekał aż dom wypełni się death metalowym łomotem i pociągnął łyk wina. To i papieros stanowiły jego śniadanie, ale nie dbał w tej chwili o swoje zdrowie. Swoim ciałem przejmował się najmniej, bardziej przerażało go to, co działo się z jego umysłem. Odszukał pilota i włączył spoczywający na zagraconej podłodze telewizor. Nadawano akurat poranne wiadomości. Na widok tego, co pojawiło się na ekranie natychmiast zgasił muzykę i podkręcił głos w telewizorze. Widział zdemolowane wnętrze sklepu, tego samego, w którym wczoraj odnalazł czarną książkę. Półki były poprzewracane jedna na drugą, a rozsypany towar zbryzgany był zakrzepłą krwią. Puszki konserw, pieczywo, porozsypywany cukier lub mąka, wszystko szkarłatnego koloru i porozrzucane pomiędzy resztkami ciał. Kamera nie mogła pokazać zbyt wiele, ze względu na wczesną porę emisji, ale Mariusz widział całą resztę oczyma wyobraźni. „…Do tragicznego zdarzenia doszło wczoraj w centrum Togrowic. Około godziny 18:30 policja dostała wezwanie do sklepu spożywczego przy ulicy Dolnej. Przybyli na miejsce funkcjonariusze odnaleźli ciała personelu i klientów. Wszyscy byli martwi i okaleczeni w okrutny sposób.” W tym miejscu na ekranie pojawiła się młoda twarz przestraszonego policjanta, który mówiąc nieustannie odwracał wzrok w stronę wynoszonych ze sklepu worków z ciałami. Napis na dole ekranu informował, iż jest to rzecznik tutejszej policji. „Zostaliśmy wezwani przez świadka obserwującego całe zdarzenie z okna swego mieszkania. Z obawy o swoje życie pragnie on pozostać anonimowy. Po przyjściu na miejsce zastaliśmy w środku coś, co nie można nazwać inaczej jak… To było straszne… Po prostu ubojnia… Odnaleźliśmy wiele ciał z odrąbanymi kończynami. Charakter ran wskazuje na użycie jakiegoś ciężkiego, ostrego narzędzia. Świadek zeznał, że do sklepu wbiegło dwóch mężczyzn. Jeden z nich po pewnym czasie pojawił się w sklepie ponownie. Ubrany był w żółty płaszcz przeciwdeszczowy. Po wejściu do sklepu wydobył spod płaszcza łańcuch z kłódką i zamknął drzwi od środka tak, aby nikt nie mógł wyjść. Wówczas wyciągnął coś co mogło być siekierą lub toporem. Póki co, dla dobra śledztwa, nie mogę zdradzić więcej szczegółów.” Kamera pokazała teraz szybę wystawową, na której sporych rozmiarów smuga krwi w groteskowy sposób komponowała się z plakatami reklamowymi. Mariusz zgasił telewizor. Popiół z papierosa opadł na dywan. Nie ruszał się z miejsca przez co najmniej dziesięć minut, tępo wpatrując się w ciemny ekran. Do pokoju wlewał się blask lipcowego słońca. W końcu pociągnął kolejny łyk wina i zapalił następnego papierosa. Odstawił butelkę i z jego gardła wypłynął przesadnie głośny śmiech. Śmiał się niemal do rozpuku, krążąc po pokoju i pociągając kolejne łyki owocowego świństwa, aż w końcu przysiadł na podłodze zanosząc się tak szaleńczym śmiechem, na jaki jeszcze nigdy w życiu sobie nie pozwolił. Nie był pijany, nie czuł się nawet wstawiony. Po prostu po raz pierwszy w jego parszywym życiu coś się ruszyło. Przez tyle lat czuł się jak śmieć, tyrając w rzeźni za marne grosze, mając wolną zaledwie niedzielę, którą to zresztą wykorzystywał by pić z kumplami na umór. Życie nie oferowało mu zbyt wiele, ale on sam także nie miał nic do zaoferowania w zamian. Teraz w jego ręce wpadła książka, przez którą jakiś psychopata wymordował cały sklep! Nie mógł przepuścić takiej okazji. Książka faktycznie miała w sobie coś niezwykłego i zamierzał zgłębić jej tajemnicę. Ten psychol nie mógł wpaść na jego trop, nikt go przecież nie widział… A jeśli nawet któryś z tych dupków w sklepie zdążył przed śmiercią coś wyśpiewać, to Mariusz był niemal pewien, że z nim temu szajbusowi nie pójdzie tak łatwo. W mgnieniu oka znalazł się z powrotem przy biurku, ustawiając na nim nowe świece. Zaciągnął żaluzje, a gdy przekonał się, że to nie wystarczy, przybił do ściany obok okna gruby, szary koc. Dopiero wtedy pokój wypełnił mrok. W blasku rzucanym przez kołyszące się płomyki ukazały się pierwsze hieroglify. Zdawały się poruszać w rytm ognia, powoli odsłaniając bluźniercze symbole i kształty nieludzko wykrzywionych twarzy. Mariusz nie pamiętał czy zauważył to już wcześniej, ale dziwne litery miały kolor czerwony. Fakt ten z jakiegoś powodu przykuł jego uwagę tak mocno, że, nie mogąc oderwać od nich oczu, zaczął przesuwać po nich palcem, tak jakby tajemnicza książka została napisana brajlem. Wtem z odrazą oderwał rękę od książki. Hieroglify, których dotykał, rozmazały się tworząc czerwone smugi. Spojrzał na swoje palce. Całe były umazane krwią. Zresztą nie tylko one; krew oblepiała jego dłonie i ręce. Z przerażeniem odwrócił wzrok w stronę książki. Biel kartek dawno zniknęła pod szkarłatnymi strupami. Krew skapywała z twarzy Mariusza wprost na biurko i podłogę. Z przerażeniem rozejrzał się po pokoju. Bryzgi krwi szpeciły każdą ścianę, każdy mebel, nawet sufit. Dotychczas takie widoki musiał znosić tylko w pracy, lecz teraz koszmar rzeźni przyszedł do jego domu. Także i świece nabrały jakiegoś krwistego blasku. Najsilniej jednak oddziaływała na jego przerażony umysł jakaś karmazynowa łuna, wylewająca się zza koca, którym zasłonił okno. Z pewnością jej źródłem nie mógł być neon auto salonu, gdyż światło było zbyt intensywne. Jakimś cudem przedzierało się nawet przez gruby materiał koca, czerwonymi smugami wpadając do wnętrza pokoju, poprzez miejsca, gdzie materiał był bardziej wytarty, albo dziurawy. Potykając się o krzesło dotarł do koca i silnym ruchem zdarł go ze ściany. Ostry blask uderzył go tak mocno, że był zmuszony zasłonić oczy. Po jakimś czasie przyzwyczaiły się one do krwistej czerwieni i wtedy zdecydował się odsłonić żaluzje. Spodziewał się zobaczyć budynek auto salonu, ulicę, neon… Spodziewał się zobaczyć wszystko, ale nie to. Nie było już auto salonu, nie było już ulicy, w ogóle nie było niczego, oprócz bezkresnej, ziejącej intensywnym karmazynem otchłani. Wypełniały ją miliony porozciąganych twarzy, niektóre okrutne, inne roześmiane, ale w większości były to twarze przepełnione śmiertelnym przerażeniem. Wiły się niczym widma pośród ogromu otchłani, stopniowo zlewając się w jedno, tak jakby próbowały utworzyć zgraną całość. Powoli, przylegając jedna do drugiej, zaczęły tworzyć kształt. Najpierw niewyraźny, rozmyty, lecz już po chwili przywodzący Mariuszowi na myśl jakieś bliżej niesprecyzowane wspomnienia. Utworzyła się wielka, krwista twarz, na której zarysowały się oczy, nos, usta. Wtedy Mariusza ogarnął sięgający apogeum lęk. Twarz, jaka uformowała się w otchłani, należała do niego. Wrzeszczała niemym krzykiem, wytrzeszczając oczy i ściągając mięśnie w okrutny sposób. Wyglądała jak lustrzane odbicie twarzy Mariusza, który w tym właśnie momencie stracił panowanie nad sobą i zaczął wrzeszczeć. Wtedy ponownie znalazł się w tunelu. Powoli wyrównał oddech. Tunel był teraz inny niż poprzednio. Wydawał się nieco szerszy i już nie taki… martwy jak poprzednio. Wydawało się, że wypełnia go jakieś nieuchwytne dla oka życie. Zewsząd dochodziły jakieś szmery, szelesty, szepty. Także i ogarniająca go krwista czerwień była jakaś gęstsza, spowijając tunel w swoistej mgle. Coś przemknęło po lewej stronie Mariusza, lecz gdy spojrzał w tamtą stronę, dostrzegł tylko niknący w gęstej zawiesinie niewielki kształt z czymś, co wyglądało na owadzie odnóża. Inne dziwne stworzenie wkomponowane było w róg pomiędzy prawą ścianą, a sufitem, tak, jakby stanowiło jego część. Miało całe mnóstwo dziwacznych, bezkształtnych kończyn, przylegających do kafli niczym pędy jakiejś rośliny. W ogóle, gdyby nie wyłaniająca się z całej tej bezkształtnej plątaniny nieruchomych odnóży rozdziawiona paszcza, Mariusz pomyślałby, że to przedstawiciel jakiejś piekielnej flory, w najlepszym wypadku resztki jakiegoś zmasakrowanego mieszkańca tunelu. Coś ruszyło w jego stronę. Jakaś ogromna fala, tworzona przez setki ohydnych, zdeformowanych kreatur, ociekających śluzem i krwią. Pędzili w jego stronę wrzeszcząc, kwicząc, zawodząc i prychając. Niesłychanie obrzydliwa plątanina szponów, macek i kłów przybliżała się w straszliwym tempie, wyłaniając się z krwawej mgły. Wszelkie wydawane przez stwory dźwięki zaczęły przeistaczać się w jeden, niesłychanie drażniący bębenki pisk albo jęk. Wkrótce wypełniał on cały tunel tak, że Mariusz poczuł się jakby uwięziono go wewnątrz starego instrumentu dętego. Zaraz potem otulił go ciepły, słoneczny blask. Czerwone ściany tunelu ustąpiły miejsca skąpanej w lipcowym żarze ulicy. Stał obok swojego bloku wpatrując się w opustoszałą jezdnię i wyludnione chodniki. Było straszliwie gorąco, na dodatek żaden podmuch nie poruszał choćby najmniejszym listkiem drzew. Błękit bezchmurnego nieba przybrał jakiegoś drapieżnego charakteru, w ogóle nie wydając się Mariuszowi przyjemny. Wszystkie te ohydne mary z tunelu zniknęły, pozostał po nich tylko ów wstrętny jęk. Dochodził zza pleców Mariusza, a dokładnie z podwórka. Gdy odwrócił się w tamtą stronę, ujrzał obracającą się, skrzypiącą karuzelę. Na trzech miejscach siedziały te same ponure i ciche dziewczynki, które widział rano. Na czwartym miejscu, wcześniej pustym, siedział ledwo mieszczący się w nim, postawny mężczyzna w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, tak bardzo nie pasującym do panującej pogody. Jego twarz była niewidoczna, dokładnie zakryta szerokim kapturem. Dziewczynki nie zwracały uwagi na jego obecność, wciąż tępo spoglądając przed siebie. Nagle mężczyzna uniósł dotychczas opuszczoną głowę i spod kaptura wyłoniła się jego twarz. Była stara i naznaczona mnóstwem bruzd. Wpatrując się w jego zaczerwienioną skórę Mariusz mógłby przysiąc, że dostrzegł na niej wszelkie możliwe schorzenia, tyle było na niej blizn, krost i strupów. Jego przekrwione oczy zabłysnęły tryumfalną radością i mężczyzna skierował palec wskazujący prosto na Mariusza. – Mam cię – powiedział.
|