 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Księga dziewiąta Rzeczywistość mityczna
Późnym rankiem, kiedy bez pośpiechu zwijano obóz, wszyscy wydawali się pełni energii i optymizmu. No, prawie wszyscy. Roland poprawiając zakrwawione bandaże na rozbitym łbie głośno narzekał, że nikt go nie lubi, pewnie dlatego, że jest tu obcy, wszyscy go biją, a kawalerzyści już na pewno specjalnie się na niego uwzięli. – Przesadzasz! – powiedział Ryszard uśmiechając się szeroko – Nikt się na ciebie nie uwziął. Masz szczęście, Rolandzie, że to dopiero wczesne średniowiecze i nikt w Brytanii nie ma powodu, by nie lubić Francuzów. – Nie jestem Francuzem, książę – poważnie odparł Roland – tylko poddanym Karola, władcy Franków, sprzed podziału państwa pod Verdun! – A co to za różnica? Zromanizowany Gal i nic więcej. – Ty też jesteś Francuzem, książę! – odpalił Roland. – Ja?! Ja jestem Normanem! – A Normandia to może nie leży na terenie Francji? – Nie za moich czasów! – zaperzył się Ryszard – ostatecznie Francję to my podbijamy, młodziku! A Normandia to porządny kraj! Jesteśmy Germanami, którzy zdobyli tę ziemię! – Ale wciąż pieprzyliście francuskie dupy. Jak myślisz, po tylu latach, ile w was zostało germańskiej krwi? – Jak tam przybyliśmy, to był zupełnie pusty kraj, byliśmy pierwsi! Pięć tysięcy lat temu! To Galowie są elementem napływowym! Słuchając sprzeczki Ryszarda z Rolandem Tristan głośno chichotał. Nic dziwnego, że wkurwieni ludkowie złapali ministra edukacji na dworze króla Aleksandra i przybili mu język do dechy zardzewiałym gwoździem. Zamiast głupio mielić ozorem powinien zająć się normalizacją i ujednoliceniem podręczników historii, wtedy tych dwóch idiotów nie sprzeczałoby się o to, kto jest kłamliwym Francuzem, a kto spedalonym Germanem. Ale tak to jest, gdy zamiast prawdziwego świata ma się do dyspozycji testową wersję beta. Najpierw kupa radochy i wielkie nadzieje, a potem Stwórca i tak pokaże wała, mówiąc, że przecież to było tylko demo. A Ryszardowi wydaje się, że to on zrobi z tym porządek. Powodzenia. Cały czas zaśmiewając się do łez ruszył w stronę złożonego namiotu i kupy bambetli, przy których siedział stary ślepiec. – Dobrze, że załatwiłeś sprawę z Ryszardem – rzekł O’Merry – Ale to jeszcze nie koniec kłopotów, czuję to przez skórę. Prawdziwym pretendentem na stanowisko przywódcy tej Drużyny nie jesteś ty, lecz Uryna. Ma za przeciwnika Merlina, wielkiego czarownika, i roi jej się teraz, że sprawa powinna być załatwiona czysto magicznie; wyobraża sobie pojedynek dwóch magów, drażni ją wojsko, miecze, topory i Ryszard. Nie wspominając o tobie. – Co ja mogę na to poradzić? – Tristan ciężko dysząc upychał namiot do przyciasnego worka. – Ty? Możesz mieć oczy szeroko otwarte i nie zważać na gadanie czarownicy o karabinie. Przeciwnie, nie rozstawaj się z nim nawet przez chwilę. Czuję, że ona chce nam wszystkim wyciąć niezły numer. Niekoniecznie teraz, może dopiero w następnej księdze. Bądź czujny. Pilnuj księcia. A przede wszystkim strzeż własnego tyłka, przyjacielu. – Co się dzieje? – Tristan zakończył pakowanie i zwrócił się w stronę ślepca – Nie rozumiem, dlaczego mówisz mi o tym tak, jakbyś przewidywał… cholera, co ty gadasz, O’Merry? – Być może odejdę, Tristanie. W taki czy inny sposób. Mam silne przeczucie, a moje przeczucia prawie zawsze się sprawdzają. Nie chcę tego, ale to może się stać. Chyba nie dokończę epopei o Drużynie. – Ależ dokończysz, druhu! Nie, nic nie mów, nie chcę tego słuchać. Bądź dobrej myśli. Kto cię wyratował z więzienia betonowego słupa? Kto czuwa z karabinem w ręku, by włos nie spadł z twej przepełnionej rymami głowy? Powiadam ci, z kimś takim możesz czuć się bezpieczny. Przesadza, myślał Tristan. Będę go pilnował, nie spuszczę z niego oka nawet na chwilę. A na Urynę będę uważał, O’Merry ma rację. Drużyna ruszyła gościńcem na północ, zgodnie z sugestią Celtów, którzy obiecywali pomoc swych ziomków po dotarciu w rodzinne strony. Odpoczniemy trochę – mówił Conan – uzupełnimy zapasy żywności, nasi zwiadowcy przeczeszą teren, może wyśledzą Merlina. Nikt nie miał zastrzeżeń do tej propozycji, bo przecież i tak od miesięcy kręcili się w kółko, licząc na cud, na przypadkowe odkrycie kryjówki czarownika. Najnowsze magiczne skanowania Uryny nie przyniosły żadnych rezultatów, Merlin nadal był gdzieś głęboko schowany i nie zamierzał się ujawniać. Przydupasy Uryny twierdziły, że coś ostatnio mu się nie powiodło, jakieś plany czy pułapki, które zastawił i że wyraźnie odczuwają jego rozdrażnienie. Może wreszcie zbliża się ostatnia bitwa – myślał z nadzieją Ryszard Lwie Serce. – Mamy niewiele czasu, książę – mówił profesor – Zmiany postępują zbyt szybko; parę lat, a nad głowami będą nam latały arabskie MIG-i, masowo sprzedawane dealerom przez rosyjski liberalny rząd próbujący utrzymać siebie i demokrację na powierzchni. Nie znasz moich czasów, panie. Nawet sobie nie wyobrażasz, co oni mogą sprowadzić do średniowiecza. Co poradzimy na kierowane laserem rakiety powietrze-ziemia? Sam Tristan z karabinem nie wystarczy. Albo parę bombowców strategicznych; odparują nas głowicami atomowymi w jednej chwili! – Uryna kiedyś musi zacząć znów czarować! – Obawiam się, mój panie, że każde nowe urządzenie techniczne sprowadzone w te czasy niszczy aurę magiczną i dezorientuje czarodziejów, choć oni nie chcą tego przyznać. Poza tym obecność kogoś takiego jak ja powoduje niewyobrażalny wręcz chaos. A pożytek ze mnie żaden. Może, dla istnienia średniowiecza, nie powinieneś przenosić mnie tutaj, Ryszardzie. – Nie gadaj tak, profesor. Zobaczysz, jeszcze nam się przydasz.
Jakiś czas po krótkim postoju na szybki posiłek Tristan poczuł niepokojące drgnienie w sercu. Pieprzony, perfidny Merlin. Ciekawe, co wymyślił tym razem. Nie, nie powiem o tym księciu. Zobaczymy, czy wiedźma jest naprawdę dobra i czy też to wyczuje. Nie wyczuła. Zauważyli znajome falowanie powietrza, tym razem trwające tylko moment. Błysnęło oślepiające białe światło. – Idziemy, mój dzielny Samie Gamgee! – szeptał Roland, rozpłaszczony jak żaba na ziemi, dysząc ze zmęczenia jak finiszujący maratończyk, któremu ktoś wredny kazał wrócić na start po zapomniane zgłoszenie udziału w biegu – Już tylko kilka mil dzieli nas od Szczeliny Zagłady. Wrzucimy tam Pierścień, a potem będziemy mogli odpocząć. Jeszcze trochę, Samie. – Harkonnenowie, mój książę! – darł się Lancelot, potrząsając Rolandem – Otaczają nas! – Harkonnenowie? – dotarło do Rolanda – Kim są Harkonnenowie? I skąd tu tyle piachu, Gurney? Ryszard siedział na trawie, monotonnie kiwał się w przód i w tył, trzymając się za głowę. Nie chcę umierać w jakiejś pieprzonej bitwie na końcu świata – jęczał – nie chcę umierać z rąk francuskiego prostaka, trafiony przypadkową strzałą. Do dupy to średniowiecze, zupełnie do dupy. Władcy przez chwilę wydawało się, że dostrzega obok siebie sylwetkę wiernego Mercadiera, szepczącego mu do ucha: To nic, Miłościwy Panie, pomszczę twą śmierć. Zapłaci za nią. Czuł poklepywanie po ramieniu, słyszał, jak Mercadier ostrzy nóż, a na zewnątrz namiotu ktoś wyje. Pewnie ten francuski chłop, jak mu tam było? Bertrand. Zabójca króla. Poczuł się lepiej, gdy przyszedł mu do głowy ktoś, kto pewnie zazdrościłby mu śmierci w bitwie, nawet śmierci tak przypadkowej. Stary, gruby Fryderyk. Głupi skurwysyn. Marek i Henryk stali naprzeciwko siebie i darli się na całe gardło. – Zmonopolizowaliśmy rynek melanżu, do cholery! – Ale Gildia się na nas wypięła! Nie wywieziemy ani grama z Arrakis! – A flota Intruzów, panie? Zapomniałeś o nich? Poradzimy sobie bez tych przeklętych zmutowanych Nawigatorów! Gildia straci rację bytu, a melanż transportowany statkami z silnikami Hawkinga zyska na wartości stukrotnie. Wysokie Rody będą przed nami tańczyć na tylnych łapkach! Atylla patrzył na nich nic nie rozumiejącym wzrokiem Co też oni pieprzą? Przecież Intruzi już od lat mają napęd Gideona, odkąd skumali się z papieżem na wygnaniu, a przeprogramowane krzyżokształty nie są już podłączone do TechnoCentrum! To żałosne. Oto do czego prowadzi karmienie mentata niepełnymi danymi – pomyślał ze smutkiem. Tristan z niepokojem obserwował lądujące transportowce Imperium i wysypujących się z nich żołnierzy rozwijających bojowy szyk. Gdzie okręty Fundacji, które miały osłonić nas przed desantem? Gdzie Wolni Handlarze? I co na to wszystko truchło Hariego Seldona? Nie dotrzemy do Bagrady, myślał ze smutkiem Godfryd. Niepotrzebnie opuściłem Crow’s Bridge. Otaczają nas, Podróżnik nie ma już sił, by nas uleczyć, Alric jest daleko, a przed nami jeszcze ten skalny olbrzym. Przegraliśmy. Już na samym początku. Upadli Lordowie zatryumfują. – Litwo, Ojczyzno moja – uroczyście recytował opodal Konrad Wallenrod – Ty jesteś jak… I nagle skończyło się. – Co, do cholery? – Ryszard macał ręką po plecach. Nic, żadnej rany. Jeszcze, kurde, żyję. – Nie sądziłam, że potrafi aż tyle – Uryna otrzepała z piasku spiczasty kapelusz – Czas już nie jest dla niego przeszkodą. Jest lepszy, niż myślałam. – Zabezpiecz nas przed tym! Nie chcę kolejny raz zdychać ze strzałą w plecach, potrafisz to zrozumieć? Wystarczy, że będę musiał przez to przejść pod Poitou. Ten jeden raz naprawdę. Słyszysz mnie, wiedźmo? – Nie umiem, Ryszardzie. Nie zdążył nazwać jej bezużyteczną staruchą, bo znowu błysnęło. Sztylety zamachowców boleśnie wbiły się w ciało. Przeklęte schody. – Pamiętasz Harolda pod Hastings? – szeptał do niego jakiś głos – Strzała wypuszczona przez jednego z łuczników Wilhelma wyłupiła mu oko, a potem dorżnęli go jego siepacze. Dlaczego ty, potomek Wilhelma Normandzkiego, miałbyś umierać godniej? Nie potrafił odpowiedzieć. Conan Barbarzyńca i jego Celtowie agitowali przed budynkiem parlamentu na rzecz referendum mającego ostatecznie rozstrzygnąć problem niepodległości Szkocji. Rozdawany manifest głosił, że zbrojna walka jest wykluczona, że pragną pokoju, wybory będą wolne i uczciwe, co zagwarantują neutralni obserwatorzy – doborowa kompania Conana. Profesor raz jeszcze porywany był w środku wykładu przez brodatych knechtów, na oczach zdumionych studentów. Oczyszczali korytarze z T’ankhów. Asteroid był praktycznie zdobyty, ale pułkownik EDF o wściekłych oczach powiedział, że tak będzie lepiej, bo alternatywą jest dehermetyzacja wszystkich pomieszczeń mikroautomatami, a potem wpuszczenie gazu neuronowego. Paskudna robota, przeklinał w duchu Tristan, ładując pociski w kolejną wrzeszczącą bestię. Co my tu, do cholery, robimy? Ziemia przecież od miesięcy jest wolna. Zaraz! Jaka Ziemia? Jacy T’ankhowie? Jestem gdzieś w przyszłości i rozwalam siedmiostopowe jaszczurowate istoty, choć powinienem być u boku Ryszarda i rozprawiać się z Merlinem. Kolejna jego sztuczka, niezwykle sprytna. Jesteśmy uwięzieni. No nic. Będę dalej zabijał potwory i poczekam, aż to się skończy. Bo przecież musi się skończyć, chyba że… Chyba że autor tego żartu nie skończył w porę czytać Dicka. Cholera.
– Ha! – krzyknął Merlin – Tym razem się udało. Są kompletnie zdezorientowani i tak cudownie bezsilni! – Pamiętaj o Izoldzie, mój panie – wtrącił się Graal. – Cicho bądź, niedorobiony karzełku. Pamiętam dobrze; ten problem rozwiążemy później. Daj mi teraz cieszyć się ze zwycięstwa. – Nie chcę być niemiły, ale zmasakrowała dwóch twoich najlepszych zabójców i jednego szpiega – Graal nie ustępował mimo przerażającej pewności, że Merlin na pewno nie będzie zadowolony z odszczekiwania. A to zazwyczaj bardzo bolało. – Nie będę się przejmował jedną wściekłą dziwą! – w czarowniku aż się gotowało – Drużyna jest osłabiona, Uryna nie radzi sobie z moją mocą, umysł Ryszarda błądzi, niedługo zaczną się dezercje i bunty! Czego można chcieć więcej? Wkrótce uderzy armia potworów, a kiedy wdepczą Drużynę w ziemię, cóż pocznie samotna Izolda? Przypełznie tu lizać moje buty! – Dlaczego nie przyciśniesz ich teraz? Pole czasowe słabnie, niedługo się uwolnią. – Nawet nie wyobrażasz sobie, jakiej energii potrzeba do wytworzenia takiego pola, profanie! Przywalę im jutro. A teraz wynoś się już i spróbuj zrobić coś pożytecznego!
– Mają nas, dranie. Tym razem załatwili nas. Nie potrafimy się przed tym obronić – Ryszard Lwie Serce przemawiał do Drużyny, powoli dochodzącej do siebie po niewyobrażalnych przejściach. – Nie wiemy, jak długo potrafi nas przetrzymać w tym bezczasowym świecie. Moje rozkazy brzmią: idziemy dalej bez względu na wszystko. Może Merlin osłabnie na tyle, że będzie zmuszony do frontalnego ataku. Albo nie osłabnie, lecz znudzi mu się ta zabawa, pozabija nas i też będziemy mieli kłopot z głowy. Jakieś pytania? – Co z Uryną i czarodziejami? – zapytał któryś z rycerzy – Dlaczego nam nie pomogą? – Bo nie potrafią – w głosie władcy można było wyczuć zniecierpliwienie, ale i tajoną złość – Ta sprawa jest zamknięta i nie zniosę, jeśli ktoś za moimi plecami będzie jątrzył! Z trudem osiągnięty kruchy pokój w Drużynie legł w gruzach.
Izolda ruszyła w pogoń za Drużyną. Czuła przez skórę, że płatny morderca mówił prawdę: próba dostania się do twierdzy Graala w pojedynkę i zabicia go jest skazana na niepowodzenie. Lecz cała Drużyna ma szansę pokonania maga, cokolwiek powiedział najemnik. Nawet Merlin nie jest nieomylny i niezwyciężony. Teraz znała położenie kryjówki czarownika i z całego serca chciała móc powędrować z rycerzami Ryszarda przeciwko Merlinowi. Miała jeszcze jedno pragnienie, coraz częściej pojawiające się w myślach. Chciała znów zobaczyć Tristana. Trafiła na pole bitwy, gdzie Drużyna starła się z kawalerzystami dzień, góra dwa dni wcześniej. Dokładnie przeszukała to miejsce, nie znalazła jednak żadnych śladów użycia karabinu Tristana, co mocno ją zaniepokoiło. A potem napotkała wioskę, która znalazła się na drodze kawalerii przed spotkaniem Drużyny. Zatrzymała się w niej przez tydzień, pomagając wieśniakom pogrzebać swych bliskich, zbudować prowizoryczne szałasy i ziemianki, poprzenosić resztki dobytku ze spalonych domów. Pojechała potem z kilkuosobowym poselstwem do pobliskiego grodu, aby ubłagać władcę, by w tym roku nie pobierał od mieszkańców wioski podatków i wspomógł ich paroma workami ziarna do wysiewu i małym stadem krów mlecznych. Władyka okazał się rozsądny i zgodził się, więc eskortowała bydło i wóz z ziarnem w drodze powrotnej, zdecydowana rzucić się z mieczem na każdego, kto próbowałby im odebrać im cenny ładunek. Potem ruszyła za Drużyną, ale ta była już daleko. Długi czas nie napotykała żadnych śladów.
Kiedy zatrzymali się na noc, Tristan poprosił O’Merry’ego, by ten zabawił rycerzy przy ognisku gawędą; nie mógł już znieść ciszy panującej w Drużynie po ataku Merlina. Może parę rozweselających opowieści starego ślepca pomoże zapomnieć niefortunne zdarzenie. O’Merry zgodził się natychmiast, wyczuwając intencje Tristana. – Czego chcecie posłuchać? – zapytał zgromadzonych przy ogniu. – Czegoś świńskiego!!! – chórem odpowiedzieli rycerze. – No dobrze. Opowiem wam o Królewnie Śnieżce. – Nie! Tylko nie jakieś bajki! Chcemy czegoś dla dorosłych! – Uspokójcie się, dajcie mi mówić! – rzekł ślepiec – Będziecie mieli swoje świństwa. Jestem starym, doświadczonym przez życie bardem, wiele widziałem i słyszałem, również rzeczy, o których teraz z różnych przyczyn się nie mówi. A ja, cholera, chcę mówić! Jestem poetą! Mam teraz okazję, by zdementować prawdziwość bajki o Królewnie Śnieżce. Solennie was zapewniam, że taka osoba nigdy nie istniała, natomiast bezsprzecznie i ponad wszelką wątpliwość istniał niejaki Królewicz Śnieżek, najmłodszy syn pewnego króla, chłopiec cudnej urody i wspaniałego, choć nieco wątłego ciała, nadmiernie wykorzystywany analnie, co, być może, było powodem nadania mu tego pieszczotliwego przezwiska. Jednakże przypisywanie królewiczowi przygód przytaczanych przez popularną opowieść jest zupełnym nieporozumieniem, gdyż Śnieżek konkurencji w postaci macochy mieć nie mógł z przyczyn oczywistych, a poza tym, krasnoludki, jako porządne w gruncie rzeczy stworzenia, nigdy nie przyjęłyby królewicza pod swój dach, gdyż za żadne skarby nie zgodziłyby się na bzykanko z przedstawicielem innej rasy, tak bowiem wysoko ceniły swój homo-, czy raczej krasnoseksualny siedmiokąt. – Dobre! Niezłe! – odezwały się głosy – Ale mało! Chcemy jeszcze! – W porządku – powiedział O’Merry – Dopiero się rozkręcam. Następna znana bajka w wersji bliższej rzeczywistości. Był sobie kiedyś chłop, głupi aż do bólu, natomiast niezwykle hojnie, żeby nie powiedzieć chujnie, obdarzony przez naturę. Sąsiedzi jednak i rodzina z uporem dostrzegali wyłącznie mikroskopijne rozmiary jego mózgu, nazywając chłopa Ziarnkiem Grochu. Wielkość przyrodzenia zapewniła mu jednak karierę, choć on sam niewiele rozumiał z tego, co się z nim działo, gdy pewna arystokratka porwała go z rodzinnej wsi po tym, jak zobaczyła go za stodołą bez gaci. Ziarnko Grochu cieszył się, że dają mu dobrze zjeść, ubierają w czyste i pachnące ubrania, choć trochę dziwiło go, że czasem każą mu leżeć na łożu bez tych ubrań, a jakieś miękkie i miłe istoty skaczą po nim dziko, opętańczo wrzeszcząc. Chcecie posłuchać bajki o księżniczce na Ziarnku Grochu? – Taaak!!! – wszyscy zawyli. Tristan podniósł się z ziemi, by odlać się gdzieś w krzakach. Pieprzne opowieści ślepca spełniły swoje zadanie, nikt nie myślał o Urynie i Merlinie. Okrzyki i głośny rechot zagłuszały także odgłosy dochodzące z namiotu Konrada i Wandy, którzy pieprzyli się z taką intensywnością, jakby to miała być ich ostatnia noc.
|