– Dlaczego ta powieść musi mieć dwanaście ksiąg? – pytał Tristan – Czy to nie może wyjaśnić się już w ósmej? – Dwanaście to liczba magiczna – odparł O’Merry – Wszystkie ważniejsze dzieła epickie mają dwanaście ksiąg. Apostołów było dwunastu. Godzin jest dwanaście. Kto był parszywy? Ano dwunastka. To prastary system – i nie tylko sumeryjski. Część ludów przedindoeuropejskich też opierała liczenie na dwunastce. Nie wiem dlaczego. Może mieli po dwanaście paluchów? Tuzin, gros, kopa – wszystko oparte na dwunastce. Inaczej być nie może. – Ale temu gościowi kończą się pomysły!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Księga siódma O poezji epickiej
Jak trafnie przewidziała czarownica, mieszkańcy opuszczonej właśnie krainy z niewiadomych powodów nie mogli ich ścigać poza jej granicami. Armia wiedźminów i druidów stała więc bezradnie na przełęczy, a Drużyna, trochę poniżej, poza zasięgiem strzał, wywalała języki i stroiła głupie miny. Kiedy Ryszard uznał, że już dostatecznie okazali pogardę dla bezsilności wroga, kazał ruszać, by przed nocą dotrzeć do miasteczka widniejącego u podnóża gór. – Mieliście szczęście, że wam uciekliśmy! – krzyknął na odchodnym książę do ekologów – bo byłoby z wami krucho!
Po tej stronie przełęczy ścieżka prowadząca ku równinom była szeroka, wygodna i dobrze utrzymana. Dojście do miasteczka zabrało im niewiele czasu, słońce nie zdążyło skryć się za horyzontem. Osada nazywała się Asspain i stanowiła przystanek na długim szlaku handlowym ciągnącym się u podnóża gór, ze wschodu na zachód. Stąd też w Asspain znajdowało się kilkanaście gospód i moteli, zawsze gotowych na przyjęcie niespodziewanych gości. Nawet podczas trwających tu kilka razy do roku targów, ściągających kupców ze wszystkich stron świata, można było znaleźć wolne pokoje, w dodatku za nader umiarkowaną cenę. I to różniło średniowieczne Asspain od dwudziestowiecznego Poznania. W miasteczku akurat nie odbywał się żaden targ, więc bez problemu znaleźli nieodległe od siebie, porządne kwatery dla wszystkich. Z westchnieniem ulgi zrzucili z grzbietów brudne, śmierdzące łachy, zażyli luksusu, jakim była kąpiel w balii, w prawie że ciepłej wodzie, a potem zebrali się w wynajętej największej sali pewnej gospody, gdzie razem ucztowali, rozmawiali, przechwalali się i układali plany na przyszłość. Ryszard wręcz promieniał. Teraz ich szanse na pomyślne zakończenie wyprawy wyglądały dużo, dużo lepiej, w krainie, w której karta kredytowa króla Aleksandra nie była tylko kawałkiem plastiku z wtopionym mikroprocesorem, lecz kluczem do ciepłej strawy i wygodnego pokoju. Jak często powtarzał, sens życia to wrócić po wojnie do domu, móc włączyć telewizor i obejrzeć dobry, rodzinny film dla ukojenia skołatanych nerwów.
Książę dał Drużynie cały tydzień na byczenie się, ostre zalewanie pały i napychanie kołduna. Sam natomiast częstokroć spoglądał w gwiazdy, prowadził długie, nudne rozmowy z Uryną i jej czarodziejami, radził z Radą i zadawał trudne pytania. Efektem tych tytanicznych wysiłków był wniosek, że i tak sami nigdy nie odnajdą siedziby wrogów, więc jedynym wyjściem jest wędrować dalej i odnosić sukcesy, by na tyle mocno zdenerwować Merlina i Śniętego Graala, żeby sami się ujawnili, doprowadzając do bezpośredniej konfrontacji. Entuzjazm Ryszarda mocno przygasł. Wnioskami tymi podzielił się z towarzyszami, oczekując sprzeciwu, oburzenia, może nawet buntu, a przynajmniej burczenia po kątach, jednak przeliczył się, bo przyjęli to obojętnie. Markowi było wszystko jedno, byle by nie zbliżali się za bardzo do zamku Eleonory, książę Henryk zgodnie z zamysłem autora był tylko biernym potakiwaczem bez własnego zdania, więc jakikolwiek sprzeciw z jego strony nie był możliwy. Roland chciał tylko doczekać ósmego stulecia, by zginąć w wąwozie, jak chciała historia, Lancelot otrząsnął się z zadęcia arturiańskiego i postanowił polować na Graala dla czystej przyjemności. A Tristan? On nie miał wyjścia: wszak był bohaterem tytułowym. Rada z wielkim zdziwieniem przyjęła zdenerwowanie i zniecierpliwienie Ryszarda. Tłumaczono to wyrywającym się bojowym duchem i stłamszoną warunkami rycerską odwagą, która domagała się wolności. Tymczasem Ryszard był wściekły, bo już od tygodnia nie miał żadnego snu erotycznego. Nadszedł czas wyjazdu. Wyekwipowana, zaopatrzona w zimową odzież Drużyna sformowana w poczwórną kolumnę, karnie wymaszerowała z Asspain. Niejednemu zakręciła się w oku łza rozrzewnienia, kiedy spoglądał na niezapomniane knajpki, przytulne burdeliki, rozłożyste jasnowłose dziewoje, których prawdopodobnie nie ujrzą już nigdy w życiu. Mimo tego żądza przygód gnała ich do przodu. Tuż za granicami miasteczka, przy rozstaju dróg zatrzymał ich niezwykły widok. Naokoło potężnego słupa przydrożnego, nerwowo macając beton chudymi dłońmi, chodził szlochając stary człowiek z białą laską i czarnymi okularami na nosie. Starzec wył wniebogłosy: Skurwiele! Wypuśćcie mnie! Jak mogliście zamurować ślepca! Sadyści! Na widok tej absurdalnie bezradnej postaci Tristana przeszedł lodowaty dreszcz. I wy tak skończycie, zagubieni, bezsilni, osamotnieni! – usłyszał ociekający jadem głos odzywający się gdzieś w jego głowie. – Na litość bogów, pomóżcie mu! – krzyknął Ryszard do swych rycerzy. Tristan odbezpieczył broń. – Na ziemię, starcze! Nacisnął spust. Granatnik przeciwpancerny zaczął wypluwać polaryzowane grawitacyjnie wielkokalibrowe pociski. Dzięki polaryzacji sypiące grudy betonu bezpiecznie omijały rozpłaszczonego na trawie ślepca. Po chwili słup kończył się niecały jard nad ziemią. – No dobrze, możesz wstać – powiedział Tristan. Starzec podniósł się, wymacał dłońmi krawędź i ciężko gramoląc się wdrapał na resztki słupa. Szeroko rozłożył ręce i krzyknął: Jestem wolny! – A teraz złaź do nas. Po twojej prawej. Ślepiec ostrożnie zsunął się na ziemię i macając laską grunt przed sobą przybliżył się do nich. – Dzięki wam, dostojni panowie, za wyratowanie mnie z tej srogiej opresji! – mówił wznosząc ręce ku niebu – Szedłem wczoraj spokojnie w stronę miasteczka, licząc na ciepły kąt i jadło za moje opowieści, gdy jakieś podłe skurwysyny zamknęły mnie w tamtym więzieniu. I zdechłbym marnie, gdyby nie wasza pomoc. Weźcie mnie ze sobą, a obiecuję, stukrotnie odwdzięczę się wam i umieszczę wasze imiona w nieśmiertelnych pieśniach. Ryszard spojrzał na towarzyszy. – Weźmy go, panie – rzekł Lancelot, po czym dodał ciszej – Bo znów ktoś go zamuruje. Coraz więcej tych słupów ogłoszeniowych. – Jak cię zwą? – zapytał Tristan. – Jestem John O’Merry, ślepy poeta, mój panie. – W porządku, O’Merry, jedziesz z nami – zdecydował Ryszard – Dajcie mu jakiegoś konia. Widzącego. Ślepiec jakby udowadniając istnienie dodatkowego zmysłu od razu przykleił się do Tristana, jakimś niepojętym sposobem rozpoznając w nim tego, który zniszczył jego więzienie. To nasz bohater jako pierwszy usłyszał historię życia O’Merry’ego. – Nie zawsze byłem taki, jak teraz, znaczy ślepy – opowiadał stary poeta – Onegdaj, gdy służyłem na dworze króla Artura jako jego nadworny bard, miałem doskonały wzrok, z odległości mili potrafiłem policzyć piździe włosy kąpiących się dwórek. Niestety, odkąd na zamku zjawiła się ta stara jędza, czarownica Morgana, moje dobre oczy przestały być atutem i zaczęły bardzo przeszkadzać. Morgana sączyła jad do uszu naszego króla, na zamku i w państwie zaczęły dziać się niedobre rzeczy. Próbowałem otrzeźwić Artura, lecz niestety nic nie wskórałem. A Morgana zauważyła moje wysiłki i odtąd śledziła mnie nieustannie, wtykała w moje sprawy swoja szpetną twarz. Groziła mi, lecz ja, młody i głupi, lekce sobie ważyłem jej słowa. Kiedyś nie wytrzymałem i publicznie oświadczyłem, że na jej miejscu chodziłbym kanałami, a za taką twarz prosiłbym bogów o odszkodowanie. Nie było to zbyt oryginalne, a już na pewno nie mądre. Oślepiła mnie wtedy mówiąc, że taka kara spotka wszystkich, którzy nie potrafią docenić kobiecej urody. Wyrzucono mnie z zamku, bo stanowiłem niewygodny element dla tych, którym zależało na podtrzymaniu szeroko rozgłaszanej wersji, jak to wspaniale dzieje się w królestwie Artura. Tułałem się po świecie, wiele słyszałem, wiele się nauczyłem, moje pieśni i historie spodobały się dobrym ludziom. Karmiono mnie, dawano wino i kąt do spania, na konkursach bardów zdobywałem nagrody. A teraz podjąłem wędrówkę w poszukiwaniu możnego władcy, niejakiego Ryszarda, o którym wieść mówi, że wyruszył z dzielną drużyną przeciw wrogom króla Artura, przeciw podstępnemu magowi Merlinowi, ojcu i największemu sojusznikowi Morgany, oraz jego pachołkowi, paskudnemu Graalowi. Wiesz może, panie, coś o Ryszardzie? – Dobrze trafiłeś, O’Merry. Ryszard jest naszym wodzem. My jesteśmy drużyną Ryszarda. A ja jestem Tristan. – Niech władający światem bogowie mają cię w swojej opiece, mężny Tristanie! Moje życie osiągnęło cel: stworzę poemat epicki o najdzielniejszych rycerzach wszystkich czasów! – Tak przy okazji, O’Merry – rzekł Tristan – Muszę powiedzieć ci o czymś ważnym. Podczas swojej wędrówki, już jako ślepy bard, trafiłeś w miejsce dość odległe od, hmmm…świata króla Artura, przynajmniej takiego Artura, jakiego znałeś. Nie jest mi łatwo wyrazić to słowami, to dość skomplikowane… jesteś na nieco innej ścieżce rzeczywistości… – Rozumiem, Tristanie – powiedział starzec – Jestem poetą. Twórcą. Mam otwarty umysł i wielką wyobraźnię. Rozumiem. Mów dalej. – W moim świecie nie ma żadnego wielkiego króla Artura, władcy Brytanii, a Camelot to mała, brudna wiocha na kompletnym zadupiu. Artur, bo taki człowiek faktycznie istnieje, jest nic nie znaczącym władcą Camelotu i terenów otaczających z dwoma czy trzema innymi wioskami, chociaż zachowuje się tak, jakby był Najwyższym Królem. Czy kiedyś było inaczej, nie wiem, choć Tuck – to bardzo mądry i wykształcony mnich, podróżujący z nami – powiedziałby zapewne, że było. W każdym razie my nie lubimy Artura, bo on pierwszy dał schronienie Graalowi, a potem niepotrzebnie go zdenerwował, doprowadzając do spotkania z Merlinem, co stanowi przyczynę całego tego zamieszania. Jedyna rzecz wspólna, to Morgana, która i tu nie należy do szanowanych osób. Wiem, że w twoim świecie sprawy potoczyły się inaczej, teraz jednak musisz strzec się, by nie powiedzieć jakichś niepotrzebnych słów w nieodpowiednim momencie. Nie chcemy kolejnych swarów w Drużynie, bo dzielny Lancelot, jak się wydaje, pochodzący ze świata bliskiego twojemu, był ostatnio na granicy wybuchu właśnie z powodu odmiennego postrzegania historii. Nie zaogniaj i tak niełatwej sytuacji. – Nie martw się, Tristanie, będę pamiętał. Nie jesteście przyjaciółmi Artura? Trudno. Walczycie jednak z jego nieprzyjaciółmi, a to mi wystarczy. Lecz teraz musisz opowiedzieć mi o wszystkim, co przydarzyło się Drużynie do tej pory. Nie spiesz się, chcę znać każdy szczegół. – Hmmm, było to tak… Inni z wielkim zdziwieniem obserwowali tę zatopioną w długiej rozmowie parę z pozoru zupełnie odmiennych ludzi. Wyglądało na to, że Tristan polubił gadatliwego ślepca, a O’Merry był wniebowzięty możliwością spełnienia swych marzeń. Szczegółowo wypytywał towarzysza o bitwy i potyczki, o chwalebne czyny rycerzy; co jakiś czas prosił Tristana o chwilę przerwy i pod nosem mruczał i składał rymy.
Pewnego poranka do księcia Ryszarda przygalopowali wysłani wcześniej zwiadowcy. – Panie, jakaś dziwna grupa pół mili przed nami! – zawołał jeden z nich – Olbrzymi konwój, kilkaset największych wozów, jakie widziałem w życiu, każdy ciągnięty przez ósemkę koni. Wszystko ochraniane przez chmarę zbrojnych, z pysków przypominają Arabów! – Saraceni, tak? – brwi księcia powędrowały w górę – Wołać mi tutaj migiem Rolanda, on jest specjalistą od Arabów, he, he, he. Niech weźmie kilku ludzi i sprawdzi dokładniej, w czym rzecz. Z Rolandem wyruszył nieodłączny Lancelot, a także Henryk, Tristan, Konrad Wallenrod i Wanda. Wybrali specjalne konie z wbudowanymi tłumikami, przeznaczone do bezgłośnego skradania się i pojechali. Wrócili po dwóch godzinach. – Zbrojnych jest sześciuset, góra siedmiuset – meldował księciu Roland – Wszyscy rośli, silni, dobrze uzbrojeni. Mają miecze z dobrej stali i odporne na ciosy kolczugi. Jest wśród nich trochę łuczników, ale od paru godzin pada deszcz, cięciwy im zamokły i ich strzały nie powinny nam zbyt mocno zaszkodzić. Co do konwoju, wozy rzeczywiście są wielkie. I mają przedziwny ładunek: ogromne rury, cztery stopy średnicy, długie na dwadzieścia pięć jardów. Naliczyliśmy na każdym wozie piętnaście do dwudziestu rur. A wozów są co najmniej trzy setki, może nawet cztery. Ciągną starym rzymskim traktem, kolumna aż po horyzont. – Rury o łącznej długości ponad stu mil? – Ryszard był nadzwyczaj biegły w rachunkach, za co dziękował kieszonkowemu Casio – Rurociąg? Pieprzeni Arabowie chcą nam zapieprzyć całą pieprzoną ropę z Morza Północnego! I nici nawet z nędznych resztek imperium w dwudziestym wieku! Henryk, Tristan, Lancelot! Trąbić sygnał do ataku, zbierać ludzi, wyruszamy natychmiast! O’Merry strasznie się ucieszył, że będzie świadkiem walki. Poprosił Tristana i jeszcze paru rycerzy, by bacznie obserwowali bitwę, aby mu potem przekazać jej opis z najdrobniejszymi szczegółami. Zaczaili się wzdłuż traktu w przydrożnym lesie, schowani wśród drzew czekali, aż kolumna wozów zrówna się z nimi. Książę Ryszard przekazał Tristanowi prośbę w formie kategorycznego rozkazu, by w żadnym przypadku, cokolwiek by się działo, nie przestawał strzelać ze swego karabinu. Poszło nadzwyczaj gładko. Tristan, który zawsze bardzo chętnie spełniał prośby swego władcy, a szczególnie te, które nie kolidowały z jego chęciami, już na samym początku wyskoczył przed kolumnę i zmasowanym ogniem rozwalił w drzazgi straż przednią i kilka pierwszych wozów, które skutecznie zablokowały drogę, zatrzymując konwój. Kusznicy księcia szybko poradzili sobie z nielicznymi saraceńskimi łucznikami, a zakrzywione miecze Arabów, chociaż z najprzedniejszej damasceńskiej stali, nie mogły przebić podwójnych, nieco wzmocnionych polimerami pancerzy, w które książę Ryszard, tknięty przeczuciem, zaopatrzył swych rycerzy w Asspain. Sprawę zakończył atak kompanii Celtów pod wodzą nieustraszonego Conana; ich ciężkie topory z łatwością rozszczepiały wrogów na połowy, czasem równe, czasem nie. Natchniony O’Merry na cześć wspaniałego zwycięstwa ułożył całkiem niezłą pieśń (która, niestety, nie zachowała się do naszych czasów; ostatni odpis spłonął ponoć podczas wielkiego pożaru Biblioteki Aleksandryjskiej; fakt istnienia tej pieśni znamy jedynie z apokryficznej kompilacji tzw. kartografa londyńskiego, której źródłem mogła być zaginiona, lecz dobrze poświadczona w ustnej tradycji Indian Dakota, asyryjska kopia staroruskiego przekładu dokonanego przez głuchoniemego pół-Belga z dzieła Nikoforosa, naturalizowanego czarnoskórego Szweda z Langwedocji, znanego badacza słowiańskiej starożytności, który oparł swą relację na ponoć autentycznych opowieściach prawnuków świadków tej pamiętnej bitwy). Rury pozostałe po Saracenach, Ryszard sprzedał na pniu Słowianom. Ci, zauważywszy, że podboje nie przynoszą takiej frajdy ani dochodów jak myśleli, sprytnie wykombinowali byli poprowadzenie z Syberii rurociągu, który zaopatrzyłby w gaz ziemny żądną źródeł energii alternatywnych wobec drewna opałowego Europę Zachodnią.
|