powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Ostatni świt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Rawski siedział obok potężnego mężczyzny. Ewa, wtulona w jego ramię, zasnęła kilka minut temu. Popatrzył na nią, wdychając miękki, słodkawy zapach jej perfum. Prawie się uśmiechnął.
– Chcesz? – siłacz wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro. Setki.
Rawski skinął głową, sięgając po papierosa. Przez to wszystko nawet nie czuł potrzeby zapalenia, ale teraz miał chwilę, by pozwolić dłoniom drżeć, a sercu kołatać w piersi jak kulka w dziecięcej grzechotce. Papieros to doskonały sposób, by odciągnąć myśli od szaleństwa, w jakim ugrzęźli i opanować nerwy.
– Dzięki – mruknął, podpalając go. Przekrzywił głowę, patrząc, jak towarzysz odłamuje końcówkę.
– To gówno nie da się palić przez tę cholerną watę, jaką pchają w filtr, ale facet w kiosku powiedział, że nic innego mu nie zostało – oznajmił głębokim głosem. Podpalił papierosa i zaciągnął się dymem. – Staszek jestem.
– Bartosz – uścisnął podaną rękę. Zerknął na śpiącą, wtuloną w jego ramię kobietę. – To Ewa.
Wszyscy byli przerażeni. Rawski czuł się jak złapany w potrzask wilk. Cztery żywe trupy z sąsiedniego przedziału były nieporównanie większym zagrożeniem niż tamten jeden, który przebił się do wagonu przez okno. Gdyby udało im się siedzieć tu cicho i nie pokazywać nikomu z zewnątrz, może mieliby szansę, by to przeczekać. Przed każdą stacją mogliby kłaść się na podłodze, wtedy nie byłoby ich widać z peronu. Może, jeśli wyjadą z miasta, zdołają to przeżyć. Może…
Jego rozmyślania przerwał wrzask.
Skulił się, jak użądlony.
W kącie wagonu, niedaleko od napierających na drzwi trupów, skręcał się z bólu młody mężczyzna. Jego krzyk narastał i wibrował, pulsując wraz z kolejnymi skurczami przepoczwarzających się w jego wnętrzu robaków. Ktoś próbował go uspokoić, kilku innych złapało go i usiłowało przycisnąć do podłogi, żeby się nie rzucał, ale Bartosz wiedział, że nie mogą mu już pomóc.
Przedarł się ku nim.
– W nim są motyle! – krzyknął rozpaczliwie, widząc, że ofiara coraz bardziej się miota. Nie dawali rady go utrzymać, kości pękały jak zapałki, przygryzł sobie język, gdy nagle zacisnął gwałtownie szczęki. Krew bryzgnęła na najbliżej stojących. Puścili go, przerażeni, zszokowani.
Chłopak zacisnął dłonie na brzuchu, jakby chciał wbić weń paznokcie, wyprężył się spazmatycznie, niczym uderzony w plecy, wypchnął brzuch w górę. Wył coraz bardziej.
Kilka kobiet też zaczęło krzyczeć, mężczyźni bezradnie patrzyli na jego cierpienie.
– Wywalcie go przez okno! – wrzasnął Rawski, łapiąc za rękaw najbliższego człowieka. – W nim są motyle! Właśnie się wykluwają! Jeśli się go nie pozbędziemy, wyroją się i nas wszystkich zabiją!
– Zwariowałeś?! – ktoś chciał protestować, ale umilkł, bo na ustach szarpiącego się pojawił się mały owad. Wolno, jakby niechętnie wyłaniał się, stawiając pierwsze, jeszcze nieporadne kroki na wargach. Ofiara znów kłapnęła zębami, przegryzając go na pół, ale zaraz potem krzyk umilkł.
– Szybko! – Bartosz z desperacją dopadł okna, szarpnął je w dół. Schylił się, złapał umierającego za ramiona. – Pomóż mi! Do cholery, człowieku, pomóż mi, bo nas wszystkich zabiją!
Wysoki, potężny mężczyzna otrząsnął się z zaskoczenia, podbiegł i wepchnął dłonie pod ciało. Uniósł je. Ktoś im pomógł, ale nie zdążyli. Piękne, złoto-czerwono-żółte owady gwałtownym spazmem rozerwały skórę i mięśnie szczęki nosiciela. Krew opryskała Bartosza i Staszka, gdy motyle wypełniały usta ofiary.
Obaj puścili mężczyznę. Ciało walnęło o podłogę z głuchym łoskotem.
Rawski rzucił się do przeciwnych drzwi, po drodze łapiąc Ewę za rękę. Tuż za plecami biegł znajomy mężczyzna. Dopadli przejścia. Bartosz szarpnął drzwi, słysząc narastający szum tysięcy skrzydełek i wrzaski ludzi. Parę sekund później Stanisław zatrzasnął drzwi przed chmarą pulsujących owadów.
– Rusz się! – rozkazał ostro Bartoszowi. – Idziemy dalej, nie będę czekał, aż przecisną się przez te drzwi! Musimy znaleźć jakieś spokojne miejsce, zamknąć…
Wyjrzał zza kobiety i zamarł.
Tuż przed nimi stało dwoje ludzi. Oboje martwi. Poza nimi w wagonie nie było nikogo. Krwawe szczątki walały się dokoła, wszędzie lśniła świeża krew, klejąc się do butów, zalepiając okna szkarłatnymi plamami i kawałkami skóry z martwych ciał.
Trupy uniosły ręce w parodii powitania i ruszyły.
Ewa zawyła ze strachu.
Bartosz odepchnął ją w tył na Stanisława i z przerażeniem rzucił się na martwych. Przewrócił ich, desperacko kopiąc i na oślep waląc pięściami. Nie miał nadziei, że ich uszkodzi, ale chciał dać przyjaciołom czas na ucieczkę. Może chociaż zdołają przedrzeć się do kolejnego wagonu!
Zawył z bólu, gdy martwa dłoń zacisnęła się na jego ręce, palce jak ramiona imadła wbiły się w ciało i zacisnęły w gwałtownym skurczu.
Cierpienie niemal odebrało mu przytomność. Szarpał się, ale nie miał szans. Nie mógł się uwolnić, krew tryskała z paskudnej rany, a palce trupa wciąż wbijały się w jego rękę. Druga dłoń zombie uniosła się w zwodniczo powolnym geście i skierowała ku szyi Rawskiego.
– Nie! – ryknął. Poczuł szarpnięcie i coś go uniosło, jakby nic nie ważył. Trup niemal wyrwał mu kawał ciała, ale na szczęście palce ześlizgnęły się po mokrej od krwi ręce i puściły, zaciskając się w gwałtownym skurczu.
– Rusz się! – ktoś ryknął mu nad uchem z taką mocą, że aż przysiadł. Cios w pierś odepchnął go w tył, potknął się i jak wór kartofli walnął na podłogę pod nogi Ewy. Złapała go i pomogła wstać. Oszołomiony, patrzył, jak Staszek kopie podnoszące się trupy. Jeden z nich złapał go za cholewę buta, ale zdołał się wyrwać.
– Uciekajcie! – wrzasnął, waląc pięścią w najbliższą twarz. Sekundę późnej martwy mężczyzna złapał go za łydkę i wyrwał kawał mięsa.
Kolos ryknął z bólu, jak zarzynany wół. Zachwiał się, opadł na kolana.
Ewa minęła Bartosza i rzuciła się na pomoc. Złapała go za ramię, chciała odciągnąć od podnoszących się trupów, ale nie miała siły, by go ruszyć.
– Nie! – wył Stanisław, kopiąc jak szalony. Poderwał się, gdy Bartosz podciągnął go ku sobie. Stanął niepewnie, chroniąc okaleczoną nogę. Cofali się, aż dotarli do drzwi. Wagon się kończył.
– Spokojnie, nie złapią nas! – powiedział Bartosz cicho. – Przejdziemy dalej i zamkniemy im drzwi przed nosem. Uda się.
– Albo i nie – westchnął katastroficznie siłacz. – Otwórz drzwi zewnętrzne!
– Po co?
– Spróbuję ich wypchnąć z pociągu. Jeśli się uda, będziemy mieć ich z głowy!
– Zwariowałeś?! – krzyknęła Ewa. – Nie dasz rady się im wyrwać! Jesteś ranny!
– Będę martwy, jeśli się ich nie pozbędziemy!
– Nie! – zaoponował Rawski. – To samobójstwo!
– Zrób, co kazałem! – wycedził Stanisław zimno. – Już!
Bartosz odblokował drzwi, otworzył je, wpuszczając do pociągu huragan świeżego powietrza. Wciąż się cofali, ale już teraz mieli za plecami kolejne drzwi do wagonu. Trupy nieustępliwym, wolnym krokiem podążały za ludźmi. Minęły otwarte drzwi i w tym momencie Stanisław rzucił się na nie. Pchnął z całej siły, wkładając w to swój ciężar, kierując je ku wyjściu. Nieumarli zachwiali się, ale nie upadli. Jeden wpadł na drugiego, jednocześnie zaciskając palce na ramionach człowieka.
Weterynarz zaklął wściekle, ruszył na pomoc, czując u swojego boku obecność kobiety. We troje spróbowali samą masą wypchnąć martwych z pociągu. Niemal im się udało. Jeden potknął się, zachwiał i runął w tył, prosto przez otwarte drzwi na zewnątrz. Drugi jakimś cudem odzyskał równowagę, wczepiony w mężczyznę, pozostał wewnątrz. Stanisław zawył przerażony. Twarde palce zahaczyły o jego obojczyk, rozerwały skórę i wczepiły się w ciało. Ewa również krzyknęła. Wraz z Bartoszem próbowali oderwać od niego trupa, ale nie dawali rady. Martwy uniósł lewą dłoń i wbił ją w twarz człowieka, wciskając palce w jedno oko, szarpiąc za skórę na policzku, rozrywając ją w fontannie krwi. Stanisław ryczał z bólu. Oślepiony, półprzytomny w potężnych ramionach zabójcy. Walił go w głowę pięściami, usiłując się wyrwać, szarpał, krzyczał.
Rawski złapał trupa za włosy, próbując odciągnąć jego głowę od twarzy człowieka. Szarpnął, wyrywając mu garść włosów z płatem skóry, ale tamten nawet nie drgnął. Ruszył do przodu, odpychając ich do środka wagonu. W ostatniej chwili Stanisław, Ewa i Bartosz, jakby połączeni jedną myślą, rzucili się gwałtownie do przodu. Trup, wciąż wczepiony w siłacza, nagle stracił równowagę. Jedna noga osunęła mu się na brzegu wyjścia. Zachwiał się i runął w tył, ciągnąc za sobą rannego, wyjącego z bólu człowieka. Ewa krzyknęła rozpaczliwie. Z całej siły trzymając Stanisława za ramię, pociągnięta gwałtownym ruchem, wychyliła się wraz z nim w przód i straciła równowagę, uczepiona kurczowo szyi towarzysza.
Zombie wypadł z pociągu, wciąż trzymając w śmiertelnym uścisku mężczyznę. Stanisław wrzeszczał, wisząc jedną ręką na uchwycie. Ewa również znalazła się poza pociągiem, ciągle, niczym kochanka, wczepiona w kolosa. Trup, uderzony po raz kolejny, puścił twarz i osunął się w dół po jego ciele. Martwe palce zaryły się w krwawiącą łydkę. Mężczyzna zawył z bólu.
Bartosz złapał kobietę za rękę, usiłując wciągnąć ją do wagonu. Pęd gnającego pociągu szarpał wiszącymi, kamienie z nasypu kolejowego zdzierały skórę z ciała trupa, raniły nogi Staszka. Jego twarz wyglądała jak makabryczna maska z Halloween. Tracił siły. Nie miał już szans, by się utrzymać, a wiszący u nóg potwór ściągał go ku ziemi. Zdrowe oko lśniło przerażeniem, bezradnością i cierpieniem. Otworzył pokaleczone usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale już nie zdołał. Palce, do tej pory kurczowo zaciśnięte na uchwycie drzwi, teraz nie wytrzymywały ciężaru trzech ciał i dłoń otworzyła się w nagłym skurczu. Dwa korpusy runęły w dół, szarpnięte pędem gnającej maszyny uderzyły w nasyp i splecione w parodii uścisku, stoczyły się na łąkę.
Ewa wisiała, jak mała kukiełka dyndając w powietrzu, uczepiona ręki Rawskiego.
Oboje patrzyli sobie w oczy, przerażeni, nie do końca świadomi tego, co się stało.
– Trzymaj się! – poprosił, łapiąc ją za drugą rękę. Szarpnął ku sobie. Krzyknęła z bólu, gdy uderzyła brzuchem w stopień. Bartosz cofnął się, gwałtownym rzutem wciągając kobietę do środka. Upadli na podłogę, walnął głową o drzwiczki toalety, niemal tracąc przytomność. Przed oczami latały mu czarne plamy, szumiało w uszach, niczym na dużej głębokości pod wodą. Nie mógł unieść powiek, leżał oszołomiony i bezradny jak dziecko.
– Bartosz! – krzyknęła, dotykając jego głowy. – Bartosz! Wstawaj! Słyszysz! Podnieś się do cholery!
Złapała go za ramię, pociągnęła w górę, zmuszając, by stanął na nogi. Oparła go o ścianę, jak kawał deski.
– Trzymaj się! – krzyknęła. – Musimy przejść do przedziału! Rusz się!
Pociągnęła go za sobą, niemal upadając pod ciężarem oszołomionego mężczyzny. Pociągnęła drzwi, otwierając je na oścież. Wepchnęła go do środka. Pomogła usiąść na najbliższej kanapie.
Oboje ciężko dyszeli, jak po długim, morderczym biegu.
– Będzie dobrze – powiedziała z lekkim uśmiechem. Pochyliła się i delikatnie pocałowała go w policzek. Potem rozejrzała się dookoła. – Ten przedział jest pusty. Nic tu nie ma. Nawet trupów.
Skinął bezwładnie głową, wciąż zbyt oszołomiony, by coś sensownego powiedzieć.
– Siedź tu i nie ruszaj się. Zamknę drzwi do wagonu i zaraz wracam. Nie próbuj nic robić, dobrze?
– Mhm.
Uśmiechnęła się wesoło, ciepło.
Wyszła z przedziału, zamykając za sobą drzwi.
Bartosz ostrożnie odchylił głowę, opierając się o ściankę przy oknie. Na chwile przymknął oczy.
Już dobrze. Byli bezpieczni. Staszek poświęcił dla nich życie, ale może dzięki niemu oni będą mieli szansę dotrzeć w bezpieczne miejsce. Może…
Za oknem przemknęły motyle. Szelest setek tysięcy skrzydełek zmusił go do otwarcia oczu.
Ułamek sekundy później przeraźliwy krzyk poderwał go z miejsca. Zachwiał się niebezpiecznie. Z trudem odzyskał równowagę. Skoczył do drzwi, chcąc je otworzyć, ale zamarł, widząc za szybą kolorowy wir.
Motyle.
Kręciły się jak mini huragan w zamkniętej przestrzeni, szumiały szelestem skrzydeł, rozświetlały szary pociąg pięknem śmierci. Z tego wiru wydobywał się straszliwy krzyk torturowanej kobiety, pełen cierpienia i strachu. Samotny w swym przerażeniu i straszliwie bezradny.
Bartosz w pierwszym odruchu chciał wedrzeć się między owady i wyrwać im Ewę, ale nawet nie drgnął. Jego dłonie, zaciśnięte na uchwytach drzwi, zdrętwiały, jakby odpłynęła z nich krew. Patrzył zszokowany, nie mogąc nic zrobić. Krzyknął rozpaczliwe, chcąc z nią być, pomóc jej, uratować. Ale nic nie mógł zrobić, tylko patrzeć na kolejną śmierć. Straszliwą, bolesną i okrutną.
– Ewa! – ryknął z desperacją, przywierając do szyby. – Ewa!
Wir zadygotał, na moment zmienił kierunek, a potem jego epicentrum zwróciło się ku mężczyźnie i ruszyło wolno do zewnętrznych drzwi pociągu.
Bartosz dostrzegł w żywym kokonie motyli kobiecy kształt. Szła z trudem, jakby brnęła w głębokiej wodzie. Krzyczała z bólu, wyciągając przed siebie ręce, jak niewidoma.
I nagle minęła próg wagonu, skacząc przed siebie, pociągając chmurę owadów na zewnątrz.
Bartosz wrzeszczał jak opętany. Osunął się na podłogę, ukrył twarz w dłoniach. Krzyczał. Klął. Płakał.
Ból i rozpacz szarpały nim po raz pierwszy odkąd pojawiły się motyle.
Świat ginął w kolorowej tęczy barwnych skrzydeł, a on wył z żalu po śmierci jednej kobiety.
• • •
Jakiś czas później zabrakło mu sił i łez.
Uniósł się, wyszedł z przedziału, zamknął zewnętrzne drzwi ślizgając się w kałużach krwi i rozgniatając butami ciałka martwych owadów. Wrócił, dokładnie dosuwając za sobą podwoje. Ciężko usiadł na jednej z kanap i wbił puste spojrzenie w świat za oknem.
Pociąg jechał wolno, nie zatrzymując się już na żadnej stacji, konsekwentnie brnąc przez pusty świat martwych ludzi, zwierząt i opuszczonych osiedli.
Mijała noc. Spokojna i cicha.
Czasem słyszał odległe walenie z dalszych wagonów, ale tu nie dotarł nikt. Bartosz siedział sztywno, obojętnym spojrzeniem śledząc zmieniający się krajobraz, migające gdzieniegdzie światła i wtórujące im gwiazdy. Przysnął na jakiś czas, potem, nad ranem obudził się, słysząc szmer. Dźwięk nie powtórzył się, ale on bał się ponownie zamknąć oczy.
Patrzył na szarzejące na wschodzie niebo i nieśmiałe, srebrno-złote promienie słońca, wyłaniające się zza równej linii lasu. Słyszał głuchy, monotonny stukot kół pociągu. Jednostajny, niezmienny jak przeszłość. Nieodgadniony, jak przyszłość. Falujący. Coraz bardziej odległy, gdy koncentrował się na migającym jak taśma filmowa świecie za oknem.
Oparł czoło o porysowaną, zabrudzoną jakąś czerwoną plamą, szybę. Patrzył na wstające w odległym lesie, zabarwione głębokim szkarłatem, słońce. Związane wspomnieniami, pamięcią o świecie, jakiego już nigdy nie ujrzy.
Mężczyzna drgnął, gdy ogromna chmura owadów, czarnych i złowieszczych na tle rosnącej tarczy, przesunęła się wolno, płynnie nad złotym półokręgiem, zasłaniając go na parę długich jak wieczność chwil. Zbladł, uważnie obserwując delikatne falowanie nierównych brzegów, zwijających się i rozszerzających niczym palce jednego organizmu. Nagle stworzenia wykonały gwałtowny zwrot, jak błysk kłów głodnego tygrysa, i popłynęły poniżej chmur w stronę sunącego pociągu.
Lodowaty pot zlepił włosy Rawskiego. Kropla wolno spłynęła po skroni na policzek. Nawet jej nie poczuł.
Patrzył.
Milczał.
Był przerażony.
Czuł, jak wilgotnieją mu ręce. Nerwowym gestem otarł je o dżinsy. Nie odrywał wzroku od ciemnej chmury statecznie, nieubłaganie zbliżającej się do pędzącego kolosa. Unosiła się i opadała, niczym pierś konającego stworzenia. W wolnym, patetycznym rytmie, którego nie rozumiał.
A potem pociąg drgnął, jak uderzony przez falę powodzi. Miliardy lśniących pięknem, delikatnych skrzydeł przepłynęły nad metalowym dachem, ale dziesiątki tysięcy drobnych istot ginęły w starciu z niewzruszonymi ścianami pędzącego potwora.
Bartosz patrzył na nie, jak uderzają w okno, giną w miniaturowych rozbłyskach krwi i śluzu. Po paru sekundach ich maleńkie szczątki zakryły całą szybę, tłumiąc nadchodzący blask. W wagonie zrobiło się niemal zupełnie ciemno. Szyby od wschodu były całe czarno-żółte, zatrzymały promienie wstającego słońca. Od zachodu niebo przesłoniła niekończąca się chmura maleńkich ciałek.
Trwało to i trwało.
Mężczyzna tkwił przy szybie, modląc się szeptem.
A potem szelest wszechobecnych skrzydełek wolno ucichł i przeminął jak niespokojny sen.
Rawski odetchnął z ulgą.
Patrzył na oddalające się fale owadów, niknące w polach pszenicy na zachodzie linii kolejowej. Potem znów na chwilę zwrócił się ku zabrudzonemu oknu. Jego wzrok przyciągnął mały, czterocentymetrowy kształt, przyklejony z zewnątrz do szybko wysychającego śladu.
Kolorowe skrzydełka.
Piękne, delikatne i ulotne. Kruche. Żółte, złote i czerwone. Równe, jak wyrysowane ręką artysty.
Motyl.
Taki maleńki, niezwykły i okrutny dotyk przeznaczenia.
Pęd pociągu wysuszył wilgoć i po kilku sekundach oderwał małe truchełko od szkła.
Bartosz jeszcze przez moment przyglądał się szybie i słońcu, z tępym uporem zastanawiając się, co ma ze sobą zrobić. Gdzie się schować przed zabójczymi owadami i jak uciec od fatum…
Nagle uśmiechnął się krzywo.
– Grenlandia będzie w sam raz – mruknął cicho.
powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.