Tolk Folk – sympatyczna impreza organizowana przez Jednoosobową Sekcję Tolkienistyczną Miejskiego Ośrodka Kultury i Sportu w Bielawie, odbył się już po raz siódmy. Od kilku lat Tolk Folki zmieniają stopniowo swój charakter, z typowo masowych zabaw stając się coraz bardziej wydarzeniami organizowanymi przez fanów i dla fanów. Jak się udało w tym roku?… Przeczytajcie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Motto (na mel. „Whisky in the Jar”): Siedzimy dziś w namiocie, A Tolk Folk tonie w błocie, Bo deszcz już pada dziesięć godzin i nie widać końca. Ogniska znów nie mamy, Więc z głodu wyzdychamy, Niech ktoś odprawi jakieś czary, by przybyło słońca! Refren: Hej, Braku, wymyśl coś, namiot przecieka! Nie pójdziesz spać pod koc – nakapie ci na nos. Było już kompletnie ciemno kiedy bielawska taksówka, zawierająca trzy osoby i mnóstwo plecaków, po wąskiej, wiejskiej drodze dotelepała się na kemping. Kierowca nie ryzykował zjeżdżania po stromej, nierównej łące na dół, do namiotów, ale obozowicze zobaczyli światła samochodu, wyszli nam naprzeciw i pomogli nieść górę bagaży, do których transportu przydałby się chyba kucyk Bill. Byli znajomi z ŚKF-u i z forum tolkienowskiego, ogółem około tuzina. Po powitalnych uściskach i okrzykach ujrzeliśmy piękną dekorację, którą Ewa przygotowała na nasze przybycie: zapaliła trzy małe, pływające świeczki i puściła je na wodę w Bajorku Golluma. Wyglądało to naprawdę czarodziejsko. Płonęło też ognisko, a w ciemności co jakiś czas słychać było okrzyki chłopaków: „ZŁOOO! ZŁOOO!! MADAFAKA ZŁOOOO!!!” oraz hymny na cześć komputera (z systemu „Paranoja”), wyśpiewywane na melodię „Ogórek, ogórek, zielony ma garniturek”, satanistyczną piosenkę „Taki mały, taki duży może kozę czcić” oraz „Nie boję się gdy ciemno jest, Cthulhu za mackę prowadzi mnie…”. Misiekh i Bąku dodatkowo wprowadzili modę na mówienie po goblińsku, czyli bezokolicznikami, którą błyskawicznie zaraziło się pół obozu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rozbite były już cztery duże, harcerskie namioty (dwa przeznaczone dla Czechów, jeden na zbrojownię, a jeden był czymś w rodzaju greenroomu, czyli namiotem organizatorów), więc nie musiałyśmy się mordować z ustawianiem naszych po ciemku. Nota bene, w tym roku rozwinęliśmy ideę podpisywania namiotów i wiele z nich miało tekturowe tabliczki z wymalowanymi herbami lub nazwami, na przykład jeden z dużych namiotów, do którego przez okienka nalało się deszczu, został ochrzczony Numenorem. Ludzie, którzy przyjeżdżali później, często przywozili ze sobą własne herby, namalowane lub naszyte na szmatkach, które wywieszali przy wejściu do namiotu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na drugi dzień Ewa, Baśka, Karolina, dzieciaki i ja poszliśmy do MOKiS-u, bo Elek prosił o pomoc w malowaniu plansz, które miały być tłem do Bitwy Pięciu Armii. Na podwórzu Bielbawu (tkalnia upada i dom kultury przejął od nich część pomieszczeń) wrzała już wytężona praca: miejscowe dziewczyny malowały tarcze dla elfów, ludzi, krasnoludów i goblinów oraz odpiłowywały nóżki z plastikowych doniczek, celem przerobienia ich na hełmy. Elek dał nam kilka kubełków białej farby emulsyjnej i barwniki: czarny, czerwony, niebieski i żółtopomarańczowy, z których Ewa wyczarowała całą gamę barw. Dziewczyny na płachtach 7×5 metrów, pozszywanych z czerwonego, impregnowanego materiału namalowały Samotną Górę, mordorski skalisty pejzaż z czerwonym niebem oraz sielankowe, zielone pagórki z rzeczką.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
We wtorek po południu popsuła się pogoda. Zaczęło padać i, z przerwami, padało już do końca. Jedynym bezdeszczowym dniem był czwartek, kiedy to zaczęli zjeżdżać się ludzie z całej Polski i spoza. Panowie z obsługi technicznej rozstawili w centrum obozu niebieski daszek, pod którym było schowane nagłośnienie. Przywieziono też gorący posiłek za 2-3 zł: pierogi, barszcz z krokietami oraz pomidorową. Mithrandir i jego Strażnicy Północy zrobili sobie obok namiotów fantastyczną dekorację: Białe Drzewo. Był to szkielet uschniętego drzewka, który skądś przywlekli, pomalowali na biało, wkopali i zawiesili na nim piękny, błękitny sztandar ze swoim godłem. Wyglądało to naprawdę wspaniale. Kiedy słońce zniżało się za górski horyzont, wszyscy usiedli w kręgu obok daszku i Elek zrobił coś w rodzaju odprawy:  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
pokazał tarcze i miecze (z pomalowanej na srebrno sklejki), wyjaśnił jak sobie wyobraża przebieg imprezy, po czym oddał mikrofon Valhalli z Kompanii Boromira, która opowiedziała o tym, jak powinni walczyć uczestnicy bitwy (generalnie chodziło o to, żeby każdy wcześniej wybrał sobie partnera do walki i umówił się z nim, kto kogo zabija i w jaki sposób) oraz zapowiedziała rozpoczęcie prób choreografii od następnego dnia. Po zapadnięciu zmroku Elek zaprezentował nam zapowiadaną niespodziankę: wyświetlenie filmu animowanego „Hobbit” na ekranie wiszącym przy daszku. Film wzbudzał chóralne wybuchy śmiechu, szczególnie okropne elfy. Jednak wszyscy zgodnie przyznali, że muzyka była bardzo piękna (dużo pieśni, tak trochę w stylu musicalowym).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Potem było ognisko, przy którym jednak siedziała tylko niewielka grupka tolkfolkowiczów – pozostali bawili się w swoich namiotach. Zaprosiliśmy Czechów i urządziliśmy coś w rodzaju zawodów w śpiewaniu – oni trzy piosenki i my trzy. Kilkoro z kilkanaściorga czeskich gości był to ten zespół tolkienistyczno-folkowy, który występował w zeszłym roku, więc śpiewali naprawdę pięknie, akompaniując sobie na gitarze, flecie i bębenku. Mają wspaniałe piosenki, które sami piszą i układają do nich melodie. Szczególnie spodobała nam się „mordorska” wersja „Go West” – w profesjonalnie wydanym śpiewniku, który mieli, ilustrował ją wielce zabawny rysunek przedstawiający plakat z trasą zespołu Pet Orcs Boys (sponsorzy: Bloodpsi i McUgluk’s). Fajna też była piosenka o paleniu athelasu – pierwsza zwrotka wesoła i żywa, za to druga śpiewana jękliwie na ponurą melodię – nawet osoby nie znające czeskiego od razu odgadły, że chodzi o zgubne skutki nadużycia ziela. ;-)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Rano była ładna pogoda, więc uczestnicy Bitwy Pięciu Armii od rana ostro trenowali walki zbiorowe i indywidualne. Po obiedzie zaczął padać deszcz. Udałam się z grupką zmotoryzowanych przyjaciół do Pstrąga (kultowa tolkfolkowa knajpa). Dzieciaki łowiły ryby i ganiały, raportując złudnie co jakiś czas, że deszcz przestaje padać, a myśmy głaskali kota i karmili psa. Knajpa „U Pstrąga” dysponuje trzema etatowymi kotami – Sanepid by chyba zemdlał, bo całe to towarzystwo swobodnie chodzi po sali i kuchni – białym pudelkiem oraz wielką, czarną suką o imieniu Dora, która zjada wszystkie resztki. Żartowałam, że gospodarzom bardziej by się opłaciło mieć śliczną, czyściutką, oswojoną świneczkę… co pół roku inną ;-) Potem powróciliśmy na pole namiotowe, gdzie w mokrych ciemnościach przemykały postacie w kolczugach i płaszczach – byli to pełni poświęcenia uczestnicy zaczynającego się właśnie LARP-a.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W sobotę od rana lał deszcz, więc wszyscy siedzieli w namiotach. Na szczęście wczesnym popołudniem przejaśniło się i zaczęliśmy przygotowania do wymarszu. Przebrałam się wreszcie w mój wymarzony elfi strój, pogapiłam się trochę na ludzi strzelających z łuku, porozmawiałam po angielsku z sympatycznym Czechem Leszim o katanach i nadszedł czas wyjścia. Ruszyliśmy gromadą w stronę parku miejskiego: część w strojach (sukniach, kolczugach itp.), część po cywilnemu lub tylko w płaszczach zarzuconych na zwykłe ubranie. Chłopaki od ZŁAAAA urządzili happening montypythonowski: jako Zakon Czerwonego Czoła szli gęsiego w ciemnych habitach i rytmicznie uderzali się w głowy kawałkami desek, intonując: „Ine Iesu domine [łup!!], dona regis requiem [łup!!]”. Powiedzieli, że albo przyjdzie na imprezę trzy razy więcej ludzi, albo w ogóle nikt nie przyjdzie, bo się wystraszą.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W parku na łące ustawione już były nasze plansze oraz tor łuczniczy. Grupki podekscytowanych uczestników bitwy mierzyły stroje za sceną, a reszta snuła się tu i tam. Dokładnie w momencie, kiedy miał się rozpocząć turniej o Czarną Strzałę Barda, lunął deszcz, ale tym razem naprawdę porządny. Wszyscy schowali się pod sceną – panowie od nagłośnienia żartowali, że jeszcze trochę deszczu i zacznie ona osiadać ;-) W każdym razie tłoczyliśmy się tam żałośnie niczym uchodźcy z Amanu; niektórzy dla zabicia czasu zaczęli grać w mafię, a zespół folkowy The Fauns, który miał występować, zszedł pod scenę i zaczął grać unplugged. Żartowaliśmy, że mamy koncert undergroundowy. Po pewnym czasie elektrycy coś zrobili z prądem i zespół wszedł na scenę, ale że deszcz padał i nie było żadnej publiczności, usiedli tyłem do przodu i grali dla nas – część ludzi usiadła pod „ścianami” sceny, część wystawiała głowy przez otwór z tyłu, a reszta siedziała pod spodem. Robiło się coraz chłodniej, więc przyjęłam propozycję Ewy Gajdy udania się do Pstrąga taksówką. Na miejscu zastałyśmy redakcję „Aiglosa” w komplecie, raczącą się wyszukanymi daniami (pstrąg smażony, ziemniak pieczony itp.) i radośnie do nich dołączyłyśmy. Dzieciaki ganiały na dworze, przynosząc informacje, że właśnie się przejaśnia, ale deszcz trwał. Trzymaliśmy kciuki, żeby ustał przez 22.00, żeby mogła się odbyć zaplanowana na tę godzinę bitwa.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mam wrażenie, że nieboszczyk Tolkien wstawił się do jakichś wyższych instancji, bo deszcz wreszcie ustał i wróciliśmy do parku. Tam okazało się, że turniej łuczniczy właśnie się zakończył – wygrała go niejaka Pelle. W zapadającym zmroku wrzały przygotowania do bitwy. Wszędzie przemykali się wargowie w kartonowych maskach, elektrycy wyłączali i włączali reflektory, a my z dziewczynami zajęłyśmy sobie dobre miejsce przy ogradzającym pole bitwy płotku. Wreszcie się zaczęło. Elek przez mikrofon wyjaśnił zgromadzonej licznie publiczności, co to za bitwa, a potem na bieżąco komentował, co się dzieje (np. że poselstwo krasnoludów prosi elfy o możliwość przejścia pod górę, ale nie otrzymali zgody, więc się wycofują). Armie nacierały na siebie w dymie i świetle reflektorów, niektórzy uczestnicy naprawdę fajnie się wczuwali, na przykład Leszi, który mimo chłodu ganiał obnażony do pasa, tylko w hajdawerach i ciżmach (jego strój jest jakby kozacki w stylu), a w dodatku podskakiwał wysoko i ogólnie zachowywał się bardzo goblińsko ;-) Kulminacyjnymi punktami bitwy była walka Valhalli z wodzem goblinów oraz śmierć granego przez mONĘ króla krasnoludów. Valhalla i goblin (członek jej bractwa) mieli prawdziwe miecze, nie te ze sklejki, więc wyglądało to bardzo efektownie, szczególnie, że mieli dopracowany układ choreograficzny – z padaniem na wznak, przewrotami, kopniakami itp.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pomiędzy planszami wisiał ekran, na którym w czasie ataku goblinów zostały wyświetlone nadlatujące nietoperze (wiszące i podświetlone sylwetki z tektury), a potem, kiedy rozległ się słynny okrzyk „Orły!…” pojawiły się… znowu nietoperze, które dopiero po kilkunastu sekundach zostały zastąpione orłami. Zza plansz wyleciały papierowe głazy, które niby te orły ciskały, i bitwa zakończyła się całkowitą porażką sił Zła. Na koniec Elek przedstawił wszystkie armie po kolei, które teatralnie wyłaniały się „zza kulis” (planszy), a następnie ustawiły się w rządek, ukłoniły… i z dzikim wrzaskiem zaszarżowały na widzów. Znam ten numer z turniejów rycerskich, więc mnie nie ruszył, ale parę osób chyba się autentycznie przestraszyło ;-) Potem było już tylko zbiorowe zdjęcie na estradzie i skandowanie „Elek, Elek!” oraz „Tolkien, Tolkien!”, a potem wszyscy się rozeszli. Uczestnicy bitwy zostali odwiezieni na pole namiotowe załatwionym przez Elka mikrobusem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na drugi dzień, czyli w niedzielę, o 9.00 miała się zacząć druga część LARP-a. Organizatorzy (Mithrandir z bratem) przygotowali go niezwykle starannie: każdy gracz miał wydrukowane karty postaci, ciosów, czarów i tak dalej, były też mapki, różne magiczne przedmioty, a pocięty na kawałki sznurek czerwony i zielony pełnił rolę pieniędzy. Każda z postaci miała na szyi pomalowany korek oznaczający jej życie, a w widocznym miejscu przywiązaną szmatkę, której kolor oznaczał rasę delikwenta. Terenem LARP-a było nie tylko pole namiotowe, ale i kilka przyległych łąk oraz lasek – w sumie teren o średnicy prawie kilometra. Ja byłam elfką-najemniczką, towarzyszącą podróżującemu incognito księciu Legolasowi. Wraz z mieszaną krasnoludzko-elfią drużyną powędrowaliśmy na drugi koniec pola, szukając Samotnej Góry. Droga zaprowadziła nas w obejście jakiegoś chłopa – poprosiliśmy go, żeby przytrzymał psa i pozwolił nam przejść. Gospodarz: A skąd wy jesteście? My: Z tego obozu na dole. Gospodarz: To nie możecie dołem przejść? My: Nie, bo tam jest smok! Facet chyba uznał, że z wariatami nie ma co zadzierać i nas przepuścił. ;-)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Koniec LARP-a nosił znamiona pewnego pośpiechu, bowiem znad lasu nadciągały groźnie wyglądające chmury, poza tym było wiadomo, że o 13.00 impreza musi się skończyć, bo część graczy wyjeżdżała już do domów. Przywieźli pierogi. Zaczął padać deszcz, schroniliśmy się pod daszkiem, spod którego wymontowano już nagłośnienie. Mithrandir rozdał nagrody dla najlepszych graczy i najbardziej efektywnych drużyn. Lało coraz bardziej, w końcu zrobiło się z tego istne oberwanie chmury – przeciwległy kraniec łąki zniknął za srebrzystą ścianą deszczu. Potem deszcz zmniejszył się do zwykłego pokapywania. Kolejni uczestnicy żegnali się i odjeżdżali. Wieczorem deszcz przestał padać i udało nam się trochę powalczyć na bokkeny oraz rozpalić ognisko. Rozwinęło się mnóstwo tolkienistycznych dyskusji (śmialiśmy się, że dopiero wtedy, kiedy większość wyjechała), np. na temat istnienia wolnej woli u krasnoludów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W poniedziałek rano była zwodniczo ładna pogoda, więc wybrałam się po zakupy, planując na potem pojedynek z Indil. Nie wzięłam kurtki nieprzemakalnej, co okazało się błędem, bo kiedy wracałam, zerwała się okropna ulewa. Na szczęście udało mi się ją przeczekać w sklepie. Potem jednak deszcz padał jeszcze długo – ludzie pochowali się po namiotach i grali w RPG, ja z Brakiem i dziewczynami z Bielawy śpiewaliśmy przeboje z lat 70. i 80., a Baśka rysowała zgliszcza Esgaroth. Wieczorem nieoceniony Sam usmażył na ognisku składkową jajecznicę dla wszystkich z przywiezionych przez równie nieocenionego Braka trzydziestu jaj, z dużą ilością cebuli. Z braku talerzy jedliśmy ją na kromkach chleba. Oprócz tego spaliliśmy Białe Drzewo polewając je podpałką do grilla. Potem Baśka grała na gitarze i śpiewaliśmy wszystkie piosenki tolkfolkowe i inne.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
We wtorek oczywiście było piękne słońce – jak to zwykle w dniu wyjazdu. Spakowałam się i z pomocą Indil zwinęłam namiot. W autobusie PKS byłyśmy początkowo jedynymi pasażerami, a nasz wygląd zdumiał starszawego, sympatycznego kierowcę. Spytał, czy się przeprowadzamy i nawiązał z nami rozmowę. Wyjaśniłam mu, co to Tolk Folk. Faktycznie, obie z Indil wyglądałyśmy jak uchodźcy z Amanu: ogromne plecaki z karimatami na czubku, namioty, bokkeny, a Indil dodatkowo taszczyła swoją czarodziejską laskę – niemal dwumetrowy okorowany pień jakiegoś drzewka z fragmentem korzenia, który wyglądał jak jakaś paszcza. Na dworcu PKP we Wrocławiu odwiedziłyśmy księgarnię (zgobliniona Indil na widok „Silmarillionu” spytała: „Ile to kosztować?”), wsiadłam w pociąg powrotny i w ten sposób Tolk Folk dla mnie się zakończył. Nie był tak udany, jak poprzednie, gdyż pogoda zawiodła na całej linii, mniej było punktów programu, zdominowanego przez przygotowania do bitwy, zaś zachowanie niektórych uczestników pozostawiało wiele do życzenia pod względem poszanowania prawa innych do nocnego wypoczynku. Wygląda na to, że w związku z tym, że impreza coraz bardziej przybiera charakter zbliżony do konwentu, organizatorzy będą musieli wypracować nieco inne zasady działania.  | Z kapowniczka Achiki: Tallis Keeton (podsumowuje animowanego „Hobbita”): Przynajmniej beczki były dobrze narysowane. Gramy w tolkienowski łańcuszek słów. Achika: Mam słowo na N! Ent! W Pstrągu. Nifrodel ogląda torebkę z cukrem, na której jest narysowane coś w rodzaju łosia. Nifrodel: Co to? My: Cukier. |  |
Organizator: JST Wieża Cykl: Tolk Folk Miejsce: Bielawa Od: 7 lipca 2005 Do: 10 lipca 2005 |