powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 W Błażejewku nikt nie usłyszy twojego krzyku
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W kategorii „kryminalistyka” należało rozpoznać gatunek enta, który na terenie konwentu zadeptał jednego z uczestników, pozostawiając po sobie gałązkę (każda drużyna dostała oczywiście inną). Owca jest biologiem, więc nie tylko powiedziała, że to brzoza brodawkowata, ale jeszcze podała łacińską nazwę, dzięki czemu znowu dostaliśmy 3 punkty. „Strzelectwo” polegało na tym, że wskaźnikiem laserowym trzeba było trafić w narysowaną na tablicy postać: pierwsza drużyna miała najłatwiejszy, bo największy cel – Setaura, druga – głowę Philipa K. Dicka, a trzecia – larwę Obcego. W kategorii „medycyna” bandażowaliśmy palce Saurona, oko Vilgefortza i stopę kogoś tam jeszcze (nie pamiętam, ale chyba też z Tolkiena). Najzabawniej wyglądał zawodnik odgrywający Vilgefortza, bo drużyna zabandażowała mu szczelnie CAŁĄ głowę, a na oku nakleiła na krzyż plasterek. Ponieważ to ich drużyna miała wybrać następną kategorię, delikwent nie mogąc mówić uczynił kilka sztywnych ruchów rękami i tułowiem, w czym Dorota i pozostali prawidłowo rozpoznali robota. Kategoria „robotyka” okazała się niespodzianką, gdy Dorota wyjawiła, że chodzi o roboty… ręczne, a konkretnie, o to, kto zrobi najwięcej oczek na drutach. Po raz kolejny uratowała nas Owca, mająca wyraźną wprawę w dzierganiu.
W ramach sztuki wojennej mieliśmy za pomocą katapulty (klocek Lego i kawałek listewki opartej na cymbałkach dziecięcych) zburzyć wybudowane z puszek po piwie i pustych plastikowych butelek 0,33 l odpowiednio: Orthank, Minas Tirith lub Osgiliath. Każdy z celów wyglądał inaczej, bo Orthank był trudną do trafienia cieniutką wieżą, Minas Tirith – piramidą, a Osgiliath, jako miasto o luźnej zabudowie, składało się po prostu z porozstawianych chaotycznie puszek i butelek. Jedna z drużyn była cwana, bo uznała, że polecenie „przy pomocy katapulty” nie oznacza wcale, że trzeba z tej katapulty strzelać, i przejechała cymbałkami po Osgilitah, przewracając wszystkie „budynki”. Dostali trzy punkty za pomysłowość.
W kategorii „malarstwo” należało z zamkniętymi oczami narysować na tablicy projekt okładki do pulpowego horroru, powieści sf i heroic fantasy. W kategorii „muzyka” trzeba było zagrać wskazaną melodię na flecie (zawodnikowi konkurencyjnej drużyny wyszło naprawdę ślicznie), cymbałkach lub „stoliku akustycznym” – to ostatnie przypadło w udziale nam, mieliśmy zagrać marsza imperialnego, więc zrobiliśmy to wybijając takt dłońmi, a chłopak Owcy dodatkowo grzechotał obluzowaną półeczką pod stolikiem, co wzbudziło wielkie uznanie Doroty i zaskarbiło nam maksymalną ilość punktów.
Najfajniejsza była kategoria „akrobatyka”, gdyż w jej ramach należało odegrać w zwolnionym tempie walkę z „Matrixa”, „Wiedźmina” lub „Gwiezdnych wojen”. Pierwsza drużyna miała „Matrixa” – pokazali walkę w stylu kung-fu, w tempie niezbyt zwolnionym, no, ale kopnięcia typu tornado nie da się zrobić w zwolnionym tempie. My byliśmy następni. Ponieważ przez cały piątek paradowałam po konwencie w stroju elfa, z bokkenem udającym miecz, automatycznie przypadła mi rola wiedźmina. Murgen z Owcą i jej chłopakiem owinęli się czarnym polarem, reprezentując potwora. Powoli weszłam na „scenę”, trzymając bokken tak, jakbym miała miecz na plecach, w zwolnionym tempie powiedziałam: „Oooo, naaaa wieeeelkąąąą Meeeliiiiteeeeleeee, tróóóójgłooowy poootwóór!…”, dobyłam miecza i płynnym ciosem od prawej do lewej połączonym ze skrętem tułowia ścięłam potworowi jedną głowę, następnie od lewej do prawej drugą, po czym całego potwora przebiłam sztychem znad głowy, przyklękając (miało to wyjść japońsko, ale nie wiem, czy wyszło). Dostaliśmy oklaski. Jeszcze lepszy był występ ostatniej drużyny, która przedstawiła wysadzenie Gwiazdy Śmierci: było nią dwóch chłopaków trzymających się za ramiona i robiących coś w rodzaju bramki, inni zawodnicy biegali dookoła po dwóch, z rozłożonymi rękami, co nadzwyczaj udatnie reprezentowało płaty x-skrzydłowców. Ostrzeliwali Gwiazdę Śmierci, która odpowiadała im ogniem, a wówczas myśliwce nader efektownie „wybuchały”, rozpadając się na kawałki (szczególnie wzruszyło mnie poświęcenie jednego z zawodników, który wybuchając wpadł plecami na ścianę i osunął się po niej niezwykle malowniczo). Ostatni myśliwiec resztkami sił trafił Gwiazdę Śmierci, która eksplodowała. Nagrodziliśmy ich szaleńczymi oklaskami.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nasza drużyna wygrała konkurs. W nagrodę mogliśmy sobie wybrać fanty z wielkiego pudła (na tym Polconie organizatorzy całkowicie zrezygnowali z wręczania nagród na oficjalnym zakończeniu i każda osoba prowadząca konkurs dostawała je do rozdysponowania bezpośrednio. Było to dobrym pomysłem, bo dzięki temu zwycięzcy kolejno wybierali sobie, co chcieli, zamiast dostawać nagrody przydzielone z góry).
Ostatnim punktem programu, w którym wzięłam udział tego dnia, był „Konkurs Startrekowy dla Niezorientowanych”. Utworzyłam ze Sławkiem i Olą drużynę „Imperialni rebelianci” i wygraliśmy. Pierwszą konkurencją była rozsypanka literowa, w której należało odnaleźć i zaznaczyć wypisane na tablicy wyrażenia i nazwy własne ze „Star Treka”. Kolejnym zadaniem były pokazywanki (tylko po 1 turze na drużynę) – wylosowałam „opuścić osłony!”, Ola i Sławek dość szybko zgadli drugie słowo, ale nie udało mi się pokazać „opuścić” – cały czas mówili „obniżyć” i inne synonimy. Potem było jeszcze coś w rodzaju testu wiedzy – też po jednej kolejce. Nam przypadło słowo „Bones”, a że nikt z nas nie miał pojęcia, co/kto to jest, wykręciłam kota ogonem mówiąc, że bones to po angielsku kości, czyli coś, co ma w środku każdy z bohaterów filmu. Prowadzący się uśmiał i zaliczył nam punkt.

Sobota zaczęła się od prelekcji PWC-a „Zakazane kreskówki”. W opisie w informatorze widniała informacja, że będzie o przemocy, seksie, propagandzie wojennej i stereotypach rasowych, tymczasem Piotr skupił się głównie na tym ostatnim zagadnieniu. Pokazał nam kilka filmów z wytwórni Warner Bros, wchodzących w skład tzw. „Zakazanej dziesiątki”, czyli dziesięciu kreskówek, których nie wolno emitować ani sprzedawać. Nie zapamiętałam, od kiedy ten zakaz obowiązuje, faktem jest, że kilka z tych filmów widziałam w telewizji na początku lat 90, a niektórzy ze słuchaczy twierdzili, że na jednej z polskich stacji można je zobaczyć i dziś.
PWC (o komputerze, który tradycyjnie się zbuntował przed pokazem): Wcisnąłem guzik i on już tam został.
Dźwięk był nikły i nie dało się go wzmocnić, ja siedząc w pierwszym rzędzie prawie nic nie słyszałam, no ale w filmach z królikiem Bugsem nie dialogi są najważniejsze. Zobaczyliśmy stereotyp rasowy w postaci niemądrego Murzynka polującego na Bugsa (istnieje też wersja z Elmerem Fuddem i identycznymi gagami) oraz indiańskiego wodza Hiawathę również uganiającego się za królikiem. Przemoc wystąpiła w filmie z Betty Boop, w którym zły farmer znęca się nad zwierzętami (to BYŁO drastyczne, np. kopanie psa lub duszenie kury nioski), po czym sam zostaje ukarany przez wrzucenie go do maszyny w której lany batem przez automat biega po pasie transmisyjnym, wytwarzając prąd, który służy do uruchamiania urządzeń serwujących wyżej wymienionym zwierzętom paszę, wachlujących je oraz szczotkujących. Wyuzdane seksualnie sceny ujrzeliśmy natomiast w „Gorącym Czerwonym Kapturku”, w którym główna bohaterka śpiewa w nocnym lokalu i jest podrywana przez wilka, który następnie sam staje się ofiarą zakusów babci-nimfomanki. Aha, było jeszcze propagowanie narkotyków w postaci scenki, gdzie Elmer Fudd zażywa proszek nasenny. Wszyscy żałowali, że nie dane nam było ujrzeć filmów z „nachalną propagandą wojenną” (cytat z informatora), ale może na następnym konwencie…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Po prelekcji PWC-a pozostałam w sali na wykład o feudalnej Japonii. Zapowiadało się ciekawie, bo prelegent przyszedł w kimonie, a na stole położył ładną replikę katany oraz coś, co wyglądało na dziwaczny bębenek z japońskimi znakami po bokach, a było chyba opakowaną sznureczkami i jakimś włóknem kulistą butelką sake. Miał też pokaz slajdów – jednym słowem przygotowany był solidnie, a mówił tak nudno, że płakać się chciało. Może był zestresowany, ale po kwadransie wysłuchiwania zdań dukanych z dziesięciosekundowymi przerwami co dwa słowa wymknęłam się z sali i poszłam robić zakupy w sklepiku firmy Karoka, w którym były fantastyczne amerykańskie fotokoszulki, na które już dawno ostrzę sobie zęby. Koszulki w internecie kosztują 85 zł, na Polconie były po 65, a przecenione z powodu niemal niezauważalnych wad typu dziurka wielkości łebka od szpilki już po 35 zł.
Notabene, około południa w sobotę odbył się konkurs na najgrubszego uczestnika Polconu – nagrodą była zielona koszulka z pięknym smokiem, rozmiaru XXXL, a to naprawdę dużo, zważywszy, że w tej amerykańskiej numeracji już w rozmiarze M mieści się przeciętnie zbudowany facet. Zwycięzcę konkursu, niejakiego Alka, zobaczyłam następnego dnia na przystanku autobusowym, kiedy gromadnie czekaliśmy na autobus do Poznania – koszulka jest istotnie śliczna, a Alek, hm, imponujący.
Wpadłam na końcówkę prelekcji „O tym, jak fantastykę omawia się w szkole” i żałowałam, że nie byłam na niej od początku, bo wyglądało ciekawie, a prelegentka (młoda nauczycielka) mówiła z biglem i wciągająco. Ja zdążyłam tylko usłyszeć o kółku RPG, które założyła wśród swoich uczniów. Potem wróciłam do sali od Japonii, bo w programie widniał konkurs wiedzy ogólnej o Azji, w którym chciałam wystartować mimo niezbyt wielkich szans. Wykład jednak przedłużył się, więc poszłam na prelekcję Ani Studniarek „Język mężczyzn a język kobiet” i już tam zostałam. Może wielu rzeczy się nie dowiedziałam, po dwóch prelekcjach Marcina Przybyłka na ten sam temat (na Krakonie i Konkrecie), ale było interesująco i wesoło, bo uczestnicy dawali się wciągnąć w dyskusję, rzucając barwne przykłady nieporozumień ze swojego życia małżeńskiego i towarzyskiego.
Ania: Dlaczego kobiety tyle czasu poświęcają określaniu kolorów?
Sławek (ponuro): Też chciałbym to wiedzieć.
Zapamiętałam, że kobiety często pytają o coś, co same miałyby ochotę zrobić, np. w podróży samochodem mogą mężczyznę spytać: „Czy nie chce ci się jeść?”, zamiast po prostu powiedzieć: „Jestem głodna, zatrzymajmy się przy tym zajeździe.”
Ania: Do dziecka mówi się zdrobniale: rączka, nóżka…
Achika: …móżdżek na ściance…
W prelekcji na wolnym powietrzu „Uzbrojenie i sztuka wojenna we wczesnym średniowieczu” brałam udział małym procentem uwagi, bo siedząc z boku wykańczałam swój konkurs tytusowy. Prelegentem był chłopak w stroju wikińsko-słowiańskim, miał przy sobie sztylet, miecz i inne elementy uzbrojenia, które puścił w obieg po widowni i można było pooglądać.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
O 16.00 poszłam na spotkanie Smoków Fandomu, bo prosiła mnie o to Basia Świerczyńska, która je prowadzi. Okazało się, że zostałam Smoczkiem Fandomu! Zaszczytne to stanowisko oznacza 8 lat działalności klubowej lub 8 zaliczonych Polconów – po 10 zostaje się Smokiem. Musiałam napić się z kielicha smoczej krwi, dostałam też zielony smoczek-lizak do zawieszenia na szyi. Kilka osób, zostało pasowanych na Smoki – bardzo uroczyście, prawdziwym mieczem. W ogóle Basia bardzo się postarała z dekoracją sali: paliły się świeczki w świeczniku w kształcie smoczych łap, a pasowani klękali na rozpostartej na podwyższeniu przed katedrą płachcie czerwonej i zielonej bibuły, co wyglądało nader ładnie.
Potem wymknęłam się z sali i poszłam na panel „»Złoto w Szarych Górach« czyli co dalej z polską fantasy”. Brali w nim udział Wit Szostak, Marcin Mortka i Andrzej Sapkowski, który nie dał nikomu dojść do słowa. Posiedziałam chwilę, słuchając, jak wykłóca się z jakimś chłopakiem z widowni o czytelnictwo polskiej i obcej fantastyki, a potem poszłam prosto na zaczynający się właśnie Alternatywny Konkurs Filmowy. Utworzyliśmy z Olą i Sławkiem drużynę o tradycyjnej nazwie „Imperialni rebelianci” i wraz ze wszystkimi bardzo długo czekaliśmy, aż prowadzącym uda się zmusić komputer do odtworzenia pliku z filmem zmontowanym z ujęć z różnych filmów fantastycznych, które należało rozpoznać. Propozycja Oli, żeby odegrali te scenki, nie spotkała się ze zrozumieniem. Wreszcie wyświetlenie powiodło się, wypisaliśmy na kartce tytuły, które rozpoznaliśmy – Sławek i Ola byli w tym dużo lepsi ode mnie, ale za to ja zgadłam „Rok 1984”, rysunkowego „Hobbita” i coś tam jeszcze. Potem poszłam piętro wyżej, gdzie miała się zacząć premiera polskiego filmu fanowskiego „Krypta”. Zamierzałam zająć Sławkom miejsca, ale sala była tak nabita, że tylko przecisnęłam się do przodu i usiadłam na podłodze w pierwszym rzędzie.
Organizatorzy puścili sztuczny dym, włączyli opętańczo migoczącą lampę stroboskopową, po czym do ciemnej sali wszedł Sith w czarnym płaszczu z kapturem i świecącym czerwonym mieczem i zapowiedział film oraz rzucił w tłum jedną jego kopię. Dostał oklaski, po czym wszyscy zamarli w skupieniu, czekając na wspaniałe dzieło. Jeden z organizatorów, a może twórców, poprosił widzów, żeby nie zdradzali znajomym zakończenia filmu. Użył porównania z „Szóstym zmysłem”, więc sądziłam, że scenariusz będzie naprawdę interesujący.
Po logo Star Wars ukazały się napisy początkowe, informujące nas, że Nowa Republika coś tam coś tam, Luke Skywalker bla bla bla, Akademia Jedi, coś tam coś tam. W sumie było to nawet ciekawe. Napisy się skończyły… po czym zaczęły się kolejne. Czekaliśmy cierpliwie. Przesunęły się przepisowe trzy akapity, przerwa… i zaczęły się następne. Widownia chichotała, lecz w wyraźny sposób zaczynała tracić cierpliwość. Wreszcie napisy się skończyły i zobaczyliśmy lecący statek, w którym, jak wynikało z napisów podróżował Sith ze swoim wiernym robotem, też adeptem Ciemnej Strony. Kamera pokazała wnętrze kabiny – pośród kartonowych dekoracji niechlujnie pomalowanych mazakiem w kształt światełek i różnych przyrządów siedziało dwóch chłopaków: jeden w czarnym hełmie motocyklowym, czarnym prochowcu i – na Boga!!! – czarnej koszulce klubu Ubik, drugi w kartonowej rurze na głowie i srebrnoszarym pikowanym waciaku do kolan (to był niby ten robot). Statek wylądował w jakimś parku, niby na planecie, gdzie znajdowała się krypta Exara Kuna, bohaterowie wysiedli i zaczęli iść. Film trwał chyba z 20 minut i większość tego czasu to były ujęcia jak idą przez łąkę, idą po parku wśród marcowych gołych drzew (tekst o tym, że Ciemna Strona wyssała całe życie z tej planety, był nader udany, niestety był to jedyny udany tekst w tym filmie), idą, oglądają jakieś rzeźby (niby, że sithowskie), w tle przebiega piesek (śmiech widowni), idą, schodzą z górki, idą, mija ich facet uprawiający jogging, idą, idą, idą, dochodzą do zrujnowanych jakby piwnic z podcieniami, obsmarowanych grafitti (śmiech widowni), idą, idą, idą, część widowni ma ochotę rzucić czymś ciężkim w reżysera… Idą, idą. Wreszcie doszli. Niespodzianka: krypty pilnuje rycerz Jedi. Miał brodę, długie włosy i coś w rodzaju skrzyżowania szlafroka z karateckim gi w bladym odcieniu zieleni, który nieodparcie kojarzył mi się z fartuchem chirurga. Sith zaczyna z nim gadać, okazuje się, że Jedi od długoletniego sąsiedztwa krypty przeszedł na Ciemną Stronę. To pewnie była ta straszliwa niespodzianka, którą zabronił nam zdradzać reżyser… Zaczęła się walka. Taka sobie. Rycerz pokonał robota, potem uciął głowę jego panu, a potem robot jakby zmartwychwstał i stwierdził, że chce zostać jego uczniem. Koniec. Ludzie, dawno nie widziałam czegoś tak beznadziejnego! Na parodię za mało śmieszne, na poważny film za bzdurne. I ta niekończąca się wędrówka po parku… Niesławny Epizod XIII miał przynajmniej jakiś pomysł i fabułę, a stroje były porządnie wykonane.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Przeszłam do sąsiedniego budynku, żeby poprowadzić konkurs wiedzy z „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Było nawet całkiem sporo uczestników, o poziomie wiedzy nader zróżnicowanym. Oprócz pytań z wiedzy zrobiłam część praktyczną: zaprojektować pojazd oparty na konstrukcji telefonu komórkowego. Szkoda, że trochę nam czasu zabrakło pod koniec, oceniałam rysunki w dzikim pośpiechu, bo część uczestników spieszyła się na oficjalne zakończenie.
Sala na oficjalne zakończenie Polconu’05 była nabita po brzegi. Uroczystość ciągnęła się długo, bo Wit Szostak grał na skrzypcach, Kuba Ćwiek recytował nieznany wiersz Zajdla, a organizatorzy nie wiedzieć czemu przy slajdach ze zdjęciami pisarzy nominowanych do Zajdla (ich wyświetlanie było wielką nowością jeszcze trzy lata temu, a teraz staje się normą) postanowili umieścić… przesuwające się teksty utworów i chyba były z tym jakieś problemy techniczne. Nie znam szczegółów, bo z mojego miejsca nie było widać, ale chyba im się jakieś krzaki wyświetlały zamiast liter. W każdym razie nagrodę dostali Ania Brzezińska i Jacek Dukaj, oboje nieobecni na konwencie. Ania nagrodę odebrała półtora tygodnia później w lubelskim klubie fantastyki.
Po zakończeniu poszliśmy na tradycyjne zajęcia w podgrupach w naszym pokoju. Ja jeszcze biegałam do dyżurki po taśmę klejącą i przyczepiałam na tablicy ogłoszeń rysunki z konkursu tytusowego (o co poprosili mnie uczestnicy), a potem długo i bezskutecznie czekałam na zapowiedziany w programie pokaz tai-chi.

W niedzielę, już z plecakiem w garści, zaliczyłam prelekcję Michała Szklarskiego o technikach wpływu społecznego. W sumie żadnych rewelacji się nie dowiedziałam, ale było sympatycznie. Potem dowiedziałam się od ludzi, że za 20 minut jest autobus do Poznania, więc udałam się na przystanek w towarzystwie chyba dwudziestki konwentowiczów.
Ogólnie biorąc, Polcon 2005 uważam za udany, choć miałam nadzieję, że przyjedzie więcej znajomych z całej Polski, no i więcej twórców, których zjawiła się dosłownie garstka. Duża powierzchnia ośrodka nieco utrudniała możliwość przypadkowego spotkania znajomych, co jest jednym z uroków konwentów; w dodatku większość sieci komórkowych nie miała w Błażejewku zasięgu. Niektórzy uczestnicy narzekali na organizację (np. nie zostali zakwaterowani tam, gdzie chcieli), ja jednak nie mam zastrzeżeń. Zarówno organizatorzy jak i gżdacze bardzo się starali, a lokalizacja była piękna, choć pewnie nie mówiłabym tak, gdybym codziennie musiała drałować kilka kilometrów do sklepu. Na szczęście dopisała pogoda, co przy konwentach choćby częściowo plenerowych jest szczególnie ważne.
Mam nadzieję, że Polcon 2006 w Lublinie okaże się jeszcze bardziej udany ;-).

Z kapowniczka Achiki
(specjalnie podziękowanie dla Krysi Chodorowskiej za tekst będący tytułem niniejszej relacji)

Ktoś: O, Achika! Nie nosisz już okularów?
Achika: Sprawiłam sobie soczewki konwentowe.

Achika (przedstawia Elę Gepfert koledze): …to jest nasza prezeska, cudowna osoba. Dzięki niej jestem w fandomie…
Jo’Asia: Dużo ma takich na sumieniu.

Prelekcja o broni w Star Treku: „…całe było wykonane z ostrza…”

Na pokazie rycerskim:
– Medyka! Medyka!
Po chwili:
– Nekromantę!! Nekromantę!!

Psychiczny Konkurs Fantastyczny.
Zawodnik: 57.
Sławek: Tego pytania nie było, bo to liczba pierwsza.

PWC: Zacznę tradycyjne (robi półkolisty ruch ręką): To nie jest prelekcja, na którą przyszliście.

Wojtek: Dzieciom przedstawia się świat jako bezpieczny.
Sławek: Myszka Miki, a nie Szczurek Miki.




Organizator: Druga Era
Cykl: Polcon
Miejsce: Błażejewko k. Poznania
Od: 25 sierpnia 2005
Do: 28 sierpnia 2005
WWW: Strona
powrót do indeksunastępna strona

130
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.