powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Glennen Yryath
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Staliśmy chwilę bez ruchu w największym napięciu, ale z ciemnej czeluści, na którą otworzył się prostokąt, nie wyłoniło się nic. Dalej była mała komora i kolejne wrota, które zniknęły z szumem w sklepieniu kiedy obcy ponownie wypowiedział dziwaczne słowa. Było ciemno, światło padające od wejścia nie docierało głęboko. Chcieliśmy zapalić pochodnie, ale Jafgar niecierpliwym gestem kazał nam je wyrzucić. Ruszyliśmy naprzód po omacku. Po chwili niepewnego stąpania włosy zjeżyły mi się na karku, kiedy światło zgasło i wrota wróciły na swoje miejsce. Nagle naszych uszu dobiegł dziwny odgłos, który przywodził na myśl złowrogie mruczenie wielkiego drapieżnika. Mocniej ścisnęliśmy broń, gotowi na śmierć.
Błysk. Nie ma potwora, tylko jasność. Kiedy opadły już ciemne plamy sprzed oczu dostrzegłem, że znajdowaliśmy się w obszernym, wysoko sklepionym korytarzu. Nigdy dotąd i chyba już nigdy więcej nie zobaczę tak równych i gładkich ścian. Wyglądały jak wyklepane z metalu, ale na wszystkich bogów, kto marnowałby tyle drogocennej stali na budowanie ścian? Ileż ciężkiej pracy i czasu by to kosztowało. Zakręciło mi się w głowie. Stare legendy, które mówiły o cudach Mor Kelet, nic o tym nie wspominały. Kalfarze! Ileż mieczy i toporów, ile mis, gwoździ i pucharów można by z tego uzyskać! O tak, sama świątynia była już ogromnym bogactwem. Jednakże aby z niego korzystać, należało najpierw pokonać samą strażniczkę. Wielu ludzi zginęło próbując tego dokonać. Tak wielu, że legendy nie nadążały z wymyślaniem liczb, które by te prawdziwe przerastały.
Obcy szedł przodem. Od czasu do czasu odwracał się, jakby chciał się upewnić, że nie mamy zamiaru zostawić go samego. Najwidoczniej coś szło niezgodnie z jego planami, bo twarz miał zroszoną potem a w oczach czaił się strach, zwykły, ludzki strach i nagła myśl przeleciała mi przez głowę, że być może nie tylko nas ale i siebie prowadził na pewną zgubę. Mimo tego nie mogłem i nie chciałem spuszczać z niego oka. Nigdy nie ufałem nikomu prócz Nilfora i jestem pewien, że tylko dzięki temu zwyczajowi pozostawałem wśród żywych.
Korytarz przed nami rozdzielał się. Jedna część biegła pod kątem w dół, a druga ukośnie w górę. Jafgar bez wahania ruszył w pierwszym kierunku. Było stromo, stromiej z każdym krokiem. Na szczęście korytarz łamał się często, a liczne drzwi o dziwnych kształtach urozmaicały gładkość ścian.
O tym, że rzeczywiście były to drzwi, przekonałem się w momencie, kiedy oparłem się o jedne dla odzyskania równowagi. Włosy zjeżyły mi się na głowie, gdy usłyszałem głośny szum i poczułem, jak moje plecy tracą oparcie. Rzucając za siebie nerwowe spojrzenie uniosłem topór do ataku, ale był to fałszywy alarm. Miałem bowiem za sobą tylko wielką komnatę, w której rzędami stały konstrukcje, przypominające zawieszone na metalowych prętach koryta. Z nich pięły się rośliny różnego kształtu i koloru.
Obcy z każdym krokiem stawał się coraz bardziej napięty. Intensywnie wpatrywał się w przedmiot i mówił do niego dziwne słowa, powtarzając je bez końca. Posuwał się coraz wolniej. W pewnym momencie sapnął przekleństwo i gdzieś z głębin swojego płaszcza wydobył inny, równie zagadkowy przedmiot i uniósł go przy głowie. Tak się trzyma broń, pomyślałem wtedy i upewniłem się, że coś tu cuchnęło, coś było nie tak. Jeżeli on prowadził nas w pułapkę, to zginie pierwszy.
Posuwaliśmy się bardzo powoli. Natknęliśmy się na pierwsze kości i pordzewiałą broń, przeważnie połamaną. Ślady bitwy. Na podłodze zaczęło przybywać starych, rdzawych smug niegdyś przelanej tu krwi. Oczom naszym ukazywały się poskręcane szkielety ludzi, którzy umarli w mękach. Wielu szkieletom brakowało kończyn i głów.
Nie, to nie bitwa lecz rzeź. Robiło się coraz goręcej i cuchnęło jak w krypcie. Czułem suchość w gardle. Pot i strach lały się z nas potokami.
Stało się to przy jednych z takich okrągłych, zdobionych grawerowanym ornamentem drzwi. Rozległ się głośny szum i gładkie płyty stały się jednym ze ścianą. Z otworu wysunęła się olbrzymia łapa i sięgnęła do gardła obcemu. Jafgar krzyknął rozpaczliwie, zakrztusił się a w chwilę potem zniknął.
Trwało to ułamek sekundy, zaraz po tym poczułem chłodny podmuch, kiedy coś mignęło mi koło nosa. To Uwe zniknął w otworze z dobytym mieczem. Jego bojowy okrzyk przywrócił mnie do rzeczywistości. Ruszyłem za nim.
Kiedy przekraczałem próg oślepił mnie nagły, czerwony błysk. Moment później lepka ciecz chlusnęła mi po oczach a uszy przeszył opętańczy wrzask. Złapałem coś, co boleśnie uderzyło mnie w żebra, tuż pod napierśnikiem. Kątem oka spostrzegłem ze zgrozą, że była to urwana ręka obcego, wciąż zaciśnięta na czarnym kształcie.
Przecierając oczy widziałem jak Uwe, szalony głupiec, z uniesionym do ciosu mieczem rzuca się na coś, co było maszkarą z dna piekielnych czeluści. Przetarłem sklejone krwią oczy, ale to nie był sen – to była sama Mor Kelet, która przybyła po swoje ofiary z dna piekła. Miała bladą twarz trupa, w której czerwienią błyszczały okrutne oczy. Nigdy w życiu nie spotkałem nikogo większego ode mnie, ale ona przerastała mnie o łokieć. Była ubrana na biało, długi welon jej sukni powiewał w tańcu śmierci. W jej ruchach było coś nieludzkiego, niemożliwa zręczność. I siła.
Miecz Uwego spadł. Rozległ się brzęk metalu uderzającego o metal. Oniemiałem – strażniczka odbiła klingę ręką, lekko jak gałązkę, i tym samym ruchem uderzyła jakby od niechcenia. Młody pirat poleciał w tył bezwładnie jak kłoda, musnął mnie w locie zesztywniałą ręką i wylądował w korytarzu, ciężko uderzając głową o posadzkę. Niemal natychmiast jego ciało zaczęło się zsuwać po pochyłości w dół.
Wybacz, Nilforze, pomyślałem szykując się na śmierć. Pozorując atak z góry ciąłem w bok, robiąc jednocześnie krok do przodu. Ta prosta technika nigdy nie zawiodła mnie w walce i teraz też nie było wyjątku. Z tym, że potwór nawet nie próbował odskoku ani obrony, jakbym był małym nieznośnym chłopcem, napadającym z patykiem na wujka. Ten cios mógł przerąbać człowieka w pół, ale dla demona był niczym. Zrozumiałem to, kiedy ostrze z ogłuszającym hukiem odbiło się od cielska Mor Kelet, zawibrowało a moją głowę przeszył grom. Czarne plamy tańczyły mi przed oczami, kiedy z czymś, co, mam nadzieję, brzmiało jak wojenny okrzyk, ponownie wznosiłem topór, poczułem, jakby koń kopnął mnie w brzuch.
Upadłem, krzyk zamarł jak ucięty, w płucach rozszalał się ogień. Czułem połamane żebra, nie mogłem złapać oddechu. Myślałem, że się uduszę. Przewróciłem się na bok, wyciągając rękę. Szukałem topora. Ciemność przez całą wieczność ustępowała sprzed moich oczu, ale tak naprawdę trwało to nie dłużej niż mgnienie oka. Wtedy zobaczyłem, jak strażniczka pochyla się nad obcym.
Jafgar spojrzał mi w oczy, paląc mnie tym spojrzeniem, pełnym zwierzęcego bólu i strachu. Uniósł pozostałą rękę i wskazującym palcem wykonał powolny ruch, jakby mnie wzywał, po czym wszelka świadomość odpłynęła od niego.
Nie wiedziałem, o co mu chodziło, ale coś kazało mi rozejrzeć się. Zobaczyłem urwaną rękę obcego, wciąż wczepioną w dziwny przedmiot. Czy to on spowodował ten błysk przed chwilą? Obejrzałem dokładniej makabryczne trofeum i drgnąłem – wskazujący palec wystawał poza inne, zaciśnięty na jakiejś stożkowatej wypustce, dokładnie w taki sposób, jak pokazywał przybysz.
Nie wiem jaki to instynkt kazał mi skierować koniec przedmiotu we właściwą stronę. Nie mógł to być przypadek, bo przypadków nie ma. Myślę, że sam Kalfar mną kierował, chociaż go nie wzywałem.
Ścisnąłem martwy palec i z przedmiotu wypłynęła czerwona strużka. Oniemiałem, bo ściana po kontakcie z promieniem zaczęła pękać i ustępować. Drżącym ruchem skierowałem go na Mor Kelet. Struga czerwieni przecięła potwora na pół. Górna połowa upadła z hałasem i zaczęła czołgać się ku mnie, a z jej grubych palców wysunęły się naraz błyszczące ostrza, długie na stopę. Wycelowałem promień na jej łeb, a potem jeździłem po korpusie tak długo, aż Mor Kelet była już tylko nierozpoznawalną stertą dymiących resztek.
Jafgar jeszcze żył, choć stracił ogromnie dużo krwi. Kiedy podszedłem do niego był przytomny. Obwiązałem mu kikut, z którego ciągle sikała krew. Słabym ruchem wskazał na podróżną torbę, którą nosił przewieszoną przez ramię, widoczną teraz przez dziury w poszarpanym i schlapanym krwią płaszczu. Kiedy mu ją podałem, wyciągnął z niej jakieś małe, podobne do grotów strzał przedmioty i trzęsącą się ręką przytknął sobie parę z nich do szyi. Po chwili, wyglądając trochę lepiej, wcisnął mi parę z nich do ręki i na migi, bo mówienie było mu katorgą, przekazał, abym to samo uczynił Uwemu i sobie. Nie ufałem mu wciąż, mimo wszystko, ale młody pirat wyglądał tak źle, że nie miałem wyboru – i dobrze zrobiłem, bo chociaż nie otworzył oczu, poczułem, jak wrócił mu puls (sam nie wziąłem niczego).
Gdy wróciłem do obcego ten mógł już mówić i powiedział, że muszę ich przetransportować do miejsca, gdzie nasze rany będą wyleczone. Gdyby nie stan Uwego pewnie bym odmówił. Plując krwią pociągnąłem ich korytarzami świątyni jak dwa worki zboża, kierowany wskazówkami konającego przybysza. Była to najkoszmarniejsza przechadzka w moim życiu i kiedy dotarliśmy na miejsce byłem już prawie chodzącym trupem. Za sobą zostawiliśmy czerwony korytarz.
W komnacie, w której się znaleźliśmy, pod ścianami stały skrzynie wyglądające jak wielkie motyle kokony. Zbyt wyczerpany, aby się dziwić, otworzyłem je za radą Jafgara i ułożyłem ich w środku. Sam nie chciałem wchodzić, ale w płucach miałem ogień, lewy bark pulsował nieopisanym bólem, od którego ciemne płaty wirowały przed oczami i byłem słaby jak dziecko od upływu krwi. Polecając się Kalfarowi wpełznąłem do środka, będąc pewien, że to przeklęte miejsce stanie się także moim grobem. Bełkocząc prośby do Nilfora o wybaczenie, że nie upilnowałem Uwego, odleciałem w nicość.
• • •
Nie pamiętam nic z tego, co działo się potem. Uporczywie przeszukując wspomnienia znajduję tylko wirowanie szarych plam i ciemność, niezgłębioną czerń. Zdało mi się, że nie minęła chwila, kiedy usłyszałem głosy.
– …ąd u niego taka roztropność? – to mówił Jafgar. – Wielka postura z rozumem zwykle nie chodzą w parze.
– Jego matka była sławną z mądrości księżniczką – śmiał się Uwe. – Branką Tardaala, wielkiego wojownika i sławnego osła, który, mówiono, nie wiedział nawet jak obsługiwać łuk. Od obydwoje widać wziął tylko to, co najlepsze.
Otworzyłem oczy i ujrzałem ich. Dopiero po chwili wszystko pojąłem – obaj byli cali i zdrowi, jak gdyby nic się nie stało, a i ja nie czułem już żadnego bólu. To było nie do pojęcia. Widziałem przecież oderwaną rękę Jafgara, widziałem unurzaną we krwi głowę Uwego. Nade wszystko pamiętałem jednak ból przetrąconego barku i rwanie w płucach, przekłutych połamanymi żebrami. Czyżby to Kalfar nas uzdrowił? Nie, on siedział wysoko i nie przejmował się takimi drobnostkami. Sensowna odpowiedź była tylko jedna: stało się to za sprawą czarów.
Przypomniałem sobie o dziwnym przedmiocie i o czerwonym promieniu. Wróciło stare pytanie: Kim był przybysz? Słyszałem sporo legend o odległym lądzie, gdzieś za morzami, pełnym czarów i dziwów. Jafgar musiał pochodzić stamtąd. Nie bałem się go, nie umiałem bać się ludzi. Bałem się tego, co zamierzał zrobić. Wróciła pewność, że to jeszcze nie koniec, że on może na nas sprowadzić nieszczęście. Znowu poczułem chęć, aby go zabić, ale wolałem poczekać, aż wydostaniemy się z tego przeklętego miejsca.
Tylko jedna myśl przeciwstawiała się temu rozumowaniu – gdyby nie on, nigdy nie pokonalibyśmy Mor Kelet.
Poza tym Uwe zmienił się. Patrzył mi w oczy niemal przyjaźnie, uśmiechał się i klepnął mnie po ramieniu. To było do niego niepodobne. Czyżby dlatego, że uratowałem mu życie? Nie wiedziałem, że był zdolny do wdzięczności. Swoją drogą, jego szaleńczy wręcz atak na Mor Kelet też mocno podkopał moją mocną wiarę w jego tchórzostwo. Czyżby tak mało w rzeczywistości go znałem? A może tę odmianę także należało zawdzięczać Jafgarowi?
Obcy poprowadził nas dalej. Po koronę, jak powiedział z ironicznym uśmiechem. Szedł wyraźnie rozluźniony, zadowolony i mówił, mówił bez przerwy. Opowiadał dziwne rzeczy i używał słów, których znaczenia nie znaliśmy. Nie rozumiałem większości, było to zbyt niezwykłe i, szczerze mówiąc, byłem wtedy pewien, że łgał. Pojąłem tylko tyle:
Kiedyś, dawno temu była wielka wojna, daleko wśród gwiazd. Najeźdźcy mieli przewagę i powoli rozbijali opór obrońców. W końcu zaledwie garstka pozostałych ukryła się gdzieś, gdzie wrogowie nie mogli ich znaleźć, choć rozesłali najlepszych szpiegów. Tam pracowali nad czymś, co miało zniszczyć najeźdźców. Jednakże tamci w końcu odkryli ich kryjówkę i zrównali ją z ziemią. Niewielu udało się zbiec, ale planów tajemniczej broni nie odnaleziono. W ostatniej chwili zostały one bowiem umieszczone w wielkim okręcie, który, umykając pogoni, gnał między gwiazdami, aż w końcu uszkodzony rozbił się na wyspie na pewnym świecie. Prawie cała załoga zginęła. Ocalało tylko kilkoro członków. Mieszkańcom wyspy, którzy z miejsca uznali ich za bogów, przekazali, aby strzegli okrętu przed splądrowaniem i nauczyli ich paru magicznych sztuczek. Dla ochrony pozostawili także potężną strażniczkę i zakazali naruszania jej spokoju. Potem wydostali z okrętu mniejszą łódź i z powrotem ruszyli w gwiazdy, aby szukać swoich rozproszonych kamratów.
Długo tak podróżowali. Mijały tygodnie, podczas gdy tam, gdzie była łódź, mijały lata. Nie udało się im jednak dotrzeć bezpiecznie do przyjaciół, bo najeźdźcy odnaleźli ich pierwsi i pojmali. Zanim jednak wrogowie weszli na ich pokład, tamci zdążyli zniszczyć wszystko, co w jakiś sposób mogło ułatwić zdobycie planów. Torturami zmuszono ich do przyznania, gdzie znajdował się okręt. Jednakże gdy najeźdźcy, pewni swego, odnaleźli go i zbliżyli się, zostali ostrzeżeni, że w razie próby abordażu okręt ulegnie samozniszczeniu, a plany wraz z nim. Nie było wyjścia, bo tamci zdążyli zniszczyć magiczne liczby, które powiedziałyby okrętowi, że nadchodzą przyjaciele. Dlatego ktoś musiał pójść po plany zwykłą drogą. Wybrali jednego z jeńców.
Oczywiście wiedziałem o czym mówił przybysz, a i Uwe, chłonący każde słowo z otwartą gębą, też chyba się domyślał. On uwierzył, ale ja próbowałem powiedzieć sobie, że to nieprawda, że to produkt chorego umysłu. Myślący okręt, płynący wśród gwiazd? Co za brednia. I chociaż słyszałem o starych księgach mędrców z miasta Nalem-Sy, które wspominały o „wojownikach przybyłych z gwiazd na ognistych rydwanach”, ciągle nie chciałem, nie mogłem uwierzyć. Pomimo tego, że, nie znajdując odpowiedników w naszej mowie, Jafgar rzucał słowami, które nie mogły pochodzić z żadnego znanego mi języka. Nawet wtedy, gdy stanęliśmy w wielkiej komnacie, wypełnionej ogromną liczbą nieznanych, fantastycznych przedmiotów. Wówczas nawet, gdy na fotelach godnych królów zobaczyliśmy zmurszałe i powykręcane szkielety w kiedyś błyszczących, teraz pokrytych wiekowym kurzem dziwacznych ubraniach. Uwierzyłem dopiero, gdy zobaczyłem Imib Nan, legendarną koronę władzy, przedmiot pożądania wszystkich władców tego świata, którą przybysz wyciągnął z najbardziej przemyślnego schowka, jaki dotąd widziałem (nawet zapadnie kapłanów Oyten nie mogły się z nim równać w stopniu komplikacji). Korona była prosta w kształtach, nieozdobna w drogie kamienie, lecz pomimo tego piękna, cudownie równo uformowana z czarnego jak noc kryształu, który opalizował zachwycająco we wszystkich kolorach tęczy.
Jafgar poganiał nas mówiąc, że nie mamy wiele czasu. Zaczęliśmy więc zbierać i zrywać ze ścian wszystko, co tylko przedstawiało jakąś wartość, dziwaczne artefakty i przedmioty. On sam gdzieś zniknął, ale po chwili przybiegł krzycząc, że musimy natychmiast uciekać, bo świątynia przekazała mu, że wkrótce ulegnie samozniszczeniu. W oczach miał przebiegłość, zapytałem go więc wprost, dlaczego nie powie jej kim jest naprawdę, a wtedy nic się nie stanie. Na to odparł opryskliwie, że gdybym uważnie go słuchał wiedziałbym, że on już stracił wszelką nad nią kontrolę.
Podążyliśmy z powrotem, pół biegnąc, pół idąc, obciążeni workami z łupem. Kiedy wyskoczyliśmy na zewnątrz, Nilfor i reszta zerwali się z trawy i powitali nas radosnymi porykiwaniami. Śmiali się, wykrzykiwali jeden przez drugiego, że nic nie zmoże Tardeyczyka i niedużo brakowało, żeby nas wycałowali. Najbardziej cieszył się Nilfor. Widziałem niewysłowioną wdzięczność w jego oczach, gdy na mnie spojrzał.
Nie było czasu do stracenia. Czaty wypatrzyły silny oddział tubylców po przeciwnej stronie krateru. Wszyscy chcieli się bić, ale kiedy dowiedzieli się o niebezpieczeństwie grożącym nam od świątyni, bez zwłoki ruszyliśmy w drogę powrotną. Kapłanki nigdzie nie mogłem dostrzec. Nie musiałem jednak nawet pytać, by wiedzieć, co jej się przytrafiło.
Kiedy wspinaliśmy się z powrotem na szczyt krateru dobiegło nas wściekłe wycie od strony świątyni. Zauważono nas.
Szczerze mówiąc spodziewałem się, że naszych okrętów nie będzie; że demony zabiły straż, rozniosły je na strzępy lub uprowadziły. Bogowie, jakaż to była ulga ponownie widzieć ich dzioby, dostojnie kołyszące się na falach. W pośpiechu odbiliśmy od brzegu, wiosłowaliśmy jak szaleni. Gdy tubylcy wypadli na plażę, byliśmy już daleko.
Kiedy zbliżył się wieczór i Glennen Yryath była już tylko grubszą linią na horyzoncie, w nasze żagle uderzył dobry, mocny północno-wschodni wiatr. Nilfor podszedł do Jafgara, a tamten spojrzał na niego z uśmiechem.
– Gdzie jest korona? – warknął wódz.
– W bezpiecznym miejscu.
– Założę się, że znam bardziej bezpieczne miejsce dla niej.
Uśmiech przybladł, obcy cofnął się o krok.
– Zapomniałeś o umowie, Nilforze? – krzyknął w końcu i roześmiał się, jakby tamten powiedział jakiś dobry żart.
– Jakiej umowie?
Spojrzałem Nilforowi w twarz i poczułem jak przewróciły mi się wnętrzności. Jego oczy były oczami szaleńca. Jafgar jeszcze się uśmiechał, zdawał się być gdzie indziej i nie rozumieć powagi sytuacji. Czyżby był aż tak głupi, by myśleć, że zadowolimy się jakimiś drobiazgami i szlachetnie pozwolimy mu zatrzymać koronę? Sadziłem, że jego los był przesądzony. Więcej, byłem tego pewien i w głębi serca czułem zimną satysfakcję.
Wielki Kalfarze, który siedzisz tam, na mroźnej górze Bahoor i widzisz wszystko, dlaczego pozwoliłeś, bym tak się pomylił? Jak mogłem nie odgadnąć, że ten, który zdradził strażników swych skarbów, zdolny jest do wszystkiego?
Stało się to za szybko, aby ktoś mógł zareagować. Nilfor błyskawicznie skoczył do przodu i zamachnął się toporem. W połowie skoku jego głowa nagle zakolebała się, czerwona wstęga prześliznęła się po szyi. Wśród smrodu palonej skóry i mięsa ciało wodza piratów bezwładnie zwaliło się na pokład, głowa upadła obok. Jafgar, ściskając w dłoniach czarny przedmiot, cofał się w kierunku dziobu. Teraz jego twarz z kolei była maską szaleńca.
– Wasz wódz dał mi swoje słowo – krzyknął, rozedrganym wzrokiem prześlizgując się kolejno po wszystkich twarzach – że dotrzyma umowy, którą przed chwilą złamał. Postąpił haniebnie, niezgodnie z zasadami dzielnych wojowników z Tamayi. Nie chciałem jego śmierci, ale będę bronił swoich praw w każdych okolicznościach.
Szykowałem się na atak, skok do przodu. Zewsząd słyszałem głosy wiercące mi w głowie: „Za późno, trzeba było go zabić wcześniej. Za późno…” Czułem jak wpadam w szał, jak krew gotuje się i kipi nienawiścią. Nie zdążyłem.
Wszyscy dobrze słyszeliśmy ciężki świst. Słyszał go też przybysz, ale nie zdążył zrobić ruchu, nim strzała wbiła mu się między łopatki. Charcząc runął na pokład. Łucznik, Hanger z „Miecza Fal”, machał ręką i coś krzyczał. Inni też krzyczeli. Pamiętam, że wolno jak we śnie pochyliłem się nad trupem. Potem rozpętało się piekło.
Ocean ognia i dymu podniósł się, ogarnął całą Glennen Yryath. Straszliwy ryk rozrywanej ziemi dotarł do nas po chwili, prawie rozerwał nam uszy. Łodziami targnęło, rzuciło jak łupinami o wodę, która zrobiła się twardsza od stali. Olbrzymie fale runęły na nas jak lawina, miażdżąc, dusząc i łamiąc. Ktoś krzyknął rozpaczliwie, zmywany z pokładu. Potem nadleciały skały, deszcz rozpalonych ogniem kamieni, które z sykiem ginęły we wzburzonych odmętach. Znowu krzyki, trzask pękającego drewna.
Pośród tego obłędu jako chyba jedyny dostrzegłem jak wielki latający okręt zawisł nad naszą łodzią. Niewidzialna siła wciągnęła ciało Jafgara do środka przez mały otwór w dnie i bez dźwięku odleciała, niepomna piekła szalejącego wokół.
Kiedy wszystko ucichło, okazało się, że jeden z okrętów został kompletnie zniszczony i utonęło dwunastu piratów. Natychmiast, zgodnie ze zwyczajem, ogłoszono nowego wodza. Jednogłośnie został nim Uwe. Kiedy tylko znalazł się na „Mokrym Toporze”, opowiedziałem mu wszystko. Nareszcie mogłem to przecież zrobić. Patrzyłem z satysfakcją na jego pobladłą nagle twarz, kiedy dowiedział się, że człowiek, którego nienawidził, którego władzy pragnął, był jego ojcem.
Tak, to on wypalił ci te znaki niewolnicze podczas oblężenia waszego grodu; znaki na lewym ramieniu, które nosisz od kiedy byłeś małym chłopcem. Bo gdyby wrogowie domyślili się, kim byłeś, podcięliby ci gardło i rzucili psom na pożarcie. Nie widzieliście się wiele lat. Nie poznałeś go, ale on cię rozpoznał od razu, bo nosisz taki sam medalion ze złamanym rogiem jak i on. Dlaczego nigdy ci go nie pokazał, nigdy nie powiedział? Bo się wstydził. Wstydził tej hańby, której musiałeś doświadczyć, aby żyć. Uciekł z niewoli, ale nie pragnął zemsty; chciał jedynie znowu cię ujrzeć. Ale w tobie była tylko nienawiść. Chciałeś stanąć na czele jego piratów i mścić się, mścić. On się bał tej twojej palącej nienawiści. Był pewien, że zwróciłaby się przeciwko niemu, jeśliby ci powiedział. Chciał ci wynagrodzić to, przez co musiałeś przejść. Dla ciebie właśnie pragnął Imib Nan, korony władzy, która okazała się tylko złudzeniem.
Ciało Nilfora, cudem ocalałe od burzy, zwróciliśmy morzu tego wieczora. Uwe uklęknął przy nim i ucałował jego dłoń, a kiedy zniknął w głębinie, pierwszy uderzył mieczem o tarczę. Widziałem jego wilgotne oczy i czując w gardle ucisk wiedziałem już, że chociaż niedawno niemal pogardzałem nim, teraz skoczyłbym za nim w ogień. Dołączyłem się, z całej siły bijąc toporem o tarczę, a za nami poszli wszyscy i tak długo, długo niósł się wśród morskiej ciszy łoskot stali – ostatnia pieśń dla poległego Tardeyczyka.
Podróż powrotna zabrała nam bardzo dużo czasu, z powodu połamanych masztów i większości wioseł, lecz w końcu, wycieńczeni głodem i pragnieniem, ujrzeliśmy brzegi naszej matki-ziemi i z naszych gardeł popłynęły niekończące się okrzyki radości.
Od tego czasu wiele razy myślałem o tamtych wydarzeniach. Byłem spokojny, że plany tajemniczej broni nie dostały się w ręce najeźdźców z gwiazd – przecież sam kierowałem czarny przedmiot na Imib Nan i widziałem, jak topi się pod czerwoną wstęgą. Wtedy myślałem, że robiłem to z nienawiści, ale teraz wiem, że to nie tak. Nie, to nie pomyłka, bo nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego.
Podczas plądrowania świątyni Jafgar powiedział mi dlaczego musiał i wręcz chciał oddać najeźdźcom plany. Dlatego, że oni mieli jego kobietę i gdyby tego nie uczynił, czekała ją pewna i straszna śmierć.
Nie udało ci się, ona pewnie wkrótce poszła twoim śladem, lecz nie przeklinaj mnie, Jafgarze, czy jak naprawdę brzmiało twoje imię. Z pewnością bowiem umierała szczęśliwa wiedząc, że nie zdradziłeś ich sprawy, że miała co do ciebie rację. Twoi towarzysze pewnie teraz walczą i giną z twoim imieniem na ustach. Dzięki mnie jesteś bohaterem. Będziesz żył w legendach. Na zawsze.
powrót do indeksunastępna strona

43
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.