Gdy przebijał się przez ulice, dostrzegł pierwsze oznaki rozpowszechniającego się chaosu. Kilkanaście wypadków na przestrzeni dwóch dzielnic sprawiło, że trasa, którą zwykle pokonywał w niecałe piętnaście minut, przeciągnęła się w godzinny maraton. Kilka razy przed szybą jego wozu przepływał barwny korowód złoto-czerwonych skrzydeł.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Pojawiły się nagle, jak monsunowy deszcz. Piękne, falujące. Obsiadły bloki osiedli, wtulając się w balkony, zaglądając ciekawie w okna, czasem prześlizgując się przez uchylone szyby do mieszkań. Ludzie byli zachwyceni. Wbiegali w maleńkie ciałka, podrywając do lotu tysiące stworzeń. Tańczyli w migoczących skrzydełkach. Łapali je w dłonie, zanosili dzieciom do domów. Zamykali po kilka w małych słoiczkach i patrzyli, jak owady tłuką się o ich ścianki. Bartosz Rawski, zafascynowany chmurą motyli na błękitnym niebie, wyjrzał przez okno swojej kliniki. Uśmiechnął się, zachwycony różnobarwnym zjawiskiem płynącym jak fala przypływu na wschód miasta. Potem odwrócił spojrzenie i podszedł do stołu, na którym leżał duży rottweiler. Pogłaskał psa po łbie. – Proszę go przytrzymać za obrożę – polecił potężnemu mężczyźnie ubranemu w dres Adidasa. Łysy zacisnął wielkie dłonie, unieruchamiając zwierzę. Bartosz przygotował szczepionkę i złapał psa za skórę na karku. Wbił igłę, wolno wpuścił zawartość strzykawki. – Roki, spokój! – rozkazał dresiarz, gdy pies szarpnął się konwulsyjnie z wściekłym bulgotem. Wielkie szczęki kłapnęły niebezpiecznie blisko dłoni weterynarza. Ten błyskawicznie puścił strzykawkę, złapał psa mocniej za kark i przydusił potężny łeb do blatu. – Miał pan go trzymać! – syknął. – Wyrwał się – mruknął mężczyzna. Bartosz zmrużył oczy, tłumiąc gniew. Wyrwał się! Cholera! To bydlę niemal odgryzło mu palce! Jaki kretyn przychodzi do weterynarza z psem bez kagańca? – Niech pan go jeszcze przytrzyma przez chwilę – westchnął. – Tylko teraz mocniej. Nie chcę, żeby złamał igłę. – Jasne, doktorku. Kolejny zastrzyk. Tym razem obyło się bez walki. Właściciel zdołał zapanować nad psem. – Dobrze – mruknął lekarz bardziej do siebie, niż do swojego pacjenta. Wyrzucił zużyte ampułki i strzykawki. Wpisał stosowne zaświadczenie do książeczki psa, wstawił pieczątkę. Następnie oddał dowód właścicielowi i pogłaskał Rokiego. – Dziękuję. – Ja też, do widzenia – dresiarz i jego pies wyszli z gabinetu. Bartosz zaklął cicho. Zerknął na zegarek. Dobra, czas wracać. Kilka minut później jechał swoim seatem do domu, słuchając ulubionej stacji radiowej. Gdy przejeżdżał na zielonym świetle kolejne skrzyżowanie, dostrzegł trzy rozbite samochody, a przy nich policyjne radiowozy i dwie karetki pogotowia. Dziennikarz z radia, jak na zamówienie, wyjaśnił, co się stało. Bartosz słuchał. Motyle. Chmura tych stworzeń, przelatując tą samą drogą, którą on teraz podążał, zaszumiała nad miastem jak złoto-czerwono-żółty deszcz. Zafascynowani ludzie wpatrywali się w niezwykłe zjawisko. Ktoś nie zauważył czerwonego światła. Nie zdążył wyhamować. Dwie ofiary śmiertelne. Troje osób w stanie ciężkim przewieziono do szpitala. Mężczyzna pokręcił głową. Sięgnął po papierosa, podpalił go i zaciągnął się dymem. Nieznacznie uchylił okno, wypuszczając smugę szarej mgły. Niecałe pół godziny później dojechał na swoje osiedle. Gdy wysiadał z wozu, usłyszał śpiewny szum. Zaskoczony, a zarazem zauroczony tym dźwiękiem, uniósł głowę. Zamarł. Jego osiedle jeszcze nigdy nie było tak piękne. Na nagrzanych jesiennym słońcem blokach zakwitły kwiaty żywych istnień. Miliardy owadów przylgnęły do murów, wtulając się w nierówności ścian. Zalśniły niezwykłymi kolorami. Wolnymi ruchami skrzydełek chłodziły rozgrzane ciałka zmęczone lotem, udręczone palącymi promieniami słońca. Uśmiechnął się, patrząc jak jakieś dzieciaki podbiegają do jednej ze ścian, rzucając patykami w tęczową, żywą elewację. Wzór drgnął spazmatycznie, oderwał się od chłodu, zawirował, poderwał w górę, zatańczył jak natchniona baletnica i osiadł na dawnym miejscu. Dzieci roześmiały się zauroczone tym pokazem piękna. Bartosz pokręcił z podziwem głową. Zabrał radio i poszedł do domu, zerkając przelotnie na plakat cyrkowy przyczepiony taśmą klejącą do drzwi klatki schodowej. Kilka godzin później rozdzwoniła się jego komórka. Odebrał telefon, niechętnie odrywając spojrzenie od wiadomości telewizyjnych. Chmura motyli była dziś chyba głównym tematem. Prócz wypadków jakie wydarzyły się na mieście przez nieuwagę ludzi zapatrzonych w to niezwykłe zjawisko. – Słucham… Rozmówca po drugiej stronie przedstawił się jako opiekun koni w cyrku Aventtiro. Prosił o pomoc. Bartosz próbował tłumaczyć, że konie to nie jego działka, ale tamten nalegał. Mruczał coś o występach, o podwójnej stawce za wizytę… Lekarz próbował się wykręcić, ale jakoś mu to nie szło. Przecież został weterynarzem, bo lubił zwierzęta, więc jeśli się już zdecydował, musiał ponieść konsekwencje swojego wyboru. Kilkanaście minut później jechał pod podany adres. Cyrk znajdował się na wielkim placu przy skrzyżowaniu ulic Wąskiej i Rawickiej. Ogromny namiot był już rozstawiony, a kilka uwiązanych przy palikach koni pasło się w wysokiej trawie. Bartosz zaparkował samochód i zagłębił się pomiędzy wozy cyrkowców. Po kilku minutach błądzenia ktoś go zaczepił i skierował w odpowiednie miejsce. – Dziękuję, że pan przyjechał, doktorze – wysoki, młody mężczyzna uścisnął mocno jego dłoń. – Nazywam się Adam Cieślak. Jestem opiekunem koni. Dzwoniłem, bo mam kłopot z Aberradem. Chyba się przeżarł albo co. – Przeżarł? – zdumiał się weterynarz. Nigdy nie słyszał, żeby jakiś koń za dużo zjadł. – Zobaczmy go… – zerknął na inne zwierzęta na łące. Jeden z wałachów wszedł głębiej w wysoką trawę i nagle wokół niego zaszumiały maleńkie skrzydełka. Miliardy owadów zerwały się do lotu, błysnęły kolorami tęczy, zawirowały. Konie zarżały przerażone. Zaczęły się szarpać na postronkach, jakby chciały uciec, a po paru sekundach mężczyźni już nic nie widzieli. Barwny korowód motyli przesłonił im zwierzęta, odgradzając falującą tarczą. – Piękne, prawda? – zachwycił się Adam. Weterynarz zmarszczył nieznacznie brwi. – Konie się ich boją – mruknął pod nosem, a potem dodał głośniej. – Może warto przenieść zwierzęta do boksów. Nie ma co narażać ich na stres. Opiekun machnął lekceważąco dłonią. – One tak się zrywają co pół godziny, a trawa jest tu doskonała. Nie, nic im nie będzie. Bartosz, nie do końca przekonany, poczuł ukłucie niepokoju. Kilka chwil później obaj mężczyźni weszli do zacienionej zagrody, w której stało jedno zwierzę. Koń zarżał, zatańczył, zabębnił kopytami po stalowej podłodze. Poślizgnął się, niemal upadł. W ostatniej sekundzie odzyskał równowagę. Weterynarz pokręcił głową. – Straszny z niego narwaniec – ocenił. – Gdzie tam! – zaoponował przewodnik. – To najspokojniejsze bydlę pod słońcem. Dopiero teraz zrobił się z niego taki szajbus! – Przeżarł się, mówi pan? – lekarz odblokował drzwi i wsunął się do boksu. Zbliżył się do konia, pogłaskał sierść, kształtny łeb. Potem złapał go za pysk, odsunął wargi i dokładnie obejrzał zęby. – Sierść ma mokrą. – Chory jest? – Niespokojny. Zdenerwowany – mruczał do siebie Bartosz. – Długo macie tego konia? – Trzy lata – odparł Cieślak, patrząc jak weterynarz wolno sunie dłonią po boku konia, klepie zad i przemyka palcami w stronę uda. Nagle zatrzymał rękę. Przez chwilę gładził jedno miejsce, potem nacisnął palcami. Zwierzę oszalało. Zerwało się, stanęło na tylnych nogach. Zaraz potem kopyta huknęły o stal. Koń zwinął się, rzucając się na mężczyznę całym swoim ciężarem. Bartosz ledwo zdążył uskoczyć. Uderzył plecami o ścianę boksu, chyba cudem uniknął kłapiących, żółtych zębisk. Wałach tańczył, wierzgał, rzucał się na boki z przeraźliwym rżeniem. Weterynarz w ostatniej chwili zdołał się wydostać z pomieszczenia. Wraz z opiekunem z hukiem zamknęli drzwi. Niemal w tej samej chwili koń wyrżnął w nie tylnymi kopytami. Obaj mężczyźni odczuli impet tego uderzenia. – Kurwa! – jęknął cyrkowiec. – Coś pan mu zrobił?! – Coś ma na udzie. Pod skórą – powiedział wolno pobladły lekarz, drżącymi dłońmi podpalając papierosa. Zaciągnął się dymem. – Pewnie jakaś zadra, bo to miękkie, kawałek nasączonego krwią drewna, czy coś. Trzeba będzie wyjąć, jak się trochę uspokoi. – Jak się uspokoi – przytaknął cyrkowiec, z niepokojem patrząc na szalejące zwierzę. Pół godziny później koń stał przywiązany za nogi do krat tak, by nie mógł nawet drgnąć. Łeb, z kantarem zaczepionym o słup, miał skierowany ku drzwiom. Weterynarz założył rękawiczki, wszedł do boksu. Powoli, ostrożnie, żeby dodatkowo nie stresować zdenerwowanego pacjenta. Pogłaskał go po wilgotnej sierści, potem zbliżył się ku zadniej nodze. Delikatnie wymacał miejsce, które wcześniej wywołało tak gwałtowną reakcję, przyłożył dłoń i w odległości dwóch palców, zrobił zastrzyk znieczulający. Koń zarżał niespokojnie, szarpnął się, zadrżał, ale nie miał możliwości ruchu. Bartosz odłożył strzykawkę na tackę podaną przez opiekuna i zdjął z niej skalpel. Łagodnie pogłaskał zmęczone stworzenie, przeszedł ku zadowi. Najostrożniej, jak potrafił, naciął skórę na długości czterech centymetrów. W tej samej chwili drgnął jak uderzony, bo sierść zwinęła się niczym stary pergamin, rozchylając z dziwnym, szeleszczącym odgłosem, rozrywając na dwa długie pasy wzdłuż ciała. Pod nimi zalśniło śluzem coś jasnego, pulsującego i żywego. Lekarz zmarszczył brwi, zbliżając ku temu twarz. Robaki. Małe, może centymetrowe, żółto-białe larwy wiły się gwałtownie w ciele konia. Drgały, pulsowały. Uciekając od światła, wpychały się głębiej pod naskórek, wgryzały w mięśnie. Koń zadrżał, jęknął. Bartosz patrzył na pasożyty jak zauroczony. Nigdy w życiu nie widział czegoś takiego! Delikatnie pociągnął nacięcie w dół. Skóra znów rozchyliła się z gwałtownym szmerem, jakby cała wyschła. Mężczyzna zaklął. Były wszędzie. Na całej długości uda, a podejrzewał, że sięgały głębiej, możliwe, że opanowały cały organizm. Co to było? Przygryzł wargę zastanawiając się, co z tym zrobić. Środek na pasożyty powinien pomóc, ale czemu skóra konia tak na nie reagowała? Zupełnie jakby larwy pozbawiały ją środków odżywczych, płynów, krwi, wody. Wysuszały od środka, pozostawiając szeleszczącą powłokę. Cienką, napiętą jak bęben. Suchą jak skóra zakonserwowanej mumii. Patrzył, jak gwałtownymi spazmami wgryzały się w ciało, docierając głębiej, przebijając przez kolejne warstwy tkanek. – Próbówkę… – głos mu zamarł z wrażenia. Odchrząknął. – Poproszę próbówkę z mojej torby – powtórzył głośniej. – Wezmę kilka tych stworzeń do analizy. Parę minut później założył opatrunek, dał zwierzęciu środek uspokajający i przeciwbólowy oraz pierwszą działkę lekarstwa na pasożyty. Pozostałe trzy porcje zostawił wraz z konkretnymi wytycznymi dotyczącymi dawkowania. – Wrócę jutro – powiedział do pracownika cyrku. – Mój znajomy jest entomologiem, pokażę mu te larwy, może dowiem się, jak je wykończyć. – A to, co pan dał Aberradowi? Nie pomoże? Bartosz niepewnie potrząsnął głową. – Nigdy nie widziałem takich pasożytów. Zwykle mamy do czynienia z organizmami umiejscowionymi w przewodzie pokarmowym, a te tutaj wgryzają się w ciało. To nie są zwykłe robaki. Myślę, że jeszcze się zmienią, przypominają jakieś stadium larwalne, ale nie mam pojęcia, jakiego owada. Dobra, jutro będę wiedział więcej. Pożegnał się z mężczyzną i wsiadł do samochodu. Od razu zadzwonił do Rafała Malczewskiego, mając nadzieję, że biolog znajdzie dla niego pół godziny i obejrzy niezwykłe znalezisko. – Hmm… – wysoki, chudy mężczyzna oderwał się od mikroskopu. Przetarł oczy i spojrzał na siedzącego w fotelu weterynarza. – To było w koniu? – upewnił się. – Tak – Bartosz upił łyk piwa z puszki. – Wiesz, co to jest? Entomolog wolno podrapał się po łysiejącej czaszce. – Powiem tak, gdyby przyniósł mi to ktoś inny, pomyślałbym, że to głupi żart. Ale ty się nie znasz na owadach, więc nie miałbyś skąd wytrzasnąć takich okazów. Chyba, że są prawdziwe. A jeśli tak, to mamy do czynienia z nieznanym gatunkiem. Przynajmniej ja go nie znam. A myślałem, że jestem ekspertem w dziedzinie owadów europejskich. – Jesteś – uśmiechnął się weterynarz. – Wiesz, skąd mogły się wziąć? – One są podobne do larw motyli z gatunku idaea muricata, ale takich nigdy nie widziałem. Może to jakaś nowa odmiana, mutacja. – Nigdy nie słyszałem o motylach, które rozwijają się w nosicielu, jak typowe pasożyty. Osy, tak. Ale motyle? Pewny jesteś? – Nie. – Aha – skrzywił się lekko – A wiesz chociaż, jak je wykończyć zanim zeżrą tego konia? – Co podałeś? Bartosz wymienił nazwę lekarstwa, a Rafał skinął głową. – Powinno pomóc… – Ale? – Ale nie znam tych owadów, nie wiem, jak na nie zadziała ten środek i czy w ogóle zadziała. – Świetnie – mruknął zniesmaczony Bartosz. – Masz jakiś pomysł? Cokolwiek, co mogłoby pomóc je wykończyć? – Larwy są bardzo podobne, ale dopóki się nie przepoczwarzą nie powiem ci, co to za gatunek. Nie jestem magikiem, tylko naukowcem. – Jasne. Rozumiem – Bartosz podniósł się z fotela, odstawił pustą puszkę na stół. – Dzięki. Jak będziesz coś wiedział, daj znać. – Oczywiście. Rafał odprowadził przyjaciela do drzwi. Patrzył, jak tamten zakłada buty, naciąga marynarkę i przez chwilę gmera w kieszeniach w poszukiwaniu kluczyków od auta. – Gdzie jest ten cyrk? – Hmm, jakieś skrzyżowanie na Wakracie – wymamrotał weterynarz, grzebiąc w wewnętrznej kieszeni. – Gdzie ja wsadziłem te… – Widziałeś tam jakieś inne owady? Muchy, pszczoły, może osy? – Motyle – jego palce natrafiły na chłodny metal i kawałek plastiku od centralnego zamka. – Te, o których gadają cały dzień w wiadomościach. – Motyle… Najprawdopodobniej jakiś podgatunek… Hmm… Widziałem je dziś, ale nie mam ani jednego. Jak tam będziesz, złap mi kilka, dobrze? – Taaa. Jadę jutro do tego konia… |