powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Leżeli pokotem na ziemi trzymając się za głowy, krzyczeli, jęczeli, błagali zmiłowania. Bardziej przytomni łapali spłoszone konie, zbierali porozrzucane wszędzie bagaże.
– Nigdy więcej – Lancelot siedział na trawie drżąc jak w febrze – Nigdy, kurde, więcej.
Tristan pomagał Ryszardowi stanąć na nogi.
– Jak tam? – zapytał książę.
– Byłem z Izoldą – odparł Tristan – W setkach miejsc i setkach czasów.
– Pieprzony szczęściarz! – mruczał Ryszard ocierając pot z czoła – ja znowu przeżywałem własną śmierć.

Droga wiła się między niskimi, łagodnymi wzgórzami porośniętymi krzakami, trawą i wrzosem. Wiodła prosto na północ.
– Wciąga nas w pułapkę najgorszą ze wszystkich – mówił książę do towarzyszy – I nic nie mogę na to poradzić.
– Nie martw się, mój panie – powiedział Tristan – Tym razem mam dobre przeczucie.
Wędrowali przez magiczną krainę, oniemiali obserwowali okolicę, pojawiające się i znikające miasta, zamki, pola i lasy; widzieli wielkie bitwy i małe potyczki, turnieje i pojedynki, zwycięstwa i samobójcze szturmy, dymy pożarów złupionych grodów. Widzieli gryfy i jednorożce, bajeczne smoki mieniące się wszystkimi kolorami. Patrzyli na zmagania bogów, wojnę gigantów, krwawe boje krasnoludów i elfów. Rozwijające się sztandary ze znanymi i nieznanymi godłami, długie, niekończące się kolumny wojsk, oblężenia, tryumfy i klęski. Pożary niszczące metropolie ciągnące się po horyzont, epidemie, powodzie i huragany. Śnieżyce, gradobicia, susze i wyniszczające upały. Tworzenie i upadek królestw, wielkie migracje, wędrówki ludów, karczowanie lasów i zasiewanie pól. Budowę dumnych miast otoczonych wysokim murem, wyniosłych katedr, reprezentacyjnych ratuszy, i ich rozpad w gruzy i pył.
– To wszystko może się zdarzyć – powiedział Henryk – I od nas, a także od wielu innych zależy, czy naprawdę będzie i w jakim kształcie. Wszyscy możemy wybierać.
– Iluzje Merlina! – Godfryd był nieprzejednany – Nie możemy wybierać. Musimy iść nie myśląc o tym, co widzimy.
– To są iluzje – wtrącił się Ryszard – Ale kiedyś każdy z nas będzie mógł wybrać. Swój własny, najlepszy świat.

Rozdzwoniły się alarmy bojowego kombinezonu. Wszystko przeraźliwie wyło i oślepiająco błyskało na czerwono. Zadarł głowę do góry oczekując lądującego desantu z kosmosu, ale niebo było czyste. Wyregulował optykę hełmu i rozejrzał się po okolicy. Nadchodzili. Cała pieprzona armia.
I tak kiedyś to musiało się skończyć – myślał, obserwując pojawiające się na wyświetlaczu sylwetki odległych jeszcze wrogów, ludzi i dziwne monstra, potwory z najgłębszych otchłani piekieł. Mam coś dla was, coś naprawdę specjalnego. Trzymałem to na wyjątkową okazję, a teraz właśnie jest wyjątkowa okazja.
Wywalił na ziemię zwykłe magazynki, opróżnił komory granatnika i zaczął ładować pociski oznaczone czerwoną plamką, te, o których w pozostawionym w skrytce liście smok pisał, żeby nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie używać ich w normalnych warunkach, bo przeznaczone są – tego fragmentu listu zwyczajnie nie chciał zrozumieć – do walki w przestrzeni kosmicznej i na planetach nie posiadających atmosfery zawierającej tlen, azot lub wodór i tylko pod warunkiem korzystania z osłony siłowej klasy szóstej lub wyższej. Na nic ostrzeżenia, smoku – myślał Tristan przeładowując karabin – Nadszedł mój czas.
Drużyna spoglądała z przerażeniem na gęstniejące w oddali chmary wrogów. Na oko byli nie więcej niż trzy mile od nich, głupie pół godziny marszu. Ryszard gorączkowo naradzał się z Markiem i Henrykiem, Uryna i czarodzieje nucili zaklęcia. Tristan zeskoczył z konia, pogrzebał jeszcze chwilę przy skafandrze i hełmie, wzniósł broń. Henryk wskazał go palcem i powiedział coś do księcia. Nagle zrobiło się cicho.

– Powinni właśnie dochodzić – rzekł łamiącym się głosem Merlin, wycierając spocone dłonie w nogawki spodni – Za moment się zacznie. Cholera, powinienem cię posłuchać i umieścić tam parę kamer, a nuż by działały. Chociaż parę pikseli!
– Spróbuj otworzyć okno przez teleport – zasugerował Graal.
Czarownik skoncentrował się, wzniósł ręce, wypowiadał niezrozumiałe słowa, obserwując lustrzaną powierzchnię na ścianie. Jego odbicie zmętniało, rozmazało, pojawiły się niewyraźne kształty, jakieś sylwetki, kontury, ale nic więcej. Po chwili i to zniknęło na dobre. Zwierciadło pokazywało tylko spoconego i czerwonego z wysiłku Merlina.
– Nic z tego – powiedział z trudem – Pole jest zbyt silne. Musimy czekać.

– No to robimy Dzień Sądu, pieprzony Ragnarook!!! – wykrzyczał Tristan. Objął wzrokiem Drużynę i przestrzeń za nią. Kilkaset jardów za nimi dostrzegł skupisko dość sporych głazów.
– Cofnąć się za tamte skałki i ryje płasko przy ziemi! No już!
Nauczeni doświadczeniem nie protestowali, bez zastanowienia pobiegli co sił w nogach, skryli za głazami, przywarli, zatapiając pyski w rozmiękłej glinie. Jeden Ryszard nie ruszył się z miejsca.
– Jakieś specjalne zaproszenie, książę? – zapytał go Tristan – Ruszaj! A kiedy już przejdą po mnie, zaczekajcie tam na nich, pamiętaj! Ani kroku do przodu, tu będzie dla was za gorąco.
Ryszard wzruszył ramionami, odwrócił się i dołączył do pozostałych. Tristan ruszył ostro do przodu, a moduł automatycznego namierzania celu w karabinie radośnie gwizdał. Nie wiem, której klasy jest to całe pole siłowe w moim pieprzonym skafandrze, ale pewnie dużo mniej niż szóstej. A te głupie sukinsyny nie mają nic prócz zbroi. Oddalić się od nich choć dwie mile. Półtorej. Dać im chociaż cień szansy. Biegł, nie zwalniając. Potwory były tuż, tuż, widział obrzydliwe pyski, macki, kleszcze i przylgi, dostrzegał wśród masy zwierzęcych cielsk ciemnoskórych, wytatuowanych wojowników z najdziwniejszą bronią, zrywających się do ataku. Dalej nie da rady. Pstryknął bezpiecznik. Już.
Bum. Bum. Bum. To zagłuszający wszystko wokół granatnik, wyrzucający ogromne, prawie trzycalowe pociski; rytmiczny dźwięk wielkokalibrowego karabinu maszynowego, wystrzał trzy razy na sekundę; szybkostrzelne dwunastomilimetrowe działko, gwizd tysięcy mikroigieł chmurami przecinających powietrze. Błyski plazmy, czerwone promienie lasera. I przeciągły terkot półcalowych pocisków w stalowych płaszczach z rozpylacza.
Zagrzmiało, zatrzęsła się ziemia, gejzery krwistego ognia rozświetliły las; gdyby nie automatyczne filtry w osłonie hełmu, oślepłby na dobre. A potem przyszła piekielna fala uderzeniowa, która niemal urwała mu głowę. Przygięło go do ziemi, ukląkł na jedno kolano, by nie dać się zmieść i ponownie nacisnął spust.
Potwory wyły, bezsilne wobec nawały ognia, nie mogły przedrzeć się przez eksplodującą zaporę. Liście w ułamku sekundy zwęglały się na popiół, wrzące soki rozsadzały pnie drzew, czarne kłęby dymu pędziły we wszystkich kierunkach. Optyka hełmu przeszła na rejestrację biorezonansów; pasmo widzialne, podczerwień i bliski ultrafiolet wypełniały jedynie zakłócenia. Mimo tego przez gęsto fruwające strzępy ciał, fragmenty drzew i płaty darni niewiele widział. Kolejne eksplozje. Potwory nadal parły do przodu i ginęły dziesiątkami, wrzaski ginących przebijały się przez grzmoty wybuchów.
Linia wrogów przerzedzała się, granaty robiły w niej wielkie wyrwy, natarcie straciło impet. Skafander rozhermetyzował się po którejś bliższej eksplozji, gryzący dym wypalał oczy; Tristan strzelał już na oślep, omiatając lufą szerokie półkola. Po kolei kończyła się amunicja; najpierw wysiadło działko i granatnik, potem skończyły się mikroigły; najdłużej strzelał rozpylacz. Chwilę potem padły lasery i karabin plazmowy, gdy rozładowały się akumulatory.
Był już ostatni moment na przerwanie kanonady. Kiedy oślepiające promienie przestały omiatać przestrzeń, Tristan otrzeźwiał i rozejrzał się dookoła. Potworów nie było, lasu zresztą też. A poza tym…
A poza tym, najwyższy czas stąd spieprzać – pomyślał.
Pancerna szyba hełmu z włókien węglowych pękła, trafiona jakimś odłamkiem, do środka dostawało się duszące, toksyczne świństwo, które kiedyś było powietrzem. Wysiadło chłodzenie karabinu i krwistoczerwona lufa zaczynała się topić. Wszystkie czujniki przeraźliwie wyły, Geiger pokazywał tysiąckrotne przekroczenie bezpiecznego poziomu promieniowania, temperatura gruntu osiągnęła osiemset stopni, a ceramitowe płyty pancerza, wytrzymujące cztery i pół tysiąca przez kwadrans, zwęgliły się z wierzchu i zaczynały dymić. Boziu.
Odwrócił się i potykając pobiegł w stronę towarzyszy, byle dalej od gorejącego piekła. Prawie na oślep pokonywał doły i wykroty, przeskakiwał przez zwalone pnie, bojąc się otworzyć oczy na dłużej. Na twarzy wyskakiwały bąble od oparzeń, serce waliło w piersiach, pot płynął strumieniami.
Jestem martwy – pomyślał – Załatwiłem się.

Drużyna nadal leżała na ziemi, rycerze niezdarnie próbowali się podnieść, strząsając z siebie grubą warstwę gałęzi, darni i piachu.
– Najjaśniejszy Panie! – krzyknął do Ryszarda, mocując się z hełmem.
– Co? Co, do cholery? – książę masował wielki guz wykwitający na czole.
– WY-PIER-DA-LA-MY!!!
Zniszczony kombinezon i karabin powędrowały w krzaki. Tristan w swej lśniącej zbroi wbił ostrogi w boki konia.
– Jazda!!!

Jechali przez krainę czarów, zmuszając wierzchowce do galopu, często po dwóch na jednym koniu, piechociarze przyklejeni do pleców jeźdźców. Iluzje zaczęły ustępować, rozmywać się, zniknęły olbrzymie drzewa oraz wizje innych miejsc i czasów. Magia Merlina słabła z każdą chwilą. Wreszcie na niebie pokazało się prawdziwe słońce. Dotarli do muru-granicy, oddzielającego dwa światy. Kiedy przekroczyli jedną z bram, zwolnili. Mur za nimi rozpływał się w powietrzu. Ryszard kazał zatrzymać się, rozejrzał się po rycerzach.
– Udało się! – krzyknął – Zwyciężyliśmy! Gdzie jest Tristan? Dawać go tutaj!
Nasz bohater skierował wierzchowca ku księciu, chciał coś powiedzieć, lecz poczuł, że w głowie kręci mu się jakiś ogromny wir, a cały świat jest w czarne i czerwone plamy. Stracił przytomność i bezwładnie osunął się z konia.

– Klęska – rzekł Merlin pochylony nad aparaturą, zgrzytając zębami – Magiczna aura zanikła. Nie przeżył żaden z potworów, a Drużyna idzie dalej.
– Panie? – Graal bał się wychylić z ukrycia, zza bezpiecznego oparcia fotela.
Lecz tym razem Merlin nie miotał się, nie przeklinał, nie rzucał czym popadnie. Był spokojny.
– Oczywiście wszystko załatwił cholerny Tristan. Ale na niewiele zda się jego poświęcenie. Stracił skafander i karabin, a poza tym dostał taką dawkę promieniowania, że zdechnie w ciągu paru dni. Wtedy pojawimy się osobiście. Jeszcze wygramy tę wojnę.

– Co z nim? – dopytywał się Ryszard.
– Źle, mój panie – profesor badał nieprzytomnego Tristana – Był za blisko eksplozji, w samym środku radioaktywnego piekła, w dodatku uszkodził skafander. Prawdopodobnie już na początku walki, więc przez długi czas wdychał to świństwo. Owszem, może w moich czasach miałby szanse. Z paskudnymi, nie gojącymi się ranami od poparzeń, bez włosów i z potwornymi migrenami do śmierci, ale przeżyłby. Tutaj nic nie mogę zrobić. Przykro mi.
– Wymyśl coś! Uratował nas wszystkich.
Do rozmowy wtrącił się Conan.
– Proponuję iść na północ, do naszych siedzib, jak wcześniej ustaliliśmy. Nasi druidzi go uleczą. Są najlepsi.
– Nie sądzę, by mogli mu pomóc – profesor pokręcił głową – ale chociaż zaaplikują mu jakieś wywary znieczulające. Będzie umierał bez bólu.
– Idziemy za Conanem! – zdecydował Ryszard – Zrobić kołyskę między końmi dla Tristana i natychmiast ruszamy!

Obudziła się. To już druga noc, odkąd odnalazła ukrytą ścieżkę prowadzącą do pieczar Merlina. Szła wtedy w górę, niemal przeoczyła bramę pod skalnym nawisem; ostrzegł ją cichy dźwięk rozmowy strażników pod wrotami. Wycofała się bezszelestnie, trafiając na doskonałe miejsce w kępie krzaków nieopodal drogi, skąd miała zapewniony widok na wejście, duży fragment ścieżki i gościniec poniżej. Rzadko pojawiające się patrole i posłańcy nie mogli jej dostrzec, była całkowicie bezpieczna, ale droga do Merlina była zamknięta. Strażników było kilkunastu i nigdy nie schodzili z posterunku, nigdy nie zmieniali się jednocześnie, nie miała więc żadnych szans zabić wszystkich, ani przemknąć się niepostrzeżenie do środka. Liczyła na cud. Może czarownik wyruszy razem z kolejnym oddziałem, wtedy rzuci się na niego z mieczem, zabije, zanim inni zdążą się zorientować, co się dzieje. Sama zginie, ale uratuje Tristana i Drużynę.
Ranek był przeraźliwie zimny. Drżała, okryta cienkim kocem; w górach rozpoczynała się zima. Jeszcze dwa, trzy tygodnie i spadną pierwsze śniegi. Lecz ja nie doczekam tej chwili, bo wcześniej skończy się jedzenie. Jeśli nie zdarzy się cud, będę musiała odejść. Gdzie była Drużyna? Jak wiele czasu zajmie armii Merlina dotarcie do niej? Może niepotrzebnie tu czekam, może jest już za późno.
Znad poszarpanych szczytów wyjrzało słońce. Z radością wystawiła ciało na ciepłe promienie, by wygnać nocny chłód z kości. Zjadła nieco wędzonego, twardego jak podeszwa mięsa, popiła wodą z bukłaka. Przy bramie stała dziesiątka strażników. Bez zmian.

Koło południa ujrzała jaskrawe błyski na wschodzie, potem usłyszała stłumione odgłosy odległych wybuchów. Trwało to może dziesięć minut, potem wszystko ucichło.
Nawet najmniejsza chmurka nie przesłoniła tarczy słonecznej, a jednak czuła, że niematerialny cień ogarnia cały świat. Przerażenie ścisnęło gardło. Zrozumiała.
On umiera. Tristan umiera.

Kolumna jeźdźców otaczająca dwa rumaki niosące między sobą kołyskę z nieprzytomnym Tristanem powoli posuwała się na północ, ku siedzibom Celtów. Nie robili postojów w ciągu dnia, zatrzymywali się tylko na noc, na trzy, cztery godziny. Jechali w milczeniu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

57
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.