Niesławny po ostatnim wyczynie, Winterbottom wraca na polskie ekrany. Jego nowe dzieło to futurystyczny romans. „Nowe” na polskie realia, bo światowa premiera odbyła się już w połowie 2004 roku. Szkoda, że przychodzi do nas dopiero teraz. „Kodeks 46” jest bowiem lepszą reklamówką reżysera niż „9 Songs” i całkiem niezłym filmem.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Winterbottom udowadnia, że science-fiction nie jest uzależnione od widowiskowych efektów i rozbuchanej scenografii. Latające pojazdy, sięgające niebios wieżowce czy hordy cyborgów nie są niezbędne do przedstawiania przyszłości. Zdarza się czasami, że nadmiar „wynalazków jutra” wręcz blokuje wyobraźnię. Nierealne gadżety stwarzają dla nas rzeczywistość, którą – chcemy czy nie – musimy przyjąć w całości. Świat wykreowany przez scenarzystę jest sferą kompletną – nie da się do niej dopisać własnego rozdziału. Wręcz uzależnione od dopisywania rozdziałów są natomiast „intymne” produkcje fantastyczno-naukowe. Pozbawione efekciarskich zabawek, wizję przyszłości przedstawiają treścią, a nie obrazem. Do zwykłego świata dorzucają drobne neo-szczegóły, które aż proszą się o rozwinięcie. Historia jest wtedy tylko szkieletem domu – to widzowie dokładają podłogi, sufity, ściany, meble, by na końcu sprowadzić alternatywnych lokatorów. W dużym stopniu takim filmem jest „Kodeks 46”. Akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości. Zamiast powszechnego zjednoczenia narodów widzimy postępujący rozpad. Społeczeństwa podzielone są na kasty, a świat na sektory (poszczególne miasta). Przemieszczanie umożliwia specjalna przepustka („papelles”), która ogranicza też pobyt w metropoliach do określonej liczby godzin. Jednak proces ten obejmuje wyłącznie obywateli. Pozostali zamieszkują pustynne miasteczka odizolowane od cywilizacyjnych stolic Nowego Świata. Monopol na wydawanie podróżniczych glejtów ma organizacja Sfinks. Oprócz swoich pracowników, obsługuje ona tylko najznamienitszych notabli. Prowadzi to do sytuacji, kiedy „papelles” staje się najbardziej pożądanym produktem czarnego rynku. William (Tim Robbins) przybywa do Szanghaju, by przeprowadzić śledztwo na temat podrabiania przepustek. Od razu odkrywa, że winna jest Maria Gonzales (Samantha Morton), ale wskazuje kogoś innego. Zakochuje się w przestępczyni, chociaż w domu czeka na niego żona i dziecko. Miłość od pierwszego wejrzenia, powtórne – choć wymazane z pamięci – spotkanie albo przeznaczenie nieuchronnie dążące do spełnienia? Prawda okazuje się najmniej pożądaną rzeczą. Pozornie niezwiązany kodeks 46. dotyczy usuwania ciąży genetycznie spokrewnionych ze sobą osób. Ale tylko pozornie niezwiązany... Niedaleka przyszłość jest tylko przykrywką dla pytania o istotę miłości. Bliskie „Zakochanemu bez pamięci” twierdzenie o bezkompromisowości uczucia, ale i pytanie o jego źródło. Zestaw społecznych uwarunkowań, jakiś metafizyczny popęd, a nawet pokrewieństwo genów. Winterbottom mnoży pytania, możliwości, lecz tylko lawiruje pomiędzy odpowiedziami. Z jednej strony idealizuje miłość, aby za chwilę powiedzieć, że można bez niej żyć, zakładać rodziny i mieć dzieci. Przyszłość w „Kodeksie 46” pokazana jest bardzo oszczędnymi środkami. Zamiast wymyślać nowe technologie, upowszechniono wynalazki znajdujące się aktualnie na etapie prototypów. Pospolitość telekonferencji, jedzeniowych pigułek i hologramowych komunikatorów w dalszym ciągu jest odległa dla współczesnej nauki i średnich zarobków. Sama fabuła zdaje się nierealna, a w rzeczywistości tylko korzysta z bagażu doświadczeń historii. Podział ludzi na równych i równiejszych oraz istnienie ogromnej korporacji kontrolującej życie publiczne i towarzyskie, bezpośrednio kojarzy się z systemem totalitarnym. Jednak nie tylko totalitaryzm jest krytykowany. Filmowy świat podzielony jest przecież na dystrykty, gdzie każde miasto to kolejny checkpoint w wyścigu między biznesowymi nomadami. Czas, pieniądze, wyścig nabrały nowych znaczeń we współczesnym nam kapitalizmie. Winterbottom jakby próbował powiedzieć, że epoki przemijają, rodzą się nowe systemy władzy, ale prawdziwe uczucie pozostaje wierne swoim klasycznym ideałom. Miłość jako siła przełamująca totalitarne blokady i niewidzialna dla kapitalistycznych pokus. Duży problem tkwi w aktorstwie, a ściślej w jego wiarygodności. William to detektyw, który zaaplikował sobie wirusa intuicji. Dzięki temu posiadł zdolność rozgryzienia człowieka po zadaniu mu jednego pytania. Tim Robbins, pomimo że gra poprawnie, to nie posiada deckardowskiego zawzięcia, koniecznego do tej roli. Jakby reżyser nie potrafił z niego wydobyć tych wszystkich rzeczy, które Spielberg niedawno wykopał. Podobnie rzecz się ma z Samanthą Mormon. Nawet pasuje ona do wizerunku quasi-punkowej idealistki, ale jako obiekt seksualnego pożądania nie sprawdza się wcale. Irytujący jest też snujizm i zadęcie – dobry, oryginalny i wciągający film transformują bowiem w nużący manifest alterglobalistów, na siłę uderzający pesymistycznym przesłaniem. Dobrze, że chociaż sceny seksu są tutaj pokazane z większym smakiem.
Tytuł: Kodeks 46 Tytuł oryginalny: Code 46 Reżyseria: Michael Winterbottom Zdjęcia: Alwin H. Kuchler, Marcel Zyskind Scenariusz: Frank Cottrell Boyce Obsada: Tim Robbins, Samantha Morton, Om Puri, Jeanne Balibar, Archie Panjabi Muzyka: Steve Hilton, David Holmes Rok produkcji: 2003 Kraj produkcji: Wielka Brytania Dystrybutor: Vivarto Data premiery: 7 października 2005 Czas projekcji: 92 min. Gatunek: dramat, SF Ekstrakt: 60% |