powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (L)
październik 2005

 Dzieje Tristana i Izoldy inaczej
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Serdecznie pożegnali się z mieszkańcami wioski, szczególny hołd oddając druidzkim mędrcom i dzielnym celtyckim wojownikom. Drużyna wyruszyła na szlak już bez niezwyciężonej kompanii Conana. Było ich teraz zaledwie dwustu, niestety, bitwy odcisnęły swoje zabójcze piętno.
Mimo tego Ryszard wciąż miał problem, bo zaczynało brakować prowiantu, a Celtowie z wioski nie mogli podzielić się z nimi zapasami; lato było na północy niezwykle nieurodzajne, sami będą mieli kłopoty na przednówku.
Książę zarządził udanie się do targowego miasteczka, gdzie zjeżdżali na jesień okoliczni farmerzy, sprzedając plony. Miasteczko było biedne, brudne, mieszkańcy podejrzliwie spoglądali na grupę przybyszów, jakby czekali na dogodną okazję, by ich oskubać. Farmerów w grodzie było niewielu, a oferowane przez nich towary mizerne i nie pierwszej świeżości. Ktoś wreszcie wpadł na pomysł, by odwiedzić pobliski supermarket na peryferiach grodu.
Ryszard z Henrykiem i Tristanem weszli do olbrzymiej hali i skierowali się do stoiska masarskiego. Ryszard, widząc z daleka olbrzymi napis „DZISIAJ PROMOCJA!!!” ucieszył się bardzo, bo z kasą było już krucho. Podeszli bliżej. Półki uginały się pod ciężarem rozmaitych mięs i kiełbas, wyglądających całkiem nieźle, jednak mocno zaniepokoiły ich poprzyczepiane metki: Ochłap wołowy bez kości – 1.99 EUR/kg, ochłap wołowy z kością – 1.59 EUR/kg, parówka na bazie papieru toaletowego – 1.39 EUR/kg, hamburger z mielonych ścięgien z dodatkiem naturalnych odpadków mięsnych – 0.99 EUR/kg. Natychmiast zawołali faceta z obsługi, by wytłumaczył im, w czym rzecz.
Ten podrapał się w łysą czaszkę i rzekł, że treść napisów wymusiła ustawa nakazująca podawanie prawdziwych nazw sprzedawanych produktów, zamiast nazw zwyczajowych typu kotlet czy polędwica. Drugim powodem było nieustanne posądzanie supermarketów o sprzedaż dumpingową – bo kto zdrowy na umyśle uwierzy, że kilogram prawdziwego mięsa może kosztować dwa euro?
Nie znaleźli zadowalającej odpowiedzi na to pytanie. Gdy Tristan nieśmiało zasugerował, że mogliby wziąć po trochu tego i owego, resztki śniadania podeszły pozostałym do gardła. Henryk stwierdził, że nawet gdyby zwymiotowali na półki, to rzygi całkiem nieźle by się komponowały z wystawionym towarem. Ryszard zrobił się zielony, więc szybko wyprowadzili go z marketu.
Zniechęceni chcieli opuścić gród, by poszukać w innym miejscu, lecz znalazł ich kupiec, niski, zarośnięty człowieczek, i zaoferował mięso oraz warzywa w bardzo atrakcyjnej cenie. Obejrzeli towary, na oko wyglądały znośnie, nie śmierdziały i miały ładny kolor, więc zgodzili się, kupili wszystko jak leci, razem z dwoma wozami. Wyjechali z miasteczka, które nie miało wystarczającej liczby zajazdów, by pomieścić ich wszystkich, zdecydowani nocować pod gołym niebem.
Urządzili wielką ucztę, napychali się po uszy zakupionym żarciem, popijali cienkuszem. Skutkiem uczty było to, że trzy czwarte Drużyny wylądowało w krzakach. Dorwała ich nagła a niespodziewana sraczka.
Tristan chciał wsiadać na koń, wracać do miasteczka i mścić się na kupcu, który sprzedał im nieświeżą padlinę, ale Ryszard w porę go powstrzymał.
– Już dawno go tam nie ma – mówił – Uciekł zaraz po transakcji. Cholera, pewnie kupił wszystko w tamtym supermarkecie. Szkoda twojego wysiłku.

– Śmierdzisz! – krzyczał Merlin do Graala – Na wszystkich bogów, jak ty nieludzko śmierdzisz! Twój odór pada mi na głowę, popełniam pomyłki, jakie nigdy by mi się nie przydarzyły! To przez ciebie, zleżała kupo, tracę orientację! Odkąd tu jesteś, nic mi nie wychodzi! Dlaczego trafiłem właśnie na ciebie, a nie na Tristana? Z nim miałbym już Ryszarda i Drużynę poćwiartowanych, posortowanych, wiszących na hakach w chłodni!
– Czy nie jest odrobinę za późno na zmianę sojuszników? – zapytał jadowicie Graal.
Merlin, choć w obecnym stanie ducha był gotów z miejsca go udusić, nie dał się sprowokować.
– Idę się przejść, odetchnąć świeżym powietrzem, a ty znajdź jakiś mocny dezodorant albo wykąp się wreszcie – i spróbuj nie zbliżać się do mnie choć przez parę godzin!
Delikatny paniczyk – pomyślał Graal – Nadęty arystokrata. Przeszkadza ci mój smród? Już niedługo. Nauczyłem się tyle, że wkrótce będę mógł cię opuścić i rozpocząć wielkie mieszanie na własną rękę. Nie będziesz mi potrzebny, zidiociały staruchu. Zrobię tu takie średniowiecze, że przez dwa tysiące lat sprawy nie wrócą do normy.
Uruchomił komputer, podał hasło i wszedł do programu, do którego – jak się zdawało Merlinowi – tylko on miał dostęp. Właśnie technologia, na którą plujesz, będzie przyczyną twojej zguby, głupi magu.

Że też muszę trzymać tu tę gnidę – myślał czarownik, pokonując długie korytarze kryjówki wykute w skale, łączące naturalne pieczary, które wykorzystali na tajną bazę. Miejsce nie do zdobycia, przynajmniej to mu się udało – Z drugiej strony bez Graala nie dałbym rady, przynajmniej na początku, choć coraz trudniej mi o tym pamiętać. Muszę trochę odpocząć, zapomnieć o problemach na jakiś czas, a potem skupić się i przygotować jeszcze jedno uderzenie, sięgnąć do najgłębszych otchłani piekieł i wydobyć z nich jeszcze okropniejsze potwory, które zmiotą z ziemi Ryszarda i Drużynę. Ta cholerna Uryna, dlaczego zdecydowała się przejść na moją stronę tak późno? Byłaby nieoceniona, nam dwojgu razem podbój Anglii zająłby nie więcej niż miesiąc. Głupia, bezmyślna krowa. Za bardzo zawierzyła własnym siłom, nie doceniła przeciwnika, zapomniała o ostrożności i załatwił ją ten mały, wkurwiający szczyl, Tristan. Bogowie, ile bym dał za niego, żeby mieć go w swoim obozie. Moi najlepsi zabójcy byli przy nim po prostu śmieszni.
Żeby tak zamiast Graala była tu Morgana. Raz jeszcze razem! O tak, z moją córką ta batalia wyglądałaby zupełnie inaczej! Lud narzeka na terror wielmożów? Zobaczyliby prawdziwy terror, przypomnieli czasy, gdy Morgana rządziła tym królestwem. Elfy coś o tym wiedzą, płaczą teraz rzewnymi łzami przeklinając dzień, w którym przeciwstawili się jej potędze. Myślały, że odsuwając swój świat od naszego unikną odpowiedzialności za tysiąc lat panowania nad ludźmi na Ziemi, traktowania nas gorzej od niewolników, jak bezmyślne zwierzęta. Cudowna zemsto naszych bogów, Morgano, sprawuj się dobrze, aż wreszcie uda nam się ponownie połączyć dwa światy!
Przeszedł przez zewnętrzną bramę, doskonale zamaskowaną w głębokim cieniu skalnego nawisu, przez co podziemna baza była niedostrzegalna nawet dla przypadkowego podróżnika, który by się tutaj zaplątał. Dziesiątka strażników wyprężyła się na jego widok, prezentując broń. Odprawił ich ruchem ręki, gdy chcieli iść za nim. Tu przecież nic mu nie groziło, na tej zapomnianej przez bogów i ludzi głuszy.

Izolda już szósty dzień tkwiła w swej kryjówce w gęstych krzakach. Niedaleko znalazła mały strumyczek, gdzie uzupełniała nocą zapasy wody. Bez tego odkrycia już dawno musiałaby zrezygnować i zejść na dół napełnić bukłaki. Miała jeszcze trochę suszonego mięsa i nie cierpiała głodu. Najbardziej dokuczał jej chłód ciągnących się w nieskończoność jesiennych nocy; nad ranem temperatura spadała poniżej zera. Budziła się z zimna przed świtem, obserwowała gasnące gwiazdy, z utęsknieniem oczekując wschodu słońca, które powoli ogrzewało powietrze. Teraz, w południe, było zupełnie inaczej; dni były ciepłe, pogodne; ukryta w osłoniętym przed wiatrem zagłębieniu często musiała nawet zdejmować skórzaną kurtkę.
Przez te sześć dni niewiele się działo, na ścieżce rzadko pojawiali się uzbrojeni strażnicy i przemykały wierzchowce kurierów, pod bramą monotonnie zmieniali się wartownicy. Szukała jakiegoś słabego punktu, możliwości, by wedrzeć się do środka. Nic. Obrona podziemnej twierdzy była perfekcyjna. A jednak siedziała tam na przekór wszystkiemu. Mam jedną szansę na milion, by pomóc Tristanowi. On żyje, jestem pewna, powtarzała w duchu, uparcie, bez przerwy. To były tylko koszmary.
Popołudniowe słońce paliło niemiłosiernie, najmniejszy powiew wiatru nie poruszał trawami. Czekała.
I nagle w skalnej bramie pojawił się Merlin. Sam, bez towarzystwa strażników, zaczął schodzić ścieżką w dół, ku kryjówce Izoldy.
Ręce drżały jej jak w febrze, spocone dłonie nie potrafiły poradzić sobie z naciągiem kuszy, serce kołatało tak mocno, że nie mogła skoncentrować wzroku; w skroniach boleśnie pulsowała krew. Merlin, w pojedynkę, nie podejrzewający niczego, jakby bogowie wysłuchali wreszcie jej modlitw. Sto jardów od niej. Dziewięćdziesiąt. Osiemdziesiąt. Jeszcze trochę. Przyłożyła broń do policzka, parę głębokich oddechów uspokoiło dygotanie rąk. Chwila skupienia, koncentracji tak silnej, że świat dookoła przestawał się liczyć, odchodził w niebyt. Pięćdziesiąt jardów. Palec delikatnie, jak płatek śniegu spadający na ziemię spoczął na spuście. Merlin zatrzymał się, spoglądał na otaczające ich zewsząd, pokryte śniegami szczyty. Środek siatki celownika tkwił dokładnie między jego oczami. Jak podany na tacy. Zupełnie bezbronny.
Nie. Nie mogę. Nie w taki sposób, zdradziecko, z ukrycia. Nawet tego podłego skurwysyna, który nasyłał na mnie płatnych morderców, by mnie wybebeszyli i zostawili na drodze.

Merlin nadal stał nieruchomo, patrząc na góry i gęstwiny lasów poniżej, na wijący się pośród nich gościniec. To wszystko już niedługo będzie moje. Całkiem moje. Od Oceanu po Kanał, od północnych wybrzeży Szkocji po Kornwalię. Wszystko, bez wyjątku. A wtedy, gdy dawni królowie tego świata będą płaszczyć się u moich stóp, będzie czas na zajęcie się innymi sprawami. Nieśmiertelność. Podróże w czasie i między światami. Zmiana przebiegu wojen rozegranych od początku do końca świata, tak, żeby ich wynik służył moim celom. Bez Graala, bez Uryny, bez napalonego Tristana, bez depczącego po piętach Ryszarda, bez ogarniętej żądzą krwi Izoldy, która włóczy się gdzieś po świecie, zabijając moich najlepszych ludzi. Już niedługo.

Palec opadł ze spustu. Cholera, nie mogę. Nie potrafię. Mówili o mnie: ta cholerna idiotka. Mieli rację. Wiedziałam, że skończę tak głupio, że dopadną mnie skrupuły i to mnie załatwi.
Czas umierać, Izoldo.
Wytarła spocone dłonie. Dobra. Idę do ciebie, skurwysynu.
Wstała powoli, głęboko oddychając, rozprostowując zdrętwiałe kości, odczekała chwilę, aż krew napłynie do zastałych mięśni. Nie zdjęła bełtu z kuszy, nadal pewnie tkwił w specjalnie zaprojektowanym łożu, gotowy do wystrzelenia. Wyplątała się z krzewów i po cichu wyszła na ścieżkę, trzymając broń przy nodze. Ruszyła wprost na czarownika.
Czterdzieści jardów. Trzydzieści.
Zauważył ją, zareagował w mgnieniu oka, wzniósł ręce z rozcapierzonymi palcami; szykując się do rzucenia potężnego czaru pospiesznie wypowiadał zaklęcie.
Ręka z kuszą wystrzeliła ku górze, palec odnalazł spust. Muszę zdążyć. Ramię i broń utworzyły jedną linię, na moment zamarły w absolutnym bezruchu. Rozbłysnęła łuna na dłoniach czarownika. Ciężki bełt poszybował w powietrzu na spotkanie Merlina i tworzących się kul ognia.
Dostał prosto w oko. Uderzenie odrzuciło go do tyłu, ciężko grzmotnął o ziemię, głowa z trzaskiem rozbiła się na głazach. Umarł nie wydawszy najmniejszego jęku.
Nie zagrzmiały trąby, nie usłyszano lamentu aniołów.
Oto koniec twojego podłego żywota. Śmierć bez chwały.
Strażnicy stojący dwieście jardów powyżej zauważyli ją, biegiem ruszyli w dół ścieżki. Założyła następny bełt, uniosła kuszę, jednocześnie wysuwając lekko miecz z pochwy, tak, by zauważyli.
Zatrzymali się, choć było ich dziesięciu na nią jedną. Widzieli dobrze, jak szybko może ładować broń, widzieli celność. Zastanawiali się pewnie, których dwóch spośród nich nie zostanie trafionych i dotrze do niej, by spotkać się z jej mieczem. I zrezygnowali, cofnęli się pod bramę, wołając innych. Nędzni tchórze. Odwróciła się i zniknęła w wysokich trawach, zostawiając za sobą tego, który chciał być ponad królami i równy bogom, ze strzałą aż po lotki wbitą w oczodół, martwego na wieki.

Szli już od wielu dni. Niezrażeni niepowodzeniami przeczesywali wszelkie zakamarki, pytali w wioskach i miasteczkach i, tak jak przedtem, nigdzie nie znaleźli śladów Merlina. Z drugiej jednak strony nikt ich nie niepokoił, nie atakowały ich żadne wojska, nie wpadali w przemyślne pułapki. Tymczasem słoneczna jesień miała się ku końcowi i Ryszard kazał rozejrzeć się za miejscem do przezimowania.
Nocowali w małej osadzie zagubionej pośród gęstych lasów. Tristan długo przewracał się z boku na bok, zanim wreszcie usnął, dobrze po północy.
Miał sen. Zobaczył złote wrota, olbrzymie, wysokie na wiele jardów, aż do obrzydliwości naćpane przesadnymi zdobieniami, pretensjonalne i kiczowate. A jednak…
Możesz mieć wszystko – słyszał głos – jeśli przekroczysz te drzwi, jeśli odważysz się to uczynić. Możesz zdobyć wszystko. A jeśli mówię wszystko, to nie oznacza to złota, klejnotów, ziemi, najpiękniejszych kobiet, najwspanialszych i najbogatszych królestw, najwierniejszych przyjaciół. Wszystko oznacza wszystko. Mityczna Vinetta jest tylko żałosną próbą oddania językiem doczesności tego, co zaczyna się poza nią. Oddania słowami wszystkiego. Będziesz mógł mieć wymienione przeze mnie rzeczy, które teraz uważasz za najcenniejsze, ale – na bogów! – po cóż ci one, a raczej tylko one, jeśli będziesz tu i teraz, tam i kiedyś, wszędzie, zawsze…
Merlin! To Merlin! Merlin-oszust, Merlin-błazen!
To ja, Tristanie, trzeci z moich największych wrogów. Ja, Merlin, w błazeńskich szatach, igrający ze światem, jedyny prawdziwy czarodziej. I jedyny prawdziwy człowiek pośród bezwolnych marionetek, przebierańców z każdego czasu i świata. Ja, Merlin, Merlin Władca. Zapamiętaj dobrze moje słowa, mój wrogu, sprawco wielu moich klęsk, wrogu, którego znienawidziłem. Którego podziwiałem. I któremu teraz chcę pomóc. Pamiętaj: możesz przejść przez wrota. Teraz. Jutro. Kiedyś. Sekundę przed śmiercią. Będziesz pamiętał. Przypomnisz sobie. Za sto, za dwieście, za tysiąc lat. W przeszłości lub przyszłości. Przypomnisz sobie słowa – właściwe słowa. Pamiętaj: słowa. Słowa.
Zniknął.

Rano, po przebudzeniu, długo nie mógł otrząsnąć się z koszmaru.

Opowiedział swój sen Ryszardowi. Ten zasugerował, że to być może nowa sztuczka Merlina, że teraz będzie próbował dostać się do nich poprzez senne koszmary, osłabić ich, skłonić do tego, by zaprzestali pościgu. Nawet wezwany Tuck nie potrafił wytłumaczyć treści snu, co mogła oznaczać widziana przez Tristana złota brama.
– Nasza wyprawa nie skończy się chyba przed zimą – odezwał się Tristan.
– Raczej nie, choć wydawało mi się, że zdążymy. Dlatego musimy jak najszybciej iść na południe, gdybyśmy nie znaleźli dobrego miejsca na przezimowanie. Tam będzie łatwiej przetrwać mrozy w lasach.
– Mamy kryć się jak wyjęci spod prawa zbójcy?
– Niestety, Tristanie – gorzko powiedział władca – Odkąd Aleksander opuścił scenę, nie jesteśmy chronieni. Nie mamy już przyjaciół. Staliśmy się prawdziwymi wygnańcami w chorym świecie. I tak już pozostanie, aż do końca. Gdzie się podziały czasy, kiedy wszystko było zabawą?

Opornie brnęli w sypkim, świeżo spadłym śniegu pokrywającym równinę, walcząc z coraz to nowymi porcjami białego puchu, nawiewanego prosto w ryło przez przenikliwy, zachodni wiatr.
– Kurwa, zdobądźmy jakiś zamek! – odezwał się Lancelot zajęty wydłubywaniem paluchami śniegu z oczu – Po cholerę mamy tak łazić?
– On ma rację – natychmiast przyłączył się Godfryd – To pierwsze uderzenie zimy, za tydzień, dwa, znów się ociepli. Powinniśmy przeczekać to załamanie pogody w jakimś miłym miejscu. Zróbmy, jak mówi Lancelot. To dobry pomysł, książę.
– Nie, to nie jest dobry pomysł – odpowiedział Ryszard.
– Książę, prosimy! – inni gorąco poparli Godfryda.
Władca zastanawiał się parę minut. Zmarznięta, zgłodniała gromadka nie jest najlepszą armią. I muszę pamiętać o tym, co mówił mi Wódz, co stało się pod Wounded Knee. Nie chcę, żeby i mnie przez resztę życia prześladowały takie koszmary, jak jego. Zdecydował się.
– Niech tak będzie! – powiedział – Ale wkrótce przekonacie się, że nie wyjdzie to nam na dobre.

Trafiła im się całkiem spora forteczka. Po wcześniejszym wysłaniu zwiadowców do paru chłopskich chat na podzamczu i upewnieniu się, że tutejszym władcą jest człowiek zły i bezwzględny, by przez przypadek nie wpierdolić jakiemuś altruiście, co zaszkodziłoby dobremu wizerunkowi Ryszarda i Drużyny, zaatakowali znienacka i wstępnym bojem zdobyli zamek.
Osobiście nic nie mieli do księcia i jego popleczników, więc zamiast zwyczajowego ścinania głów skazali ich na banicję w trybie natychmiastowym. Wywalono też rycerzy, by nie knuli po kątach, a także administrację, zwłaszcza księgowych, bo to zawsze podejrzane typy. Zachowano tylko garstkę służących i personel kuchni.
Pierwszy raz od dawien dawna mogli najeść się do syta i wyspać w wygodnych, ciepłych łóżkach. Po obfitej wieczornej uczcie, rozwaleni pod ogromnymi puchowymi kołdrami, zapomnieli zupełnie o przestrogach Ryszarda dotyczących zdobywania zamku.

Kłopoty zaczęły się trzeciego dnia. Służący burkliwie oznajmili, że porannej uczty nie będzie, bo skończyły się zapasy.
– Trzeba by wysłać łowczych do lasu – nieśmiało zaproponował Godfryd – Niech coś upolują.
– Nie ma łowczych – wtrącił Henryk – Wywaliliśmy.
– No to poborców podatków do wiosek. Niech oskubią chłopów.
– Poborców też wywaliliśmy – gorzko rzekł Roland.
Wszyscy zamyślili się głęboko.
– No to weźcie złoto ze skarbca i wyślijcie służbę na targ, niech kupią jakieś jedzenie – zasugerował Lancelot.
– Niestety, Lancelocie, skarbiec jest pusty! – Ryszard roześmiał się gorzko – Księgowi trzymali wszystko na kontach bankowych, numery znali tylko oni. Nie będzie żarcia. A za parę dni zbuntują się służący, gdy na ich ROR-y nie wpłynie kolejna pensja. Nie zmienią pościeli, nie napalą w piecach, nie wypiorą waszych rzeczy. Ostrzegałem was.
– Do cholery, kiedyś wszystko było prostsze!
– To były inne czasy – odrzekł książę – Inne średniowiecze.

Po kolejnych dwóch dniach spakowali wszystkie pozostałe zapasy żywności, przehandlowali trochę zbędnej broni za parę beczułek wina, napisali list do wypędzonego księcia, by zaraz wracał na zamek, a sami, zasępieni, ruszyli z powrotem na szlak.

Przestało padać, droga stała się nieco łatwiejsza, choć wierzchowce nadal z trudem przebijały się przez nawiane zaspy. Jednak zimny wiatr ucichł, z południa zaczęło napływać cieplejsze powietrze błyskawicznie topiące białą pokrywę. Uciekali przed zimą.
Zalegający śnieg wkrótce zamienił się w chlapę, teraz walczyli z oblepiającym wszystko błotem, prowadzili wierzchowce nierównymi poboczami, by nie potopić biednych zwierzaków. Nareszcie zza chmur wyjrzało długo oczekiwane słońce; w ciągu następnych kilku dni ciepłe promienie osuszyły ziemię. Nastroje w Drużynie poprawiły się od razu.
Żałosne resztki zapasów zabranych z zamku nie mogły starczyć na długo, okazało się jednak, że sprawa jadła przestała być problemem. Otaczające gościniec lasy obfitowały w zwierzynę, więc nie głodowali.
W napotkanym stawie – przedziwna sprawa, był ogrodzony, a jakiś człowieczek wrzeszczał coś do nich, kiedy sforsowali płot, póki nie dostał po łbie – nałapali przesmacznych pstrągów; cholera jedna wie, skąd się tam wzięły, ale nasi rycerze wcale się nad tym nie zastanawiali.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.