Belizariusz patrzył za odjeżdżającym Rana Sangą i jego żołnierzami. Jak tylko radżpucka ochrona zniknęła z horyzontu, generał odwrócił się do Dadadżi Holkara. – Nie wydaje mi się, żeby on był typowym Radżputem – powiedział. To było raczej pytanie, niż stwierdzenie faktu. Marathański niewolnik nie zgodził się. Zaprzeczył natychmiast i bez wahania. Gdyby był sługą innego pana, nigdy by tego nie zrobił. Zgodnie ze starożytnymi indyjskimi zwyczajami, chociaż tylko Malawianie wprowadzali je w życie, niewolnik powinien we wszystkim zgadzać się ze swoim panem oraz bez wahania wypełniać jego polecenia. To, że Dadadżi Holkar nie wahał się wypowiadać swojego zdania było spowodowane podejściem Belizariusza, który wymagał od sługi poświęcenia się celowi i sprawie, z jaką wyruszyli do Indii, a nie jego osobie. – Nie zrozumiałeś go dobrze, panie. Rana Sanga jest bardzo sławny. Większość Hindusów i wszyscy Marathanie uważają go za prawdziwego Radżputę. Jest prawdopodobnie największym radżpuckim wojownikiem, jaki obecnie stąpa po tej ziemi, i z pewnością najlepszym radżpuckim generałem. Jego wyczyny przeszły już do historii. Oczywiście jest także królem – Maratha uśmiechnął się – ale to samo w sobie nic nie znaczy. Pęta się tutaj tak wielu radżpuckich królów, a większość z nich rządzi swoim podwórkiem, tak jakby było ono pępkiem świata. Ale Rana Sanga wywodzi się z dynastii Chauhar, która najprawdopodobniej jest ich najświetniejszą arystokratyczną linią. I potomkowie rodu Chauhar są znani nie tylko z inteligencji i błyskotliwości, ale też z doskonałego władania łukiem i mieczem. Belizariusz zmarszczył brwi. – Więc? Dadadżi Holkar wzruszył ramionami. – Więc Rana Sanga jest najprawdziwszym z prawdziwych Radżputów i z tego faktu czerpie bardzo głęboką dumę. Ale właśnie dlatego, że taki jest, i że myśli jak Chauhar, zastanawia się także, co to oznacza być prawdziwym Radżputą. Wie – nawet słyszano, jak czynił na ten temat okazjonalne żarty – że pochodzenie Radżputów nie jest w rzeczywistości tak wspaniałe, jak mówią, nie jest lepsze niż nasze pochodzenie – prostych górali Maratha. Ale jednakowoż wie, że to pochodzenie jest prawdziwe, mimo tego. Więc zastanawia się nad pochodzeniem i nad tym, jak ono powstaje i jak rzeczywistość wyłania się z iluzji. I deliberuje, tak przynajmniej sobie myślę, gdzie przebiega granica pomiędzy rzeczywistością i iluzją i jaki to ma wpływ na jego dharma3). Niewolnik poklepał konia po szyi. – To są niebezpieczne myśli, panie. Bez tych swoich czarodziejskich broni i nieprzeliczonych armii Malawianie nie posiadają bardziej przydatnych sprzymierzeńców niż Rana Sanga ze swoimi umiejętnościami na polu bitwy. Ale jestem przekonany, że boją się tych sprzymierzeńców na równi z tym, jak ich potrzebują. – A więc mają powód, żeby się go obawiać? – zapytał Belizariusz. Dadadżi Holkar zapatrzył się przymrużonymi oczami w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu było widać oddziałek Radżputów. – Trudno powiedzieć, panie. Raghunath Rao powiedział pewnego razu, że nadejdzie taki dzień, kiedy Rana Sanga będzie musiał wybrać pomiędzy honorem Radżputy i obowiązkiem Radżputy. I, kiedy nadejdzie ten dzień, ten najprawdziwszy z Radżputów zrozumie, że tylko honor nadaje służbie prawdziwe znaczenie. Rzymski generał podrapał się po brodzie. – Nie wiedziałem, że ci dwaj mężczyźni się znają. – O tak. Raz walczyli ze sobą, jeden na jednego. W tamtych czasach obaj byli młodzi, ale już otaczała ich sława wojowników. Ta historia jest bardzo znana. Belizariusz wzdrygnął się lekko. – To cud, że wyszli z tego cało! Niewolnik uśmiechnął się. – Oni też się dziwili! I wszyscy świadkowie! Ale jednak to przeżyli. Oczywiście obaj byli ciężko ranni. Zaraz na początku pojedynku Sanga zastrzelił z łuku konia dowódcy Marathów, a potem zranił Rao w ramię. Ale potem stał się zbyt pewny siebie i zbliżył się do przeciwnika dosyć nieostrożnie. Rao rozpłatał brzuch jego wierzchowca, a potem natarł na niego z mieczem i wzmocnioną żelazem rękawicą. Od tej chwili walka była bardzo wyrównana i obaj walczyli, aż spłynęli krwią z licznych ran i utracili oręż. A potem walczyli gołymi rękami. Żaden mężczyzna w Indiach nie byłby w stanie walczyć z Raghunath Rao gołymi rękami – żaden z wyjątkiem Rana Sangi. Oczywiście Radżputa nie był tak doskonale wyszkolony, ale przewyższał Rao wzrostem i siłą. Pod koniec dnia obaj przeciwnicy byli zbyt słabi i wyczerpani, żeby podnieść rękę – nie mogli nawet stać. Więc położyli się obok siebie i kontynuowali walkę za pomocą słów. Belizariusz zachichotał. – I kto wygrał? Holkar wzruszył ramionami. – A kto to może ocenić? O zachodzie słońca zadecydowali, że ich honor został uratowany i obroniony. Więc zawołali swoich towarzyszy, żeby przyszli po nich i opatrzyli im rany. Armie, którymi dowodzili nawet nie rozpoczęły bitwy. Wszyscy obecni tam Marathowie i Radżpuci czuli, że pojedynek był tak chwalebny, że jakakolwiek walka na polu bitwy tylko zaciemni jego wspomnienie. Lata minęły, zarówno Rao, jak i Sanga zostali sławnymi dowódcami, chociaż od tamtej walki nigdy nie spotkali się na polu bitwy, ani jako wojownicy, ani jako generałowie. Ale od tamtego dnia aż do chwili obecnej, Raghunath Rao zawsze utrzymywał, że na całym świecie nie ma lepszego łucznika niż Rana Sanga, a równych mu w umiejętnościach szermierczych znalazłoby się może czterech, nie więcej. Podobnie Sanga twierdził, że nikt nie dorównuje Rao we władaniu opancerzoną rękawicą i walce na gołe pięści i przysięgał, że wolałby walczyć własnymi zębami i pazurami z tygrysem, niż ponownie zmierzyć się z Rao na polu filozofii. Chichot Belizariusza zamienił się w gromki śmiech. – Co za wspaniała opowieść! Jak myślisz, ile w niej jest prawdy, a ile fikcji? Twarz Holkara przybrała uroczysty wyraz. – Wszystko jest prawdą, panie. Każde słowo. Byłem przy tym, w tamtej bitwie, i sam pomagałem opatrzyć rany Rao. Rzymski generał wpatrywał się w swojego niewolnika. Dadadżi Holkar był niewielkiego wzrostu i drobnej budowy, więc Belizariusz spoglądał na niego z góry. Niewolnik miał już młodzieńcze lata za sobą, włosy przyprószyła mu siwizna. Zarówno jego wygląd, jak i zachowanie dobitnie świadczyły, że zanim został niewolnikiem Malawian, był doskonale wykształconym i zdolnym pisarzem. Belizariusz przypomniał sobie, że pomimo całej swojej inteligencji i intelektu, Dadadżi Holkar pochodził z Maharasztry. Z Maharasztry, Wielkiego Kraju. Kraju wulkanicznych głazów, kraju nieprzyjaznego i nie wybaczającego. Z kraju Marathów, którzy może nie byli najszlachetniejszymi mieszkańcami Indii, ale z pewnością najbardziej zadziornymi. – Nie twierdzę, że zmyślasz, Dadadżi – powiedział miękko Belizariusz. Wielka dłoń rzymskiego generała na moment spoczęła na drobnym ramieniu marathańskiego niewolnika. I w tej właśnie chwili niewolnik wiedział, że jego pan odwzajemnia szacunek, jakim on go darzył. Holkar chwilę później odszedł szybkim krokiem, prowadząc za sobą konia do żłobu, gdzie posilały się inne zwierzęta. Potarł ręką oczy, powstrzymując łzy. Dzielił namiot ze swoim panem i noc w noc słuchał, jak Belizariusz przemawia po cichu do boskiej istoty obecnej w jego umyśle. Wiedział z tych cicho mamrotanych słów, że generał spotkał już kiedyś Rao, ale nie w tym świecie, tylko w świecie swoich wizji. W tamtym nierzeczywistym czasie całe Indie skamlały pod panowaniem Malawian, a Rzym koniec końców także podzielił ich los. W tamtym świecie Rao nie zdołał uratować Maharasztry i stał się, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, marathańskim sługą i niewolnikiem rzymskiego generała. Dadadżi Holkar delikatnie rozsiodłał klacz i zaczął szczotkować jej spocone boki. Bardzo lubił konie, i, sądząc po tym, jak łagodnie i przyjacielsko trącały go nosem, zwierzęta odwzajemniały tę sympatię. Wiedział także, że niezmienna sympatia Belizariusza do niego wiąże się z pewnym przeniesieniem uczuć z Raghunath Rao, który był przecież rodakiem Holkara. Belizariusz powiedział mu kiedyś, że w całym swoim życiu spotykał wielu godnych podziwu ludzi, ale żaden z nich nie dorównywał Rao. Ale Dadadżi Holkar – przez te miesiące, kiedy byli razem – zdążył już dobrze poznać swojego pana, odkąd Belizariusz kupił go na targu w Barakusze, żeby niewolnik nauczył go indyjskich języków. I zdawał sobie sprawę, że jest dla generała człowiekiem, a nie tylko przedmiotem mającym zastąpić mu innego mężczyznę, i że szacunek generała jest szacunkiem do jego osoby, a nie odległej postaci Raghunath Rao. Jest szacunkiem dla jego oddania, jego służby oraz świadectwem pamięci o jego podbitym narodzie i rozproszonej po Indiach rodzinie. Niewolnik Dadadżi Holkar zaczął karmić klacz generała. Był teraz sam, więc pozwolił, aby łzy nieskrępowanie spływały po jego twarzy. Potem, po krótkiej chwili, podniósł zapłakane oczy i spojrzał przed siebie na roztrzaskane kamienne ściany broniącego się Ranapur. Ranapur niedługo upadnie. Malawiańskie bestie zbezczeszczą miasto i jego mieszkańców. Potraktują ich bardziej okrutnie niż moich rodaków. Opuścił wzrok i otarł z twarzy łzy. Patrzył, jak klacz spokojnie je. Lubił się przyglądać, z jaką niewymowną przyjemnością koń zjada swoją paszę. To przypominało trochę radość, jaką dawało mu patrzenie na żonę i dzieci podczas wspólnego rodzinnego posiłku. Zanim przyszli Malawianie i zniszczyli jego rodzinne szczęście. Cieszcie się ze swojego zwycięstwa, malawiańskie kobry. Nie będzie trwało długo. Właśnie wpuściliście mangustę do swojego gniazda. Klacz skończyła wreszcie jeść. Holkar zaprowadził ją do krytych strzechą stajni, które rzymscy żołnierze wznieśli dla swoich wierzchowców. Stajnie były bardzo duże i całkowicie osłonięte przed wzrokiem obcych. Mogliby się oni dziwić, dlaczego tak niewielki oddziałek żołnierzy potrzebuje aż tak wielkiej ilości koni. I to jakich koni! W rzeczy samej wierzchowce były wspaniałe. Holkar uważał, że klacz generała jest dobrym wierzchowcem, ale wiedział też, że na tle pozostałych, mieszkających w stajni, wygląda jak najnędzniejsze zwierzę. Rzymianie nigdy nie dosiadali najlepszych wierzchowców – tych doskonałych biegaczy, jakie Holkar z polecenia generała nabywa sukcesywnie od różnych kupców, koczujących wokół oblężonego miasta Ranapur. Zawsze kupował konie u schyłku dnia i pod osłoną nocy sprowadzał je do stajni. Jego pan nigdy mu nie tłumaczył motywów, dla których wydaje polecenia, a Holkar nie próbował go skłonić do wyjaśnień. Belizariusz nie tłumaczył się także z innych zakupów, które były daleko bardziej dziwaczne. Nie dalej niż dwa dni temu na rozkaz swojego pana Holkar kupił trzy słonie. Trzy małe, doskonale ujarzmione, potulne istoty, które obecnie rezydowały w wielkim, ale prostym namiocie ustawionym na polance w lesie, wiele kilometrów od oblężonego miasta, wiele kilometrów od oficjalnego obozu zajmowanego przez Rzymian i Etiopczyków. Holkar nie zadawał żadnych pytań. Nie pytał, dlaczego namiot postawiono tak daleko od obozu i dlaczego miał tak odmienny wygląd od tych wyszukanych pawilonów, jakie etiopski książę Eon wzniósł dla siebie i swoich konkubin. Ani dlaczego te słonie mają tak odmienny wygląd od tych dwóch wielkich zwierząt, które Etiopczycy trzymali jako swoje oficjalne wierzchowce. Ani dlaczego słonie były karmione tylko w nocy i tylko przez afrykańskiego niewolnika o imieniu Ousanas, który o zmroku był niewidzialny – częściowo z racji koloru skóry, ale głównie z powodu niesamowitych umiejętności łowcy i człowieka lasu, jakimi obdarzył go los. Nie. Holkar po prostu wykonywał polecenia swojego pana i nie prosił o żadne wyjaśnienia. Maratha nie sądził, by jego pan musiał mu cokolwiek wyjaśniać, nawet gdyby zapytał. A przynajmniej nie powiedziałby mu wszystkiego. Nie do końca. Umysł Belizariusza pracował w odmienny sposób. Jego myśli nigdy nie poruszały się po prostych torach, ale zawsze kluczyły. Kiedy inni ludzie myślą tylko o następnym kroku, Belizariusz zastanawia się, co go czeka za zakrętem drogi. I podczas gdy inni, mijając ten zakręt, natykają się na rozstaje i muszą wybrać, czy iść w prawo, czy w lewo, Belizariusz decyduje się na kopanie dołka albo podjęcie podróży na przełaj. Niewolnik zamknął plecione drzwi prowadzące do stajni. Nie było przy nich zamka, nie miał zastosowania. Kuszanie szybko by się rozprawili z każdym złodziejem, czy intruzem. Uśmiechał się, wolno idąc w kierunku swojego namiotu. Zapadł już zmrok, ale czuł, że jest pod obserwacją bystrych oczu kuszańskich strażników. Prawie tak samo bystre, jak ciekawe, pomyślał i zachichotał. Ale trzymają ciekawość na wodzy. Kiedy dowódcą jest Kungas, jego ludzie bez wahania wypełniają rozkazy. Kuszanie także nie zadają zbędnych pytań. Holkar obejrzał się przez ramię na duży pawilon, który należał do księcia Eona. Pomyślał sobie, że nic tak nie interesuje Kuszanów, jak właśnie ten namiot. Chociaż nie był pewien, wydawało mu się, że kuszański dowódca odkrył już sekret pawilonu księcia Eona. Odkrył go i choć znał swoje obowiązki, postanowił je zignorować dla powodów, których Holkar mógł się tylko domyślać. Z twarzy Kungasa nie można było wyczytać ani jednej myśli, ani jednej emocji. Ale Holkarowi wydawało się, że zna duszę tego mężczyzny. Sam Dadadżi Holkar też nie został o czymkolwiek powiadomiony. Zresztą nigdy nie wchodził do namiotu księcia Eona. Ale miał doskonale wyrobiony zmysł obserwacji i przez wiele miesięcy dobrze poznał swego pana. Holkar był pewien, że w środku pawilonu ukrywa się księżniczka Szakuntala, która jako jedyna z dynastii Satavahana przeżyła wojnę z Malawą – władczyni obecnie podbitej Andhry. Podobnie jak każdy mieszkaniec Indii, Holkar wiedział, że Raghunath Rao – sławny dowódca Marathów – uwolnił księżniczkę z rąk Malawian miesiąc temu. Opowieść o tym rozprzestrzeniła się po kraju, jak ogień po suchej trawie. Ale podczas gdy wszyscy myśleli, że dziewczyna uciekła z Rao, Holkar był pewien, że została ukryta w tym pawilonie przez Belizariusza i jego etiopskich sprzymierzeńców. Ukryta pomiędzy kobietami jako jedna z wielu nałożnic Eona. Znowu zachichotał. To był właśnie dokładnie taki sprytny manewr, jakiego można było się spodziewać po jego panu. Uderzenie i parowanie. Cios z zasadzki, nigdy wprost. Zmieszanie i zatarcie śladów. W jakiś sposób, Holkar tak przynajmniej podejrzewał, Belizariusz był nawet odpowiedzialny za zastąpienie kuszańskich strażników księżniczki kapłanami i oprawcami. Tych samych kuszańskich strażników, którzy teraz służyli jako eskorta Belizariusza, a wcześniej pilnowali księżniczki Szakuntali. Holkar napatrzył się na nich wystarczająco dużo przez ostatnie miesiące i zdawał sobie sprawę, że nawet Raghunath Rao nie dałby sobie z nimi rady. Zatrzymał się na chwilę, patrząc na namiot. Na jego bladej twarzy pojawił się szyderczy uśmieszek. Malawianie zapłaciliby mu fortunę za te informacje. Ale Holkar nigdy nie brał pod uwagę możliwości zdrady. Był oddany Belizariuszowi tak bardzo, jak bardzo nienawidził Malawian. A poza tym, podobnie jak Raghunath Rao, był Marathą. Księżniczka Szakuntala – teraz już imperatorowa Szakuntala – była prawowitą władczynią Maharasztry i, z ukłonem w duchu, Dadadżi Holkar uznawał jej panowanie. Podjął marsz w kierunku namiotu Belizariusza. Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Podobnie jak wielu inteligentnych, wykształconych ludzi, Dadadżi Holkar wyrobił w sobie ironiczne podejście do historii. Więc uznał, że jego zaciekła lojalność względem Andhry jest w pewien sposób bardzo dziwaczna. Kiedy dynastia Satavahana była u szczytu władzy, Maharasztra należała do najbardziej niesfornych poddanych Andhry. Nigdy, od czasu wchłonięcia, prowincja ta nie zbuntowała się otwarcie przeciwko swoim władcom. Ale Satavahanowie zawsze uważali, że Wielkim Krajem rządzić trzeba lekką ręką. Teraz, kiedy Andhra została podbita przez Malawę, Marathowie stali się najwierniejszymi jej poddanymi i najbardziej zaciekłymi partyzantami broniącymi upadłej dynastii. Dadadżi Holkar również się do nich zaliczał. Nagły jasny rozbłysk nad horyzontem przyciągnął jego wzrok. Holkar zatrzymał się i popatrzył w tamtym kierunku. Chwilę później odgłos kanonady przetoczył się ponad obozem. Podjął przerwany marsz. Niedługo, tak, już wkrótce Ranapur upadnie. A kobra ponownie nasyci swój głód. Podobnie jak czyniła to już wiele razy. Zbliżył się do namiotu swojego pana. Zatrzymał się przed nim na chwilę, przyglądając się prostej konstrukcji. Po prawdzie nie ma na co patrzeć. Ale przecież mangusta nigdy nie zwraca uwagi na swoje otoczenie. Po prostu uważnie przypatruje się kobrze i rozważa swoje możliwości. Holkar zaczął odsuwać zasłonę przy wejściu do namiotu. Ponowna sekwencja wybuchów sprawiła, że znów się zatrzymał i spojrzał za siebie. Przez chwilę jego twarz uczonego skurczyła się, przypominając oblicze gargulca – tak bardzo nienawidził Malawian i wszystkich ich wynalazków. Ale w pobliżu nie było żadnych malawiańskich szpiegów, którzy mogliby zobaczyć jego twarz. Szpiedzy szybko się nauczyli, że niekończące się sprzeczki, dotyczące kobiet, pomiędzy obcymi a kuszańską eskortą nieodmiennie kończyły się nagłymi bijatykami, w których, co dziwne, najbardziej obrywali nie sami zainteresowani, ale ciekawscy podpatrujący walkę. W pierwszych dniach, kiedy obcy przybysze rozstawiali namioty, dwaj malawiańscy szpiedzy zostali przypadkowo wciągnięci w taką nagłą sprzeczkę. Po tym zdarzeniu kolejni szpiedzy trzymali się w pewnej odległości od przybyszów i starali się przynosić swoim panom jak najmniej interesujących wieści, żeby nie zmuszano ich do zmniejszenia tego dystansu. Niewolnik odsunął zasłonę przy wejściu i wszedł do namiotu. Zobaczył swojego pana skulonego na macie, wpatrzonego w nicość i mruczącego słowa tak cicho, że nie dawało się ich zrozumieć. Nienawiść znikła. Zastąpiło ją najpierw oddanie swojemu panu. A potem oddanie celowi pana, które w końcu zamieniło się po prostu w oddanie, gdyż niewolnik zamknął za sobą diabelski świat Malawian i wstąpił do namiotu, gdzie królowała boska aura. Ukląkł do modlitwy. Modlił się po cichu, bo nie chciał przeszkadzać swojemu panu. Ale mimo to jego modły były bardzo gwałtowne. Mieszkańcy wielu zakątków ogromnego kraju, jakim są Indie, także modlili się tej nocy. Były ich miliony. Dwieście tysięcy mieszkańców modliło się w mieście Ranapur. Przede wszystkim modlili się o uwolnienie spod panowania Malawy. A potem, wiedząc, że wybawienie nie nadejdzie, modlili się, żeby nie utracić swoich dusz, mimo utraty ciał, które pójdą na pożarcie przez asuryjskie psy. Kiedy Holkar wznosił modły do bogów, modliła się także jego rodzina, chociaż on o tym nie wiedział. Jego żona, daleko w domu szlachcica w stolicy Malawy, Kausambi, kuliła się na własnej macie w rogu wielkiej kuchni, gdzie spędzała całe dnie, harując w pocie czoła i modląc się o bezpieczeństwo męża. Jego syn, ściśnięty pomiędzy tuzinem innych niewolniczych pracowników, leżących na ubitej ziemi w chałupie w dalekim Biharze, modlił się o to, aby Bóg dał mu siłę i pozwolił przetrwać jeszcze jeden dzień na polach. Jego dwie córki, przytulając się do siebie w ciasnym łóżku w niewolniczym burdelu w Pataliputrze, modliły się, żeby sutenerzy nie rozdzielali ich i pozwolili przepracować jeszcze jeden dzień razem. Z tych milionów w całych Indiach, wielu, podobnie jak Holkar, modliło się o nadejście dziesiątego awatara 4), który został im obiecany. Modlili się o Kalkina 5), który nadejdzie pewnego dnia i uwolni ich od malawiańskich demonów. Ich modlitwy, podobnie jak Holkara, były bardzo żarliwe. Ale modły Holkara, w odróżnieniu od pozostałych, nie były tylko i wyłącznie żarliwe. Były także radosne. Ponieważ on, jako jedyny w Indiach wiedział, że jego prośby zostały wysłuchane. Wiedział, że dzieli swój namiot z dziesiątym awatarem. Wiedział, że nie dalej niż dwa metry od niego znajduje się Kalkin przelewający swoją duszę w naczynie, które będzie zbawieniem dla świata. W ten dziwny, pokręcony, sprytny umysł mangusty, należący do jego zagranicznego pana. |