powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

Więzień układu
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: Rafał Kulik
Ilustracja: Rafał Kulik
Stocznia
Ubrany jedynie w krótkie spodenki od piżamki, Arto wyjrzał ostrożnie zza drzwi swojego pokoju. Nasłuchiwał. Nie chciał zostać zaskoczony przez rodziców podczas codziennego, porannego przygotowywania się do szkoły. Po dochodzących do jego uszu dźwiękach poznał, że matka jest już na dole, nie wiedział tylko, czy jest tam także jego ojciec.
– Masz szorstką twarz – usłyszał niewyraźny głos matki. – Znów zapomniałeś wetrzeć maść?
– Najwyżej się ogolę, jak dawni mężczyźni – zażartował ojciec.
Matka chyba się roześmiała. Coś odpowiedziała cicho. Poczuł ulgę. Nie wiedzieli, jak bardzo bał się, że odkryją jego tajemnicę, taką samą, jaką miały wszystkie dzieci ze stacji. Zostawił otwarte drzwi. Wciąż nasłuchując podszedł do szafki, otworzył skrytkę i wydobył z niej zbroję. Sprawnym ruchem naciągnął ją na siebie. Na wierzch nałożył koszulkę. Spojrzał w stojące przy przeciwległej ścianie lustro, obrócił się bokiem i kiwnął głową, zadowolony z wyniku – jak zwykle nic nie było widać.
Dla niego zbroja była czymś równie naturalnym jak buty, lecz dla dorosłych jej odkrycie byłoby… Nie wiedział czym, bo nie znał nikogo kto by wpadł, ale oznaczałoby to mnóstwo pytań i, być może, także kłopotów. Kłamstwo w domu lub ból w szkole – taki miał wybór, jednak kłamstwo też go bolało, choć tylko w głowie, w myślach.
Lekki ucisk przy pochylaniu się przypomniał mu, że zbroja staje się na niego za mała. Cieszyło go, że rośnie tak szybko i staje się przez to silniejszy, lecz wkrótce będzie musiał ją poszerzyć. Poczuł lekką zazdrość do Nowego. Jego strój kompensacyjny nie odgradzał go od rodziców. Nie był niewidzialną barierą, przyprawiającą go o strach za każdym razem, gdy go obejmowali. Lecz to minie. Postać z lustra pokiwała współczująco głową. Tak jak i on, wiedziała, że z czasem Nowy nauczy się tego, co oni robili od trzeciej klasy – jak zrobić zbroję, jak ją nosić i jak kryć przed rodzicami.
Wbrew narzuconej samokontroli, z jego piersi wyrwało się, przypominające jęk rannego, ciche westchnienie. Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni: przedwczoraj czy dwa rozjaśnienia temu? Matka znów go objęła. Czasem to robiła, lecz za każdym razem był równie nieprzygotowany. Zamiast się cieszyć, jego umysł zajmowała tylko jedna myśl – zbroja. Znów stał nieruchomo, pozwalając się obejmować, spięty i sztywny niczym plastikowy posąg, niemal sparaliżowany strachem, bojąc się, że gdy się poruszy, matka wyczuje jakąś fałdę pod koszulką. Nawet najlepiej dopasowana zbroja nie była niewyczuwalna ani niewidzialna. A przecież nosił ją dla nich, by łatwiej wytrzymać szkołę, by pozostali razem. To nic, że czasem odgradzała go od nich – utkaną z plastalowych włókien – ścianą obaw i tajemnicy. Wszystko miało swoją cenę. To była jedna z pierwszych prawdziwych lekcji w szkole.
Gdy tak stali, pomyślał, jakie to szczęście, że objęła go w ramionach, gdzie najtrudniej wyczuć zbroję. Złapał się na tym i stwierdził, że jest podły do szpiku kości. Od pięciu lat jego życie było pasmem kłamstw – jedno prowadziło go do drugiego, zmuszając do trzeciego. Oszukiwanie innych dorosłych, zwłaszcza Kosiarzy, dawało mu dziką satysfakcję i poczucie spełnionej zemsty, lecz nie potrafił zaakceptować tego, że musiał to robić także rodzicom. Bał się, że kiedyś nie wytrzyma i wszystko wygada. Oddałby wszystko co miał za jedną szczerą rozmowę, lecz wszystko co miał mogło być tego ceną – nawet oni sami.
Kiedyś, jeden raz, dawno temu, zwilgotniały mu oczy i coś spłynęło po policzku. Pierwsza łza, nawet wtedy nie pamiętał od kiedy. Nie poruszył się, nie było więcej łez. Próbował ukradkiem zetrzeć zdradliwą wilgoć, lecz matka wszystko zauważyła. Zaniepokojona zapytała go co się stało, jakby zapomniała, że nawet dzieci czasem płaczą, nawet jeśli robią to rzadziej niż dorośli. Popadł w dziwne zakłopotanie. Nie mógł nad sobą zapanować, jak to robił w szkole. Zmieszał się.
Zawsze to samo, pomyślał wtedy. Chwila nieuwagi i zaraz pytania. Nikt się nie pyta: dlaczego nie płaczesz? Dlaczego się nie śmiejesz? Jest odwrotnie. Tylko samokontrola pozwalała nie zwracać na siebie uwagi. Postanowił wtedy, że będzie lepiej się kontrolował, zwłaszcza w takich chwilach. To nic, że lekko zdziwiony ojciec stwierdził, że nie ma się czego wstydzić, że ewolucja nie bez potrzeby obdarzyła ludzi łzami i płaczem.
Nie wtedy, gdy mam to na sobie, pomyślał. Milczał, pozwalając się obejmować, wynagradzając tym swoją nieobecność w domu. Potrzebowała tego. On też, lecz nie mógł sobie na to pozwolić. Z roku na rok czuł się z tym coraz gorzej – taka była cena zbroi i opłata za zachowanie całych kości; tylko czemu musiała być tak wysoka?
Nowy miał szczęście. Arto poznawał swoją szkołę od piątego roku życia. Nowy był starszy. Łatwiej zrozumie, dlaczego nie może skarżyć. Jego lekcje będą mniej bolesne, wystarczy, że będzie się słuchał. Gorzej, że Nowy nie wyglądał na takiego, co się słucha.
Nabrał powietrza, wypuścił je i przesunął dłońmi po piersi. Wykonana własnoręcznie zbroja idealnie przylegała do ciała. Czasem tworzyły się na niej widoczne fałdki, zdradzające jej obecność, ale tak było u każdego.
Uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. W szkole był kimś ważnym i musiał odpowiednio wyglądać. Nie jak byle dwojak czy trojak, chodzący po szkole z koszulą na wierzchu. Zmierzwił czuprynę i zmarszczył brwi, by wyglądać groźniej i bardziej zawadiacko. Robił co mógł, lecz rezultat nie zawsze był zadowalający. Czasem przeklinał siebie i los za swoją łagodną i niewinną twarz dziecka, jednak z zdążył się nauczyć, że co w jednym jest wadą, w innym staje się zaletą. Dzięki swojemu wyglądowi łatwiej oszukiwał dorosłych – a oni byli ważniejsi od szkoły.
Posiedział chwilę, próbując przypomnieć sobie czy dzisiaj miał jakieś ważne rzeczy do załatwienia. Dziś wstał wcześniej i nie musiał się spieszyć.
Wiedział, jak czuł się Nowy. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że był tu zdany tylko na siebie. Będzie musiał nauczyć się wszystko ukrywać. Bić, by nie być bitym. Być twardym, aby ciosy, od pięści i słów, nie były tak bolesne – i kłamać, by nie wpaść w kłopoty.
Nieważne jak bardzo była zła, szkoła czyniła go sprytnym, czujnym i silnym. Był przeciwieństwem rodziców, łatwo poddających się wszystkiemu i rzadko kiedy walczącymi o swoje. Wierzył, iż dzięki szkole będzie lepszy od nich. Jeśli chodziło o to, zgadzał się brać w tym udział. Najpierw jej nienawidził, tak samo jak rodziców, którzy zmuszali go, by tam chodził. Z czasem się przyzwyczaił, a potem nauczył się korzystać z przewagi wieku. Zaczął dostrzegać podobieństwa. Dorośli też łączyli się w grupy; nazywali je zespołami, a swoich przywódców – przedstawicielami. Jak w szkole, lepsze i dobrze zorganizowane grupy miały przewagę nad innymi.
Jednego nie rozumiał. Jeśli szkoła miała być przygotowaniem do życia, po co te udawane lekcje? Dorośli nie udawali, że nie wiedzą, co się dzieje. Nie potrafili tak dobrze skrywać swoich myśli. Tak samo było z, kierującą szkołami w całym układzie, Komisją Kształcenia i z Opiekunkami, jak zwali dorosłych z Urzędu Opieki. Jeśli dorosłych przerażały byle drobiazgi, co by zrobili gdyby poznali prawdę?
Bardzo rzadko dopuszczał do siebie myśl, że tak dobrze nauczyli się oszukiwać, iż szkoła nie uczyła ich niczego.

Mając z głowy swój codzienny problem, Arto przypomniał sobie o Lili. Sam ją tu sprowadził i czuł się za nią odpowiedzialny. Gdy się obudził, jej już nie było. Nie zwykła wyłazić w zaciemnienie z mieszkania, była na to zbyt wygodna. Musiała wstać przed nim.
Stanął na łóżku. Uniósł poluzowaną kratę wąskiego szybu wentylacyjnego i zajrzał do środka. Kwadratowy otwór był niewielki, mniejszy od jego głowy.
– Lili, kotku! – zawołał, wypatrując w ciemności jej zielonych oczu. Lili lubiła tam leżeć. Nigdy nie odkrył jak tam wchodziła. – Kici, kici!
Nasłuchiwał chwilę, lecz z szybu nie doszły go żadne odgłosy. Musiała pójść na wycieczkę. Trudno, wróci, kiedy zechce. Sprawdził, czy ma przy sobie wszystkie potrzebne drobiazgi. Jak każdy, nigdy nie brał ze sobą nic, co byłoby cenne. Wyszedł na korytarz i szedł po schodkach do małego przedpokoju.
Mieszkali w zamożniejszej sekcji stacji. Ich dwupiętrowe mieszkanie miało podwójną powierzchnię standardu. Na górnym, mniejszym, piętrze mieściły się sypialnie jego trzyosobowej rodziny. Na dole był duży salon i całkiem spory pokój w głębi. Stać ich było nawet na osobną łazienkę. Na stacji, gdzie każdy kawałek przestrzeni miał swoją cenę, był to prawdziwy luksus.
Wchodząc do kuchni, niemal wpadł na Lili. Kotka rozpoznała znajome kroki i jak co dzień podbiegła do drzwi. Gdy wszedł, zaczęła ocierać się o jego nogi.
– Tu się chowasz. – Spróbował wziąć ją na ręce, lecz wymknęła mu się zwinnie i siadła na podłodze, wyczekująco patrząc na niego swoimi dużymi, przymrużonymi oczami.
Koty są takie dziwne, pomyślał, spoglądając w jej oczy. Zawsze patrzą tak, jakby wiedziały o wszystkim. Może naprawdę wiedzą? Lubił obserwować koty. Wiedział, że są niezwykle inteligentne i nie lubią jak im się przyglądał. Odwrócił wzrok.
Myślami ojciec był już w pracy. Jak zwykle sprawdzał coś na swojej podręcznej konsoli. Matka kończyła przygotowywać śniadanie.
– Gotowy do szkoły? – spytała.
Skinął głową i podszedł do kredensu. Z szuflady wyjął woreczek z napojem. Oderwał wystającą z zaworu zatyczkę, chwycił zawór wargami i wycisnął w usta łyk płynu. Spojrzał na stół. Dzisiaj na śniadanie były kanapki. Lili cierpliwie wyczekiwała, licząc, że dostanie coś lepszego niż kocie jedzenie.
Siadł przy stole i sięgnął po jedną z kanapek. Kotka miauknęła, przypominając o sobie. Wstała i podeszła bliżej. Pomiędzy dwoma kawałkami syntetycznego pieczywa nie było niczego, co chciałaby zjeść. Tylko dżem, oczywiście sztuczny. Wyroby z prawdziwych roślin były drogie. Pochodziły z kolonii i nigdy nie przywożono ich tyle, by starczyło dla wszystkich, nawet dla tych, których było na to stać. Na powierzchni planet Układu już dawno zabrakło miejsca dla roślin. Dla przemysłu ważniejsza była ruda niż naturalna żywność.
Rozłożył kanapkę, pokazując Lili jej zawartość.
– Przykro mi, Lili, nic dla ciebie nie mam – powiedział. – Znajdź sobie coś innego.
Kotka stanęła na tylnych łapach, opierając się o jego nogę. Wyciągnęła głowę w stronę kanapki, wąchając ją z daleka, po czym cofnęła się, odwróciła i – demonstracyjnie okazując niezadowolenie – znikła w przejściu do sąsiedniego pokoju.
Gdyby tylko mógł tak zrobić ze szkołą…
– Kanapki nie są dla kotów – przypomniała mu matka. – Dam jej coś później.
– Ależ mamo!
– Żadnych „ale”. To dla ciebie, nie dla niej.
Westchnął, złożył kanapkę i zaczął ją przeżuwać. Ojciec robił to samo, pogrążony w swojej pracy. Jego konsola nie miała projektora, jedynie płaski, odwrócony tyłem do Arto, dwuwymiarowy ekran. Była mała; mogła długo pracować bez zewnętrznego zasilania.
– Co w pracy, tato? – spytał między kęsami. – Co dzisiaj montujesz?
Ojciec budował statki kosmiczne. Prawdziwe statki, nie jakieś tam kosmoloty, nieosiągające nawet połowy prędkości światła, a więc zbyt powolne do podróży międzygwiezdnych, rozwożące po Układzie to, czego nie mogły przerzucać międzyplanetarne miotacze masy – ludzi i delikatne towary. Budował gwiazdoloty, które wyruszały w daleki kosmos, ku innym gwiazdom. Takie podróże fascynowały Arto.
– Dzisiaj? – ojciec wyrwał się z zadumy. – Dzisiaj przygotuję się do instalacji cewki rdzenia. Wiesz, co to takiego?
Arto nie musiał patrzeć na schemat statku, by przypomnieć sobie rozkład pomieszczeń. Ich układ był podporządkowany cewce, przebijającej statek na wylot wzdłuż jego osi. W połowie odległości między rdzeniem a powierzchnią kadłuba, w równej od siebie odległości, szły trzy równoległe korytarze, połączone kilkoma poprzecznymi, oplatającymi rdzeń niczym pierścienie. Gdyby przekroił statek w poprzek, dowolny poprzeczny korytarz utworzyłby koło, którego środkiem byłby rdzeń, zaś korytarze byłyby punktami wpisanego w to koło trójkąta. Najdłuższy, główny korytarz łączył ze sobą dok na dziobie i sekcję rufową. Te korytarze, wraz z wykutymi przy nich pomieszczeniami, stanowiły dolny pokład – dolny względem sztucznego ciążenia cewki. Górny – tworzyły luźno porozrzucane, połączone w pary pomieszczenia, do których docierało się z dolnego pokładu przez pionowe szyby.
– Pozwala poruszać się między planetami – odpowiedział. – Rozpędza plazmę, która wylatuje w kosmos i przesuwa statek do przodu. Ale to za mało, aby opuścić Układ, prawda?
– Nie, to nie jest za mało. Dawno temu ludzie używali takich silników, by dotrzeć do innych gwiazd. Dzisiaj potrafimy to robić szybciej. Do tego służą emitery. Lecz rdzeń to nie tylko napęd. To także ciążenie.
– Takie samo jak na stacji? Jak to działa?
– Już nie uczą tego w szkole?
– To nie to samo – wzruszył ramionami. – Mówią ci to, co chcą, a nie to, co chcesz wiedzieć. Sam to wiesz. Nie o to chodzi w szkole?
Nie było to do końca prawdą, ale nie było też całkowitym kłamstwem. Na niektórych lekcjach naprawdę uważał. Nauczyciele mówili, że jest zdolny, zachęcali, by nie ograniczał się tylko do lekcji, jednak on twierdził, że nie ma na to czasu. Nieprawda. Znalazłby czas, lecz nie chciał wyjść przed innymi grupami na jajcogłowego. Już to, że uważał na lekcjach wystarczyło, by mówili o nim różne rzeczy. Lecz znajomość sztucznego ciążenia mogła okazać się przydatna dla jego planu. W kanałach przyciąganie nie istniało.
– To zależy od nauczycieli… Ale dobrze. Czy wiesz, dlaczego kropla soku zawisa w powietrzu, krople pod prysznicem muszą być popychane strumieniem powietrza, lecz rzucona w górę kanapka spada na podłogę?
Arto coś o tym słyszał, jednak gdy się zastanowił, odkrył, że tak naprawdę tego nie rozumie.
– W kanapce jest coś, co ją przyciąga do stacji. Takie małe cząsteczki. My je jemy i przez to stajemy się ciężcy.
– Te cząsteczki to magnograwiony, mikroskopijne kawałki metalu otoczone warstwą syntetyków, które pomagają wniknąć im do komórek naszego ciała i chronią nas przed ich szkodliwym działaniem. Ta warstwa pozwala krążyć tym cząsteczkom w naszych żyłach, utrzymuje je we krwi i rozprowadza po całym ciele, do każdej komórki. Rdzeń stacji wytwarza pole magnetyczne, które je przyciąga.
– Tak jak na statku?
– Tak jak na statku. Rdzeń przechodzi przez oś dysku stacji, na przedłużeniu łączącej nas z Ziemią windy. No, mniej więcej. Winda nigdy nie jest prosta. Dlatego środkiem ciążenia jest dla nas oś stacji, niemal jak na powierzchni Ziemi. Nie tak jak na najstarszych stacjach, gdzie podłoga była jednocześnie ich osłoną. Ot i cała tajemnica. Nie ma pola, nie ma ciążenia.
– Wygląda prosto.
– A jednak, synku, stoi za tym bardzo skomplikowana technologia. Cewka musi być zmontowana z niezwykłą precyzją. Zajmuje mi to wiele dni.
– Nie masz maszyn? Żadnych robotów, które by to zrobiły? – zdziwił się Arto.
Stacja roiła się od przeróżnych maszyn i automatów. Wiedziało o tym nawet małe dziecko. To one utrzymywały stację, naprawiały ją, sprzątały – i pilnowały ludzi.
– To trochę… skomplikowana sprawa. Korporacje wolą, by niektórymi rzeczami zajmowali się ludzie. Tak wychodzi taniej. I dzięki temu mam pracę – uśmiechnął się do niego.
– Znowu praca – odezwała się matka. – Nie wiem, czy się cieszyć, czy martwić. Pół dnia siedzisz w doku, a drugie pół myślisz, co będziesz robił jutro. I jeszcze zawracasz mu tym głowę.
Używała starego zwrotu z Ziemi, choć na stacji nie było dnia ani nocy. Ale rodzice pochodzili z Ziemi. Do tamtych wyrażeń byli tak samo przyzwyczajeni, jak on do tych ze stacji.
Matka nie lubiła rozmów o pracy, bo sama bezskutecznie próbowała ją znaleźć. Kobiety na stacji nie były do niczego potrzebne. Mówiono, że o pracę dla nich było tak samo łatwo, jak o zezwolenie na opuszczenie Układu. Nigdy tego nie zrozumiał. To nie jej wina, że było tylu chętnych i że wszyscy woleli zatrudniać mężczyzn.
– Czemu mam nie wyjaśnić, jak go to ciekawi? – odparł ojciec. – Niech ma jakieś zainteresowania. To dobra praca, dobrze płatna – zwrócił się do Arto. – Jeśli zechcesz pójść w moje ślady, na pewno tego nie pożałujesz.
Arto uśmiechnął się. Chciałby pracować przy budowie statków, ale nie dla Floty. Już prędzej dla kolonistów, lecz Prawa Kolonialne zabraniały im budować gwiazdoloty. Nie wierzył, że zdoła nauczyć się tyle, co jego ojciec. Dziwne, bo nigdy nie myślał o ojcu jako o jajcogłowym, lecz skąd znał się on na tych wszystkich rzeczach, nawet tych niedotyczących jego pracy? Prawdziwy wojownik nie tracił czasu na naukę…
Ale nie, to nie była prawda. Sam to robił, uczył się historii i astronautyki, i jeszcze czasem astrofizyki, jak był ciekawy temat. Lubił uczyć się o napędach międzygwiezdnych i fizyce kosmosu, słuchać o dawnej Ziemi i o tym jak mogła wyglądać historia wymarłych Obcych. Czasem żałował, że żaden z nich nie przetrwał, by powiedzieć, jak było naprawdę, lecz dla ludzi tak było najlepiej.
Inni wojownicy nie mogli go zrozumieć. Nie po to chronili jajcogłowych, by się za nich uczyć. Zgadzał się z nimi, gdy chodziło o pozostałe przedmioty, zwłaszcza o chemię i biologię. Lecz inni wojownicy tak bardzo skupiali na walce, że nie zauważali, jak przydatna może być wiedza w przechytrzaniu dorosłych. Tolerowali jego dziwactwa, bo nie było nikogo, kto zdołałby odebrać mu przywództwo, zaś on sam nigdy nie pozwolił, by jego zainteresowania wpływały na sprawność grupy.
Czy ojciec był taki mądry, bo na Ziemi uczyli inaczej? Co jajcogłowi powiedzieli wczoraj o Nowym? Wiedział dużo, choć nie tyle, co oni. Może na dole dzieci naprawdę się uczą, wszystkie, nie tylko jajcogłowi? Myśl wydawała mu się niedorzeczna, lecz zbyt dobrze pasowała do Nowego i jego ojca. Gdy ojciec miał tyle lat co on, mógł być i silny, i mądry.
Przypomniał sobie o przeprowadzkach Nowego. Czy, gdy byli na dole, jego rodzice też się przeprowadzali? Czy robili tak wszyscy na Ziemi? Nie miał jak tego sprawdzić. Tylko Nowy był w szkole nowy. Inni urodzili się tutaj.
– Może i masz dobrą pracę, panie Wilan – odezwała się matka. Zawsze, gdy mówiła na poważnie, zwracała się do ojca po imieniu. – Jednak to dzisiaj nie wystarczy. Gdyby nie ulga jedynacza, nie mielibyśmy aż tyle.
Ojciec westchnął.
– W całym Układzie nie ma pracy, która by pozwoliła utrzymać rodzinę z dwójką dzieci. Nie na takim poziomie jak nasz i nie bez jakiejkolwiek ulgi. Z wyjątkiem pracy w rządzie lub w którymś z zarządów – dodał szybko. – Lecz taka praca nie jest osiągalna dla każdego.
– Kochanie, nie krytykuję twojej pracy – matka nieco złagodniała. – Myślę tylko, że gdybym coś znalazła, nie musielibyśmy się godzić na ten głupi dodatek. Arto, nie miałbyś nic przeciwko siostrzyczce, prawda?
– Jasne, że nie – odpowiedział trochę smutniej niż chciał – ale nie możecie tego zrobić. Zgodziliście się nie mieć, więc jakby się urodziła, Opiekunki zabrałyby ją do akademii.
– Właśnie. Tak to wszystko wygląda. Prawa Populacyjne. Rób, co do ciebie należy i siedź cicho, to będziesz żył bogato i szczęśliwie. Jeśli to można nazwać szczęściem… – usiadła i mechanicznie sięgnęła po jedną z kanapek. Zawsze po coś sięgała, gdy stawała się tak ponura, jak teraz. Musiała coś zrobić z rękoma.
Arto wiedział, o czym mówiła. Wkrótce po jego narodzinach rodzice zgodzili się nie mieć więcej dzieci. Nie mieli szansy na ulgę genetyczną, zachowującą standard życia nawet przy dwójce czy trójce dzieci. W zamian za regularne branie odpowiednich leków zyskali dostęp do szeregu zniżek i dodatków. Zrobili to, by jemu żyło się lepiej. Czasami tego żałował. Nieraz zastanawiał się, jak by to było mieć młodszego brata lub siostrę, nawet jeśli nie mieliby aż tyle impulsów co teraz ani tak dużego domu. Ale decyzja o jedynactwie nie była czymś, co można cofnąć. Złamanie zobowiązania było traktowane jak oszustwo czy kradzież.
Nawet on rozumiał, że są inne sposoby na zmniejszenie przeludnienia. Ludzie mogliby opuścić Układ i zamieszkać na jakiejś kolonii, lecz zamiast im na to pozwolić, Rząd napisał Prawo Emigracyjne i stworzył Urząd Opieki. Gdyby nie ono, jego rodzice byliby już od dawna gdzie indziej. Gdyby nie ja, pomyślał, zrobiliby to nawet wbrew Prawu.
Były dwa rodzaje praw – Stare Prawa oraz prawa rządowe – i każde mówiło co innego. Pierwsze – pozwalały mieć tyle dzieci, ile się chciało, te drugie twierdziły, że mając zbyt wiele dzieci rodzice nie potrafią zapewnić im właściwej opieki i stwarzają zagrożenie przeludnienia. W ten sposób Rząd naginał ograniczające go Stare Prawa, by wyjść na swoje.
Po raz pierwszy spotkał się z tym, gdy znalazł Lili. Koty były na stacji od początku, odkąd ludzie porzucili nieudane próby walki ze szkodnikami za pomocą coraz wymyślniejszych maszyn. Szkodniki, zwłaszcza szczury, zbyt szybko się uczyły jak je omijać. Tylko koty potrafiły uczyć się równie szybko. Ludzie przyzwyczaili się do ich obecności, pozwalając, by natura walczyła z naturą. Wielu trzymało je w domach. Gdy więc pewnego rozjaśnienia Arto znalazł kociaka, postanowił zabrać go ze sobą
Matka nie chciała kota w domu, lecz stanęło na tym, że skoro nie może mieć rodzeństwa, to powinien chociaż mieć jakieś zwierzę. Potem zdenerwowała się, gdy ojciec chciał zabrać Lili do lekarza dla zwierząt, by nie mogła mieć małych. Oznajmiła, że nie pozwoli zrobić kotu tego, co Rząd robi im. Ojciec stwierdził, że Rząd wcale ich nie sterylizuje, na co odpowiedziała, że jeśli tak, to niech zrobią jeszcze jedno dziecko. Kłócili się tak prawie całe rozjaśnienie. Arto czuł, że nie chodziło im już tylko o kota, lecz także o niego, a raczej o to, że nie mają nikogo więcej. Gdy wrócił ze szkoły, było już po wszystkim. Matka wygrała, ojciec zabrał Lili do lekarza dopiero wiele miesięcy później, gdy urodziła małe kotki i gdy były one już dość duże, by je komuś oddać. Po powrocie ojciec powiedział, że teraz Lili może chodzić gdzie chce, a oni nie będą musieli się martwić o stado niechcianych kotów, jak to robi Rząd, nie będą też musieli wypędzać ich na ulicę, gdzie nie ma dla nich miejsca. Arto nie wiedział dokładnie o co chodzi z tą ulicą – był to jeden z tych ziemskich zwrotów, których nie rozumiał – ale czuł, że według ojca kotów na stacji było za dużo.
Spytał go wtedy dlaczego Opiekunki nie robiły tego samego z ludźmi skoro to bezpieczne, a ojciec odpowiedział, że gdyby mogły, to pewnie wysterylizowałyby połowę ludzi, tych gorszych, uznając ich za dzikich. Wyjaśnił jednak, że Stare Prawa na to nie pozwalają i nikt nie waży się ich zmieniać, bo tego już by ludzie nie wytrzymali. Arto wspomniał, że może koty na stacji są dzikie, ale gdyby nie one, to szczurów byłoby jeszcze więcej. Ojciec odpowiedział tylko, że ludzie to nie koty i że mogą myśleć nad tym co robią, po czym wyszedł.
Przy stole zapadła cisza. Rodzice szybko kończyli rozmowę, gdy schodziła na pewne tematy. Ojciec przysunął do siebie konsolę, wracając do planowania. Arto postanowił nie przerywać milczenia, jednak i tak wiedział, co sobie myślą. Nie chcieli być tutaj, tak samo jak on. Gdyby mogli, odlecieliby do pierwszej lepszej kolonii, gdzie można było mieć tyle dzieci, ile się chciało i gdzie każdy miał pracę, lecz bez niego nie chcieli opuścić stacji.
Przeze mnie, wiedział to, choć rodzice nigdy by mu tego nie powiedzieli. Nieważne, czy świadomie, czy nieświadomie, ale był winien, bo się urodził, bo Rząd zrobił z niego zakładnika, a rodzice zrezygnowali dla niego z drugiego dziecka.
Muszą tu zostać, bo mam tę głupią pluskwę, jak każde dziecko w Układzie. Dorośli noszą swoją na karcie i zawsze mogą ją zostawić w domu. My tak nie możemy, bo Stare Prawa każą dorosłym czuwać nad nami i zmuszać do nauki. Ale to nie o to chodzi Opiekunce, tylko o szantaż. Wiemy, gdzie jest wasz syn lub córka, oto, co nam mówią. Albo zostaniecie z nim, tutaj, albo uciekniecie sami, a wtedy, zgodnie z prawem, wasze dziecko będzie należeć do nas, bo wy okazaliście się złymi rodzicami. Oddamy je Flocie, wychowamy w akademii i jeśli przeżyje, będzie nam służyć i łapać takich jak wy. Ale ja jeszcze wam pokażę, pomyślał ze złością, jeszcze wam ucieknę i wtedy wy wszyscy, wy przeklęte szczury z Opieki, przekonacie się, gdzie możecie sobie ją wsadzić. Jeszcze się przekonacie, kto zostanie tutaj, a kto stąd odleci.
– Zapomnij o tym małym draństwie, synu – głos ojca zupełnie go zaskoczył. Arto drgnął. – Nie warto zawracać sobie głowy.
To było jak odpowiedź na jego myśli. Czyżby ojciec wiedział? Nie, nie o to mu chodziło. Arto spostrzegł, że kątem oka cały czas bezwiednie wpatrywał się w niewielką wypukłość na opartym o stół lewym ramieniu. Obaj myśleli o tym samym, choć w inny sposób. Pożałował, że przed założeniem koszulki nie zaprogramował jej rękawów na dłuższe, by ukryły ten dowód jego niemocy.
– To tylko dla twojego bezpieczeństwa, Arto – matka ścisnęła go lekko za rękę. – Stacja jest niebezpieczna. Tyle dzieci ginie w wypadkach…
Akurat, pomyślał. To nie o to w tym chodzi, mamo, i ja to rozumiem. Nie jestem już dzieckiem. Wiem, skąd się biorą te wypadki.
– Podobno kiedyś ludzie znakowali zwierzęta – odpowiedział chłodno, choć z żalem. – Kiedy jeszcze nie potrafili hodować organów i jedzenia w zbiornikach, tylko musieli uprawiać pola i hodować zwierzęta, by mieć co jeść. Wtedy znakowali swoje bydło, by łatwiej je odszukać. I my jesteśmy jak to bydło – ostatnie zdanie powiedział wręcz lodowatym głosem.
I po to oznakowali go ci z Opieki. Chcieli, by pożarła ich akademia. Biedny, mały Arto, ironicznie rozczulił się nad sobą, oto, co oni z ciebie zrobili. Niewolnika, tak mówił Dael. I jeszcze szkoła…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.