To była drobna kradzież, choć dla dziewięciolatka mogła być tym, czym życiowy napad Gangu Olsena na Narodowy Bank Danii. Stojąc na nocnym, dziesięciostopniowym mrozie na tyłach zielonego kiosku Ruchu z zestawem tanich pism pornograficznych w jednej dłoni i kilkoma pudełkami papierosów w drugiej, po raz pierwszy poczuł coś, co nazwał później Iskrą. Instynkt szybko przetłumaczył owe odczucie na bardziej przyziemny język i Radek nie miał wątpliwości, co może się wydarzyć, jeśli nie poczyni odpowiednich kroków.  | Ilustracja: Tomasz Witas |
Wrzesień tego roku był wyjątkowo zimny. Chłodny wiatr porywał pojedyncze liście z dachu willi, rzucając je w wprost w roztańczone powietrzne wiry, formujące się nad starannie przystrzyżonym trawnikiem. Czerwone dachówki nie błyszczały już z taką żywotnością, jak podczas upalnych, lipcowych dni, gdy lejący się z nieba żar nagrzewał ceramikę przez długie godziny. Na pierwszy rzut oka żółty tynk nie ujawniał żadnych skaz, zaś narożniki budynku, pomalowane na wiśniowo, przypominały ramy upodobniające dom do gigantycznego akwarium. Wystawny balkon zamknięty półokręgiem kolumn oraz szeroki taras położony piętro niżej mówiły o zamiłowaniu właściciela do architektonicznego przepychu. Ostatnie promienie słońca, unoszącego się nisko nad drzewami, lśniły na białych oknach o cienkich, pozłacanych ramach. Ceglany komin w kolorze narożników sąsiadował z potężnym masztem, z którego we wszystkich kierunkach zwracały się talerze i metalowe kręgosłupy anten. Radek obserwował willę z chodnika po drugiej stronie wąskiej ulicy, stojąc nieruchomo z dłońmi wciśniętymi w kieszenie jeansów. Kołnierz bluzy z dresu poruszał się przy mocniejszych podmuchach wiatru. Dla niego wrzesień tego roku był nieprzyjemny nie tylko z powodu zimna. Chłopak obserwował przez chwilę elektrycznie otwieraną bramę, żelazne segmenty płotu i zieleniący się za nim gęsty żywopłot o wysokości dorosłego człowieka, który całkowicie przesłaniał plac rozciągający się u podnóża rezydencji. Spojrzał na furtkę, pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. Był już tutaj i widział ten dom. Tyle, że nie od frontu. Sięgnął do tylnej kieszeni, wyciągając pomiętą paczkę papierosów. „To może być ostatnia spokojnie wypalona fajka” – pomyślał, wkładając papierosa do ust. Przez całe dotychczasowe życie Radek marzył. Po przebudzeniu, patrząc za okno i szarzejące w oddali dachy okolicznych bloków do złudzenia przypominające nagrobki, tasował markami samochodów, jakie zamierza w przyszłości kupić, przetestować, a może i dla draki rozbić. Popołudniami i wieczorami, stojąc na zbiegu ulic Dworcowej i Piłsudskiego, na skrzyżowaniu zwanym Złotym Rogiem, ramię w ramię z przepitymi wrakami ludzkimi, zdarzało mu się odlecieć myślami wysoko – orbitowały pomiędzy kontami w banku, zagranicznymi wycieczkami i niekończącymi się ekskluzywnymi imprezami. Nocami, leżąc samotnie w łóżku, śnił o ogromnej posiadłości, w której nigdy nie brakowało modelek chętnych do szybkiego numerku. Miał prywatną wersję willi Playboya i pieczołowicie rekonstruował ją w swoich sennych wizjach. Na marzenia mógł sobie pozwolić – odnajdywał je, pielęgnował, wzbogacał, a w odpowiedniej chwili używał. Ta drobna umiejętność, jaką nabywa się w domu, gdzie wiecznie brakuje szlajającego się po melinach ojca, a zafrasowana nieudanym życiem matka z gorzkim wyrazem twarzy popija nieustannie wódkę z barku, dodaje sił potrzebnych do normalnego funkcjonowania z dnia na dzień. Radek od dzieciaka zdawał sobie sprawę, że czekają go dwie możliwe drogi – jedna prowadząca do ciupy i droga kierująca do ciupy na skrót. Od podstawówki nie obracał się w towarzystwie potencjalnych magistrów ekonomii i doktorów nauk ścisłych. Są pewne realia, narzucone z góry okoliczności nieuchronnie określające przyszłe życie. Radek nie walczył z przeznaczeniem i bez zbędnych analiz wybrał tę pierwszą, dłuższą drogę. Śmiał się, gdy patrzono na niego krzywo, tylko dlatego, że urodził się w takiej rodzinie, a nie innej. Rozweselały go komentarze starych babć-bigotek, wyzywających go od osiedlowych chuliganów. Bawił mores i wyższość, którymi pompowali się przedstawiciele prawa, za każdym razem, gdy z przesadnym błyskiem wyższości w oczach wypytywali na ulicy o jakieś drobiazgi lub częściej – profilaktycznie spisywali. Ani nieżyczliwi, ani kreślące znak krzyża dewotki, ani nawet pyszałkowaci stróże prawa nie mieli takiego potencjału jak on. Odkrył go dosyć wcześnie. To była drobna kradzież, choć dla dziewięciolatka mogła być tym, czym życiowy napad Gangu Olsena na Narodowy Bank Danii. Stojąc na nocnym, dziesięciostopniowym mrozie na tyłach zielonego kiosku Ruchu z zestawem tanich pism pornograficznych w jednej dłoni i kilkoma pudełkami papierosów w drugiej, po raz pierwszy poczuł coś, co nazwał później Iskrą. Instynkt szybko przetłumaczył owe odczucie na bardziej przyziemny język i Radek nie miał wątpliwości, co może się wydarzyć, jeśli nie poczyni odpowiednich kroków. Całkowicie oszołomiony, ostrzegł swoich kompanów, wśród których był najmłodszy wiekiem oraz złodziejskim stażem i bez dalszego tłumaczenia zwiał. Pozostali zrobili to samo, zostawiając większość łupu wewnątrz kiosku, unikając tym samym spotkania z samochodowym patrolem policji, który pojawił się na tej ulicy kilka chwil później. Iskra ostrzegała go wielokrotnie. Niekiedy odczucie pojawiało się w momencie, gdy w głowie powstawał jakiś plan, innym razem kilka sekund przed rozpoczęciem roboty, a czasami w trakcie rabunku, w najważniejszym momencie. Radek nigdy nie zlekceważył Iskry i nigdy nie poniósł konsekwencji takiej decyzji. Odpowiedni moment rezygnacji z trefnej, bądź obdarzonej dużym ryzykiem roboty nie był jedynym przejawem działalności Iskry. Przypisał jej również specyficzne zbiegi okoliczności i zrządzenia losu. Zadziwiającymi sposobami potrafił wykręcić się sianem przed srogimi obliczami stróżów prawa, w sytuacjach – wydawałoby się z góry przegranych, w których każdy na jego miejscu nastawiałby się już na niewygody więziennych wyrek i wąchanie pierdów wypuszczanych z tyłków tłustych i wydzierganych po szyję recydywistów. Z biegiem lat coraz bardziej doceniał dar, jaki otrzymał. Nie głowił się, czy Iskra była Bożą pomyłką, czy też żartem Pana znudzonego monotonią Nieba, kawałem wymierzonym w prawych obywateli ufających ślepo systemowi. Nie zastanawiał się, czy PiF – bo taką ironiczną nazwą ochrzcił swoje zdolności Przeczuwania i posiadania Fartu – zostały mu podarowane przez kosmitów, czy było tylko nietypowym uszkodzeniem mózgu biednego dzieciaka zmuszonego do życia w podręcznikowo patologicznej rodzinie. W zasadzie niewiele go to obchodziło. Nie był też durniem grającym o swoją fortunę z najlepszym szulerem w mieście. Postanowił nie śpieszyć się, doświadczyć wszystkiego po kolei i przez lata dojrzewania przygotowywać się do wielkiego finału, którym miało być osiągnięcie dostatniej przyszłości jak najmniejszym nakładem sił. Swoje zachowanie tłumaczył sam przed sobą w brutalny, ale odpowiadający rzeczywistości i sytuacji sposób: miał w ręku muszkę – alegorię złego i niesprawiedliwego świata. Nie musiał jej od razu rozgniatać – mógł powoli i z premedytacją wyrywać chude nóżki i połyskujące skrzydełka. Dzięki temu, uchodząc oficjalnie na normalnego chłopaka z przeciętnymi, młodzieżowymi problemami, był bez wątpienia Złodziejskim Królem Świata – a jeśli ktoś podobny radził sobie lepiej, to i tak pozostawała świadomość bycia graczem z nigdzie nie klasyfikowanej, ścisłej czołówki. Po dwusetnej kradzieży stracił ochotę na notowanie i spamiętywanie wykroczeń. W tej chwili przypuszczał, że ma na swoim koncie tysiące występków – od kradzieży mrożonych frytek w supermarketach, po konfiskowanie wszelakiej maści sprzętu z garaży, mieszkań, sklepów, kończąc na drobnych pobiciach. Wszystko na czysto, bez emocji i jakichkolwiek wpadek. Nie miał w sobie nawet odrobiny bałwochwalstwa czy chęci dominowania nad innymi, dlatego działał delikatnie, tylko na własny rachunek. I dalej marzył. Przyszłość była przed nim. Do czasu ostatniej akcji. Niektóre plany wymagały udziału większej liczby osób. Miał małe, aczkolwiek zaufane grono, z którym realizował bandyckie zamysły. Radka darzono sporym szacunkiem, bo trudno było nie respektować człowieka, mającego na swoim koncie więcej udanych kradzieży, niż Krzysztof Oliwa minut zaliczonych na ławkach kar w NHL. Niektórzy całkiem trafnie przypuszczali, że chłopak ma w sobie coś, co ułatwiało mu robotę, jednak Radek nie podzielił się z nikim najdrobniejszą informacją o Iskrze ani o PiF. Gdy na jednej z letnich parkowych imprez rozmówił się z dwoma ciotecznymi kuzynami ze strony matki, nie przypuszczał jeszcze, jakie konsekwencje będzie miało wspólnie wychylenie piwa i wymiana kilku zdań. Choć chłopacy prezentowali się nader odpychająco, ze względu na widoczny pociąg do twardych dragów, ich propozycja wspólnego skoku na „pewną” miejscówkę wydała się Radkowi całkiem interesująca. Kasa – drobna czy grubsza – przydawała się zawsze, a bieżących rachunków z hulaszczego, wakacyjnego okresu miał Radek do uregulowania sporo. Dał słowo i musiał się ze swego przyrzeczenia wywiązać. Już dwa tygodnie przeklinał w myślach braci Ratczyków. Od tamtego wieczoru ci cholerni bracia już zawsze będą mu się kojarzyć z pierwszą w życiu sfuszerowaną robotą. Jego bezbłędny instynkt zawiódł. Iskra, która zawsze pomagała i ostrzegała, tym razem nie dała znaku aktywności. Fart znikł. Miał za to dwóch naćpanych wspólników o mocno podkrążonych oczach. Ręce trzęsły się im przy każdej próbie wyważenia dmuchawy pod dachem apteki; byli też bezgranicznie głupi – jeden z braci zgubił portfel w trakcie spokojnego oddalania się z miejsca kradzieży. Gdyby Radek był bardziej przewidujący i miał w sobie coś ze średniowiecznego rycerza, prawdopodobnie naznaczyłby gardła obu sukinsynów rozgrzanymi do czerwoności metalowymi obcęgami. To, że tego nie zrobił, zemściło się kilka dni później, gdy do drzwi mieszkania zadzwonił miśkowaty dzielnicowy. Z perspektywy czasu był także zły na siebie, ganił się w duchu za zbytnią pewność i zlekceważenie elementarnych zasad. Ufał swoim umiejętnościom bezgranicznie, tymczasem sprawiony samemu sobie zawód przypominał dużą i gorzką pigułkę do przełknięcia. Przerażała go świadomość, że życie może się zmienić, a cudowna iskierka wypali się i zniknie na zawsze. Zastanawiał się, czy czasem przesadnie nie szafował swoją zdolnością, czy nie wysilił organizmu za bardzo, czy Przeczucia i Fartu nie używał w zbyt prozaicznych celach. A teraz, gdy mogło być już za późno, szare myśli wypełniające umysł torturowały go, a bóle dręczące głowę były dodatkowym cierniem do świeżo utkanej przez los korony. Czuł się źle. Bardzo źle. Spoglądał ukradkowo na willę skąpaną w ostatnich promieniach smutnego, jesiennego słońca. Gołębie cukrówki obsiadły olbrzymi maszt antenowy, gruchając donośnymi głosami, przypominającymi do złudzenia nocne pohukiwanie sowy. Zastanawiał się, czy owa mizerna imitacja nocnych ptaków od zawsze zwiastujących złowieszczą nowinę, była omenem mającym przynieść mu pecha, czy też tylko ironicznym znakiem losu, zapewnieniem, że nie ma się czym martwić na zapas. Ostatecznie, odgrywający „dobrego glinę” miśkowaty dzielnicowy nic z Radka nie wydobył. Jego filigranowy zastępca, któremu szaleństwo biło z oczu, nie doczekał się własnej wersji przesłuchania przy użyciu chwytu szanghajskiego czy innych równie osławionych praktyk. Chłopak miał bardzo złe przeczucia. Całe to przesłuchanie wyglądało jak karciana gierka. Krupierem był dzielnicowy odgrywający rolę żółtodzioba, niepotrafiącego skleić: „Witamy i zapraszamy pana, proszę usiąść na tym krześle” z „oto oświadczenie tego a tego osobnika, co pan na to?” Owszem zapytano go o aptekę mieszczącą się na ulicy Długiej, na co Radek spokojnie odbąknął, że ostatnio nie choruje, więc aptek nie odwiedza. Zaskoczyło go, że nie wspomniano nawet słowem o zeznaniach braci, przez których niewątpliwie tu trafił. Policjanci sprawiali wrażenie jakby był gościem, zaproszonym w ramach szczytnego programu „Obywatelu, poznaj swój komisariat”. Ale coś było nie tak. Radek czuł się jak otwarta księga umieszczona na rozklekotanym krześle, w której rozdział po rozdziale ten chrzaniony dzielnicowy czyta sobie listę wszelakich występków. Ten gładko ogolony drab patrzył tylko na niego spokojnie, a rybie oczy wyraźnie informowały, że taryfa ulgowa na wybryki Radka straciła ważność. Pewny, iż policja szybko wyciągnie największe działa i dowie się o czymś, czego nie dopilnował w trakcie poprzednich robót lub o drobnym śladzie, który przeoczył, (choć w to nie wierzył, wszak wtedy Iskra jeszcze działała), bardzo zdziwił się, gdy dzielnicowy wręczył mu kartkę z adresem i jasnym zaleceniem, by dla swojego dobra odwiedził osobę figurującą pod odręcznie zapisanymi danymi. Radek momentalnie skojarzył ulicę, a nawet numer domu. Kilka miesięcy wcześniej, wraz z Bolcem, zaufanym kompanem wielu nocnych wypadów, pojawił się na tyłach owej rezydencji kryjąc się w gęstym sosnowym lasku położnym na spadzistym zboczu, opadającym tuż przed tylnymi segmentami płotów okolicznych posesji. Wspólnik skombinował skądś odrapaną polową lornetkę, więc mogli obserwować plac z tyłu willi. Bolec był dobrym chłopakiem, mającym także wielkie plany, lecz nieco zbyt zapalczywym i nieskoordynowanym. Przez kilka tygodni prowadził zwiad w całej okolicy, ostatecznie skupiając się na gustownym, jednopiętrowym domu. Jego wzrok przyciągnął nowiutki sprzęt trzymany w garażu. Dodatkowo zachęciły go drzwi niemal zawsze otwarte na oścież. Zaplanował prawie wszystko, zsumował możliwe zagrożenia i szanse, nawet ocenił gdzie i za ile uda się opchnąć nowoczesną kosę spalinową, szlifierkę i drobniutką przycinarkę żyłkową. Drań wypatrzył nawet, w której szafce w głębi garażu właściciel trzyma drogocenny młot udarowy z walizką i zestawem wierteł. Wywiad terenowy i ciche śledztwo, przeprowadzone Bolec wykazało, iż willę zamieszkiwał samotny facet – żonę stracił w wypadku kilka lat wcześniej. Jeden z jego synów przeniósł się do Warszawy, zaś drugi przebywał w jakimś zamkniętym zakładzie dla upośledzonych. Tragiczna historia, lecz Bolca bardziej zasmucił los nieużywanej nowiutkiej szlifierki Hanseatic, osiągającej ceny dochodzące do 150 złotych. Tak przynajmniej postulował, opierając się na swoich nie do końca pewnych źródłach w terenie. Radek nawet zgodziłby się na szaleńczy rajd w świetle dnia, przez ponad dwadzieścia parę metrów prostego jak stół placu i powrotną drogę obciążoną dodatkowymi kilogramami sprzętu, gdyby nie dwa dobermany o lśniącej brązowej sierści i… … fakt, że dom, przed którym się znajdował należał do miejscowego prokuratora. Skończył palić i wrzucił fajkę do zapchanej gnijącymi liśćmi studzienki ściekowej. Wiatr ponownie zawył, a Radek mimowolnie zadrżał, gdy zimny powiew przeniknął materiał bluzy i spodni. Zapowiadał się naprawdę chłodny wieczór. Powolnym krokiem przemierzył opustoszałą ulicę i stanął na chodniku przed furtką. Nad nią wyginała się w łuk drewniana pergola. Zwisały z niej martwe pnącza róż, wyraźnie kontrastujące z oplatającym posiadłość berberysowym żywopłotem, którego listki wciąż zieleniały na przekór nadchodzącym jesiennym zmianom. Wahał się przez chwilę, w końcu skierował dłoń ku puszce domofonu, naciskając czerwony przycisk. Czekał kilka sekund, zanim skrzynka charakterystycznie zatrzeszczała i z głośnika dobiegł go zniekształcony szumami, wyraźnie zniechęcony męski głos. – Słucham. – Tak, yyy…, dzień dobry – powiedział niepewnie do mikrofonu, niemal dotykając twarzą zimnej powierzchni aparatu – nazywam się Radosław Ochota. Pan dzielnicowy, to znaczy pan sierżant Chojder dał mi pana adres i nakazał zgłosić się tutaj dzisiaj… Zamilkł, zastanawiając się, czy nie dodać czegoś do tego lakonicznego wstępu, jednak głos po drugiej stronie szybko rozwiał wszelkie wątpliwości. – A to ty. Tak, Radek. Zapraszam, serdecznie zapraszam. Już otworzę bramkę. Chwycił za długą metalową klamkę w kształcie łzy. – Aha – zatrzeszczał jeszcze domofon – wchodź śmiało, psy są zamknięte. Szybko skierował głowę w stronę aparatu, lecz w momencie, gdy dziękował, osoba po drugiej stronie rozłączyła się. Wzruszył ramionami i gdy tylko mechanizm zamka zabrzęczał, nacisnął śmiało klamkę, przekraczając granicę posiadłości. Ścieżkę z płaskich wapiennych kamieni otoczonych nieskazitelnie równym dywanem z soczyście zielonego mchu pokonał szybkim krokiem. Kilka razy obejrzał się na gęste i wysokie krzewy oraz karłowate drzewka. Prokurator musiał być fanem wszelakich roślin oraz aktywnym ogrodnikiem amatorem. Fantazyjnie rozplanowany ogród, z małymi grupkami modrzewi, grządkami, z których emanował blask późnojesiennych odmian kwiatów oraz potężnym skalniakiem ze zwieńczającą go niewielką fontanną (według Radka była ona drobnym wizualnym przegięciem i wyglądała nienaturalnie) świadczył o zamiłowaniu do klęczenia godzinami przy plewieniu rabatek i powtarzaniu w kółko innych, równie zajmujących, prac polowych. Radek próbował wyobrazić sobie właściciela, gdy w jednym momencie cały oblepiony błockiem miesza łopatą w cuchnącym nawozie, a dwie godziny później oskarża kogoś na sali rozpraw, wyciągając wykałaczką trawę spomiędzy zębów. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że taka rozrywka może być dla prokuratora jedynym sposobem, aby odciągnąć myśli od najbardziej mrocznych skojarzeń: śmierci żony i nieszczęścia jednego z dzieciaków. Nikt nie czekał na niego przy wejściu; wewnątrz, za drzwiami, których szybę zdobił zawiły ornament z jasnego szkła, nie stała żadna osoba. Najwidoczniej odbiornik domofonu nie mieścił się przy drzwiach wejściowych, ale w jednym z pokoi lub w korytarzu. Niepewnym ruchem wyciągnął przed siebie rękę i zapukał dwa razy. Odwrócił głowę. Z prawej strony zauważył trzy jednakowe dzwonki. Uderzył ręką w czoło, wahając się, czy nacisnąć jeden, czy wszystkie po kolei. Wedle niepewnych i mało drobiazgowych informacji, jakie uzyskał Bolec, posiadłość zamieszkiwał tylko prokurator. Radek chwilę zastanawiał się, czy jednoczesne pukanie i naciskanie dzwonków będzie w oczach prawnika nietaktem. Zważywszy, że wewnątrz mogły go czekać nie tylko złe wiadomości, ale, co bardziej prawdopodobne, konstruktywne rozwiązanie problemu, które wyczuł w spojrzeniu dzielnicowego, chciał wypaść nie tyle jak prostak z ulicy, lecz przeciętny, dobrze wychowany i kulturalny młody człowiek. „Co za palant, nie gospodarz. Gościa się chyba wita w progu. Pewnie jakiś arogant i melepeta” – pomyślał. – Żeby mnie nie wziął za jaskiniowca nieobeznanego z elektrycznością.” Powtórzył pukanie, tym razem śmielej. Nie minęło dziesięć sekund, gdy Radek usłyszał powolne kroki na schodach i głos, witający go wcześniej z domofonu. Tym razem jakby żywszy, bardziej przyjacielski, o przyjemniejszej dla ucha barwie. – Idę! Już idę. Spocone ręce dokładnie wytarł o jeansy. Jednym uderzeniem otwartej dłoni zmiął paczkę papierosów w tylnej kieszeni spodni. Był gotowy na wejście do jaskini prawniczego lwa. Prokurator uchylił drzwi wyciągając drobną, ale umięśnioną rękę. – Stefan Jarmułkowski – powiedział z uśmiechem. – Miło mi cię poznać, Radku. – Taak, Radosław Ochota… jestem – bąknął chłopak ściskając dłoń gospodarza. Radek przewyższał prawnika o dobrą głowę, jednak przez jedną krótką chwilę poczuł się przy nim jak wymoczek. Prokurator Stefan wydał mu się małym i chytrym gnomem: jego ciemnoniebieskie jeansy i wykrochmalona biała koszula w granatowo-czerwoną kratę skrywały atletyczne ciało i mięśnie zdolne pokonać niejednego przeciwnika; przebiegłe świńskie oczka patrzyły na niego spod krzaczastych brwi barwy węgla, a cieniutka linia warg wykrzywiała usta w zuchwałym uśmieszku, podkreślanym długimi wąsami łączącymi się z brodą o kilkudniowym zaroście; łysinka na czubku głowy błyszczała pomiędzy pojedynczymi pasmami siwiejących włosów, zaczesywanymi w poprzek przez prokuratora-złośliwego gnoma. – Mój drogi, dobrze, że się pojawiłeś – powiedział Stefan Jarmułkowski posyłając Radkowi dobrotliwe spojrzenie. Ponownie stał się tylko drobnym, nieznacznie garbiącym się prawnikiem z zaawansowaną łysiną, stojącym w uchylonych drzwiach. – Zapraszam do środka. Chłopak odwzajemnił uśmiech i przestąpił próg. Tak jak się spodziewał, dom prawnika był najbardziej ekskluzywnym miejscem, w jakim do tej pory się znalazł. Drewniane boazerie, olbrzymie obrazy przedstawiające w większości górskie krajobrazy, dywany puszyste i dywany szorstkie, najprawdopodobniej tkane ręcznie. Meble – na pierwszy rzut oka drogocenne antyki. Radek przełykał ślinę i spoglądał na boki, nie potrafiąc skupić się na żadnych szczegółach. Pomieszczenia wypełniała nie tylko arystokratyczna atmosfera wyższych sfer, jaką wyobrażał sobie oglądając filmy z życia finansowej i towarzyskiej elity. Chłopak wyczuł coś jeszcze. Zimno. Wnętrza kojarzyły mu się bardziej z pełnym rekwizytów filmowym studiem, niż prawdziwym, pełnym emocji domem. Przedmioty zdawały się mówić: „Podziwiaj nas, ale nie dotykaj. Nie jesteśmy prawdziwe. Rozpłyniemy się, gdy będziesz tego próbował.” Prokurator wskazał mu schody na górę. – Zapraszam wyżej. Tam jest mój gabinet. Radek pokonał stopnie kilkoma szybkimi krokami. Czekając na gramolącego się prawnika, spojrzał w korytarz po prawej i zamarł. – Cześć łobuzie – powiedział dzielnicowy, wychylając się z jednego z pomieszczeń. – Co pijesz? Kawę? Może sok z pomarańczy? Ja proponuję chińską zieloną herbatę z miodem. Po prostu wyborna. Spoglądał na Radka z rozbawieniem podobnym do zwiedzającego zoo turysty, który za metalową klatką zauważa wydurniającą się małpę. Chłopak zamknął usta, popatrzył na prokuratora walczącego ze stromizną dwóch ostatnich schodów, po czym ponownie przeniósł wzrok na policjanta. – S…sok proszę – powiedział cicho, obawiając się, że słowa te zabrzmiały tylko w jego głowie. Patrzył z niedowierzaniem, po czym zmarszczył brwi i zapytał śmielej: – To panowie się znacie? Prokurator Jarmułkowski stanął na równi z Radkiem i puścił oko do policjanta. – Pytasz chłopcze, czy się znamy? – po czym obaj wybuchli szczerym, głośnym śmiechem. Radkowi bynajmniej nie spodobała się ta reakcja, jednak zachował spokój. Był wszakże w domu znanego i prominentnego prawnika, którego – o nieba! – doskonałym przyjacielem był główny gliniarz z dzielnicy Radka. Stał tam jak podwórkowy kundel w otoczeniu doga i brytana. Był zwykłym ulicznikiem, a oni szanowanymi przedstawicielami prawa (co do osoby dzielnicowego Chojdera, krążyły po okolicy różne plotki – od odpuszczania „swoim” i „protegowanym” dealerom, po dziwkarskie rabany w niektórych melinach. Radek zdawał sobie wszak sprawę, że im bardziej gliniarz był uciążliwy, tym dokładniej go oczerniano). Prawem płotek i rekinów, teraz on był potrawką i zarówno łysiejący prokurator, jak i zawsze opanowany dzielnicowy mogli z niego drwić ile wlezie, bawić się do upadłego jak starą zabawką, którą przyjdzie szybko wyrzucić do śmieci. Podświadomie wyczuwał, że jego los zależy od zbliżającej się rozmowy i konsekwencji, jakie za sobą pociągnie. – Tak, Radku, znamy się bardzo dobrze – westchnął z nutą melancholii Chojder. – Jeden sok i dwie kawy. Gdy zniknął w pomieszczeniu, prokurator otworzył drzwi do gabinetu i jeszcze raz zaprosił chłopaka do środka. Po otrzymaniu na komisariacie kartki z adresem prokuratora, Radek długo rozmyślał nad swoim położeniem. Na jednej szali ułożył zeznania ciotecznych braci ze strony matki. Byli naćpanymi palantami, to nie ulegało wątpliwości. Byle gliniarz o większej posturze, świecący pałą po zblazowanych jointami i koką oczach Adama – durnia, który zgubił portfel – mógł wyciągnąć każde zeznanie. Z pewnością tak też się stało. Radek nie wątpił, że policjanci mieli na papierku wylane, ze łzami skruchy i chęcią szybkiej poprawy, słowa Adama obciążające Radosława Ochotę, lat dwadzieścia jeden, zamieszkałego na niesławnym Podolcu, przy ulicy Grota-Roweckiego 22/5. Jeśli już go wezwano, było kiepsko, bardzo kiepsko. Oczekiwał krótkiej piłki, tymczasem dostał podanie przez całe boisko. Dzielnicowy był bardziej tajemniczy niż milczący i skupiony Sherlock Holmes drażniący Watsona, pragnącego szybko poznać rozwiązanie zagadki. Z jednej strony nie dał mu żadnych podstaw, aby Radek zadzwonił do domu prosząc matkę, by ta zaczęła pakować jego plecak; z drugiej strony patrzył takim wzrokiem, jakim zapewne kat spoglądał kiedyś na kark ofiary, zanim opuścił topór lub też w momencie, gdy sprawnym ruchem naciągał sznur na szyję skazańca. Na drugiej szali położył pomięty świstek z odręcznie zapisanym adresem prokuratora Stefana Jarmułkowskiego. Krótkie i treściwe zdanie wypowiedziane przez policjanta tonem ojca karcącego dziecko: „Zrób to dla swojego dobra, chłopcze”. Brak gróźb, jedno suche polecenie. Propozycja, której się nie odmawia, gdyż skutki takiej decyzji mogły być boleśniejsze dla tyłka niż aplikacja serii zastrzyków przeciwko wściekliźnie. Radka zastanawiało wiele rzeczy – ile wiedzą gliniarze, a jeśli wiedzą dużo, jaki będzie układ. Co będzie musiał poświęcić i jakie będą tego konsekwencje. Nie okłamywał się sam przed sobą, czuł strach. Obawiał się jak diabli, próbował zgadywać, czego od niego będzie chciał ten cały prokuratorek – największy lęk wzbudzała wizja jakiegoś szantażu. Ale i głównie na to się nastawiał. Dla pławiącego się w luksusach prawnika oraz podrzędnie opłacanego stróża prawa, żywiącego się prawdopodobnie ostatkami z talerza ideałów, był w końcu bandytą. Nie zdoła im przecież wytłumaczyć, że według swoich zasad i życiowego doświadczenia działał fair – punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a na jego honorze tego dnia miało usiąść dwóch wywyższających się zgredów. Prokurator wskazał Radkowi krzesło. Gabinet urządzony był równie gustownie jak pozostałe części domu. Niebieski kolor ścian wpływał na chłopaka doprawdy pozytywnie – działał jak potężny haust czystego powietrza, zaczerpnięty na górskim szczycie. Potężna półka, sięgająca niemal pod sufit, mieściła nie tylko nowo wydane książki, indeksy i kodeksy, ale również starsze księgi w grubych skórzanych oprawach. Radek przypuszczał, że tak wiekowe woluminy nie miały nic wspólnego z tematyką prawną, jednak doskonale dopełniały wystroju gabinetu jako ostoi mądrości i wiedzy. Zwrócił uwagę na skórę z dzika o czarno-brązowej maści rozwieszoną na ścianie naprzeciw. Nad nią krzyżowały się dwie szable, przypominające Radkowi kozacki oręż, który widział na „Ogniem i Mieczem” w trakcie szkolnego seansu w kinie. Nie zdecydował się jednak zapytać właściciela o ich pochodzenie. Jarmułkowski usiadł w fotelu naprzeciwko i spojrzał głęboko w oczy Radka. – Więc…? – rozpoczął dialog przeciągając ostatnie litery. Radek oczywiście nie odpowiedział. W głowie miał pustkę – tak dużą jak kiedyś musiał być potężny ów dzik, którego połyskująca skóra zdobiła ścianę dwa metry za plecami prokuratora, i ku której wciąż wędrował wzrok chłopaka. Nie miał zamiaru zaczynać żadnych zwierzeń, a wyrazy żalu i bicie się w piersi zostawić do momentu, gdy wyczuje grunt pod nogami. – Tak, Radku, uprzedzę twoje pytanie – dodał Jarmułkowski, przyjmując w fotelu wygodniejszą pozycję. – Jak się zapewne domyślasz, to nie jest oficjalne spotkanie. – Nie jest? – Nie. Nastała chwila ciszy, gdy obaj mierzyli się wzrokiem. Radek dałby wszystko, aby móc usłyszeć w tej chwili myśli prawnika – skóra na jego czole marszczyła się i przypominała mu małe, nachodzące na siebie fale. Patrzył w przenikliwe czarne oczka, ale nie potrafił wywnioskować, jakie emocje przekazują. Najwidoczniej on miał swoją Iskrę, a prokuratorek dar do nie odkrywania kart. I wówczas mężczyzna parsknął, popatrzył przez chwilę w okno i nachylił się nad stolikiem. Ton jego głosu balansował na granicy szeptu, co nadawało każdemu słowu posmak tajemniczości. – Widzisz Radku… Założę się, że wiem, czego się najbardziej lękasz i co wewnętrznie cię paraliżuje. Zdajesz sobie sprawę, że jeszcze nie jest za późno i wciąż widzisz swoją szansę. Tyle że trzeba chcieć ją wykorzystać. Przeraża cię świadomość, że wszystko jest przed tobą, czyż nie tak? Problem w tym, że wymaga to silnej woli i zaangażowania. – Nie rozumiem pana. Jarmułkowski zmrużył oczy. – Coś mi się wydaje, że rozumiesz, ale nie chcesz się do tego przyznać. Nieważne, uszanuję to. W takim razie nie wykręcajmy kota ogonem, ale chwyćmy tego dachowca za kitę od drugiej, mniej przyjemnej strony. Zapewne o tym nie wiesz, ale wychowałem się tam, gdzie i ty. Moja rodzina wyemigrowała tutaj w czasie tekstylnego prosperity, z jakiejś zapomnianej pipidówy w Bieszczadach, niewykluczone, że sama miejscowość nazywała się Pipidówa. Dorastałem na Złotym Rogu, bo musisz wiedzieć mój panie, że ów specyficzny fragment chodnika, ów okryty złą sławą zbieg głównych ulic, jest równie stary jak to miasteczko i równie znany jak pomnik Bohaterów Broni w parku, a dla mnie jego wartość zabytkowa porównywalna jest do walorów historycznych naszego drewnianego kościoła pod wezwaniem św. Franciszka. Złoty Róg to ważny fragment mego życia, a Podolec to mój pierwszy prawdziwy dom. – Tu mnie pan zaskoczył – odparł Radek. – A co, myślałeś, że prawnicy rodzą się w czasie rozpraw sądowych, wypadając spod tóg sędzin? – zaśmiał się. – Tak mój drogi, mieszkałem z rodziną na Podolcu. Nie było wtedy tych paskudnych komunistycznych bloków, ale jeszcze ohydniejsze baraki, ciągnące się wśród gołych pól jak gluty z zakatarzonego nosa. Nie było soczyście zielonych trawników, ani kostki brukowej na skrzyżowaniu Dworcowej i Piłsudskiego – wtedy ulicy Dębowej – ale pojawili się tam ludzie, pierwszy „element” tego miasta: szumowiny, nieroby i wiecznie ze wszystkiego niezadowoleni cwaniacy, w tym także ja, młodzieńczy łobuz. – No ciężko mi w to uwierzyć – odpowiedział naprędce chłopak, w rzeczywistości zastanawiając się, po co Jarmułkowski to wszystko opowiada. – Cóż, może nie nazwałbym siebie drastycznym określeniem bandziora, ale w tych burzliwych czasach mojej młodości niejeden grzeszek miałem na sumieniu. Możesz mi uwierzyć, że częściej włóczyłem się z kumplami niż przesiadywałem nad książkami. Zamiast myśleć o nauce i pracy, kombinowałem gdzie by zrobić jakaś porządną drakę. Na Złotym Rogu bywałem często. Bardzo często. By spotkać znajomych, napić się wyśmienitego samogonu, którego opary zabijały przelatujące nad butelką komary i muszki, posłuchać plotek, pożartować, zaplanować co dalej. I dziś zapewne sytuacja na Rogu wygląda podobnie, czy tak? – Właściwe tak – Radek automatycznie uśmiechnął się – no, może z wyjątkiem tego samogonu… |