 | Ilustracja: Tomasz Witas |
Radek nie patrzył prosto w oczy astronauty, pamiętając dokładnie program na dwójce, w którym jakiś zarośnięty facet tłumaczył, że mierzenie wzrokiem psa skorego do ataku, kończy się zazwyczaj żałośnie. Pomimo użycia słowa „człowieku” w swoim pytaniu, Radek ocenił, iż bliższe prawdzie byłoby użycie określenia „zwierzak”. Przynajmniej takie wrażenie sprawiał zdeformowany astronauta. Dlatego trzymał się zasłyszanej niegdyś rady, błądząc oczami po zwałach piasku. – Potrzebuję pomocy, bo inaczej będę zimny trup – wysapał, podejmując świadomie ryzyko słownej gierki. Liczył, że przekona się, jakie wrażenie na właścicielu pojazdu zrobi to skojarzenie. Życie jest jak pudełko czekoladek – przypomniał sobie sławetne motto Forresta Gumpa. Warto przekonać się, czy astronauta szanuje je równie mocno, co trzymany w dłoni batonik. Odpowiedzią była cisza i przemożne uczucie natarczywego, wręcz palącego wzroku, jakim przewiercał Radka astronauta. – Jestem Radek – powiedział cicho, powoli tracąc zapał do jednostronnej rozmowy. – Pomożesz Radkowi? Astronauta chwycił chłopaka w pół, ściągając go z pojazdu. Pomny wcześniejszych doświadczeń twardą jak kamień dłonią przytrzymywał go w poziomie. Radek chybotał się jak pijany, z własnej inicjatywy przytrzymując się jednej ze sterczących w górę rurek przypominających maszt antenowy. Astronauta wskazał na budowlę i wówczas Radek zobaczył wmurowane wejście. Za niskie dla niego, jednak w sam raz jak na posturę astronauty. Radek ponownie zawisł nad ziemią, a zdeformowany mężczyzna chyżo pomknął w stronę piramidy. – O mój Boże – tyle zdołał szepnąć, gdy znaleźli się wewnątrz. Jednym szybkim spojrzeniem zarejestrował wszystko, co mieściło się w środku. W ciągu tej krótkiej sekundy przez jego głowę przewinęła się cała gama doznań. Przerzucając wzrok po najbliższych elementach otoczenia, pomyślał, iż pomieszczenie można określić jako przytulne – jasna lampka płonęła u zwieńczenia czworokątnego stropu, jasnobrązowe ściany z drewnianej boazerii dawały przyjemny poblask kojarzący się Radkowi z kolorem jesiennych liści, drewniane łóżko z wiśniową narzutą spoczywało w rogu jednej z pochylonych ścian. Obok – mała szafka wypełniona książkami o kolorowych okładkach, a z przeciwległej strony drewniany stoliczek z włączonym kilkunastocalowym telewizorkiem i umiejscowionym niżej magnetowidem, do tego kilka oprawek kaset porozrzucanych po piasku. Gdy ogarnął wzrokiem całe wnętrze poczuł pustkę, w której powyższe rzeczy wydały się tylko martwymi eksponatami wyrażającymi potrzebę normalności, co niepomiernie przeraziło go. Podobnie jak wcześniej, gdy pojawił się w holu domu Jarmułkowskiego. Jednak to, co kryło się w cieniu jednej ze ścian po prostu odjęło chłopakowi mowę. Astronauta właśnie w tym miejscu rzucił go na piach. Radek dźwignął się, pojękując. Chęć sprawdzenia, czy to, co zauważył na długim metalowym stole było tym, o czym myślał, przeważyła nad kategorycznym żądaniem organizmu, aby leżał w spokoju i nie ruszał się, narażając poturbowane członki na ból. Gdy potwierdził swoje przypuszczenia upadł ponownie i zaczął wymiotować. Nie z bólu, nie z przerażenia, ale z odrazy. Na stole spoczywał rząd ciał. Trzy, albo cztery, nie był pewien. Nie doliczył ich, widząc paskudny stan najbliższych rozkładających się zwłok. Unoszący się nad stołem odór był przeogromny, ale najpotworniejsze wrażenie robiły brzuchy napęczniałe od gazów, schowane pod gęstym kożuchem bandaży. Radek nie wątpił, że patrzy na leżące na stole mumie – lub ujmując widok precyzyjniej: na pokraczną próbę mumifikacji. Niektóre wygięte artretycznie ręce sterczały w powietrzu w błagalnym geście, niczym zastygłe rzeźby. Kurczowo zaciśnięte sine palce wystawały z miejsc, gdzie kończyły się jasne paski bandażu. Kilka twarzy było odsłoniętych – w głowie chłopaka, niczym na kliszy aparatu fotograficznego, utrwalił się obraz wyłupiastych oczu spoglądających zza szeroko otwartych powiek oraz wykrzywionych w spazmie bólu ust. Radek nie walczył z torsjami, pozwalając skurczom opróżnić żołądek. Wyczuł za sobą ruch – gdy obrócił głowę wycierając dłonią usta, zauważył przyglądającego mu się astronautę. Podobnie jak w chwili spotkania, mężczyzna nachylił się nad kupką żygowin i zgięty w pałąk lustrował ją w milczeniu. Ostatecznie nie wypowiedziawszy słowa wyprostował się i poszedł w stronę legowiska. Usiadł na łóżku i z widocznym namaszczeniem zaczął rozpakowywać folię czekoladki. Grube palce z gracją pianisty odchylały zagięcia i rozrywały materiał w miejscu łączenia. – Czhe-kho-la-da – zabulgotał na widok jasnobrązowej tabliczki. Zamknął oczy i zatopił w niej wykrzywione zęby trzonowe. Radek podciągnął się do ściany i pomimo niewygody spowodowanej kątem nachylenia, oparł o nią plecy. Spojrzał jeszcze raz na ciało spoczywające na krawędzi stołu. Twarz nieboszczyka nie była zabandażowana i Radek zobaczył w niej coś znajomego. Przy wtórze konwulsji, jakie ponownie ściskały mu brzuch, przyglądał się potwornym zniszczeniom na głowie, która obecnie bardziej przypominała wytartą maskę na Halloween. Rysy tej maski były mu skądś znane i wówczas odnalazł w pamięci właściwy zapis. Mirek. Mirek… Łabędzki, chyba tak. Poznał go kilka lat temu. Parę razy zdarzało im się siedzieć w jednym boksie w klubie. Któregoś lata imprezowali parę dni pod rząd na działce Bolca. Wtedy to Mirek ujawnił się w pełnej krasie jako łobuz totalny i animator podpitego i zjaranego towarzystwa, a przy tym doskonały karciarz. Szuler tak wyrafinowany, iż w pokera prawie nie do ogrania. Doskonały talent, jeśli ktoś postrzegał sztukę grania pod kątem niekonwencjonalnych technik kantowania. Kradł również. I to sporo. Gdyby policyjne kartoteki były powieściami, Mirek byłby jednym z bardziej barwnych charakterów. Miejscowi gliniarze rozpoznawali jego twarz równie dobrze, co wizerunki gwiazd futbolu oglądanych przy piwie w środowe wieczory. Traktowali go po macoszemu: coś się zdarzyło, w pobliżu był Mirek – witamy w ekskluzywnym klubie zatrzymanych bez powodu i przesłuchanych z okazji policyjnego Święta Bezradności W Działaniu. Ale to nie jest najważniejsze. Zaginął bez wieści kilka miesięcy temu. Czasem zdarzają się takie rzeczy. Koleś wyjeżdża do Warszawy lub na Wybrzeże, wyjątkowo, przy ustawionej okazji, do pracy za granicę. Zdarza się, że wraca, ale to raczej rzadkość. Czasem jest dłużnikiem na tak duży procent, iż woli zwinąć manatki uciekając na wieś do rodziny mieszkającej na drugim końcu Polski. Czasem nabity jak szkop może zdecydować się na nocne pływanie w stawach rybnych rozmieszczonych na obrzeżach Podola, a wówczas delikwent odnajduje się dopiero wówczas, gdy właściciel osusza staw. Takie rzeczy się po prostu zdarzają. Jednak w momencie, gdy Radek spoglądał na balony powiek, pod którymi kryły się niegdyś sprytne oczka, wyprzedzające myślą ruch dłoni oponenta trzymającego karty, nic nie było tak proste do wytłumaczenia i zaakceptowania. Teraz Mirek leżał stole z połową czaszki wgniecioną do środka po uderzeniu czegoś o dużej wadze i sile (nawet nie musiał zgadywać, jak to się stało), z głową przypominającą stopnie schodów. Nie mhiał czhekholadki. Astronauta najpierw liznął batonik, trzymany w dłoni delikatnie niczym lód w skwarne letnie popołudnie, a potem z błogością wgryzł się w niego, odrywając kawałek po kawałku. Jedna z wciąż obleczonych w rękawice dłoni, tkwiła pod brodą niczym strażnik, wyłapując wszystkie okruszki. Gdyby gęste i skołtunione włosy nie przesłaniały uszu, Radek założyłby się o wszystko, ze mężczyzna strzygł nimi jak źrebak spragniony świeżej trawy. Rozkoszował się mlecznym smakiem czekolady, podczas gdy troszkę dalej, na niskim metalowym stoliku spoczywały śmierdzące mumie, pozostałości ludzi, których Radek bądź skądś znał, bądź kojarzył. Śmietanka ulicy. Konkluzja uderzyła do głowy równie energicznie, co zapachy roznoszące się pośród piasku i ścian ceglanej piramidy. Radek nie miał wątpliwości, że tam było jego miejsce – możliwe, że pomiędzy Mirkiem a zwłokami wysokiego chudzielca ze spazmatycznie zakrzywioną nogą, zazwyczaj podjeżdżającego pod największe lokale dzielnicy białym BMW 325i, który to wedle rozpowiadanych plotek, w rzeczywistości trzymał rękę na pulsie wszystkich dealerów obsługujących Podolec. Może trochę dalej, gdzie kilka buteleczek z kolorową zawartością stało w równym rzędzie przed dużymi nożycami, kilkoma zwojami bandażu opatrunkowego i małą szpulką biurowej, przeźroczystej taśmy klejącej. Rzucił okiem na telewizor, gdy jednostajny szmer dialogu zastąpiła zatrważająca, pobudzająca zmysły organowa muzyka. Oparł się o stół, nie zważając na to, iż tuż przed jego twarzą sterczy zawinięta do połowy w zbrązowiały bandaż, obuta w trampek stopa. Na ekranie pojawiały się kolejno czarno-białe zdjęcia. Przedstawiały z pewnością powierzchnię jakiejś planety – płaszczyzny i masywy górskie kreślone z jednej strony promieniami słonecznymi a z drugiej długimi cieniami, pęknięciami i niemal idealnymi, okrągłymi kraterami różnej wielkości, wyglądającymi jak ślady gigantycznych foremek odciśniętych na piasku. Kamera wykonała najazd na dwie, bardzo zastanawiające formacje. Muzyka nie musiała zostać ściszona, a podekscytowany, piskliwy głos nie musiał niczego wyjaśniać – skojarzenie było zbyt oczywiste. Radek spoglądał najpierw na ujęcia obłego, czworokątnego kształtu piramidy. „… Oto pierwsze, słynne ujęcie anomalii z rejonu Równiny Cydonii. Proszę spojrzeć na ten obiekt panie redaktorze, co to panu przypomina? – Spory kawał marsjańskiej skały. – Tak, ale dokładniej… Niech pan szczerze przyzna, że przypomina to kształtem piramidę, czyż nie? – Dajmy na to, że może mieć pan rację. – Oczywiście że tak. Do tego wystarczy trochę elementarnej wyobraźni. Ta piramida to tylko jeden z wielu zastanawiających elementów obszaru Cydonii. Czy uwierzy pan, iż wymiary tej piramidy a piramidy Cheopsa w Eg… – A to teraz? Zdjęcie zmieniło się. Ukazywało szarą, owalną formację wyrastającą z płaskiej powierzchni planety. – To najsłynniejsze ujęcie, jakie zafundowała nam sonda Viking w 1976 roku. Najlepsze przed tym, zanim amerykańskie władze ocenzurowały zdjęcia właśnie tego fragmentu powierzchni Marsa, pochodzące z kolejnych mis… – Hm, panie Marzecki, może jakieś szczegóły odnośnie obrazu, jaki widzimy? – Tak. A więc to jest właśnie owo najsłynniejsze dostępne ujęcie. „Twarz” z Marsa. Fotografia wykonana w czasie marsjańskiego lata, późnym południem, gdy słońce znajdowało się około 10 stopni ponad horyzontem – stąd właśnie tak doskonale wszystko widać. – Próbuje pan powiedzieć, że patrzymy na czyjąś twarz odciśniętą na powierzchni Marsa? – Ściśle mówiąc to nieodciśniętą. To rzeźba, może budowla, w każdym razie potężny obiekt – długości ok. dwu i pół kilometra, szerokości dwóch i wysokości sięgającej wież WTC – czyli ok. czterystu metrów. To gigantyczne dzieło, nieujmujące najwspanialszym produktom naszej cywilizacji. Zakładam, że pytanie o realność tego tworu jest tylko pytaniem retorycznym. Proszę się przyjrzeć – to twarz, a na niej nos, niżej kontur ust, wyżej zarysowane linie brwi i schowane w cieniu oczodoły. Głowę oplata coś, co… – Przyznam szczerze, że równie dobrze może to być wypięta pupa, a nie twarz. Zależnie od tego, co ktoś widzi, lub chce zobaczyć. Jak test plam atramentowych Rorschacha. – Proszę nie żartować. Amerykańscy naukowcy porównali kształty marsjańskiej „Twarzy” wraz z profilem Sfinksa w Gizie. I wie pan, co? Szczegółowa komputerowa analiza wykazała, że pod względem rysów twarzy są to geometrycznie identyczne obiekty! A bez elektroniki, bez badań, gołym okiem wiać, iż tzw. nakrycie głowy „Twarzy” jest identyczne jak egipskiego Sfinksa. – Hm… – Ta twarz raz do marsjańskiego roku patrzy w naszym kierunku. Czy jest ocalałą pozostałością, znakiem od cywilizacji, która kiedyś zamieszkiwała tę planetę? Może jej mimika wyraża strach, jakieś ostrzeżenie skierowane do nas, do wszystkich ludzi tu na Ziemi…? Astronauta przestał jeść, a jego żwawe brązowe oczka również śledziły zdjęcia migające na ekranie. Radek był pewien jednego. W tej chwili, tutaj w podziemiach domu prokuratora, to on przejął rolę twarzy z Marsa. Czy rzeczywiście istniała gdzieś tam, miliony kilometrów dalej w czerń kosmosu, na martwej obecnie planecie? Tego nie wiedział. W każdym razie zrozumiał jedno. Musi uciekać, choćby miał skakać na kikucie kości kolanowej lub czołgać się na dłoni, której nadgarstek będzie palił żywym ogniem. Astronauta podszedł do stoliczka i dotknął czarnej obudowy magnetowidu. Wahał się, trzymając dłoń przy przycisku wysuwającym kasetę, lecz rezygnował. Obrócił się w stronę Radka. Za skołtunionymi brązowymi włosami chłopak dojrzał błysk oczu. – Mhars – zabulgotał mężczyzna. Zagłębienie na jego twarzy, w rytm z mozołem artykułowanych słów, zniekształcało się jeszcze bardziej, a o trudzie ich wypowiadania świadczył odrażający wytrzeszcz oczu pojawiający się przy dukaniu każdego pojedynczego wyrazu – jhest mhój. Thylko mhój. Ich jhusz nhie mha. Wówczas usłyszeli wołanie. Zdecydowany, dudniący wzdłuż ścian pomieszczenia, męski głos. Astronauta otworzył szeroko usta. Spojrzał w kierunku wyjścia z ceglanej piramidy. Radek trwał w bez ruchu. Obserwował zaskoczonego astronautę, próbując jednocześnie zlokalizować kierunek, z jakiego nadlatywały słowa oraz zrozumieć ich sens. Mężczyzna o zdeformowanej twarzy skoczył jednym susem w kierunku łóżka. Połknął ostatni fragment czekoladki z przestrachem zerkając w otwór, przez który do wnętrza wlewała się pomarańczowo-czerwona poświata lamp. Kolorową folię schował pod narzutę, a następnie delikatnym ruchem dłoni sprasował materiał. Gdy ocenił, że nie widać skrywanego opakowania, chwycił młot. – Iskariaszu? Gdzie jesteś? Iskariaszu! – głos Chojdera był już na tyle wyraźny, by Radek nie miał problemów z rozpoznaniem go. Mężczyzna o imieniu Iskariasz, żyjący pośród piasków Marsa ulokowanego w piwnicach posiadłości prokuratora Jarmułkowskiego, rzucił Radkowi spojrzenie pełne bólu, przerażenia i nienawiści. Zaczął dyszeć, w rogu zdeformowanych ust pojawiły się małe bąbelki śliny. Zacisnął dłoń na uchwycie młota tak mocno, że materiał grubych rękawic zatrzeszczał jak rozdzierana szmata. Serce chłopaka biło niczym bęben werblisty narzucającego pośpieszny rytm szarżującemu oddziałowi w decydującym momencie bitwy. „Albo mnie teraz wykończy – pomyślał – i zostanę kolejną twarzą na Marsie, albo i nie. Mam to szczerze gdzieś.” – I co, dziwolągu! Pokaż, na co cię stać niedorozwoju! – chciał krzyknąć z furią, ale z jego gardła wydobyło się inne, wypowiedziane spokojnym głosem, słowo: – Czhekholadka. – Iskariaszu? – dzielnicowy był tuż, tuż. Astronauta zmrużył powieki, wyginając wargi w grymasie, którego znaczenia chłopak nie potrafił odczytać. Wybiegł z piramidy. Radek nie czekał łaskawie na uśmiech losu. Na taryfę nie mógł tutaj liczyć. Zacisnął zęby i w akompaniamencie cichego postękiwania zaczął czołgać się w kierunku wyjścia. „I raz, i dwa” – powtarzał w myślach, przesuwając się o kolejne centymetry. Po kilku sekundach znalazł się poza przybytkiem marsjańskiego astronauty. Z satysfakcją zauważył, że czołganie nie sprawiło tak wielkiej trudności, jak początkowo sądził. Na zewnątrz Iskariasz stał jak słup soli. Trampki połączone taśmą klejącą ze spodniami z dresu spoczywały wryte w piasek. Młot, błyszczący pomarańczowo na tle czarnego nieba, na którym setki gwiazd przypominały gigantyczny rój świetlików, trzymał w pozycji gotowej do zadania ciosu. Radek nie widział jego twarzy, gdyż ponownie zasłonił ją wyrzucony wcześniej hełm. Iskariasz oddychał szybko, a intensywne kłęby skraplającej się pary szybko pokryły przezroczystą kulę. Powolnym krokiem, zaledwie kilka metrów od nich, do astronauty zbliżał się Chojder. Szedł coraz wolniej, bardzo niepewnym krokiem. Wyciągał przed siebie dłoń. – Iskariaszu… – przerwał, zauważając Radka. Spojrzał na niego, skrzywił usta w grymasie obrzydzenia i zapytał cynicznie: – Czemu jeszcze żyjesz skurwielu? Radek nie przestawał. Rozgarniał na boki piasek, nogi zostawiały regularny, sinusoidalny ślad. Gdy popatrzył za plecy dzielnicowego, zauważył jeszcze jedną, niską postać. Stała w otwartych drzwiach. Nie tych, którymi astronauta wniósł Radka na swoją planetę. Było to inne przejście. Z tyłu, z niewielkiego prostokąta drzwi, zwróciły uwagę chłopaka inne barwy – niebieski lakier samochodu, biel ścian, brąz szafek. Ale to było daleko. Może i osiem metrów do przeczołgania się. – Iskariaszu – dzielnicowy stanął naprzeciw postaci trzymającej młot na wysokości piersi. Mówił spokojnym, stonowanym głosem – Iskariaszu, myślałem, że i dziś zasłużysz na smakołyki. Czyżbym się mylił? Nie chce mi się wierzyć. Radek nie miał już nic do stracenia. Parł do przodu, w stronę wyjścia. – A ty gdzie? – warknął w stronę czołgającego się chłopaka. Radek nie zwrócił na niego uwagi. Wypluł piasek – w połączeniu ze śliną i grudkami krwi utworzył w ustach galaretowatą masę – i postękując kontynuował ruchy: podciągał się zdrową ręką, nieuszkodzoną nogę użył do odpychania. Minął astronautę – ten nie zareagował. Zerknął przelotnie, jakby nie zainteresowany tym, że Radek stara się opuścić jego terytorium, po czym skupił uwagę na Chojderze, który podszedł do niego na wyciągnięcie ręki. Klęknął przed Iskariaszem, wciąż trzymając przed sobą otwartą dłoń. Radek zauważył, że dzielnicowy patrzy na astronautę z mieszaniną współczucia i miłości. Nie było to jednak szczere spojrzenie. Zdziwienie emanujące z dzielnicowego było równie widoczne, jak i spora doza lęku, roznosząca swoją woń niczym pot. Był pewien, że nie jest jedyną osobą w tym miejscu, która to wyczuła. Chojder ukląkł przed Iskariaszem. – Przyjacielu, co się stało? – zapytał, przekręcając filuternie głowę. – Tata będzie zły na ciebie. Może nawet na tyle, że nie dostaniesz czekoladowych wafli. Nie chciałbyś tego, prawda? Iskariasz spuścił głowę. Przyglądał się wyciągniętej w przyjaznym geście dłoni Chojdera. Pustej dłoni. – Więc jak? – zapytał dzielnicowy, uśmiechając się. Radek czołgał się dalej, raz zerkając do przodu, gdzie Jarmułkowski zeskoczył z progu, lądując cicho w piasku, raz oglądając się do tyłu. Iskariasz przekrzywił w poprzek uniesiony młot, zrobił potężny zamach i z całej siły zatopił metalowy trzon w nieświadomej i wciąż uśmiechniętej twarzy Chojdera. Radek odwrócił wzrok, słysząc głośny chrzęst i mlaśnięcie przypominające spuszczenie balonu z wodą z czwartego piętra na beton. – Nieee! – krzyknął Jarmułkowski. – Synu, o mój Boże, nieee! Prokurator ruszył w kierunku rozgrywającej się sceny śmierci, wyciągając ręce do góry. Radek zwiększył tempo, dławiąc się gorzkim błotem, parskając i rozgarniając piasek z jeszcze większą siłą. Prokurator zatrzymał się przy nim i chłopak zauważył niesamowitą metamorfozę: rysy twarz zmieniły się, zmarszczki znikły, a twarz prokuratora wyglądała jak żywa maska, w której ścięgna ukryte są pod zbyt cienką warstwą skóry. Z szaleństwem w oczach wyrzęził kilka słów, parskając przy tym śliną. – Nie skończyłem z tobą, pierdolony śmieciu – podkreślił wypowiedź kopnięciem Radka w odsłonięty brzuch. – Zaraz się policzymy. Po czym zupełnie nagle, w momencie, gdy rzucił okiem na rozgrywającą się u wejścia do piramidy scenę, mięśnie prokuratora zwiotczały, kąciki ust opadły ku brodzie w grymasie ubolewania, a oczy zaszkliły się. Chwycił się dłońmi za głowę, rozdzierając palcami pojedyncze pasemka włosów oplatających łysinę. – Iskariaszu! – niemalże płakał – jak mogłeśśśś… Radek zwinął się w kłębek. W brzuchu zagotowało mu się niczym w garnku z wrzątkiem, krótki, ostry ból zdawał się rozrywać wnętrzności. Chłopak wypuścił z sykiem powietrze, spoglądając na sylwetki zarysowane przenikliwym czerwono-pomarańczowym światłem. Poniżej czarnego nieba, błyszczącego setkami gwiazd, Jarmułkowski zbliżył się do dwóch postaci – swojego syna, którego młot tkwił cały czas w twarzy policjanta i byłego najlepszego przyjaciela – sierżanta Chojdera, którego ciało dygoczące jak w febrze wciąż spoczywało na klęczkach. Prokurator okrążył obie postacie, stanął w bezpiecznej odległości i upadł na piasek. Rzucił kilka garści w powietrze, drżąc cały czas. Drobinki piasku, opadające z ciemności nieba w czerwonawą poświatę pustyni, błyszczały niczym miniaturowy deszcz meteorów. Radek coraz bardziej zbliżał się do upragnionego celu – przed sobą widział garaż, połyskujący w świetle żarówek lakier Hondy, utrzymane w nienagannym stanie półki wypełnione akcesoriami domowych mechaników-amatorów i kosiarki, ustawione na specjalnych chromowanych stojakach. Zbliżał się do garażu, przed którym rozciągał się plac, jeszcze dalej płot, a za nim wzgórze – synonim życia i wolności. Bujne drzewa, rozłożyste krzewy i parowy, w których można się ukryć i przeczekać najgorsze. Byle daleko od tego, co zostało w podziemiach willi. Radek nie odwrócił się już wcale – obawiał się, że jeśli to zrobi, oszaleje. Zacznie dzwonić zębami, przewracać oczami niczym gałkami we fliperze, wkładać palce w dziurki od nosa. Za plecami nie było żadnej pomarańczowej pustyni, pojazdu marsjańskiego, ceglanej piramidy, zdeformowanego człowieka zwanego dziwnym imieniem Iskariasz, który do perfekcji opanował sztukę wywijania kilkunastokilowym młotem. O nie. Za plecami pozostawił zwykłą piwnicę, w której sierżant Chojder miał zdecydowanie przykry wypadek, za co z pewnością odpowie inny sprawiedliwy i praworządny przedstawiciel prawa – Jarmułkowski – i w efekcie, zajęty swoimi problemami, da Radkowi święty spokój. Tylko wykuruje swoje rany, zapomni o wszystkim i zostanie powszechnie szanowanym człowiekiem, przynoszącym korzyści społeczeństwu. Niczym grom z jasnego nieba ogłuszył go dudniący, pełen furii krzyk, po nim bulgot astronauty i kolejne głuche plaśnięcie. Na chwilę zamknął oczy. Wspinając się po schodach nie przeraził się nawet wówczas, gdy dobermany skoczyły do przodu, ujadając wściekle. Popatrzył w żądne krwi ślepia. Psy były na tyle blisko, że czuł smród z ich pysków. Gęste krople śliny, niczym drobniutki deszcz, spadły na twarz i włosy chłopaka. Psy pisnęły, gdy smycze przywiązane do kołka w ścianie naciągnęły się do oporu, zaciskając kolczatki wokół szyi. Patrzyły na chłopaka z pożądaniem, oczekując cudu – być może drapieżna natura nie dawała za wygraną, wierząc, że uprząż w końcu puści, a psy ze smakiem zagłębią się w krwawiące członki Radka. Nagle postawione uszy oklapły, a psy ujadając cofnęły się gwałtownie do tyłu. Radek uspokoił się, gdy usłyszał za sobą szuranie butów, rozgarniających piasek. Wiedział, co ten odgłos zwiastuje. Spojrzał w dal, za drzwi garażu, zdając sobie sprawę, iż ostatni raz patrzy w granatowe niebo. Zamknął oczy i pomyślał, że życie jest niczym więcej jak wielkim, okrutnym żartem. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, czego był świadkiem – nawet w momencie, gdy usłyszał nad sobą ciężki oddech i znajome pytanie zadane głosem bajkowych trolli. Tym razem nie był w stanie odpowiedzieć. Gdy ból przestał istnieć i na Radka spłynęła ciemność, równie intensywna jak ta rozciągająca się ponad atmosferą Ziemi, mały telewizorek pracował dalej, a taśma nawinięta na szpulę szeleściła we wnętrzu magnetowidu.
– Panie Marzecki, postawił pan dzisiaj śmiałą hipotezę. – Panie redaktorze, ona nie jest moja. Pod naporem logicznych faktów, nie tylko jako badacz nieznanego, ale i zwykły człowiek, przychylam się do twierdzeń, jakie wysunęli zachodni badacze. Przychylam się, potwierdzam je i przekazuję dalej. Nie lekceważmy tego przesłania, jeśli w rzeczywistości „Twarz” z Marsa jest przestrogą. – Tak szczerze mówiąc, to kompletnie nie wierzę w teorię o wojnach światów. To już mieliśmy w powieści Herberta George’a Wellsa. Wojna odbyła się, a owszem, tyle że w sferze naszej psychiki, w formie starcia z własnymi lękami, obawami wymierzonymi w to, co nieznane. – Panie redaktorze, ma pan prawo tak sądzić. Jak najbardziej – żyjemy wszakże w demokratycznym kraju… I powiem coś więcej. – Tak? – Nie zgodzę, się z tezą, że odbyte przed mileniami starcie określone przez pana „wojnami bogów” przetrzebiły do tej pory żywotny ekosystem Czerwonej Planety. Może wspomniana twarz – jeśli oczywiście nie stanowi naturalnego tworu planety, który nasza bogata wyobraźnia analizuje według własnego mniemania – bardziej niż ostrzeżeniem, jest stwierdzeniem faktów? – O… Jestem ciekaw, co pan ma na myśli? – Na polu pańskich zainteresowań jestem niewątpliwie laikiem, ale z mojego twardego i racjonalnego punktu widzenia, wszystko jest bardzo przejrzyste. Może zamiast skupiać się na roztrząsaniu, jakie to emocje ponoć przekazuje mimika marsjańskiej „Twarzy” popatrzmy na to, CO TAKIEGO obrazuje. Bynajmniej nie strach przed konfliktami atomowymi, przesunięciem biegunów czy takie tam. Przedstawia po prostu nas. Ludzi… |