 | Ilustracja: Tomasz Witas |
Prokurator zachichotał zamykając oczy. Przejechał dłonią po pojedynczych włosach ułożonych w przedziałek nad łysiną. Odetchnął głęboko. – Plany, plany, plany. Każdy z tych, z którymi przebywałem miał jakiś zamysł na swoje życie i wiesz co? – rozbawienie całkowicie znikło z twarzy Jarmułkowskiego. – I gówno z tego wynikło. Wielkie, śmierdzące gówno. – Słucham? – Tak, chłopcze. Jeśli nie liczyć Radka Bobaka, który stracił rękę w wypadku z maszyną szwalniczą, braci Znojków, którzy wyjechali do Stanów i mojego dobrego kolegi Marcina Szerejtera, który popełnił samobójstwo w wieku dwudziestu pięciu lat, wszyscy skończyli w pierdlu lub tylko jakimś cudem go uniknęli. A pewnie zdajesz sobie sprawę, że cuda na Podolcu nie zdarzają się często – upił trochę kawy głośno siorbiąc. – Wiesz, że w życiu każdego przychodzi moment, gdy musi skończyć z łażeniem na przełaj i korzystaniem ze skrótów – czas, kiedy obiera się właściwą drogę. Wiem, że dla ciebie brzmi to jak slogan, czy jak to się teraz mówi… plastikowo. Ale tak jest chłopcze. Od ciebie i twojego rozeznania zależy, czy pójdziesz po prawej i ubitej trasie, czy też po zawiłej ścieżce, którą wpierdolisz się prosto do bagna. Radek podrapał się za uchem i jeśli prokurator był wytrawnym znawcą ludzi, powinien domyśleć się znaczenia tego gestu – cała ta gadka wchodziła jednym, a umykała w przestrzeń gabinetu drugim uchem. Radek uznał, że będzie to sprawiedliwy układ: co zostało tu wypowiedziane, to tutaj zostanie. Nie miał zamiaru traktować serio kolejnego wykładu o straconych złudzeniach, gdyż przerabiał to wielokrotnie w szkołach, nie z prawnikami przypominającymi gnomów, ale z psychologami zapatrzonymi zakochanym wzrokiem w oprawki swoich okularów zsuwających się z nosa. „Niech facet mówi – pomyślał. – Skończy się produkować, to może i przychylniej na mnie spojrzy. Przytakuj, tylko przytakuj.” Gdy Radek zmarszczył brwi gestem strudzonego filozofa i spuściwszy wzrok na ziemię kiwał potulnie głową, do gabinetu wkroczył dzielnicowy. Trzymał w dłoniach niewielką metalową tacę. Położył ją na stoliku. – Myślę, że ma pan rację – westchnął Radek. Gliniarz postawił przed chłopakiem szklaneczkę wypełnioną sokiem pomarańczowym, a przed Jarmułkowskim jedną z filiżanek. Z drugą w ręce, powolnym krokiem obszedł fotel, na którym siedział prawnik i stanąwszy przy oknie spoglądał na przepływające po szarzejącym niebie strzępiaste chmury. – Oczywiście, że mam rację – oświadczył zdecydowanym tonem prokurator. – To w końcu moja historia chłopcze. Choć dziś nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem szczęśliwym człowiekiem, to nie żałuję podjętych kroków i obranej przez siebie drogi. Wyjaśnię ci – moje nieszczęście wynika z przyczyn niezależnych… Tak, Bóg zabrał mi to, czego nigdy nie zdołam z powrotem uprosić ani słowami, ani zdobyć ciężką pracą… Chojder ukradkiem odwrócił wzrok od okna, mierząc smutnym spojrzeniem postać mężczyzny w fotelu. Radkowi wydawało się, że policjanta przeszył dreszcz. – Nieważne, Radku o tym nie musisz wiedzieć – Jarmułkowski zacisnął palce na uchu filiżanki i wyglądało na to, że moment, gdy porcelana eksploduje z głuchym puknięciem jest tylko kwestią czasu. – O co mi chodzi? Ja w najważniejszym momencie odpowiednio wybrałem. Gdyby nie mój ojciec, prawdopodobnie dzisiaj byłbym mechanikiem, klepiącym auta rozbijającym się po rowach ćpunom, a może i mechanikiem po wyroku. Mój ojciec, będący prostolinijnym i pracowitym góralem, w odpowiednim momencie wziął mnie za szmaty i powiedział, że złoi mój tyłek byczokiem, jeśli nie wezmę się w końcu za siebie. – Czym? – Byczokiem, to taki rodzaj grubego skórzanego bata. Chociaż ojciec po przeprowadzce nie miał takiego pod ręką, dobrze zrozumiałem aluzję. Ta rozmowa nałożyła się na kilka nieprzyjemnych wydarzeń z udziałem moim i znajomych… Fakt, że wtedy jasno, po raz pierwszy w życiu, narzuciłem sobie jakiś rygor i sprecyzowałem plany. Ty, Radku, masz jakieś plany? – Oczywiście – odpowiedział chłopak, pociągając łyk soku. – To bardzo dobrze. Fakt – nikt nie odda mi tych straconych lat obijania się. Ale gdy już zabrałem się za siebie, potraktowałem to poważnie. Twardo i bez kompromisu. Nie miałem żadnych koneksji, do wszystkiego doszedłem determinacją, uporem i wylanym potem. Jak widzisz, osiągnąłem sukces – przyłożył filiżankę do ust – a tak jak ty, zaczynałem od pracy żywego słupa ogłoszeniowego dla meliniarzy na Złotym Rogu. – Z tego, co zdążyłem zauważyć, nieźle się pan dorobił. Jak od pucybuta do milionera. – Jak od śmiecia do milionera – sprecyzował Jarmułkowski, siorbiąc kawę. – Mocne słowo. – Tak, Radku. Mocne, jak moja wola stania się kimś – spojrzał na policjanta. – Przejdźmy do sedna. Dzielnicowy chrząknął pod nosem i stanął tuż za fotelem prawnika. Gdy Radek patrzył na nich nasunęło mu się nieodparte skojarzenie z okładką kasety wideo z filmem „Adwokat Diabła”, na której Al Pacino opierał dłonie na ramionach siedzącego Keanu Reeves’a. – Nie będziemy owijać w bawełnę – Chojder uśmiechał się delikatnie, gołym okiem widać było czystą kurtuazję tego gestu: – masz przesrane. Radek wypuścił cicho powietrze i nabrał go ponownie. „Zaczyna się” – pomyślał. Włoski na karku naprężyły się, a stopy zaczęły swędzieć. Było tak zawsze, gdy denerwował się lub oczekiwał czegoś nieprzyjemnego. Założył, że dzielnicowy tylko zgrywał złego glinę – naburmuszy się, trochę pogrozi, ewentualnie postraszy. Potem dojdzie do sedna i okaże się, czy los tego dnia był łaskawy dla Radka Ochoty. Dowie się ile straci, i czy ewentualnie coś zyska – na przykład dalszą wolność. – Chłopcze – policjant położył lewą dłoń na ramieniu Jarmułkowskiego i w tym momencie twarze obu przypominały twarze dzieci, stojących przed wystawą sklepu, za którego szybą czeka lizak wielkości tarczy strzeleckiej. Radek mimowolnie wzdrygnął się na myśl o wcześniejszym filmowym skojarzeniu – jest tak źle, że prawie niewyobrażalnie źle. Co tu dużo gadać. Wiemy o wszystkim. „Dobra – zasępił się Radek – wytłumacz cieciu, ile dla was znaczy ‘wszystko’.” – Na dzień dzisiejszy czeka cię ostry penitencjał. Na moim Podolcu stałeś się wrogiem publicznym numer jeden. No jasne – dodał w myślach Radek – jestem klinicznym przypadkiem twojego systemu policyjnego, cieciu. Czegoś takiego nie spotkałeś i już nie spotkasz. I nie łudź się, że Podolec jest twój. Jakoś cię nie było, gdy kroiłem wszystkich na lewo i prawo. – Mam wymieniać? – zapytał ostrzej Chojder. Chłopak dopiero teraz zdał sobie sprawę, że dzielnicowy dobrze widzi brak zaskoczenia na jego twarzy. – Ostatnia apteka to pryszcz. Początek nitki, która nas doprowadziła do kłębka. Miałeś złego kotka do zabawy z tą szpulką, kolego. A więc jazda: dwa lata temu – pobicie na dworcu Stanisława Kozaka. Mówi ci to coś? Rok temu, wakacje: sklep ze sprzętem elektronicznym „Impuls”, ogródki działkowe osiedlowego Kółka Zielonych, bar „Bazyliszek”, pizzeria „Karolina”. Mówi ci to coś? Trzy tygodnie temu: manto spuszczone Leszkowi Rodakowi, vel „Grubasowi”. Świętym to on nie był, ale do dziś facet ma problemy z prawym okiem. Mówi ci to coś? Zgodnie z oczekiwaniami bracia cioteczni sypnęli z rękawa wszystkim, co wiedzieli, a nawet tym, co tylko przypuszczali. – Nie, proszę panów. Chojder zaklął pod nosem i ponownie stanął naprzeciwko okna. Prokurator odłożył filiżankę i przyłożył dłonie do policzków. Popatrzył na Radka z wyrzutem, opuszczając nisko kruczoczarne brwi. Przypominał chłopakowi typowego dziadka z oglądanych w przedszkolnych czasach rosyjskich bajek, któremu brakowało sił do zebrania chrustu wystarczającego na stawienie czoła nadchodzącej syberyjskiej zimie. Obawiał się, że przy wtórze szczękających zębów staruszek zaraz powie do niego Pomoszci mienia, pażałujsta!. – Radku, my z tobą w nic nie gramy. Skoro nie siedzisz jeszcze w celi, to coś musi znaczyć. Zaprosiliśmy cię tutaj, licząc na szczerość. Sierżant był szczery – powiedział co wie i co ci grozi. Ja byłem szczery – opowiedziałem ci o mojej przeszłości. Teraz liczymy na twoją otwartość. Radek zaśmiał się pod nosem. Nie miał najmniejszego zamiaru przyznawać się do niczego, a jeśli ten prawniczyna da mu do podpisania jakiś cyrograf, to z pełną kulturą i gracją powie mu, żeby się pocałował w tyłek, jeśli tylko zdoła. – Jak chcesz, człowieku – powiedział przez zęby Chojder – tym gorzej dla ciebie. Powinieneś wiedzieć, że jesteś tu tylko ze względu na Stefana. Gdyby nie jego zainteresowanie twoją sprawą, już dawno służyłbyś współwięźniom jako materac. – No więc… Dlaczego tutaj jestem? – przemógł się i zapytał. Miał już dość ich paplaniny. – Chcemy pomóc – odpowiedział cicho Jarmułkowski. – Nie wszyscy gliniarze na świecie są źli, chłopcze. Niektórzy nie chcą szkodzić, ale naprawiać. Są tacy, którzy pomagają. Rozumiesz? – Ciężko mi w to uwierzyć. Zapadła cisza. Radek pomyślał, że strzelił tymi słowami największą gafę, jaką mógł. – Wiem – prokurator dopił kawę i odstawił filiżankę – ale dlatego opowiedziałem ci o mnie. Jesteśmy tacy sami. Jesteśmy matrycami, z których dopiero tworzy się ludzi. Śmieci lub obywateli. Dziś i tutaj zdecydujesz czy pójdziesz na dno, czy nie. Radek nie za bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Cała sytuacja zaczęła go przerastać. Wcześniej, wielokrotnie przerabiał w myślach różne scenariusze. Spodziewał się wszystkiego z wyjątkiem pełnego patosu tekstu o bratniej pomocy. Ale teraz nie było już czasu na kombinacje. Musiał improwizować. Nie wyczuł jeszcze gruntu pod nogami i wątpił, aby Chojder lub Jarmułkowski mu w tym pomogli. Skoro tak, postanowił zakończyć ze swej strony sprytnym wybiegiem. Jeśli się poszczęści to wilk będzie syty i owca cała. – Dajmy na to – powiedział – że wizyta w pańskiej posiadłości wpłynie na mnie bardzo budująco… Jak to pan mówi? Fakt, mam swoje grzeszki – popatrzył na prawnika a zaraz potem na Chojdera, który z zainteresowaniem obrócił się w stronę Radka. – Kilka razy potłukłem się z kolegami na boisku przed podstawówką. Parokrotnie ze szkolnego sklepiku podwędziłem wafelki czekoladowe. Może rzeczywiście będę chciał zerwać stare znajomości i zacząć wszystko od nowa. Może poszukam pracy i ukończę szkołę. Jarmułkowski miał coś odpowiedzieć, lecz sierżant wyprzedził go, rzucił się w stronę fotela, na którym siedział chłopak i ruchem barmana, podającego drinka całą długość kontuaru w saloonie, popchnął pustą filiżankę, która ze ślizgiem pomknęła po blacie. Drugą rękę oparł na stole. – W co ty się bawisz, gówniarzu? – syknął wściekle. – Może nie masz na tyle odwagi, by się przyznać do tego, co zrobiłeś? Może to dobrze. Może dzięki temu łatwiej ci się będzie z tym pogodzić i zapomnieć. Ale pamiętaj – jeśli twoja mózgownica nie jest atrapą i myśli, to zapewne zdajesz sobie sprawę, że nie dajemy ci żadnego wyboru. Chyba, że wyjściem dla ciebie jest spędzenie najlepszych lat życia na waleniu konia do pomiętego i zaplamionego plakatu Pameli Andersen, nocne gawędy ze świrami o wytatuowanych głowach oraz pisanie do rodziny listów w stylu: co zrobię, JEŚLI wyjdę na wolność. Nie ma odwrotu bracie. – Marek ma na myśli prostą rzecz – dodał prawnik wyraźnie rozbawiony tym wybuchem – odpuścimy ci czerwoną kartkę, ale dostaniesz żółtą. – Czyli? – jęknął Radek – Odpokutujesz swoje, weźmiesz się za siebie i nie wrócisz do starego szamba. Wtedy będziemy kwita. – Dobrze. Chojder otworzył oczy i popatrzył z niedowierzaniem na Jarmułkowskiego. – Co on powiedział? – Że się zgadza, drogi przyjacielu. – Nie mogę wprost uwierzyć – policjant pokiwał ironicznie głową. – A gdzie haczyk? – zapytał Radek odstawiając sok. Całkowicie stracił na niego apetyt. – Haczyk? – prawnik spojrzał wymownie na Chojdera, który zakaszlał i z marsową miną oznajmił: – W weekendy będziesz tu przyjeżdżał, a my będziemy cię rżnąć w dupę. Od święta zrobisz każdemu po lodzie, OK? Radek otworzył szeroko oczy. Poczuł pot wewnątrz dłoni. Był ugotowany niczym kura, którą matka przygotowywała na niedzielny obiad. A zapowiadało się, że już niedługo będzie również wypatroszony. Zawsze był jakiś haczyk, a tym razem miał trafić w takie miejsce, w jakim Radek nie życzyłby sobie pobytu żadnego obcego przedmiotu. Ów jesienny, zimny dzień miał się dla Radka Ochoty skończyć naprawdę pechowo. Nie tyle, że wplątał się w sytuacyjną utarczkę z prokuratorem mającym misję naprawy świata i jego nadgorliwym gliniarskim pomocnikiem, to na domiar złego trafił na zwykłych pedałów. W momencie, gdy miał kategorycznie sprzeciwić się i oczekiwać rozwoju dalszych wypadków, mężczyźni wybuchli tak zgryźliwym śmiechem, iż Radek poczuł się przy nich jak nakręcana zabawka, w której za jednym przekręceniem kluczyka można było dowolnie regulować emocje. Jarmułkowski i Chojder mieli nieziemski ubaw, niemalże płakali, podczas gdy chłopak czuł się coraz bardziej nie na miejscu. – Czy my… wyglądamy na… parę… tego… – dławili słowa pomiędzy salwami śmiechu. Pomimo że obaj mieli świadomość niestosowności tego żartu, nie zamierzali przerwać, nawet widząc pełną goryczy i obrzydzenia minę Radka. Może właśnie patrzenie na jego skrępowanie sprawiało im tak niewysłowioną radość. Pierwszy ochłonął gnomowaty prokurator, przecierając załzawione oczy. Zaczął mówić, podczas gdy Chojder wciąż jeszcze chichotał, klepiąc w ramię siedzącego w fotelu przyjaciela. – Radku, Radku. Przepraszam, ale nie mogliśmy się powstrzymać – wydawało się, że fala nieskrępowanej radości ponownie powróci, zabierając ze sobą Jarmułkowskiego, jednak prawnik zachował resztkę manier i nie przerwał swojej wypowiedzi atakiem śmiechu. – Owszem, jest haczyk, tyle że nigdzie go nie wbijemy. Nie bój się. Zrobiłeś sporo złego, ale wszystko odpracujesz, zgodnie z prawem równowagi w przyrodzie. Nie, spokojnie, żadne tam prace społeczne na uciechę jakichś rządowych badyli. Otworzę ci konto w moim prywatnym notatniku i tam będę zapisywał, co zrobiłeś dobrego. – Chwilka – zasępił się chłopak – mam… mam robić dla pana? – Dokładnie. Myślę, że to uczciwy układ. Radek ponownie oparł plecy o wygodne oparcie. Starym nawykiem przetarł spocone ręce o materiał spodni i zaklął w duchu. Wszystko się wyjaśniło. Nie wiedział czy cieszyć się, czy narzekać. W najczarniejszym scenariuszu obstawiał, że sytuacja jest na tyle poważna, że dzielnicowy będzie chciał załatwić sprawę od razu z prokuratorem – szybkie (nieoficjalne) przesłuchanie, kop w tyłek i na najbliższe lata Radek Ochota wypisuje się z listy mieszkańców Podolca. Była to opcja mało realna, lecz nie mógł jej tak po prostu wykluczyć. Nie było BARDZO ŹLE, ale bynajmniej nie zachwycała go świadomość, że nadęty jak odpustowy balon gliniarz grzebał w jego sprawach i to na tyle, by wyszperać wszystkie dostępne informacje. Wiedzieli o niewielkim procencie jego przewinień, drobnym ułamku, może nawet promilu liczby wykroczeń, które mógł zaliczyć na swój rachunek. Ale zawsze było to coś. W tej chwili słowa Chojdera „…nie ma odwrotu bracie” nabrały niepokojąco realnego znaczenia. Nie mógł już liczyć na przeczucie, bo w ostatnich tygodniach wielbiony skrót PiF stał się tylko zbiorem trzech liter, niczym więcej. Co gorsza, na jego karku zawiesił swój czujny psi wzrok dzielnicowy, a to w skrócie oznaczało, że z wszelkimi wybiegami będzie się musiał przystopować. Nadchodziły przymusowe wakacje – przynajmniej, jeśli chodzi o działalność w fachu. A do tego, przez najbliższy, nieokreślony czas, Radek miał stać się żywym dowodem, ze niewolnictwo w Polsce jednak istnieje. Nie zostało mu nic innego jak współpracować i modlić się, by Chojder z Jarmułkowskim jak najszybciej dali mu święty spokój. Jeśli to będzie w ogóle możliwe. – Hm… W takim razie jak to ma wyglądać? – zapytał. – Chłopcze, roboty jest mnóstwo – Jarmułkowski wyszczerzył zęby, jak gdyby grał w reklamie pasty do zębów – Zaczniemy od mocnego uderzenia. Mam nadzieję, że nie byłeś dzisiaj na jakiejś siłowni, bo twoje mięśnie niedługo zostaną wprawione w spory ruch. – Mam pracować fizycznie, tak? – Nie, łobuzie – westchnął Chojder, mówiąc tym samym dobrotliwym tonem, jakim przywitał Radka w korytarzu – zastąpisz pana Jarmułkowskiego w sądzie. Będziesz, kurde, prawnikiem. – Więc jak, Radku, umowa stoi? – zapytał prokurator wyciągając przed siebie dłoń. Chłopak popatrzył na jej odbicie w czarnym materiale blatu stolika. – Ty dasz coś z siebie, a my przymkniemy oczy. Radek nie udawał, że zastanawia się i pośpiesznie uścisnął dłoń mężczyzny, nie zapominając o energicznym potrząśnięciu. Najwidoczniej ta żywa gestykulacja sprawiła Jarmułkowkiemu sporą satysfakcję, gdyż jego twarz rozpromieniła się jeszcze bardziej. Chojder machnął lekceważąco ręką (co chłopak przetłumaczył jako naciągane „a co mi szkodzi”) i również podał Radkowi dłoń. – Witamy z powrotem w świecie żywych, łobuzie. Jarmułkowski wstał wskazując Radkowi drzwi. – Zaczniemy od tego, że poznasz dom. Kojarzysz, gdzie są drzwi wejściowe? Radek szybko przeanalizował zapisany w pamięci plan pomieszczeń, którymi przechodził. – Tak. – Z lewej strony, w głębi holu zobaczysz dwoje drzwi. Otworzysz pierwsze z prawej – mają klamkę, z której schodzi złota farba. To wejście do piwnicy. Zejdziesz na dół. Aha, kontakt jest zaraz przy drzwiach, znajdziesz go na pewno. Na dole jest skrzynka z browarami. Weźmiesz ją na górę, trzy piwa przyniesiesz tutaj, resztę wyładujesz do lodówki. Łykniemy sobie na zdrowie przyszłej współpracy. – Dobrze – przytaknął. Prawnik zerknął na zegarek. – Umówmy się, że dzisiaj jest promocja. Jeśli zjawisz się tu za równe dwie minuty, odliczę ci aż 10 procent z planowanego układu. Jasne? – Tak, proszę pana, już mnie nie ma. – Radek – dzielnicowy chwycił chłopaka za rękę – pamiętaj, że od dzisiaj jesteś nowym człowiekiem. Ufamy ci, więc, kurwa, nie zawiedź nas jakimś głupim wybrykiem, rozumiemy się? – Oczywiście – odparował, dodając szybko: – Muszę biec, bo licznik tyka. – Dobry chłopak – Jarmułkowski spojrzał z triumfem na Chojdera. – Wiedziałem, że jesteś człowiekiem, z którym można ubić interes. Chłopak zbiegł po schodach. Słyszał za plecami bulgoczący śmiech Chojdera i równie rozbawiony głos prokuratora, tłumaczącego coś z wielkim zaaferowaniem. „Pierdolone bufony. Znaleźli sobie frajera, co pańszczyznę będzie odrabiał. Czy ja, do cholery, wyglądam na jakiegoś białego murzyna? – pomyślał.” – „Nie zawiedź nas jakimś głupim wybrykiem”. „Nie zawiedź nas jakimś głupim wybrykiem”. „Ten palant chyba nie sądzi, że tak z miejsca obrobię prokuratorka z kryształowych klamek i sztućców…” Dotarł do drzwi dokładnie tak, jak opisał mu to Jarmułkowski. Te z prawej strony nie były w najlepszej kondycji – problem stanowiła nie tylko farba łuszcząca się na żelaznej klamce. Radek zauważył zadrapania i wyblakłe plamy w rogu. Najwidoczniej dwa dobermany prokuratora nie przejmowały się ich wartością ani ogólną estetyką wnętrza. Pociągnął za klamkę, obawiając się, aby zlepki farby nie zostały wewnątrz dłoni, jednak nic podobnego nie stało się. Z wnętrza piwnicy uderzył go cudowny chłód. Wydawało mu się, że otworzył wrota chłodni, której wejście znajdowało się wewnątrz dusznego holu posiadłości. Po plecach Radka przebiegł delikatny dreszczyk. Jeszcze przed chwilą pocił się w gabinecie oprawców, zastanawiając się jak skończy się cała historia, teraz zaś stał w mrocznym wejściu, podczas gdy zimne powietrze gładziło jego skórę. Oprócz chłodnego i niemalże rześkiego powietrza nie poczuł nic więcej. Początkowo sądził, że w nozdrza uderzy wkrótce jakiś odór, smród rozkładających się ziemniaków albo gnijącego drewna. Nie wyłapał żadnych nieprzyjemnych woni, wobec czego przyznał przed sobą, że nie było tak źle. Mógł w końcu trafić do podziemi pełnych rozkładających się odpadków organicznych niewiadomego pochodzenia, czy składowiska trudnych do sprecyzowania nieczystości. To mogły być sutereny z doskonale rozwiniętą cywilizacją szczurów buszujących bezczelnie gdzie wzrokiem sięgnąć, z powietrzem, którym oddychanie powodowało nieprzyjemne skurcze w żołądku. Piwnica Jarmułkowskiego wydawała się być równie zadbana, co właściciel. Musiał często ją wietrzyć, a po świeżości powietrza Radek nie wykluczył nawet istnienia jakiegoś sytemu klimatyzacji. Na wybielonej ścianie, tuż za framugą drzwi, chłopak zauważył stary roboczy kontakt, z przyciskiem schowanym za przezroczystą plastikową obudową. Nacisnął kilka razy i ze zgrozą stwierdził brak jakiegokolwiek rezultatu. Wciskał guzik do oporu, słysząc trzask przełącznika, jednak żadna lampa, wewnątrz prowadzącego w dół korytarza, nie zaświeciła się. „Co jest, kurwa” – pomyślał. Spojrzał na puste schody prowadzące na pierwsze piętro willi. Najwyraźniej Jarmułkowski i Chojder dalej w najlepsze gawędzili, podczas gdy parę metrów niżej, nawet najmniejszy impuls prądu z nieznanych przyczyn nie potrafił dotrzeć do kilku małych, czterdziestowatowych żarówek mających zabezpieczyć Radkowi drogę w dół. Odwrócił wzrok od holu i naciskając przełącznik raz jeszcze spojrzał w korytarz. Pierwsze pięć drewnianych schodów widać było wyraźnie w dziennym świetle. W kolejnych, położonych niżej, ciemność, począwszy od ścian systematycznie kradła brązową powierzchnie stopni. Dwunasty był ostatnim, który chłopak zdołał dostrzec. – Dobrze, że nie jestem elektrykiem – jęknął – bo jeszcze ten prostak kazałby mi grzebać w ścianach i sieci elektrycznej. Szybko ocenił, że lepiej na tym wyjdzie, jeśli uda się na dół, odnajdzie piwa (wszak prokuratorek zaznaczył, że skrzynka jest zaraz przy wejściu) i wróci na górę ze smutną informacją, iż piękna willa Jarmułkowskiego nie jest aż tak idealna, bo pieprzone piwniczne światło po prostu nie działa. To, że nie zauważył żadnych szczegółów niżej, zrzucił na barki zbytnio rozszerzonych źrenic, przyzwyczajonych do jasnego wnętrza gabinetu oraz doskonale oświetlonego dużymi oknami holu. Gdzieś tam na dole – a spoglądając w czerń uznał, iż GŁĘBOKO na dole – musiały być jakieś okna. Nie będzie tak źle, jeśli tylko zejdzie spokojnie, nie łamiąc sobie przy tym karku na jakimś feralnym stopniu. A o to nie musiał się martwić, bo schody wyglądały na solidną robotę, obeznanych ze stolarskim fachem, zawodowców. Ruszył raźno na tyle, na ile pozwalała mu odwaga. Krok za krokiem pokonywał kolejne stopnie. Teraz, gdy jego cień przykrył doskonale do tej pory widoczny fragment schodów, zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Dziwił się, dlaczego jego wzrok nie zdołał się jeszcze przyzwyczaić się do panującej ciemności – powinien rozpoznawać przynajmniej zarysy schodów, ciągnących się nieprzerwanie w dół. Czuł przed sobą pustkę korytarza oraz delikatne, ledwie wyczuwalne podmuchy chłodnego powietrza. Gdy doliczył się w myślach dziewiątego schodu, z trudem rozpoznał kształt odruchowo wyciągniętej przed siebie dłoni. Drugą rękę, w poszukiwaniu oparcia, przyłożył do ściany. Była wilgotna, lecz przyjemna w dotyku. Kierując się na oślep, schodził po kolejnych stopniach. Droga, którą pokonywał przypominała mu bardziej wejście do starożytnych katakumb, niż przedsionek nowoczesnej piwnicy, pełnej łopat o połyskujących trzonkach oraz grabi kupionych w promocji w Castoramie. Zostawił za sobą kolejne dziesięć schodów (jeden stopień skrzypnął tak mocno, że Radek zadrżał), i wciąż nie trafił do pomieszczenia, w którym jego przybycia miało oczekiwać schłodzone piwo. Nie zauważył żadnych okien i zaczynał wątpić czy w ogóle gdzieś tam są. Nie spostrzegł zakrzywienia mającego oznaczać oczekiwany strop piwnicy. – Pieprzę to – powiedział na głos – jak se coś złamie, to ty prokuratorku się sporo wykosztujesz. Dajmy na to, że będzie promocja. Złamanie nogi? Powiedziałbym osiem tysię… Połknął ostatnie litery, nie wypowiadając do końca sumy potencjalnego odszkodowania. Cicho stęknął, po czym stracił równowagę. Przez sekundę czuł się jak główny aktor tandetnej komedyjki, bohater złapany w sidła przez własny dowcip sytuacyjny. Swoim paskudnym gadaniem sprowokował los, a już w tym momencie zdał sobie sprawę, że problem z faszystowskimi zapędami Jarmułkowskiego i jego służalca nie będzie jedynym, jakiemu tego dnia będzie musiał stawić czoła. Nie trafił na kolejny stopień, a ciężar ciała już dawno przeniósł się na nogę, którą miotał w powietrzu bezskutecznie szukając twardego podłoża. Ani wyciągnięta do przodu ręka, ani dłoń ślizgająca się po ścianie nie mogły mu już pomóc. Leciał do przodu jak ociężały ptak pozbawiony skrzydeł. Racjonalna (i z pewnością odważna) część jego umysłu uspokajała spanikowane ego bijące w dzwon na alarm gdzieś głęboko pod pokrywą czaszki. Za moment stopa na pewno natrafi na pechowy schód z niewiadomego powodu położony niżej niż inne. W najgorszym przypadku przetoczy się po kilku stopniach, poobija plecy – korytarz był wszak w miarę wąski – potłucze kończyny, a na deser nabije sobie kilka guzów na głowie. Najważniejsze, że żaden poważny uszczerbek na zdrowiu nie wyniknie z tego upadku. A jednak niewytłumaczalnym trafem, samotna noga pląsająca w ciemności nie natrafiała na nic. Nieustraszone „ja” zamknęło się na dobre. Z tą świadomością Radek runął w dół. Naprawdę przerażająca myśl – musiał oszaleć, ponieważ tam, gdzie powinien boleśnie gruchnąć o drewniany podest, nie było nic oprócz powietrza. Czekał na zderzenie, zagryzał wargi, jednak oczekiwana eksplozja trudnego do wyobrażenia bólu nie nastąpiła – niżej nie było już żadnych schodów. Mógł tylko krzyczeć i sądził, że to robi, jednak albo nieprzenikniona ciemność, którą momentalnie utożsamił z kosmiczną próżnią zniekształcała każdy dźwięk, albo struny głosowe odmówiły współpracy. Atramentowa plama, jaką miał wciąż przed oczami, rozbłysła nagle feerią oślepiających iskier. Ciało Radka przeszedł raptowny wstrząs uderzenia, a ogniska bólu rozpaliły się w każdym możliwym fragmencie ciała. Stracił przytomność przy wtórze cichego westchnienia – powietrze, które wydostało się ze ściśniętych płuc, wzbiło w powietrze setki drobinek pyłu. Pierwszy zawsze pojawia się ból. Przeważnie uśpiony, w rzeczywistości dyskretnie oczekujący na każdą możliwą okazję, aby ujawnić się w całej okazałości i potędze. Gdziekolwiek dzieje się coś złego, tam nieuchronnie zaakcentuje swą obecność. I zawsze przynosi ze sobą złe wiadomości. Radek otworzył jedno oko i zaczął jęczeć. Piszczał jak szczeniak, wystraszony nieobecnością matki. Potworne cierpienie nagle uświadamia o prawie do takich zwierzęcych zachowań. Ból nieustannie promieniował z każdego zakątka zwiniętego w pozycji embrionalnej ciała. Najbardziej w okolicy stłuczonego kolana i nadgarstka lewej ręki. Łupanie w czaszce przypominało jednostajny, głośny odgłos bitu w szybkim dyskotekowym kawałku. Cichszy, pulsujący szum krwi pompowanej w skronie, brzmiał podobnie jak zakłócenia radiowe w trakcie wyjątkowo mocnej burzy. Powieka, którą uniósł zadrżała nieznacznie. Drobne nieczystości na rogówce szczypały, obraz był rozmazany – łzy zniekształcały rzeczywistość na podobieństwo kropel deszczu spływających po szybie samochodu. Zanim ból ponownie odebrał trzeźwość myślenia, Radek zauważył kilka szczegółów. Jeśli znajdował się w piwnicy, mógł powinszować sobie dobrego nosa. Rzeczywiście, tam na dole były jednak okna, a przynajmniej jedno i to bardzo małe, dające niewyraźny poblask szarzejącego dnia, który zbliża się ku końcowi. Przypuszczał, że świat miałby podobny kolor, gdyby włożono go do pudła o ściankach z tektury. Powietrze w miejscu, gdzie się znalazł było chłodne i ożywcze. Choć nie pachniało stęchlizną jak w piwnicach, w których gościł do tej pory, było z pewnością znajome. Doszedł do wniosku, że po przygodzie na schodach mógł równie prawdopodobnie trafić do bajkowej Nibylandii, tolkienowskiej Morii, a nawet na pieprzonego Marsa, co zdecydowanie źle wpłynęłoby na jego układ oddechowy. Znajdował się jednak w budynku, na wilgotnej i brudnej podłodze. Spojrzał na ścianę naprzeciwko. Zanim spazm bólu przekształcił się w krzyk, zdołał rozpoznać kształt dwóch drewnianych skrzynek, jakich używają ogrodnicy i dużą, kilkunastolitrową butlę z woda mineralną, wyposażoną w pompkę-dozownik. Jęczał jeszcze chwilę, masując czoło sprawną dłonią. Ręce stały się lepkie, co nie wróżyło najlepiej. Głowa pękała i ów delikatny masaż w akompaniamencie pochlipywań wcale nie uśmierzał bólu. Brakowało mu poduszki – z chęcią zatopiłby w niej teraz twarz. Radek pomyślał krótko i treściwie, choć słowa wypowiadane w głowie rozpływały się niczym dym – Pieprzę to, będę tu leżał i już. |