Zapraszamy do lektury fragmentu trzeciej części powieści Neala Stephensona „Żywe srebro” Objęta patronatem „Esensji” książka ukazała się na rynku nakładem wydawnictwa MAG.  | Tytuł: Żywe srebro, tom III Tytuł oryginalny: Quicksilver Autor: Neal Stephenson Tłumaczenie: Wojciech Szypuła Wydawca: MAG Cykl: Cykl Barokowy ISBN: 83-7480-006-2 Format: 352s. 135×205mm Cena: 25,— Data wydania: 21 października 2005 Kup w Merlinie (23,50)
Trzeci tom niewiarygodnej, cudownej i pomysłowej powieści „Żywe srebro” stanowiącej początek bestsellerowego Cyklu Barokowego. Znajdziemy w nim historię Daniela Waterhouse’a, nieustraszonego myśliciela i wątpiącego purytanina, który w towarzystwie największych geniuszy ery baroku poszukuje wiedzy w świecie pławiącym się w chaosie. Poznamy kronikę zapierających dech w piersi przygód Jacka Shaftoe’a, który z londyńskiego ulicznika staje się sławnym awanturnikiem i legendarnym Królem Włóczęgów; ryzykuje życie dla majątku i miłości, lecz trapiony ospą powoli traci zmysły. Prześledzimy dzieje Elizy, która – po ocaleniu przez Jacka z tureckiego haremu – zostaje szpiegiem, powiernicą i pionkiem w rozgrywkach królów, przyczyniając się do odrodzenia zwaśnionego Starego Świata dzięki nowo odkrytej sile pieniądza. Niewiarygodnie różnorodna, zaskakująca i cudownie pomysłowa powieść, która ożywia dla nas tamtą niezwykłą epokę i pozwala nam śledzić wiekopomne wydarzenia w towarzystwie takich sław jak Samuel Pepys, Isaac Newton, Wilhelm Orański, Benjamin Franklin i król Ludwik XIV. „Żywe srebro” Cyklu Barokowego to monumentalna powieść, w której splatają się historia, przygoda, nauka, miłość, obłęd, śmierć i alchemia. „Żywe srebro” to niezwykłe dzieło jednego z najbardziej utalentowanych, oryginalnych i najważniejszych współczesnych autorów. |
Niczym dżokej kiełznający dzikiego rumaka, który nie oglądając się na wolę jeźdźca niósł go bez chwili wytchnienia przez obszar kilku hrabstw; albo jak kapitan statku, który po całej nocy uciekania przed sztormem wciąga żagle na maszt i wznawia żeglugę po nieznanych morzach – tak czuje się doktor Daniel Waterhouse, Anno Domini 1685, patrząc, jak w pałacu Whitehall umiera król Karol II. Przez ostatnie dwanaście lat sporo się wydarzyło, ale właściwie wszystko zostało po staremu. Świat Daniela przypominał kawałek kauczuku, który rozciąga się, lecz nie pęka i zawsze wraca do poprzedniego kształtu. Po tym, jak został doktorem, w Cambridge pozostało mu już tylko prowadzenie wykładów przy pustych salach, nauczanie synów tępych dworaków, oraz obserwowanie Isaaca, jak osuwa się coraz głębiej w mrok, pochłonięty pogonią za rtęcią filozoficzną, badaniem Księgi Objawienia i poszukiwaniami świątyni Salomona. Daniel przeniósł się więc do Londynu, gdzie fakty śmigały wokół niego jak muszkietowe kule. Upadek Johna Comstocka, który wyprowadził się ze swojej rezydencji i zrezygnował z przewodniczenia Towarzystwu Królewskiemu, w swoim czasie sprawiał wrażenie epokowego wydarzenia. Tymczasem w ciągu zaledwie kilku tygodni Thomas More Anglesey nie tylko został przewodniczącym Towarzystwa, lecz także wykupił dom Comstocka (najpiękniejszy z londyńskich pałaców, nawet jeśli uwzględnić królewskie rezydencje) i sam się w nim zainstalował. Mimo że stanowczego i konserwatywnego arcyanglikanina zastąpił żarliwy papista, właściwie nic się nie zmieniło – co nauczyło Daniela, że świat jest wprawdzie pełen wpływowych ludzi, ale dopóki wszyscy grają te same role, można ich dowolnie podmieniać, jak statystów, którzy w różne wieczory wypowiadają te same kwestie tym samym teatrze. Wydarzenia, których ziarno zostało posiane w tysiąc sześćset siedemdziesiątym drugim i trzecim roku, przez kolejnych dwanaście lat rozrosły się do rozmiarów drzew: niektóre z nich były szlachetne i pięknie ukształtowane, inne los dziwacznie powykręcał, a jeszcze inne padły pod uderzeniem pioruna. Knott Bolstrood zmarł na wygnaniu, jego syn Gomer zamieszkał w Holandii, a reszta Bolstroodów przemierzyła Atlantyk i osiadła w Nowej Anglii – wszystko przez to, że w roku tysiąc sześćset siedemdziesiątym dziewiątym Knott próbował doprowadzić do skazania Nell Gwyn za prostytucję, co w owym czasie wzbudziło ogromną sensację. W miarę jak Karol II starzał się, w Londynie narastał lęk przed powrotem religii papistowskiej, do którego musiało dojść, gdy Jakub II zasiądzie na tronie. Król musiał więc utrzymywać w swoim otoczeniu paskudnego, nieprzejednanego protestanta – Bolstrooda – aby w ten sposób ugłaskiwać rodaków. Im większą władzę zyskiwał jednak Bolstrood, tym łatwiej przychodziło mu podburzanie ludzi przeciw księciu Yorku i przeciw papiestwu. Pod koniec roku siedemdziesiątego ósmego podburzył ich tak bardzo, że zaczęli wieszać katolików za udział w domniemanym papistowskim spisku, a gdy zabrakło im katolików, przerzucili się na protestantów, którzy śmieli zwątpić w jego istnienie. Tymczasem synowie Angleseya – Louis, hrabia Upnor, i Philip, hrabia Sheerness – zdążyli przeputać w karty większość rodowej fortuny i, nie mając do stracenia nic poza wierzycielami, uciekli do Francji. Roger Comstock, który otrzymał godność szlachecką i tytułował się teraz markizem Ravenscar, wykupił Anglesey House (dawniejszy Comstock House). Zamiast się jednak doń wprowadzić, kazał go zrównać z ziemią i zaorać ogrody, po czym zaczął przekształcać posiadłość w „najpiękniejszą piazza w Europie”, czyli, po prostu, Waterhouse Square w większym i lepszym wydaniu. Raleigh zmarł w siedemdziesiątym ósmym, ale Sterling zastąpił go równie gładko i szybko jak Anglesey Johna Comstocka i wraz z markizem Ravenscar robił to samo, co przedtem, tylko dysponując większym kapitałem i popełniając mniej błędów. Król rozpędził parlament na cztery wiatry, uniemożliwiając mu dalsze mordowanie swoich katolickich przyjaciół, i w myśl zasady „co z oczu, to z serca” wysłał Jakuba do hiszpańskich Niderlandów. Wydał również córkę Jakuba, Marię, za Obrońcę Protestantów we własnej osobie, Wilhelma Orańskiego. Jakby tego wszystkiego było mało, zachęcił księcia Monmouth (protestanta) do paradowania po kraju i rozpalania wyobraźni Anglików, którzy mogli mieć nadzieję, że za pomocą jakiejś genealogicznej sztuczki zostanie uznany za prawowitego królewskiego potomka i oficjalnego dziedzica korony. Inaczej mówiąc, Karol II w dalszym ciągu potrafił śmieszyć, tumanić, przestraszać. Niestety, jego alchemiczne badania prowadzone w podziemiach Privy Gallery nie przyniosły pożądanych skutków: nie udało mu się uzyskać złota z ołowiu. A bez parlamentu nie mógł podnieść starych podatków ani nałożyć nowych. Ocaleli złotnicy z Threadneedle, podobnie jak sir Richard Apthorp, właściciel nowego banku, nie mieli ochoty pożyczać mu pieniędzy. Ludwik XIV, który w swoim czasie hojnie sypnął groszem, w ostatecznym rozrachunku okazał się takim samym draniem jak wszyscy zirytowani powinowaci i zamiast spokojnie oczekiwać spłaty odsetek, zaczął Karola dręczyć. Król nie miał więc innego wyjścia, jak zwołać parlament, kiedy zaś to uczynił, przekonał się, że zgromadzeniem trzęsie sojusz londyńskiego City i przyjaciół Bolstroodów, noszący samozwańczy tytuł Wrogów Władzy Absolutnej, który za cel nadrzędny stawia sobie nie podniesienie podatków, lecz wyłączenie Jakuba (i innych katolików) z kolejki do tronu. Parlament stał się wkrótce tak powszechnie znienawidzony przez wszystkich, którzy kochali króla – sędziów, stronników Lorda Kanclerza i im podobnych – że musiał się przenieść do Oxfordu, aby uniknąć linczu z rąk londyńskich tłumów, podjudzanych przez sir Rogera L’Estrange’a (który przestał uprzykrzać życie paszkwilantom i sam zaczął drukować pamflety). Znalazłszy w Oxfordzie bezpieczny (tak im się przynajmniej wydawało) azyl, wigowie, jak przezwał ich L’Estrange, przegłosowali wykluczenie katolików z sukcesji i przyklasnęli Knottowi Bolstroodowi, kiedy nazwał Nellie kurwą. Daniel dowiedział się tego wszystkiego od herolda, stojąc wraz z Robertem Hookiem w dawnej sali balowej Angleseya (a wcześniej Comstocka), która z czasem zmieniła się w usłane odłamkami włoskiego marmuru poletko, rozciągające się pod pięknym, błękitnym, październikowym niebem. W charakterze stołu do pracy wykorzystywali koryncki kapitel, który spadł na ziemię, gdy wesoła gromada irlandzkich robotników Ravenscara wybiła spod niego resztę kolumny. Kapitel do połowy wrył się w ziemię i znieruchomiał pod całkiem dogodnym kątem. Hooke i Waterhouse rozwinęli na nim płachty papieru i przycisnęli ich narożniki walającymi się w pobliżu kawałkami marmuru: czubkami anielskich skrzydeł i połamanymi liśćmi akantu. Były to rysunki ilustrujące plan Ravenscara, który zamierzał wtłoczyć kilka prostokątnych kloców kartezjańskiego racjonalizmu w przypominający kłębek korzeni w przyciasnej donicy układ londyńskich ulic. Mierniczowie z pomocnikami powbijali już kołki i rozpięli na nich sznurki wytyczające przebieg trzech krótkich równoległych uliczek, przy których, jak utrzymywał Roger, miały wkrótce stanąć najelegantsze sklepy w Londynie. Pierwsza z nich miała nosić nazwę Anglesey, druga Comstock, trzecia zaś Ravenscar. Jednakże tego dnia Roger zjawił się na placu budowy uzbrojony w umoczone w atramencie pióro i wykreśliwszy stare nazwy, wpisał nowe: Northumbria 1), Richmond 2) i St. Alban’s 3). Miesiąc później w Brytanii nie było już ani parlamentu, ani Bolstroodów. Jakub wrócił z wygnania, Monmouth stracił łaski króla, Anglia zaś stała się de facto częścią Francji, odkąd Karol II bez żenady zaczął inkasować od Ludwika po sto tysięcy funtów rocznie, a większość londyńskich polityków – zarówno wigów, jak i torysów – nauczyła się brać od Króla Słońce łapówki. Uwolniono całkiem pokaźną liczbę katolików, wtrąconych do Tower za rzekomy udział w spisku papistów, robiąc w ten sposób miejsce dla zbliżonej liczby protestantów, zamieszanych ponoć w spisek zawiązany w Rye House i zmierzający do osadzenia Monmoutha na tronie. I podobnie jak wcześniej papistowscy spiskowcy, tak teraz konspiratorzy z Rye House szybko zaczęli „popełniać samobójstwa”. Jeden z nich dokonał prawdziwie heroicznego wyczynu: poderżnął sobie gardło tak głęboko, że ostrze doszło do samego kręgosłupa. W ten oto sposób dzieło Wilkinsa zostało – przynajmniej tymczasowo – zniweczone. Tysiąc trzystu kwakrów, barkerów i innych dysydentów wtrącono do lochów. Daniel również spędził kilka miesięcy w cuchnącej ciemnicy, słuchając, jak rozeźleni mężczyźni śpiewają te same hymny, których w dzieciństwie uczył go Drake. Tak właśnie wyglądało panowanie. Panowanie Karola II, króla, który kochał Francję, nienawidził protestantów, miał zawsze za dużo kochanek i za mało pieniędzy. W gruncie rzeczy nic się nie zmieniało.
A teraz doktor Waterhouse stał na prywatnych schodach królewskich – czyli prymitywnym drewnianym podeście, uczepionym stromej ściany z wapiennych bloków, która opadała wprost w nurt Tamizy. Wszystkie budynki pałacowe od strony rzeki wyglądały podobnie, toteż patrząc w dół jej nurtu w oczekiwaniu łodzi, która przywiezie medyków, Daniel miał po lewej ręce długi, nieprzerwany, choć niejednorodny mur, którego monotonię z rzadka przełamywały okna i ozdobne niby-bastiony. Trzysta stóp dalej z muru wystawał drewniany pomost, po którym przechadzało się kilkunastu niezmordowanych przewoźników. Spacerowali sztywno, ospale, jak ludzie, którzy ze wszystkich sił starają się nie zamarznąć na śmierć. Przy pomoście cumowały wyczekujące pasażerów łodzie, ale pora była późna, pogoda paskudna, król umierał i nikt z londyńczyków nie pałał chęcią skorzystania z odwiecznego prawa przechodu przez terytorium pałacu. Dalej Tamiza zataczała łagodny łuk w prawo, w kierunku Mostu Londyńskiego. Kiedy blade światło dnia nieco przygasło i zapadł szary, popołudniowy półmrok, Daniel dostrzegł łódź odbijającą od „Starego Łabędzia” – gospody ulokowanej przy północnym skraju mostu i obsługującej klientów, którzy woleli nie ryzykować przeprawy przez kipiel pod jego przęsłami. Od tamtej pory łódź mozolnie posuwała się w górę rzeki, aż znalazła się dostatecznie blisko, żeby Daniel, posiłkując się wyjętą z kieszeni lunetą, mógł stwierdzić, że wiezie tylko dwóch pasażerów. Przypomniała mu się pewna noc tysiąc sześćset siedemdziesiątego roku, kiedy przyjechał do Whitehallu w karecie Pepysa i błąkał się po królewskich ogrodach, udając ich bywalca. Wyobrażał sobie wtedy, że jest bezczelnym romantykiem, teraz jednak na wspomnienie swojej głupoty zgrzytał zębami i dziękował Bogu, że jedynym świadkiem tej farsy była odcięta głowa Cromwella. Ostatnio spędzał w pałacu sporo czasu. Król rozluźnił nieco swój żelazny uścisk, zaczął pomalutku wypuszczać barkerów i kwakrów z więzień i mianował Daniela kimś w rodzaju nieoficjalnego sekretarza do spraw obłąkanych purytanów. Inaczej mówiąc, uczynił z niego następcę Knotta Bolstrooda, wyznaczając mu zbliżone obowiązki, lecz udzielając znacznie mniejszych prerogatyw. Z dwóch tysięcy komnat w Whitehallu Daniel odwiedził zapewne kilkaset – w każdym razie wystarczająco dużo, by przekonać się, że jest to w istocie brudna, zapuszczona i zapleśniała nora, przypominająca wnętrze umysłu dworzanina i tylko nazwą różniąca się od miejskich ruder. Były tam rozległe obszary, na których niepodzielnie panowały na wpół zdziczałe królewskie spaniele. Chów wsobny osiągnął wśród nich skalę niespotykaną nawet wśród arystokracji, przez co były beznadziejnie głupie nawet jak na standardy spanieli. Jak by nie patrzeć, pałac Whitehall był jednak przede wszystkim domem mieszkalnym dziwacznej i wiekowej rodziny. Daniel zawarł z tą rodziną znajomość znacznie bliższą, niżby człowiek przy zdrowych zmysłach sobie tego życzył. Teraz wyszedł na schody tylko po to, żeby choć na chwilę wymknąć się z sypialni – a nawet z łóżka! – króla i pooddychać powietrzem, które nie cuchnęło monarszymi płynami ustrojowymi. Po niedługiej chwili dołączył do niego markiz Ravenscar. W poniedziałek, kiedy król zaniemógł, Roger Comstock – najmniej obiecujący ze współstudentów Daniela w Cambridge, któremu jednak najlepiej się w życiu powiodło – przebywał na północy kraju. Nadzorował tam budowę dworku, który Daniel dla niego zaprojektował. Musiał upłynąć dzień lub dwa, zanim dotarła do niego wieść o królewskiej chorobie, a on chyba natychmiast wyruszył do Londynu – był bowiem czwartkowy wieczór. Nie zdjął jeszcze podróżnego ubrania, w którym wyglądał szaro i ponuro jak nigdy przedtem. Prawie purytańsko. – Witaj, panie. – Witaj, doktorze Waterhouse. Po minie Rogera Daniel zorientował się, że Comstock najpierw zajrzał do królewskiej sypialni. Zresztą Roger zaraz rozwiał ewentualne wątpliwości: podkasawszy długie poły płaszcza uklęknął, pochylił się i zwymiotował do Tamizy. – Przepraszam najmocniej. – Jak za studenckich czasów. – Nie miałem pojęcia, że w ludzkim ciele mieści się taka masa płynów i wszelakiej treści! – Niedługo zobaczysz nowe cuda. – Daniel skinieniem głowy wskazał zbliżającą się łódź. – Sądząc po wyglądzie Jego Wysokości, lekarze nie próżnowali. – W rzeczy samej. Dokładają wszelkich starań, aby przyspieszyć odejście króla z tego świata. – Ależ Danielu! – żachnął się Roger. – Radzę ci, powściągnij język. Nie wszyscy doceniliby twoje poczucie humoru, o ile w ogóle twoje słowa można uznać za jego przejaw. – Ciekawe, że poruszyłeś sprawę humorów. Wszystko zaczęło się od poniedziałkowego ataku apopleksji. Król ma silny organizm i zapewne sam by wydobrzał, ale tak się złożyło, że w tej samej komnacie znajdował się medyk uzbrojony w komplet lancetów. – Toż to prawdziwy pech! – Błysnęło ostrze, medyk znalazł żyłę i król rozstał się z półkwaterkiem albo dwoma życiodajnego humoru. Ponieważ jednak nigdy mu go nie brakowało, przeżył do wtorku, a nawet zachował dość sił, aby we wtorek przepędzić rojących się wokół niego lekarzy i w ten sposób doczekać środy. Niestety, wkrótce potem dostał ataku epilepsji i wszyscy medycy jednocześnie wparowali do sypialni – okopali się bowiem w przedpokojach, spierając się o to, których humorów i ile należy królowi upuścić. Po spędzeniu całej bezsennej nocy i następnego dnia na uczonych debatach, wywiązała się między nimi swoista rywalizacja: kto zaleci najodważniejszą kurację. Kiedy król mimo heroicznych wysiłków stracił wreszcie przytomność i nie mógł się dłużej od nich oganiać, opadli go jak charty zająca. Ten, który utrzymywał, że przyczyną monarszych dolegliwości jest nadmiar krwi, zatopił lancet w lewej żyle szyjnej króla, zanim reszta zdążyła rozpakować torby. Krew trysnęła obficie… – Widziałem. – Czekaj, czekaj, to dopiero początek. Medyk, który winą za niemoc króla obarczył nadmiar żółci, stwierdził, że upuszczenie tak znacznej ilości krwi dodatkowo zachwiało równowagą humorów. Z pomocą dwóch krzepkich asystentów posadził króla na łóżku, otworzył mu usta i zaczął łaskotać go po przełyku przeróżnymi piórkami, odłamkami fiszbinów, et caetera. Udało mu się spowodować wymioty. Trzeci lekarz, który do znudzenia powtarzał, że przyczyną wszystkich problemów jest nadmierne stężenie humorów okrężniczych, przetoczył Jego Wysokość na brzuch i wetknął w monarszy odbyt niewiarygodnej długości rurę. Do środka popłynął tajemniczy, wielce kosztowny płyn, na zewnątrz zaś wydostały się… – Wiem. – Czwarty z kolei medyk obstawił Karola bańkami, które miały wyssać przez skórę zatruwające króla jady; stąd wzięły się te wielkie krwiaki i okrągłe oparzenia. Tymczasem pierwszy lekarz wpadł w panikę: kuracje pozostałej trójki doprowadziły do sytuacji, w której krwi znów zrobiło się za dużo, ponieważ, jak ci wiadomo, wszystkie humory są ze sobą powiązane. Otworzył więc drugą żyłę szyjną, obiecując, że upuści tylko odrobinę. Ale upuścił całkiem sporo. Pozostali medycy, urażeni jego samowolą, zażądali prawa do powtórzenia swoich kuracji. Tu jednak ja wkroczyłem do akcji i wykorzystując autorytet sekretarza Towarzystwa Królewskiego (niektórzy powiedzieliby pewnie, że go wręcz nadużyłem) zarządziłem pozbawienie króla medyków zamiast humorów i wyrzuciłem ich z sypialni. Grożono mojej reputacji i życiu, ale ostatecznie pozbyłem się konowałów. – Kiedy przyjechałem do Londynu, doszły mnie słuchy, że król miewa się lepiej. – Po tym, jak synowie Eskulapa dali mu wreszcie spokój, przez pełne dwadzieścia cztery godziny leżał całkiem nieruchomo. Można było pomyśleć, że zasnął. Jego organizm nie miał dość sił, żeby pozwolić sobie na kolejny atak, co z kolei można było interpretować jako poprawę. Kiedy od czasu do czasu przykładałem schłodzone lusterko do królewskich ust, odbicie monarchy przyćmiewała mgiełka. Dzisiaj około południa król poruszył się i zaczął pojękiwać. – Doprawdy, trudno mieć pretensje do Jego Wysokości! – zauważył wyniośle Roger. – Tym niemniej natychmiast doskoczyli doń lekarze, zdiagnozowali gorączkę i podali mu królewską dawkę Elixir Proprietalis LeFebure. – Co z pewnością ogromnie poprawiło królowi nastrój! – Tego możemy się tylko domyślać. W każdym razie jego stan się pogorszył, wskutek czego medycy, którzy przepisują proszki i tynktury, stracili łaski króla. Pijawki i czyściciele znów są w natarciu! – Wobec tego podeprę twój sekretarski autorytet moją reputacją przewodniczącego Towarzystwa. Przekonamy się, jak długo uda nam się powstrzymać medyków od sięgnięcia po lancety. – Poruszyłeś ciekawą kwestię, Rogerze… – Znowu robisz tę swoją zadumaną waterhouse’owską minę, Danielu. Obawiam się, że zamiast dosłownego znaczenia twoje słowa niosą jakiś sens ukryty… – Pomyślałem, że… – Ratunku! – Roger zamachał rękami, ale przewoźnicy na przystani stali plecami do schodów królewskich i obserwowali zbliżającą się łódź z lekarzami. – Pamiętasz, jak Enoch Root uzyskiwał z fosfor końskich szczyn? I jak hrabia Upnor wygłupił się, sugerując, że fosfor musi pochodzić z moczu króla? – Boję się, że zaraz usłyszę jakiś banał, Danielu, o tym, jak to królewska krew, żółć et caetera niczym nie różnią się od twoich humorów. Czy pozwolisz zatem, że zgodziwszy się z tobą, iż republikanizm jest ustrojem nad wyraz sensownym i całkiem nieźle sprawdza się w Holandii, zrezygnuję z dalszego udziału w tej konwersacji? – Niezupełnie o to mi chodziło… – odparł z wahaniem Daniel. – Myślałem o tym, z jaką łatwością Anglesey zastąpił twojego kuzyna i jak niewiele to zmieniło. Byłem tym rozczarowany. – Zanim sam zapędzisz się w kozi róg, Danielu, z którego jak zwykle będę cię musiał wyciągać, radzę ci, abyś nie nadużywał w przyszłości tego porównania. – Którego porównania? – Za chwilę powiesz, że Karol to Comstock, a Jakub to Anglesey, w związku z czym nie ma właściwie znaczenia, który z nich jest królem. Ale byłyby to dla ciebie niebezpieczne słowa, ponieważ dom, należący w przeszłości do Comstocka, a później do Angleseya, został zrównany z ziemią. – Roger ruchem głowy wskazał Whitehall. – A nie chcielibyśmy, aby taki sam los spotkał ten oto dom. – Nie to chciałem powiedzieć! – A co? Coś mniej oczywistego? – Tak jak Anglesey zastąpił Comstocka, Sterling Raleigha, a ja, w pewnym sensie, Bolstrooda… – Tak to już jest, doktorze Waterhouse. W naszym społeczeństwie panuje porządek i jedni ludzie zajmują miejsca innych. – Czasem tak. Ale zdarzają się też ludzie niezastąpieni. – Nie jestem pewien, czy się z tobą zgadzam. – Przypuśćmy, że umarłby Newton. Boże uchowaj, ale kto miałby zająć jego miejsce? – Hooke? Może Leibniz? – Ale przecież Hooke i Leibniz są zupełnie inni. Zmierzam do tego, że niektórzy ludzie są naprawdę niepowtarzalni i niezastąpieni. – Newtonowie to rzadkość na tym świecie. Isaac jest wyjątkiem od wszelkich możliwych reguł. Płyciutka i nędzna ta twoja retoryka, Danielu. Nie myślałeś o tym, żeby ubiegać się o miejsce w parlamencie? – Może powinienem był w takim razie dać inny przykład. Próbuję ci uświadomić, że wszędzie dookoła, na targach, w kuźniach, w parlamencie, w City, w kościołach i kopalniach nie brakuje ludzi, których zniknięcie naprawdę byłoby odczuwalne. – Tak? A co sprawia, że ci ludzie są tak wyjątkowi? – To bardzo poważne pytanie. Leibniz szlifuje swój system metafizyczny… – Obudź mnie, jak skończysz. – Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, przed laty, nieopodal pirsu Lion Quay, popisywał się znajomością Londynu, chociaż nigdy przedtem tu nie był. Studiował tylko panoramy miasta, nakreślone przez różnych rysowników z różnych punktów widzenia. Zaczął się rozwodzić nad tym, że miasto ma wprawdzie ustaloną formę, ale każdy jego mieszkaniec postrzega je nieco inaczej, w zależności od swojej sytuacji. – Każdy student ci to powie. – To było ponad dwanaście lat temu. W ostatnim liście Leibniz skłania się ku poglądowi, że miasto wcale nie ma jednej ustalonej postaci… – To absurd. – … i w pewnym sensie jest sumą doznań swoich części składowych. – Wiedziałem, że nie należało go przyjmować do Towarzystwa! – Może nie najlepiej to przedstawiłem – przyznał Daniel. – Ale to dlatego, że sam to jeszcze nie do końca rozumiem. – Czemu w takim razie dręczysz mnie tym akurat teraz?! |