powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

Żywe srebro, tom III
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Najważniejsza jest percepcja. Chodzi o to, jak różne cząstki świata, czyli różne dusze, postrzegają inne cząstki – inne dusze. W wypadku niektórych dusz percepcja jest zaburzona, a obraz nieczytelny i nieostry, tak jakby obserwowały świat przez źle oszlifowane soczewki. Inne jednak przypominają Hooke’a patrzącego przez swój mikroskop, albo Newtona z okiem przy teleskopie. Ich postrzeganie jest niesłychanie wyostrzone.
– Nic dziwnego, skoro dysponują lepszą optyką.
– Nie. Nawet bez soczewek i luster parabolicznych Hooke i Newton widzą rzeczy, na które my jesteśmy ślepi. Leibniz zaproponował intrygujące odwrócenie definicji człowieka niepowtarzalnego, wybitnego. Zazwyczaj używając takiego określenia mamy na myśli to, że człowiek ten sam przez się wyróżnia się z tłumu. Natomiast Leibniz utrzymuje, że wyjątkowość takiego osobnika wynika z jego zdolności postrzegania reszty wszechświata z nieprzeciętną wyrazistością. Z faktu, że lepiej niż inni rozróżnia elementy rzeczywistości.
Roger westchnął.
– Wiem tylko tyle, że doktor Leibniz wyrażał się ostatnio bardzo niegrzecznie o Kartezjuszu…
– Zgadza się, w Brevis Demostratio Erroris Memorabilis Cartesii et Aliorum Circa Legem Naturalem
– … czym rozjuszył Francuzów.
– Powiedziałeś, że powołasz się na swoje stanowisko w Towarzystwie i podeprzesz mój sekretarski autorytet.
– Tak zrobię.
– Pochlebiasz mi. Owszem, niektórych ludzi można dowolnie podmieniać. Na przykład tych dwóch medyków można by zastąpić dowolną inną dwójką, a król i tak zmarłby dzisiejszej nocy. Ale czy ja z równą łatwością mógłbym zająć twoje miejsce, Rogerze? Czy ktokolwiek by mógł?
– No, Danielu, chyba po raz pierwszy w życiu okazałeś mi coś na kształt szacunku.
– Jesteś człowiekiem wielkiej miary, Rogerze.
– Jestem wzruszony. I, naturalnie, zgadzam się z poglądem, który usiłowałeś mi wyłuszczyć, chociaż za diabła nie wiem, jaki on jest.
– Cieszę się, że się rozumiemy: Jakub nie nadaje się na następcę Karola.
Zanim Roger zdążył zripostować – ale zarazem już po tym, jak ochłonął z gniewu – łódź znalazła się w zasięgu głosu. Tym samym rozmowa dobiegła końca.
– Niech żyje król! – zawołał niejaki doktor Hammond. – Witam, markizie. Witam, doktorze Waterhouse. – Wygramolił się na burtę łodzi i zszedł z niej na podest.
Daniel i Roger nie mieli wyboru: musieli powtórzyć jego powitalny okrzyk.
Za Hammondem wysiadł doktor Griffin, który również przywitał Daniela i Rogera słowami „Niech żyje król!”, zmuszając ich do ponownego ich powtórzenia.
Daniel chyba nie okazał należytego entuzjazmu, bo doktor Hammond spojrzał na niego spode łba, po czym odwrócił się do doktora Griffina, jakby brał go na świadka.
– Przybywasz w samą porę, mój panie – powiedział, zwracając się do Rogera Comstocka. – Można by powiedzieć, że nasz król miał już nazbyt wielu złych doradców, zarówno jezuitów, jak i purytanów.
W tym momencie z jego oczu trysnęły na Daniela dwie ogniste strugi żrącego kwasu.
Roger miał w zwyczaju reagować na słowa rozmówców ze sporym opóźnieniem. Dopóki jako sizar błaznował w Kolegium Trójcy Świętej, sprawiał przez to wrażenie niezbyt rozgarniętego. Teraz jednak, jako markiz i przewodniczący Towarzystwa Królewskiego, z tego samego powodu uchodził za człowieka rozważnego i surowego. Kiedy weszli po schodach na taras, z którego wchodziło się do części pałacu nazywanej apartamentami królewskimi, odparł:
– Królewski umysł powinien zawsze mieć dostatek rad mężów uczonych lub pobożnych, tak jak królewskie ciało powinno cieszyć się obfitością wszelkich humorów, które utrzymują je w dobrym zdrowiu.
Doktor Hammond szerokim gestem ogarnął wznoszący się nad nimi niezgrabny pałac i zwrócił się do Rogera:
– Biorąc pod uwagę, że znajdujemy się w istnej wylęgarni plotek i intryg, twoja obecność, panie, bardzo pomoże uciszyć ewentualne złośliwe szepty, gdyby, broń Boże, wydarzyło się najgorsze.
Zaszczycił Daniela jeszcze jednym morderczym spojrzeniem i w ślad za markizem Ravenscar wszedł do królewskich apartamentów.
– Mam wrażenie, że niektórzy nie ograniczają się już do szeptów – zauważył Daniel.
– Jestem przekonany, że doktor Hammond ma na względzie wyłącznie pańską reputację, doktorze Waterhouse – powiedział Roger.
– Jak to? Odkąd Jego Wysokość wysadził w powietrze mojego ojca, minęło bez mała dwadzieścia lat. Czyżby ktoś sądził, że nadal chowam do niego urazę?
– Nie o to chodzi, Danielu…
– Jest wręcz odwrotnie! Odejście mego ojca z tego padołu łez nastąpiło tak szybko i w tak gorących okolicznościach, że nie pozostały po nim żadne szczątki doczesne. Tym bardziej więc balsamem na mą duszę było codzienne przebywanie w obecności króla, gdy noc w noc ściekała na mnie królewska posoka, gdy wdychałem ją do płuc, ocierałem własną skórą i w ogóle rozkoszowałem się bliskością, której zabrakło mi, gdy mój ojciec wznosił się do nieba…
Markiz Ravenscar i dwaj medycy zwolnili kroku i spojrzeli po sobie znacząco.
– No tak – odezwał się Roger Comstock po kolejnej dostojnej pauzie. – Zbyt długie przebywanie w tak dusznej atmosferze nie służy ciału, duchowi ani umysłowi… Może jeżeli dziś nieco odpoczniesz, Danielu, będziesz mógł, kiedy staraniem tych dwóch znakomitych lekarzy król wróci do zdrowia, pogratulować Jego Wysokości, a także potwierdzić swą niezłomną wobec niego lojalność, którą pałasz i zawsze pałałeś, nie bacząc na wydarzenia sprzed dwóch dziesięcioleci, do których, można by rzec, uczyniono już aż nazbyt klarowną aluzję…
Zdanie to ciągnął przez następny kwadrans. Zanim litościwie je uśmiercił, zdążył w nie wpleść po kilka panegiryków dla doktorów Hammonda i Griffina (pierwszego porównał do Asklepiosa, drugiego zaś do Hipokratesa), nie zaniedbując przy tym rzuconych niby od niechcenia pochlebnych uwag na temat umiejętności wszystkich innych lekarzy, którzy przez ostatni miesiąc przewinęli się w promieniu stu jardów od króla. Przy okazji (Daniel był pełen podziwu) dał wszystkim obecnym jasno do zrozumienia, jak potworną tragedią byłaby śmierć króla i oddanie kraju w ręce obłąkanego papisty, księcia Yorku, a przy tym, używając niemal tych samych fraz, a z pewnością tych samych słów, zapewnił, że York jest tak wspaniałym jegomościem, iż na dobrą sprawę powinni czym prędzej pognać do królewskiej sypialni i udusić Karola II jego własnym materacem. Dalej, posługując się powtarzalną jak takty fugi konstrukcją ze zdań złożonych, zdołał również wyrazić przekonanie, że Drake Waterhouse był najlepszym królewskim poddanym pod słońcem, twierdząc zarazem, że wysadzenie go w powietrze za pomocą tony prochu strzelniczego było niepodważalnym dowodem (w zależności od punktu widzenia) królewskiego geniuszu, który unieśmiertelniał Karola, albo niepohamowanego despotyzmu, który przemawiał za zastąpieniem go Jakubem.
Daniel i dwójka medyków słuchali tej przemowy, przemierzając w ślad za Rogerem korytarze, westybule, galerie, przedpokoje, przedsionki i kaplice Whitehallu, wyważając barkiem oporne drzwi i strząsając tony kurzu z wiszących w przejściach kotar. Na początku pałac z pewnością ograniczał się do jednego budynku, nikt już jednak nie wiedział, który fragment postawiono pierwszy – tym bardziej, że oblepiano go kolejnymi budowlami w możliwie jak najszybszym tempie, ograniczanym tylko szybkością dostaw kamienia i zaprawy. Skrzydła Whitehallu, które uznano za zbyt odległe, łączono galeriami. W ten sposób powstawały dziedzińce, które z czasem ulegały dalszym podziałom, kurczyły się pod naporem nowych dobudówek, a na koniec ginęły w ich masie. Późniejsi budowniczowie dali upust swej pomysłowości zamurowując jedne przejścia i przebijając inne, następnie zabudowując nowo przebite i odtwarzając te stare, oraz tworząc jeszcze inne, uprzednio nieistniejące. Każdą komnatą, każdym załomem korytarza i każdym gabinecikiem zawładnęła z czasem osobna dworska klika lub koteria – podobnie jak w Niemczech każdy skrawek kraju miał własnego barona. Gdyby Roger z orszakiem przemieszczali się w milczeniu, ich wędrówka od schodów do królewskiej sypialni obfitowałaby w konflikty graniczne i byłaby najeżona trudnościami natury protokolarnej. Na szczęście markiz Ravenscar, pewnym krokiem przemierzając pałacowy labirynt, nie ustawał w swej oracji, co było sztuką równie niewiarygodną, jak nawlekanie igieł na grzbiecie konia pędzącego galopem przez piwniczkę z winem. Daniel stracił rachubę sekt i kamaryli, które na swej drodze napotkali, pozdrowili i zostawili za sobą. Zwrócił jednak uwagę, że sporą część mieszkańców pałacu stanowią katolicy, wśród których w dodatku nie brakowało jezuitów. Obrana przez Rogera trajektoria przypominała zygzakowaty łuk, z dala omijający apartamenty królowej, które już dość dawno przeobraziły się w coś na kształt portugalskiego klasztoru żeńskiego, zdobionego wyłącznie modlitewnikami i makabrycznymi przedmiotami kultu, a przy tym tętniącego własnymi spiskami. Za każdym razem, gdy napotykali na swej drodze uchylone drzwi, z drugiej strony rozlegały się pospieszne kroki, ktoś z trzaskiem zamykał drzwi i przekręcał klucz. Minęli również prywatną królewską kapliczkę, która stała się bazą wypadową dla tej katolickiej inwazji. Taki stan rzeczy niespecjalnie zaskoczył Daniela, ale gdyby stało się powszechnie wiadomym, jak wygląda życie w Whitehallu, dziewięć dziesiątych terytorium Anglii ogarnęłyby zamieszki.
Wreszcie stanęli pod drzwiami królewskiej sypialni, gdzie Roger przestraszył wszystkich tym, że nagle skończył piętnastominutowe zdanie. Udało mu się jakimś cudem oddzielić Daniela od lekarzy i zamienić z tymi ostatnimi dwa zdania na osobności, zanim wpuścił ich do króla.
– Co im powiedziałeś? – spytał Daniel, kiedy markiz wrócił do niego.
– Że jeżeli odważą się wyjąć lancety, oberwę im jądra i użyję ich zamiast piłeczek tenisowych. A teraz mam dla ciebie zadanie: idź do księcia Yorku i poinformuj go o stanie zdrowia jego brata.
Daniel wstrzymał oddech. Nagle poczuł się niewiarygodnie zmęczony.
– Mógłbym uczynić w tym miejscu jakąś narzucającą się uwagę, na przykład taką, że każdy mógłby to zrobić, a prawie każdy zrobiłby to lepiej ode mnie, ty zaś odpowiedziałbyś w sposób, który zrobiłby ze mnie durnia, czyli…
– Rozumiem twoją troskę o naszego obecnego króla, ale nie możemy z jej powodu zaniedbywać dobrych stosunków z następnym monarchą.
– My? To znaczy kto?
– No jak to? – żachnął się Roger. – Towarzystwo Królewskie!
– Naturalnie. Co mam mu powiedzieć?
– Że ponieważ w pałacu zjawili się najlepsi londyńscy medycy, nie powinno to już długo potrwać.

Mógł uniknąć wystawiania się na ziąb i wiatr i przejść przez Privy Gallery, ale miał szczerze dość Whitehallu, wyszedł więc na zewnątrz, przemierzył kilka podwórek i znalazł się przed frontem Banqueting House, nieopodal szafotu, na którym Karol I przed laty stracił głowę. Ludzie Cromwella więzili króla w pałacu St. James, skąd przeprowadzili go przed park St. James na miejsce kaźni. Drake wziął Daniela na barana, dzięki czemu czterolatek mógł śledzić każdy krok króla.
Tego wieczora trzydziestodziewięcioletni Daniel miał przemierzyć tę samą drogę, co wówczas Karol I, tyle że w przeciwnym kierunku.
Dwadzieścia lat wcześniej Drake pierwszy by przyznał, że restauracja zniweczyła większość dokonań Cromwella, ale przynajmniej Karol II był protestantem – a w każdym razie miał dość przyzwoitości, by protestanta udawać. Daniel nie powinien więc był traktować swojego spaceru jak złego omenu; tego by tylko brakowało, żeby jak Isaac zaczął się we wszystkim doszukiwać okultystycznych symboli i aluzji. Nie mógł się jednak powstrzymać, żeby nie wyobrazić sobie, jak czas cofa się coraz bardziej, do czasów panowania Elżbiety, i dalej, do epoki Krwawej Marii. Wtedy to właśnie John Waterhouse, dziadek Drake’a, uciekł przez morze do Genewy, prawdziwej wylęgarni kalwinistów. Wrócił dopiero po intronizacji Elżbiety, w towarzystwie syna Calvina (ojca Drake’a) i wielu Anglików i Szkotów, którzy podzielali jego religijne zapatrywania.
W każdym razie Daniel przeszedł właśnie przez stary Tilt Yard i zszedł po schodach do parku St. James, udając się na spotkanie z człowiekiem, który miał zadatki na następną Krwawą Marię. Jakub mieszkał z królem i królową w pałacu Whitehall, dopóki zamiłowanie Anglików do wszczynania zamieszek i palenia przeróżnych dużych przedmiotów na ulicach na każdą, choćby najmniejszą wzmiankę o księciu Yorku nie skłoniła Karola do wysłania go najpierw do Brukseli, a następnie do Edynburga. Od tamtej pory Jakub stał się polityczną kometą, skazaną na przemierzanie mrocznych rubieży kraju i tylko z rzadka nawiedzającą Londyn, którego mieszkańcy, śmiertelnie przerażeni jej pojawieniem się, odpędzali ją z powrotem w ciemność płomieniami ognisk i podpalanych kościołów katolickich. Kiedy król ostatecznie stracił cierpliwość, zawiesił parlament, wyrzucił wszystkich Bolstroodów i wtrącił do więzienia dysydenckie niedobitki, Jakubowi pozwolono wrócić i osiedlić się w Londynie – ale nie w Whitehallu, lecz w pałacu St. James.
Z Whitehallu szło się tam pięć minut, przechodząc po drodze przez kilka ogrodów, parków i deptaków. Szatański Wicher, który powiał nad Anglią w dniu śmierci Cromwella, powalił większość starych drzew, toteż w dzieciństwie błąkający się po Pall Mall Daniel widział, jak sadzono nowe, małe drzewka. Kiedy zobaczył, jak bardzo się od tamtej pory rozrosły, był przerażony.
Wiosną i latem dworzanie i służący króla, udający się na spacery, które z czasem nabierały rytualnego charakteru procesji, wydeptywali wśród tych drzew głębokie ścieżki, ale teraz okolica była pusta, a grunt – skorupa zmrożonego błota, zastygła na grzęzawisku ze sporą domieszką końskiego gnoju – jednolicie szarobury. Buty Daniela przy każdym kroku przebijały pierwszą, skrzepniętą warstwę i nurzały się w bagnie, do czasu, aż nauczył się omijać półksiężycowate odciski kopyt koni, należących do gwardzistów Johna Churchilla, którzy parę godzin wcześniej ćwiczyli w tej okolicy musztrę, a przy okazji galopowali w tę i z powrotem, ścinając głowy słomianym ludzikom z szablami. Kukły nie był wprawdzie poprzebierane za wigów i dysydentów, ale i bez tego wymowa parady była oczywista dla Daniela i tłumów londyńczyków, którzy zgromadzili się na obrzeżach Charing Cross i palili ogniska w intencji króla.
Niejaki Nahum Tate przetłumaczył był niedawno na angielski stupięćdziesięcioletni wiersz Hieronymusa Fracastoriusa, astronoma z Werony, zatytułowany w oryginale Syphilis, Sive Morbus Gallicus, a w wersji Tate’a Syfilis, albo poetycka historia francuskiej choroby. Jakkolwiek brzmiałby tytuł, wiersz opowiadał o pasterzu imieniem Syfilus, któremu los (jak wszystkim mitycznym pasterzom) zgotował smutną i zgoła niezasłużoną niespodziankę: Syfilus był pierwszym człowiekiem, którego powaliła choroba nosząca odtąd jego imię. Człowiek dociekliwy zainteresowałby się zapewne, dlaczego pan Tate zadał sobie trud przełożenia w tym akurat okresie poematu o zasyfiałym pastuchu, który przez półtora stulecia kurzył się w wersji łacińskiej i nie był Anglikom do szczęścia potrzebny. Wiersz o chorobie, przetłumaczony przez astronoma! Co bardziej cyniczni londyńczycy przypuszczali, że wyjaśnieniem zagadki mogą być pewne zadziwiające podobieństwa, łączące pasterza-eponima z Jakubem, księciem Yorku. A mianowicie: wszystkie kochanki i żony wyżej wzmiankowanego arystokraty nabawiły się wyżej wzmiankowanej przypadłości; jego pierwsza żona, Anna Hyde, zmarła prawdopodobnie z jej powodu; jej córki, Maria i Anna, miały kłopoty ze wzrokiem i rodzeniem dzieci; twarz księcia szpeciły paskudne wrzody, a sam książę musiał być albo niewiarygodnie głupi, albo zwyczajnie nienormalny.
Jako naturalista Daniel doskonale zdawał sobie sprawę, że ludzie mają skłonność do wynajdowania skomplikowanych wytłumaczeń, która z czasem przybiera postać prawdziwego nałogu. Jednakże trudno było nie zauważyć paraleli między Syfilusem – pasterzem i Jakubem – dziedzicem angielskiej korony. Zresztą jakby tego było mało, sir Robert L’Estrange zaczął ostatnio wywierać naciski na Nahuma Tate’a, aby ten odszukał i może przełożył jakieś inne zapleśniałe łacińskie wierszydła. Wszyscy wiedzieli o staraniach L’Estrange’a – i wszyscy rozumieli, co mają na celu.
Jakub był katolikiem i chciał zostać świętym, co było całkiem zrozumiałe, zważywszy, że przyszedł na świat w pałacu St. James, czyli świętego Jakuba, który to pałac zawsze był dla niego prawdziwym domem. Za młodu pobierał w nim podstawową książęcą edukację, czyli uczył się fechtunku i francuskiego. Podczas wojny domowej przewieziono go do Oxfordu i od tamtej pory sam musiał zadbać o swoje dalsze wychowanie. Czasem tylko tatko wpadał po niego i porywał go gdzieś na linię frontu, gdzie dostawał wciry od Olivera Cromwella.
Jakub spędzał sporo czasu ze swoim kuzynostwem, potomstwem ciotki Elżbiety (Królowej Zimy) – obfitującą w owoce, lecz pechową gałęzią królewskiego rodu. Po przegranej wojnie wrócił do St. James i mieszkał tam w luksusach, choć w charakterze zakładnika. Wałęsał się po parku i od czasu do czasu podejmował dziecinne próby ucieczki, w których nie brakowało nawet zaszyfrowanych listów, przemycanych do wiernych konfederatów. Kiedy jeden z tych listów został przechwycony, wezwano Johna Wilkinsa, aby go odszyfrował, Jakubowi zagrożono zaś, że zostanie przeniesiony do zdecydowanie mniej gościnnej londyńskiej Tower. W końcu w dziewczęcym przebraniu przemknął przez park, uciekł w dół Tamizy i przedostał się do Holandii. Dlatego też nie było go w kraju, kiedy przez tenże park przeprowadzano jego ojca z zamiarem ucięcia mu głowy. Angielska wojna domowa z wolna wygasała, Jakub zaś wyrósł przez ten czas na mężczyznę, kursując między Holandią, wyspą Jersey i St. Germain, królewskim przedmieściem Paryża, i poświęcając czas książęcym rozrywkom: jeździe konnej, strzelaniu i bzykaniu szlachetnie urodzonych Francuzek. Jednakże wskutek nieustającego naporu Cromwella, który na każdym kroku dawał wycisk rojalistom – już nie tylko w samej Anglii, lecz także w Irlandii i we Francji – Jakubowi skończyły się w końcu pieniądze i został żołnierzem (i to całkiem niezłym) pod rozkazami marszałka Turenne’a, niezrównanego francuskiego dowódcy.

Idąc, Daniel zerkał od czasu do czasu na północ, na drugą stronę Pall Mall. Za każdym razem widok był nieco inny, co potwierdzało spostrzeżenia doktora Leibniza. Ale w chwilach, gdy paralaksa mu nie przeszkadzała, jego wzrok sięgał za ogniska rozpalone przy Pall Mall przez podenerwowanych protestantów, w głąb uliczek ochrzczonych od królewskich bękartów, aż po place, na których Roger Comstock i Sterling Waterhouse stawiali nowe domy i sklepy. Materiałem do budowy największych z nich były olbrzymie bloki kamienia zabrane z ruin rezydencji Johna Comstocka, które sam Comstock sprowadził był z gruzowiska powstałego po zawaleniu się południowego transeptu starej katedry świętego Pawła. W oknach paliły się światła, z kominów unosił się dym – głównie z palonego węgla, ale północny wiatr przynosił chwilami także woń pieczystego. Idąc z chrzęstem i mlaskaniem przez zapuszczony park i depcząc po ściętych przed paroma godzinami słomianych łbach, Daniel uświadomił sobie, że wraca mu apetyt. Chciałby usiąść tam przy ogniu z kuflem piwa w jednej i kurzym udkiem w drugiej ręce – ale na razie znajdował się tutaj i robił to, co robił.
Czyli co właściwie?
Pałac St. James był coraz bliżej. Czuł, że powinien odpowiedzieć sobie na to pytanie zanim dotrze na miejsce.

W pewnym momencie Cromwell zawarł zaskakujący sojusz z Francuzami, co zmusiło młodego Jakuba do przeprowadzki na północ, do hiszpańskich Niderlandów, gdzie wiódł samotny, nudny i nędzny żywot. W okresie bezpośrednio poprzedzającym restaurację błąkał się po Flandrii na czele zbieraniny banitów z irlandzkich, szkockich i angielskich regimentów i toczył pod Dunkierką potyczki z siłami Cromwella. Po restauracji, kiedy przypadł mu w udziale dziedziczny tytuł Lorda Admirała, brał udział w burzliwych i krwawych morskich bitwach z Holendrami.
Tymczasem skłonność jego rodzeństwa do wymierania w młodym wieku i niezdolność brata, Karola, do spłodzenia prawowitego potomka, sprawiły, że stał się jedyną nadzieją na przedłużenie królewskiego rodu. Podczas gdy ich matka mieszkała sobie wygodnie we Francji, jej szwagierka, Królowa Zimy, poniewierała się po Europie niczym nadmuchany świński pęcherz kopany przez dzieciaki na jarmarku. Ale to właśnie Elżbieta produkowała potomstwo z nieludzką wręcz wydajnością, rozsiewając je po całym kontynencie. Z wielu z nich nie wyrosło nic dobrego, lecz jedna z córek, Zofia, zapowiadała się nader obiecująco i – kontynuując matczyną tradycję – wydała na świat już siedmioro zdrowych dzieci. Wyglądało więc na to, że Henrietta Maria, matka Karola i Jakuba, na dłuższą metę przegrywa z żałosną Królową Zimy wyścig do tronu. Mogła już liczyć tylko na Jakuba. W związku z tym wykorzystywała całe swoje wpływy i wszystkie koneksje, aby uchronić go od krzywdy podczas jego rozlicznych przygód, przez co Jakub musiał żyć z wieczną świadomością, że nie unicestwił tylu armii i nie zatopił tylu flot, ile naprawdę by mógł.
Ponieważ matka pokrzyżowała mu w ten sposób szyki, mniej więcej od tysiąc sześćset siedemdziesiątego roku Jakub zajmował się… Czym właściwie? Wydobywaniem w Afryce najpierw złota, a później, na skutek niepowodzenia, niewolników. Nawracaniem angielskiej arystokracji na katolicyzm. Wypoczywaniem w Brukseli, a potem także w Edynburgu, gdzie przynajmniej mógł się do czegoś przydać: jeździł po całej Szkocji i gnębił dzikich prezbiterian, gromadzących się w swoich wiejskich zborach. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że wytracał czas. Czekał.
Tak jak Daniel.
Następne kilkanaście lat minęło jak z bicza trzasł, wlokąc Daniela za sobą jak jeźdźca, który wprawdzie spadł z konia, ale noga uwięzła mu w strzemieniu.
Co to oznaczało? Że powinien wziąć się w garść i uporządkować swoje życie, wymyślić, co zrobi z przydzielonym mu czasem na ziemi. Bo na razie aż zanadto upodobnił się do Drake’a, żyjącego wyczekiwaniem na Apokalipsę, która miała nigdy nie nadejść.
Myśl o tym, że na tronie miałby zasiąść Jakub, który rządziłby ręka w rękę z Ludwikiem XIV, przyprawiała go o mdłości. To była sytuacja absolutnie wyjątkowa, równie niebezpieczna jak pożar Londynu.
Przerażające wizje same pchały mu się do głowy – a właściwie wszystkie jednocześnie stanęły mu przed oczami, tak jakby uzbrojona od stóp do głów Atena nagle wyskoczyła mu z czaszki. Musiał je sobie tylko poukładać.
Sytuacje awaryjne wymagały zdecydowanych, czasem nawet rozpaczliwych działań, takich jak wysadzanie domów w powietrze (co król Karol II osobiście uczynił) lub zatapianie połowy kraju, byle nie wpuścić doń Francuzów (jak z kolei zrobił Wilhelm Orański). Albo wręcz – Daniel snuł coraz odważniejsze rozważania – obalanie królów i obcinanie im głów, do czego Drake przyłożył ręki. Tacy ludzie jak Karol, Wilhelm i Drake podejmowali tego rodzaju działania bez wahania, wobec czego Daniel albo (a) był nędznym tchórzem, albo (b) mądrze zwlekał.
Może to był właśnie powód, dla którego Bóg i Drake sprowadzili go na świat, może miał odegrać kluczową rolę w ostatecznej bitwie między babilońską wszetecznicą, znaną również jako Kościół Rzymskokatolicki, z jednej strony, oraz wolnym handlem, wolnością wyznania, ograniczeniem władzy i różnymi innymi anglosaksońskimi cnotami z drugiej. Bitwie, która miała rozgorzeć za mniej więcej dziesięć minut.
1) Książę Northumbrii był nieprawym synem Karola II i jego kochanki Barbary Palmer, z domu Villers, księżnej Castlemaine.
2) Książę Richmond był nieprawym synem Karola II i jego kochanki Louise de Kéroualle, księżnej Portsmouth.
3) Książę St. Alban’s był nieprawym synem Karola II i jego kochanki Nell Gwyn, ślicznej komediantki i handlarki owocami.
powrót do indeksunastępna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.