powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

Ani słowa prawdy
Jacek Piekara
Prezentujemy fragment opowiadania Jacka Piekary „Ani słowa prawdy” pochodzącego ze zbioru pod tym samym tytułem. Książka objęta patronatem Esensji ukaże się nakładem Agencji Wydawniczej Runa.
Tytuł: Ani słowa prawdy<br/>Autor: Jacek Piekara<br/>Wydawca:  <A href='http://www.runa.pl' target='_blank'>RUNA</A><br/>ISBN: 83-89595-23-0<br/>Format: 448s. 125×185mm<br/>Cena: 29,50<br/>Data wydania: 2 grudnia 2005<br/>WWW: <a href='http://www.runa.pl/zapowiedzi/40-ANI-SLOWA-PRAWDY.html' target='_blank'>Polska strona</a><br/><a href='http://www.merlin.com.pl/frontend/cart/1,432904?skad=ikoymhuviz' target='_blank'><font color='#CC0000'><b>Kup w Merlinie (27,—)</b></font></a><br/><br/>Ktoś musi zbadać tajemnicze kopalnie, w których znikają krasnoludzcy górnicy, ktoś musi powstrzymać imperatorskie zapędy dumnego króla, ktoś musi spenetrować hermetyczne środowisko wiedźm, ktoś musi powstrzymać krwiożerczego wampira, ktoś musi sprawdzić, dlaczego w pewnej wiosce ludzie przestali śnić, ktoś musi powstrzymać złowrogich wiedźmiarzy przed założeniem kolonii w dalekim Nowym Świecie. No i ktoś musi zaspokoić trzy niezwykle piękne i niezwykle namiętne czarodziejki oraz wydobyć je z wieloletniej niewoli. A tym „ktosiem” jest właśnie Arivald – człowiek któremu silna pięść i zdrowy rozum pomagają czasem osiągnąć więcej niż wyrafinowany magiczny kunszt. Bowiem Arivald z Wybrzeża to mag-samouk, który dzięki sprytowi, pracowitości i świetnej pamięci radzi sobie w świecie prawdziwych czarodziejów. Dążąc do tego, aby nikt nigdy nie wykrył, że nie jest pełnoprawnym członkiem Tajemnego Bractwa. Oczywiście nie zawsze odniesie sukcesy, a jego wynikające z niewiedzy pomyłki stają się problemem i dla niego samego i dla całego otoczenia.
Tytuł: Ani słowa prawdy
Autor: Jacek Piekara
Wydawca: RUNA
ISBN: 83-89595-23-0
Format: 448s. 125×185mm
Cena: 29,50
Data wydania: 2 grudnia 2005
WWW: Polska strona
Kup w Merlinie (27,—)

Ktoś musi zbadać tajemnicze kopalnie, w których znikają krasnoludzcy górnicy, ktoś musi powstrzymać imperatorskie zapędy dumnego króla, ktoś musi spenetrować hermetyczne środowisko wiedźm, ktoś musi powstrzymać krwiożerczego wampira, ktoś musi sprawdzić, dlaczego w pewnej wiosce ludzie przestali śnić, ktoś musi powstrzymać złowrogich wiedźmiarzy przed założeniem kolonii w dalekim Nowym Świecie. No i ktoś musi zaspokoić trzy niezwykle piękne i niezwykle namiętne czarodziejki oraz wydobyć je z wieloletniej niewoli. A tym „ktosiem” jest właśnie Arivald – człowiek któremu silna pięść i zdrowy rozum pomagają czasem osiągnąć więcej niż wyrafinowany magiczny kunszt. Bowiem Arivald z Wybrzeża to mag-samouk, który dzięki sprytowi, pracowitości i świetnej pamięci radzi sobie w świecie prawdziwych czarodziejów. Dążąc do tego, aby nikt nigdy nie wykrył, że nie jest pełnoprawnym członkiem Tajemnego Bractwa. Oczywiście nie zawsze odniesie sukcesy, a jego wynikające z niewiedzy pomyłki stają się problemem i dla niego samego i dla całego otoczenia.
Koń był jabłkowity, miał bogato zdobiony czaprak i gładką, błyszczącą sierść. Szedł powoli, ze zwieszonym łbem. Wyglądał, jakby przysypiał, tak jak jego pan. Jeździec kołysał się w siodle, miał zmęczoną twarz i zamknięte oczy. Głowę okrywał mu kaptur płaszcza, spod którego sterczała tylko siwa, rozwichrzona broda. Wodze zwisały wzdłuż końskiego boku. Las od dłuższego już czasu obserwował przybysza i się zastanawiał. Ten las bowiem dowiedział się niedawno, że nie lubi obcych, i teraz już drzewa niosły cichy szept.
– Obcy, obcy są wśród nas…
Las przybliżał się wolno, drzewa niemal niepostrzeżenie posuwały się w stronę traktu. Mrok gęstniał, słońce powoli zachodziło za chmurami, a las szykował się do ataku. Za chwilę konary zrzucą jeźdźca z siodła, za chwilę chwytne gałęzie oplotą jego ciało, za chwilę obcy przybysz odda drzewom swą siłę. I nagle człowiek w płaszczu ocknął się. Uniósł się w strzemionach i zrzucił z głowy kaptur.
– Ejże – rzekł mocnym, spokojnym głosem – a cóż to za zwyczaje?
Wyciągnął zza pasa różdżkę z połyskującym okiem nefrytu i rozejrzał się wokół.
– Naprawdę masz ochotę spróbować? – Jeździec nie wyglądał na zaniepokojonego, a tylko zmartwionego.
Las ucichł, lecz zaraz potem gniewnie zaszemrał. Ale drzewa się cofnęły. Las nie lubił walki i bał się jej. A zwłaszcza bał się czarodziei. Tych dziwnych ludzi, co jednym słowem potrafią zapalić drzewo, którzy potrafią znikać kiedy chcą i pojawiać się w wielu miejscach naraz. Las nie chciał mierzyć swych sił z czarodziejem. Umilkł i udawał, że nic się nie stało. Przybysz schował różdżkę za pas i poklepał po szyi konia.
– Co za czasy – mruknął. – Nawet nie można spokojnie pospać.
Przeciągnął się i napił wody z bukłaka, a potem rozejrzał wokół. Nie okazywał tego, ale był naprawdę zaniepokojony. Drzewa nie ożywały z byle powodu, a nawet jeśli, to zwykle z radością chłonęły światło słońca i łapczywie piły wilgoć ziemi. Nie miały ochoty kogokolwiek krzywdzić i nie miały w tym również żadnego celu. Jeśli ten właśnie las zachowywał się inaczej, oznaczało to, że ożywiła go wroga, nienawistna siła. Czasem siła taka tkwiła po prostu gdzieś głęboko w ziemi i pojawiała się z nieznanych przyczyn, czasem jednak przybywała wyzwolona czyjąś złą myślą, a niekiedy specjalnie wyzwolona czyjąś złą mocą.
– No to jesteśmy prawie na miejscu – powiedział czarodziej, nie wiadomo, czy do siebie samego, czy do swojego wierzchowca.
Stare olchy i buki ustępowały miejsca młodym, jasnym brzozom. Przez gęstwinę prześwitywały już polany pełne paproci. Las się kończył. Po chwili jeździec zobaczył drewnianą chatę z dachem krytym mchem.
– Jest tu kto?! – zawołał, a potem, nie słysząc odpowiedzi, westchnął i zeskoczył z siodła.
W tej samej chwili z chaty wyszedł czarnobrody mężczyzna o nagich, sękatych ramionach. W dłoni trzymał siekierę.
– Czego tu? – zapytał, mierząc przybysza wrogim spojrzeniem.
– Ładnie witasz gości – rzekł czarodziej. – Daleko jeszcze do Spaleńca?
– Niedaleko – odparł mężczyzna i nieco opuścił siekierę. – A wy czego tam szukacie, panie? – Ostatnie słowo wymówił po ledwo dostrzegalnej chwili.
– Człowieka, który zwie się Bogost.
Mężczyzna milczał długą chwilę.
– To wy jesteście tym magiem – powiedział w końcu – po którego posłali. Ale spóźniliście się, panie. Nie ma już Spaleńca.
– Co to znaczy? – Przybysz zmarszczył siwe, krzaczaste brwi, co nadało jego spokojnej twarzy nieoczekiwanie groźny wygląd.
Czarnobrody chciał wzruszyć ramionami, ale zrezygnował i jakby skurczył się w sobie.
– Zostały tylko trupy – objaśnił – jeśli ich wilki jeszcze nie rozwlekły. Wszyscy zginęli.
Czarodziej przygryzł wargi.
– Kto ich zabił?
– A bo to wiadomo. – Czarnobrody pozbył się lęku i zaśmiał złośliwie. – Jesteście czarodziejem, obaczcie sami.
Mag włożył nogę w strzemię i koń spojrzał na niego z wyrzutem, bo spodziewał się choć chwili odpoczynku.
– Ano zobaczę – powiedział czarodziej. – Nikt nie ocalał, mówisz?
Czarnobrody splunął przez ramię.
– To była przeklęta osada – rzekł. – Nigdy się tu ludziom nie wiodło. Powiem wam coś, panie. Zapomnijcie o Spaleńcu i wracajcie, skąd przybyliście. Nic tu po was.
– A to się dopiero okaże. – Czarodziej pokiwał głową.
powrót do indeksunastępna strona

23
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.