powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (LI)
listopad 2005

Rozpad
Walter Jon Williams
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
– Powiedziałem przez zero-jeden-siedem! – krzyknął Martinez. – Co się tam dzieje?
– Przepraszam, milordzie! – Palce latały po displeju. – Tak jest, przez zero-jeden-siedem.
– Pilot, obrócić statek.
Już mieli małe opóźnienie.
– Statek obrócony, milordzie. Kierujemy się na dwa-dwa-siedem przez zero-jeden-siedem.
– Silniki: przygotować włączenie silników.
– Flary pocisków! – zawołali jednocześnie dwaj operatorzy czujników. – Wróg odpalił pociski!
– Włączyć lasery obrony bezpośredniej.
– Lasery obrony bezpośredniej włączone, lordzie kaporze.
Martinez uświadomił sobie, że zaprzątnięty informacją o pociskach zapomniał wydać rozkaz o uruchomieniu silników. Pochylił się do przodu w fotelu, by rozkaz brzmiał dobitniej. Klatka dowodzenia potrzaskiwała, wahając w zawieszeniach.
– Silniki: włączyć silniki.
I jeszcze o czymś zapomniał.
– Broń: to są ćwiczenia.
Po zakończeniu ćwiczeń, gdy wirtualne displeje wygasły w głowie Martineza, a w myślach znów wezbrało ciężkie wrażenie porażki, spojrzał po sterowni i zobaczył załogę równie wyciszoną i przygnębioną jak on sam.
Wielu było tu nowicjuszami. Zbyt wielu. Dwie trzecie załogi „Korony” służyło na pokładzie krócej niż miesiąc i choć zaczynali dość dobrze się sprawować, dużo brakowało im do biegłości. Czasami chciałby mieć tylko tamtą starą załogę, podstawowy jej trzon, z którym uratował „Koronę” w pierwszych godzinach rebelii Naksydów. Gdy teraz myślał o tamtej ucieczce, o stresie, niepewności, ostrym przyśpieszaniu, strachu przed wrażymi pociskami, widział to wszystko w ciepłych, nostalgicznych barwach. W sytuacjach kryzysowych reagowali błyskotliwie, z niezawodnością, jakiej ani jemu, ani załodze nie udało się później osiągnąć.
Oprócz nowicjuszy, nadal miał członków dawnej załogi, ale nie mógł się zdać tylko na nich. Wszyscy nowi ludzie musieli przejść trening i na swoich stanowiskach pracować tak wydajnie, jakby robili to przez lata.
W skafandrze próżniowym zaszumiało, gdy moduł chłodzący zaczął napełniać go chłodnym powietrzem i subtelnym zapachem smaru.
– Tak, następne ćwiczenia po kolacji, o dwudziestej szóstej zero jeden – ogłosił.
Załoganci byli wprawdzie całkowicie odziani w biało-zielonkawe skafandry próżniowe, ale po ułożeniu ich głów i ramion Martinez poznał, że mają poczucie porażki.
W komputerach fregaty znalazł podręczniki dla oficerów, które zalecały starą zasadę: chwal – popraw – chwal. Najpierw chwalisz ich za to, co wykonali prawidłowo, potem poprawiasz błędy, a potem chwalisz za postępy. W myślach powtarzał sobie tę zasadę w odniesieniu do obecnej sytuacji.
1. Tym razem nie spartaczyliście tak bardzo jak poprzednio.
2. Ale jednak spartaczyliście.
3. Następnym razem postarajcie się nie spartaczyć.
Problem tylko w tym, że załoga miała święte prawo odpowiedzieć: najpierw pan, milordzie.
Martinez też uczył się swej roli i przekonał się, że wyniki ma nierówne. Gdy przechodził szkolenie, nic nie wskazywało na to, że wojna polega na desperackiej improwizacji.
W słuchawkach rozległ się głos młodszego porucznika Vonderhydte’a.
– Milordzie, kapitan Kamarullah w sieci międzystatkowej. Chyba to początek raportu.
Martinez nic więcej nie potrzebował. Kamarullah był starszym kapitanem Czternastej Lekkiej Eskadry i w zasadzie to on powinien dowodzić, ale kiedyś obwiniono go o sfuszerowanie manewru, a obwiniającym był młodszy dowódca eskadry Do-faq, który teraz dowodził tak zwanymi Siłami Faqa – dwiema eskadrami, zarówno lekką, jak i ciężką, zmierzającymi obecnie do Hone-bar. W akcie autokratycznej wrogości Do-faq usunął Kamarullaha ze stanowiska dowódcy lekkiej eskadry, zastępując go najmłodszym dostępnym kapitanem. Czyli Martinezem.
To prawda, że Martinez przyjął tę nominację z wdzięcznością; prawda również, że istniało słuszne uzasadnienie tego despotycznego aktu, gdyż Martinez był jedynym dostępnym kapitanem z doświadczeniem bojowym. Polegało ono na kradzieży „Korony” i błyskawicznej ucieczce przed przeważającymi siłami wroga przy Magarii, ale w tych kompetencjach nie było dowodzenia eskadrą i manewrowania – umiejętności, których teraz bardzo potrzebował i rozpaczliwie usiłował zdobyć.
Na szczęście, szansa spotkania wroga podczas tej misji była niewielka. Oddziały Do-faqa jeszcze przed katastrofą przy Magarii dostały rozkaz przemieszczenia się z Zanshaa do Hone-bar i gdy nadeszła wiadomość o klęsce, zaleciały już zbyt daleko, by je odwołać. Gdy eskadra Martineza dotrze do celu, zawróci wokół słońca Hone-bar i skieruje się prosto do stolicy, by wesprzeć jej obronę.
I wtedy zapewne „Korona” będzie potrzebowała umiejętności bojowych.
To nie zmieniało smutnego faktu, że teraz Kamarullah był na linii, gotów wychwalać perfekcję swego statku podczas ćwiczeń.
– Powiedz mu, żeby poczekał – powiedział Martinez. Nie rozpoczął rozmowy z Kamarullahem, tylko przywołał starszą porucznik Dalkeith, która podczas manewrów przebywała w sterowni pomocniczej. Gdy Martinez z załogą manewrowali wirtualną eskadrą, Dalkeith dowodziła rzeczywistą fregatą – „Koroną” – utrzymując stałe przyśpieszenie 2,3 g w kierunku wormholu, prowadzącego do Hone-bar.
Głos zastępcy dowódcy seplenił w uchu Martineza.
– Tu Dalkeith.
Przy pierwszym spotkaniu ze swą zastępczynią Martineza zaskoczył jej dziecinnie wysoki głosik, niepasujący do siwej kobiety w średnim wieku. Lady Elissa Dalkeith należała do grupy oficerów, którzy weszli na „Koronę” ponad miesiąc temu na Zanshaa, i dość długo służyła we flocie, nie awansując. Świadczyło to albo o braku kompetencji, albo o braku protekcji. Martinez nie nazwałby ją niekompetentną, raczej pozbawioną inwencji. Wykonywała zadania dobrze, lecz bez entuzjazmu, nie podsuwała nowych, ciekawych pomysłów, nie wymyślała skuteczniejszych rozwiązań. Wolałby mieć osobę młodszą, bardziej energiczną, która mogłaby mu ulżyć w pracy, ale młodość i energię najwyraźniej zabito w Dalkeith przez lata zaniedbania ze strony floty, więc zadania Martineza pozostawały przytłaczające.
– Milady, manewr został zakończony – oznajmił Martinez. – Znów przejmuję dowodzenie statkiem.
– Tak jest, lordzie kaporze. Jestem gotowa do przekazania dowództwa.
– Gotowość. – Martinez przełączył swój kanał tak, by przekazać polecenia załodze w sterowni. – Przejmujemy sterowanie statkiem… teraz. – Ręką w rękawiczce wstukiwał komendy w displej i ekrany na konsolach w sterowni zaczęły pokazywać rzeczywistą sytuację „Korony”.
– Jest pani wolna – powiedział do Dalkeith.
Załoganci w sterowni informowali o parametrach„Korony”, które widzieli na swoich ekranach. Martinez odetchnął z trudnością, przytłoczony ciężarem grawitacji. Teraz nie miał innego wyjścia: czekała go rozmowa z Kamarullahem i raport.
Poprosił Vonderhydte’a, by połączył go z kanałem międzystatkowym i ustawił displej na wirtualny. Kanciaste pomieszczenie sterowni z postaciami w skafandrach, wiszącymi w klatkach akceleracyjnych, zniknęło, a pojawiła się kanciasta, siwiejąca głowa Kamarullaha. Na szczęście nie był on sam – do rozmowy dołączyli w międzyczasie prawie wszyscy pozostali dowódcy, a także lord dowódca eskadry Do-faq. Należał on do gatunku Lai-ownów, nielotnych ptaków, wyższych do ludzi. Ich kości były puste w środku, więc – w odróżnieniu od ludzi – nie mogli wytrzymać dużych przyśpieszeń, ale ponieważ ich przodkowie potrafili latać, mózgi Lai-ownów lepiej radziły sobie z trójwymiarowymi manewrami. Lai-owni powszechnie cieszyli się opinią znakomitych taktyków.
Wirtualna obecność dowódcy eskadry, zaciekłego wroga Kamarullaha, mogła powstrzymać tego ostatniego przed zbytnim triumfalizmem.
– Milordowie! – pozdrowił ich Martinez.
– Lordzie kapitanie – odpowiedział Do-faq. Błysnął kołkowatymi zębami w drapieżczym pysku. Jak na tak wysoki stopień wojskowy, był młody, o czym świadczyły ciemne pierzaste włosy po obu stronach spłaszczonej głowy. Po osiągnięciu pełnej dojrzałości Lai-ownowie tracą te włosy. Zachowywał się rzeczowo, lecz nie szorstko. Martinez nigdy go osobiście nie spotkał i nie żywił do niego żadnych osobistych uczuć, ale historia stosunków Do-faqa z Kamarullahem sugerowała, że gdyby Martinez rozczarował awianina, czekałaby go zguba.
Na wirtualnym displeju pojawiały się kolejno twarze pozostałych kapitanów. Do-faq podsumował wyniki wirtualnych manewrów, w których wszyscy uczestniczyli, po czym przeszedł do szczegółowej krytyki dokonań poszczególnych statków. „Koronie” dostało się za opieszałą transmisję rozkazów do innych statków lekkiej eskadry oraz za niezbyt sprawne wykonywanie tych rozkazów.
– Tak jest, milordzie – odpowiedział Martinez. Usprawiedliwienia nie miały sensu.
Dostrzegł błysk euforii w oczach Kamarullaha, gdy Do-faq pochwalił jego statek raźnym tonem.
Do-faq zarządzał manewry niemal każdego dnia. Statki miały lecieć blisko siebie i komunikować się za pomocą laserów, by mogły współdzielić wirtualne otoczenie. Same manewry przebiegały według wcześniej zadanych scenariuszy, pobranych z niezgłębionych archiwów floty, założonych tysiące lat temu. Do-faq pobierał takie manewry, w których ciężkie i lekkie eskadry toczyły wzajemne bitwy albo walczyły wspólnie przeciw wygenerowanemu komputerowo wrogowi, lub też uczestniczyły jako mniejsze jednostki w większych zgrupowaniach. Nie przewidywano niezależnych akcji. Każdy statek oceniano stosownie do tego, jak wykonywał rozkazy, a nie jak się sprawował względem do „wroga”. Scenariusze zawsze kończyły się wygraną strony zwycięskiej i wykazywały przewagę pryncypialnej doktryny floty nad taktyką mniej pryncypialną i mniej doktrynerską.
Po każdej serii manewrów „Korona” lądowała nisko i tylko dlatego nie zajmowała najgorszego miejsca, że inne statki były równie źle przygotowane. Manewry, niezbyt częste we flocie, stanowiły okropną niedogodność, obciążały oficerów, odciągały załogę od tak ważnych spraw jak polerowanie mosiężnych części, woskowanie podłóg i pucowanie maszynowni na wypadek inspekcji. W armii, która nie toczyła wojny od 3400 lat, wartości społeczne stawały się równie istotne jak zdolności militarne. Pod dowództwem Do-faqa znalazły się i takie załogi, które nigdy przed wcieleniem do jego eskadr nie uczestniczyły w manewrach, nawet wirtualnych.
Do-faq – co przyznawał Martinez – uzmysłowił mu fakt, że teraz wojna wszystko musi zmienić. Konsekwentnie dążył do tego, by siły pod jego dowództwem przeobraziły się w prawdziwe oddziały bojowe; codzienne manewry i raporty stanowiły część tej polityki. Martinez ją pochwalał, mimo że „Korona” ogólnie źle wypadła.
– Milordowie – złociste oczy Do-faqa przesuwały się po wirtualnych twarzach – z przyjemnością komunikuję, że Zarząd Floty odpowiedział w końcu na moje uporczywe prośby i przesłał dane z bitwy pod Magarią. Przekażę je w postaci zakodowanej wszystkim swoim statkom. Do otwarcia plików wymagany będzie klucz kapitana. Zalecam, byście zapoznali się z tymi danymi prywatnie i zachowali ostrożność, wybierając osoby, z którymi zechcecie się nimi podzielić. – Uroczyście przesłonił oczy przezroczystymi błonami mrużnymi. – Jutrzejsze manewry poprowadzą wasi starsi porucznicy z centrów w sterowniach pomocniczych. W tym czasie my odbędziemy naradę i przedyskutujemy, czy tamta bitwa czegoś nas uczy.
Martinez poczuł w nerwach napięcie. Rząd nigdy się oficjalnie nie przyznał do porażki przy Magarii. Ciągle natomiast wzywał lojalnych obywateli do tego, by „w sytuacji kryzysowej robili wszystko, co w ich mocy, by odpierali wywrotowe myśli, stali na straży Praxis i nieustannie walczyli o przyszłość imperium”. Ten zalew rozpaczliwych sloganów przyczyniał się do sporej zakulisowej paniki. Martinez już wcześniej zdołał wyciągnąć surowe dane od Zarządu Floty i wtedy oszołomiony zobaczył, że czterdzieści osiem najlepszych statków – razem z dowódcą – zostało rozpylonych na radioaktywne szczątki. Nie wiedział tylko, jak doszło do straty tej części floty.
Kilka godzin później, podczas przyśpieszania, gdy po kolacji leżał w łóżku, wywołał displej i mógł sprawdzić, jak to wszystko przebiegło. Przeraziła go zaciekłość bitwy. Każda ze stron wystrzeliła mnóstwo pocisków, które natychmiast lub w ciągu paru sekund unicestwiły całe eskadry po obu walczących stronach we wściekłej pożodze antymaterii.
Szczególnie użyteczne nagrania wykonała szalupa, wystrzelona z krążownika na czele eskadry. Jakimś cudem podczas całej bitwy udało jej się uniknąć zniszczenia; zaganiała zaporowe pociski antymaterii, aż mogły zostać skutecznie użyte przeciw wrogom, zniszczyły pięć statków, blokujących odwrót sześciu ocalałych statków Floty Macierzystej. Szalupa miała doskonałą pozycję obserwacyjną podczas bitwy od momentu chwalebnej szarży Drugiej Eskadry Krążowników do chwili pogromu niedobitków floty.
Martinez zastanawiał się, co czuła Caroline lady Sula, obserwując ze swej samotnej szalupy klęskę Floty Macierzystej.
Jej odczucia nie wpłynęły jednak negatywnie na sprawne pilotowanie. Zniszczyła pięć wrażych statków, po czym na kanale ogólnym wysłała do wszystkich statków ochrypły okrzyk sprzeciwu:
„Tu Sula! Sula to wszystko zrobiła! Zapamiętajcie moje imię!”
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.