Nie wiem, czy polski tytuł najnowszego filmu Tima Burtona, „Corpse Bride”, nie jest cokolwiek przesadny, mimo świetnego przekładu dialogów pani Gałązki. Owszem, treść się odnosi do rozkładu naszej materii organicznej i nowego życia robaczego i szkieletowego, które się z tego rodzi, ale mocny zwrot opisowy: „Gnijąca panna młoda” nie wydaje mi się prawdziwy. Ona już dawno zgniła. Tyle że nie została skonsumowana; serce jej pękło, ale zostało jeszcze trochę ciała.  | ‹Gnijąca panna młoda Tima Burtona› |
Zbytnia ostentacja gnicia odzierałaby jednak fantastyczną, 76 minutową animację, z owego charakterystycznego brytyjskiego poczucia humoru, z lekkości i liryzmu. Brytyjskiego, bo w filmie Burtona Victor i Victoria żyją w wiktoriańskiej Anglii. Na polskim plakacie między parą kochających się kukiełek pojawiają się słowa: Doszło do śmiertelnego nieporozumienia. Jeszcze jak! Pod każdym względem. Poczynając od nieletniej publiczności, którą się zwabia do kina, że niby to bajka, oparta na ukraińskiej bylinie. Ale nie wszystkie bajki są dla dzieci. Ta akurat jest bajeczną opowieścią dla żywych i umarłych, dla czujących i rozumiejących, ale jednak dorosłych. Jeśli już koniecznie chcecie straszyć „milusińskich” (sam widziałem w kinobunkrowni zapłakaną 13-letnią dziewczynkę, a choć obraz jest dozwolony od 12, nie brakło wśród publiczności nawet zupełnie małych dzieci), zostawcie im braci Grimm, a najlepiej tego ohydnego sedesowego robala od małego smrodku z polskich reklam telewizyjnych. Jego boją się nawet nieustraszeni politycy i cyniczni starcy, którzy niejedno widzieli. Idźcie sobie na najnowszego Pottera, łajdacy! To was nie zgorszy. Ale od Tima Burtona wara! Zostawcie geniusza w spokoju. I pamiętajcie: brzydko wciskać dzieciaczkom, czego samemu się nie rozumie! Zdaje się, że to o was papież mówił, że jesteście cywilizacją śmierci. Burton, gdy mówi o śmierci, mówi o życiu. Tym przez nas wzgardzonym i odtrąconym, ale jakże prawdziwym i nieuchronnym. Mówi o miłości i o wartościach, którymi wycieracie sobie gębę bez wstydu i bez opamiętania. To wcale niekoniecznie jest bajka o mezaliansie córki państwa ze zubożałych wyższych sfer z dziedzicem fortuny handlarzy rybami. Ani o ukaranym oszuście matrymonialnym, który się między tymi sferami kręci. Też; ale to przede wszystkim rzecz o miłości, takiej, którą trudno odnaleźć wśród jeszcze żyjących, ale można się na nią natknąć na tamtym świecie. O miłości, która jest w stanie ponieść najwyższą ofiarę – z własnego nieżycia – byle nie skrzywdzić żywego ukochanego.  | Prosząc swą wybrankę o rękę, Victor nie spodziewał się, że zostanie to potraktowane aż tak dosłownie... |
Już samo reklamowane w prasie streszczenie filmu jest dziełem intelektualistów inaczej. Potomek handlarzy rybami Victor nie jest kretynem, który mimo licznych prób nie potrafi wyuczyć się słów przysięgi małżeńskiej, a bezbłędnie wypowie ją dopiero w mrocznym lesie, gdzie przez niedopatrzenie (lub chytrą zmowę) zaręcza się z martwym i skrzywdzonym kobiecym demonem. Nic podobnego! Może warto, by intrygę tego wglądowego filmu przedstawił Fromm albo Bettelheim. Ale oni też już nie żyją. Gdybym miał nieudolnie spróbować, musiałbym na początek zauważyć, że Victor plącze się w formułkach, bo ich nie czuje, nie jest zakochany i boi się utracić swej niedojrzałej niezależności. Dopiero martwa panna młoda, zdradzona przez żywego oszusta, na skutek czego pękło jej serce, sprawi że puste serce Victora wypełni się uczuciem. Bo ci, którzy już przeszli przez życie, stracili dech, stali się przez to dojrzalsi. Nie mając niczego do stracenia, nie muszą się oszukiwać ani mamić innych. Mogą wreszcie cieszyć się w pełni przegniłym urokiem swego nieżycia. Więcej: wracając na chwilę do świata żywych, mogą ich obdarzyć swą emocjonalną dojrzałością. Po co zresztą sięgać do Fromma? Wielki Adam od Dziadów (nie, nie Michnik, choć też na M.), co do którego nie ma żadnej pewności, że zszedł był na cholerę (jak uparcie utrzymywał jego prozaiczny syn Władysław), zwykł mawiać: Miej serce i patrzaj w serce! I jeszcze: Bo kto za życia nie kochał ni razu… Czy myśmy trochę o tym nie zapomnieli? „Gnijąca panna młoda” jest trup, ani chybi; ale czy my naprawdę żyjemy? Od lat leczę się w ciemnej sali u skrajnego ekscentryka Tima Burtona. Z oschłości serca, z pogardy i nienawiści. Z lęków i zwidów, z nierzeczywistości, która grozi nam wszystkim. Począwszy od obu „Batmanów” jest moim terapeutą z wyboru. I bardzo mi w tym pomaga liryczna, rozlewna, dynamiczna i ekscytująca muzyka Danny’ego Elfmana. Ostatni film Tima, „Charlie i fabryka czekolady”, był wręcz pokazowym seansem terapeutycznym. Ten seans trwa, „Panna młoda” jest jego kontynuacją. Nie dla wszystkich jednak, uczestnictwo w takiej terapii wymaga pewnego przygotowania i wtajemniczenia. Adam, gdyby żył, musiałby kochać te musicale i komiksy Tima, który zawsze mieszał światy, tak starannie rozdzielane przez obłudników. A przecież one są jednym: rzeczywistości nie da się oddzielić od marzenia, Halloweenu od Christmasa, żywych od umarłych. I jest między nimi komunikacja. Memento mori: Byłem kim jesteś; będziesz kim jestem, nie taki to banał, jak się zdaje. I działa w obie strony! Na Boga, chyba warto o tym pamiętać! Nawet jeśli nie jest się specjalnie nabożnym. Tim Burton nie cierpiał seriali, tych banalnych tasiemców, którymi pasie się większość z nas. Wybaczmy mu, bo on ma wizję.
Tytuł: Gnijąca panna młoda Tima Burtona Tytuł oryginalny: Corpse Bride Reżyseria: Tim Burton, Mike Johnson Zdjęcia: Pete Kozachik Scenariusz: Pamela Pettler, John August Muzyka: Danny Elfman Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Wielka Brytania Data premiery: 28 października 2005 Czas projekcji: 76 min. Gatunek: animacja, fantasy, komedia |