Walczą rękami, nogami oraz bronią białą, łamią sobie na głowach kije, a na plecach rozbijają płyty chodnikowe. W filmach kung-fu walki wyglądają wprawdzie bardziej dramatycznie, ale za to oglądając pokazy „Masters of Shaolin” wiemy, że wszystko dzieje się naprawdę…  | Plakat imprezy |
W październiku trasę objazdową po wszystkich większych miastach Polski miał zespół pod nazwą „Masters of Shaolin”. W materiałach reklamowych nazywano ich mnichami, ale czy jakikolwiek prawdziwy mnich buddyjski zajmowałby się pokazywaniem sztuczek za pieniądze? Wszystko wskazuje na to, że jest to po prostu wędrowna trupa cyrkowa, która używa nazwy legendarnego klasztoru w celach reklamowych – podobnie jak robi to cała masa szkół walk Wschodu. Kiedy kurtyna rozsunęła się, ujrzeliśmy pustą scenę, oświetloną czerwonym reflektorem. W tle wisiało wielkie zdjęcie pagody, zaś w głębi sceny stał postument z jakimś posążkiem. Z głośników popłynął głos lektora czytającego wzniosłą zapowiedź, traktującą o Chinach w ogólności, a o kung-fu w szczególności. Następnie na scenę weszli ogoleni na zero skośnoocy chłopcy w pomarańczowych tunikach i spodniach. Utworzyli dwa rzędy, środkiem wyszedł siwobrody staruszek i mały chłopczyk. Obaj ukłonili się publiczności i zawrócili w głąb sceny, gdzie, zdaje się, zapalili kadzidło pod posążkiem. Następnie wszyscy wyszli.  | Fot. © Krzysztof Frańczak |
Potem nastąpiły występy: „mnisi” wychodzili na scenę pojedynczo, parami lub małymi grupkami i prezentowali różne sztuki. To niesamowite, jak potrafili się rozciągnąć: zakładali sobie wyprostowaną nogę za głowę, robili szpagat lub zwijali się w zadziwiające precelki, ze stopami przy uszach lub głową wetkniętą między pośladki. Prezentowano też formy; mnie kojarzyły się raczej z tai-chi niż z kung-fu, ale w sumie – co za różnica. Nie bardzo tylko rozumiem, jakie zastosowanie bojowe – a w formach wszystko ma zastosowanie bojowe – miałoby padanie na wznak na podłogę, co robili dość często. Może chodziło o to, żeby efektownie wyskoczyć tzw. sprężynką, a może w pewnych systemach faktycznie istnieje technika polegająca na padaniu; mnie w każdym razie od lat kładą do głowy, że zawodnik, który da się przewrócić na ziemię, jest bardzo martwym zawodnikiem, więc nie mogłam się nadziwić. Jednak, niezależnie od zdziwienia, pokazy bardzo mi się podobały. Lektor wygłosił kilka zdań o poszczególnych stylach kung-fu, naśladujących ruchy i zachowania zwierząt, a „mnisi” pokazali niektóre z nich. Każdy, kto choć trochę interesuje się walkami Wschodu, słyszał o stylu tygrysa, żurawia czy modliszki (to bardzo ogólny podział, bo samych stylów modliszki jest siedemnaście rodzajów 1)), lecz styl żaby czy skorpiona to – przynajmniej dla mnie – nowość (napotkałam kiedyś wzmiankę o kopnięciu skorpiona, lecz było to w recenzji filmu „Matrix"… ^___*). Zresztą, jeżeli nawet istnieje taki system, to prezentowane na scenie sztuki niewiele miały wspólnego z technikami walki; w większości przypadków było to po prostu naśladowanie sposobu poruszania się zwierząt. Bardzo udane, nie przeczę: oglądając Chińczyków podskakujących niczym małpa albo ropucha lub sunących na brzuchu po scenie, z jedną nogą uniesioną do góry na kształt żądła skorpiona, widownia parskała śmiechem i biła brawo. Jednak, podobnie jak przy wspominanym już przez mnie padaniu na wznak, pełzanie na czworakach wydaje się mieć wartość bojową znikomą lub wręcz ujemną. W dodatku, kiedy już prezentowali jakieś techniki, były one wykonywane z pozycji stojącej.  | Fot. © Krzysztof Frańczak |
Obejrzeliśmy pokazy walki wręcz… no, nie była to prawdziwa walka, tylko układy choreograficzne, ale wyglądało świetnie, kiedy tak skakali, kopali, wbiegali po sobie i wyrzucali się w powietrze. Nie wiedzieć czemu, szczególnie podobały mi się kopnięcia motylkowe. Bardzo efektowna była zbiorowa inscenizacja walki: intruz wdzierał się do pałacu cesarza (a może do świątyni), walcząc po kolei ze wszystkimi, których napotkał. Pokonywał ich, na koniec jednak sam został pokonany przez głównego mistrza, który dotąd stał w głębi sceny, owinięty w czarny płaszcz. Najbardziej przypadły mi do gustu pokazy z tradycyjną chińską bronią – wykorzystano chyba każdy jej rodzaj: szable, miecze motylkowe, włócznie, łańcuchy, długie nunczaku i coś w rodzaju długiego bata z ciężarkiem na końcu. Chińczycy pokazywali techniki i formy z ich użyciem lub staczali pozorowane walki. Naprawdę niesamowite było, kiedy w obłędnym tempie kręcili dookoła siebie tymi łańcuchami tak, że w świetle reflektorów tworzyła się migocząca zasłona, albo walili kijami dookoła, aż z zaścielających scenę mat wióry leciały.  | Fot. © Krzysztof Frańczak |
Skoro już wspomniałam o reflektorach, to przyda się słóweczko o oprawie scenicznej. Zdecydowanie nie podobała mi się bardzo głośna muzyka w stylu techno-disco, towarzysząca większości występów. Dopiero w drugiej części spektaklu stała się nieco spokojniejsza. Oświetleniem były kolorowe – z przewagą czerwieni – reflektory. To było OK, bo lubię tego rodzaju teatralne efekty; stwarzały klimat przy jednoczesnej doskonałej widoczności wszystkich szczegółów. Jednakże na zakończenie niektórych co efektowniejszych sztuczek snopy świateł zaczynały w pijany sposób tańczyć po całej scenie, co zapewne miało podkreślać efekt, a wyglądało nieco… zbyt dyskotekowo. Kilka razy puszczono też dym, co mogłoby dodać wiele tajemniczości, gdyby nie owe pijane kręgi, zataczane równocześnie przez reflektory. Jednak najbardziej przeszkadzała mi nachalna muzyka, psująca cały nastrój. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że choreografia w scenach zbiorowych była niekiedy średniej jakości (np. nierówne wchodzenie i schodzenie ze sceny). Na koniec pokazano kilka sztuczek wyglądających raczej cyrkowo, choć związanych z niezbędnym w sztukach walki utwardzeniem, zwanym w kung-fu „żelazną kamizelką” lub „żelazną koszulą”. Kilku Chińczyków wniosło na scenę coś w rodzaju stelażu, w którym umieścili ostrzami do góry kilka szabel. Jeden posiekał na nich ogórek, żeby było widać, że są ostre. Potem resztkę ogórka rzucił na deskę gęsto nabijaną gwoździami – nadział się jak należy. Obnażony do pasa „mnich”, który przez ten czas na froncie sceny wykonywał rytualne gesty, mające obrazować skupianie siebie i energii, położył się plecami na ostrzach szabel, z deską z gwoździami na brzuchu, na której ułożył się kolejny delikwent. Na nim z kolei położono płytę chodnikową 2) i rozbito ją wielkim młotem, po czym obaj panowie – bez uszczerbku na zdrowiu – wstali, zbierając gromkie oklaski.  | Fot. © Krzysztof Frańczak |
Inny chłopak oparł się szyją o ostrze włóczni tak mocno, aż wygięły się drzewce, po czym płytę chodnikową rozbito mu na pochylonych plecach. Trzeciego niesiono na czubkach włóczni (ich ostrza wbijano przedtem w drewniane klocki, żeby udowodnić, iż nie są tępe). Jeszcze inny został położony brzuchem na szpicach czegoś w rodzaju wideł na stojaku i zakręcony dookoła osi pionowej. Było też łamanie kijów na wyciągniętych nogach, rękach i głowie. Kolejną sztuczką, mającą tym razem zaprezentować siłę i szybkość, było przebicie balonika igłą. Balonik został przyklejony taśmą do niedużej szybki, którą uprzednio zademonstrowano widzom siedzącym w pierwszym rzędzie, aby przekonali się, że nie ma lipy (podobnie pokazywano kije do łamania). Jeden z mnichów rzucił w szybę igłą (którą poprzednio przekłuł inny balonik dla zademonstrowania, że jest ostra) tak mocno, że wybił w szybie dziurę, z hukiem przebijając balonik umieszczony za nią. Na koniec pokazano sztuczkę reklamowaną przez pana spikera jako „przyciąganie przez ciało metalowej miseczki”. Zabrzmiało to, jakby Chińczycy mieli się co najmniej namagnesować, a chodziło o to, że „zasysali” tę miseczkę mięśniami brzucha tak mocno, że nawet pięć osób spośród publiczności, ciągnących równocześnie, jak w wierszyku o rzepce, nie mogło jej oderwać. Na koniec miseczkę zassał wspomniany już malutki chłopczyk, po czym zrobił mostek i został przez swojego starszego kolegę podniesiony właśnie za nią. Trochę przypominało mi to opisy cyrków sprzed stu lat, w których występowali siłacze rwący łańcuchy, ludzie-gumy i tak dalej.  | Fot. © Krzysztof Frańczak |
Po występie wszyscy aktorzy wyszli na scenę, na pożegnanie ustawiając się w efektownej grupie przypominającej żywy obraz. Spiker odczytał kolejny natchniony tekst – było tam tyle wzniosłych słów o dzieleniu się szczęściem i przyjaźnią, że brakowało mi tylko hasła „Da zdrastwujet mir mieżdu narodami!”. Kurtyna się zasunęła, zapaliły się światła i wyszliśmy. W holu można było sobie robić zdjęcia z „mnichami” oraz kupić plakaty, programy (w niemiecko-angielskiej wersji językowej) i różne dość tandetne pamiątki: koszulki, stroje do kung-fu, wisiorki, figurki, bransoletki, wachlarze, miecze, szable. Ośmielę się zauważyć, że w Warszawie, na Stadionie Dziesięciolecia, jest większy wybór, dwa lub trzy razy taniej, a rzeczy zdecydowanie ładniejsze. Na widok szabel prawie zwątpiłam – ostrze wprawdzie było nieźle wypolerowane, ale garda wyglądała jak wyklepana z puszki po konserwach (płaska, blaszana, okrągła i z nierównymi brzegami), a rękojeść, byle jak owinięta żółtym filcem, miała przyczepioną nylonową szmatkę (to typowe dla chińskiej broni – przymocowane do rękojeści chusteczki lub frędzelki nie powinny się owijać dookoła nadgarstka przy machaniu, co służy sprawdzaniu prawidłowości techniki). Miecze były ciut lepsze, bo z ładnymi czerwonymi chwościkami, ale także z byle jaką blaszaną gardą, zaś drewniane pochwy z wyciętymi – chyba kozikiem – wzorkami skojarzyły mi się z ciupagami z Zakopanego. Ogólnie rzecz biorąc, spektakl był interesujący i wart zobaczenia, niezależnie od tego, czy ktoś interesuje się sztukami walki, czy po prostu lubi sobie popatrzeć na pokazy niesamowitych rzeczy, do których zdolne jest ludzkie ciało. 1)Styl modliszki nie jest stylem odtwórczym, tzn. nie naśladuje ruchów zwierzęcia, jednak to zagadnienie nie należy do tematu sprawozdania. 2)Nie gwarantuję, że była to prawdziwa płyta chodnikowa, ale zbliżona wymiarami i z podobnego materiału. Dziękujemy p. Krzysztofowi Frańczakowi z firmy FotoOkoStudio za udostępnienie fotografii z imprezy. Więcej zdjęć można obejrzeć na stronach fotookostudio.enterpol.pl. |