Niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo! Oblężenie Petersburga! Bitwa pod Kraterem! Belizariusz zachłysnął się intensywnością wizji, która przemocą wdarła się do jego umysłu. Tunel… wiele tuneli… pod ziemią, podparte drewnianymi stemplami i deskami. Mężczyźni w niebieskich mundurach, w sztywnych kaszkietach ustawiają kosze wypełnione kołkami… to nie są kołki, ale jakiś rodzaj urządzeń wykorzystujących siłę prochu… ustawiają je na całej długości korytarzy. Opierają jedne o drugie. Kładą lonty. Uciekają. Na powierzchni. Żołnierze ubrani w szare mundury biegają tu i tam. Pod ziemią. Zapalono lonty. Nad ziemią. Koniec świata. Belizariusz zaczął zsiadać z konia. Spojrzał na swoich katafraktów i lekko skinął głową. Trzech Traków natychmiast podążyło w ślady generała. Na szczęście Rzymianie ubrani byli jedynie w lekkie półzbroje. Gdyby zaopatrzyli się we wszystkie akcesoria katafrakta, nie byłoby im łatwo samodzielnie zsunąć się z siodła, a szybkie jego opuszczenie należałoby do rzeczy niemożliwych. – Może się mylę, Rana Sango – powiedział generał cicho – ale mocno nalegam, abyście ty i twoi ludzie zsiedli z koni. Gdybym to ja dowodził obroną Ranapur, zryłbym tę ziemię niczyją tunelami, wypełnił każdą zaoszczędzoną odrobiną prochu i podłożył miny wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe. Rana Sanga popatrzył na pole bitwy. Cała masa żołnierzy, stanowiących malawiańskie siły uderzeniowe, została aktualnie stłoczona na obszarze mającym nie więcej niż trzy kilometry długości i dwieście metrów szerokości. Utrzymywany z trudem szyk bojowy znikł całkowicie. Nacierająca armia była niczym więcej, jak tylko zdezorientowanym tłumem, którego tylne szeregi zmuszały przednie do dalszego ruchu, po prostu na nie napierając. W tyle wojownicy Ye-tai kłusowali tam i sam poganiając maruderów. Jednak ich wysiłki powodowały tylko powstawanie jeszcze większego bałaganu. Armia stanowiła idealny cel dla zmasowanego ostrzału z katapult. Ale nie było żadnego ostrzału z katapult. Ciemna twarz Sangi lekko zbladła. Odwrócił się w siodle i zaczął donośnym głosem wydawać rozkazy swoim ludziom. Zaskoczeni, ale przecież doskonale zdyscyplinowani, Radżpuci posłuchali natychmiast. W ciągu kilku sekund cała pięćsetosobowa radżpucka eskorta znalazła się na ziemi, trzymając swe wierzchowce za wodze krótko przy pyskach. Belizariusz zauważył, że mały oddziałek kawalerii Ye-tai patrzy na nich ze zdziwieniem. Dowódca Ye-tai zmarszczył brwi i zaczął coś krzyczeć. Jego słowa zagubiły się w krzyku. Nastąpił koniec świata. Niewidzialna siła rzuciła Belizariusza na ziemię. Dudniąca seria eksplozji przetoczyła się przez pole bitwy. Nawet z tej odległości hałas był potężny, tak potężny, że zwalał z nóg. Leżąc na boku i patrząc w kierunku Ranapur, generał zobaczył, jak cała malawiańska armia znika w chmurze pyłu. Przez kurzawę i dym leciała chmara bliżej nieokreślonych obiektów, raniąc i zabijając żołnierzy. Większość z tych pocisków, jak domyślał się Belizariusz, była tym, co Doradca nazywał szrapnelami. Ale siła wybuchu była tak wielka, że prawie wszystko, co zostało wyrzucone w górę stawało się automatycznie śmiertelnym zagrożeniem. Ciągle na wpół ogłuszony Belizariusz obserwował tarczę, dobrej jakości tarczę, należącą do jakiegoś Ye-tai, solidne koło z drewna obramowanego żelazem, żeglującą po niebie niczym dysk rzucony przez giganta. Kawaleria Ye-tai, która przed wybuchem zbliżała się do Rzymian, ciągle usiłowała poskromić swe szalejące wierzchowce. Wirująca tarcza pozbawiła ich dowódcę głowy tak gładko, jak gospodyni domowa ucina łeb kurczaka. Chwilę później cały oddział Ye-tai został zasypany gradem odłamków i szczątków. Odłamki spadały również na Rzymian i Radżputów. Jednakże nie odnieśli oni wielkich obrażeń, głównie dzięki temu, że zsiedli z koni, zanim nastąpił wybuch i zdołali jakoś się ukryć na ziemi, kiedy nadleciał rój odłamków. Większość zranień, jakich doznali Radżpuci, została zadana kopytami przerażonych i poranionych koni, wierzgających nad głowami swoich panów. Kiedy minęło zaskoczenie, Belizariusz, już w pełni sprawny umysłowo, zaczął gorączkowo myśleć. Pierwsze prawo wojny opartej na wykorzystaniu prochu. Trzymaj się blisko ziemi. Spadało na niego coraz więcej odłamków. Zwinął się w kłębek, żeby jak najskuteczniej osłonić swoje ciało tarczą. Bardzo blisko. Czuł, jakby całe plemię karłów waliło w niego drewnianymi młotami. Chciałbym znaleźć jakąś dziurę, żeby się do niej schować. Albo mieć łopatę, żeby sobie taką dziurę wykopać. Usłyszał Doradcę. Będą je nazywać okopami. Żołnierze nauczą się kopać je automatycznie za pomocą saperek , tak jak potrafią od urodzenia oddychać. Bum-bang bum-bang bum-bang bang-łup bum-bang. Wierzę ci. Spróbował wyobrazić sobie, jak może wyglądać saperka. Bum-bang bum-bang bum-bang bang-łup bum-bang. Doradca podsunął mu pewien obraz . Mała łopatka, zgięta w ruchomym miejscu, gdzie ostrze spotyka się z trzonkiem. Łatwo ją zmieścić w sakwie z podstawowymi rzeczami żołnierza. Bum-bang bum-bang bum-bang. Bang-łup bum-bang. To będzie pierwsza rzecz, jaką zaczniemy produkować, kiedy wrócimy do Rzymu. Bum. Bum. Bum. BUM. Najpierwsza z pierwszych. Wybuchy straciły na sile. Generał ostrożnie podniósł głowę. Potem wydostał się jakoś ze swojej kryjówki, utworzonej z tarczy, która teraz była już całkowicie zasypana ziemią i kamieniami. Krzywiąc się starł odrobinę krwi z rozciętej nogi. Popatrzył na swoich katafraktów. Wszyscy trzej, zauważył z ulgą, byli cali i właśnie gramolili się na nogi. Żaden z nich nie odniósł obrażeń. Spoglądali na generała błędnym wzrokiem. Koń Menandra leżał w pobliżu, słabo wierzgając kopytami. Patrząc na zachowanie biednego zwierzęcia, Belizariusz domyślił się, że klacz złamała sobie kręgosłup, padając z impetem na ziemię. Inne konie Rzymian uciekły i zapewne stanowiły teraz część oszalałego stada, pędzącego na wschód. Rozejrzał się wokół i zobaczył, że żaden z Radżputów nie zdołał opanować swego wierzchowca. A tych kilku, którzy próbowali, prawdopodobnie zostało stratowanych i skopanych. Kilka metrów dalej zobaczył Rana Sangę, wydobywającego się spod osłony swojej tarczy i usiłującego przyjąć wyprostowaną pozycję. Ale najwięcej uwagi generał poświęcał sytuacji na polu bitwy, gdzie niesamowita eksplozja wyrządziła straszliwe szkody. Przed wybuchem równina pod murami miasta była ponura – jałowa pustynia poryta rowami i ziemnymi fortyfikacjami, podziurawiona małymi jamkami po uderzeniach bomb. Teraz wyglądała jakby żywcem wyjęta z koszmaru, jakby bogowie zapragnęli wybić w ziemi ogromne kratery i wypełnić je ciałami zabitych. Ciała, ciała, ciała. Kawałki trupów. Kawałki kawałków trupów. Szczątki, których nie dawało się zidentyfikować. Mięso poszarpane na małe ochłapy niemożliwe do rozpoznania. Generał rozróżniał jedynie odcienie czerwieni. Ku swemu wielkiemu zdumieniu Belizariusz dostrzegł, że wielu malawiańskich żołnierzy przeżyło tę rzeź. Minęło zaledwie kilka chwil od wybuchu, a w jego miejscu widział kłębiącą się masę ciał. Zdał sobie sprawę, że ponad połowa żołnierzy żyła, chociaż wielu z nich było rannych, większość oszołomionych, a jak podejrzewał, wszyscy stracili słuch. On sam nie słyszał zbyt dobrze – w uszach ciągle mu dzwoniło. Nie mogę uwierzyć, że ktokolwiek przeżył ten wybuch. Nadeszła zimna myśl od Doradcy. To typowe. Nadzwyczajne, jak wielu ludzi przeżywa tak okrutne i zmasowane bombardowania. Nadeszły obrazy. Ludzie w mundurach, mają metalowe hełmy. Jest ich bardzo wielu, atakują biegnąc po ziemi podobnej do tej, jaką widział pod murami Ranapur. Niosą ze sobą broń, którą Belizariusz już zna. To karabiny uzbrojone dodatkowo w bagnety. Oprócz broni, żołnierze uginają się pod ogromnym ciężarem dodatkowego ekwipunku. Belizariusz rozpoznaje granaty, torby z amunicją, pojemniki z wodą i jedzeniem, saperki i dziwaczne przedmioty, przypominające nieco maski, których nigdy przedtem nie widział. Nacierające oddziały szarpane są przez niezliczoną ilość spadających z nieba pocisków. Rzeź, jakiej nigdy dotąd nie widział, mimo wieloletniego doświadczenia w sztuce wojennej. Żołnierze ciągle nacierają. To będzie nazywane bitwą pod Sommą. Zacznie się dnia, który zostanie oznaczony w kalendarzu jako pierwszy lipca 1916 roku. W tym natarciu, tylko pierwszego dnia, zginie dwadzieścia tysięcy ludzi. Dwadzieścia pięć tysięcy odniesie rany. Ale większość przeżyje i znów zaatakują – następnego dnia. Belizariusz potrząsnął głową. Ale jak…? Nie wiemy. Nie do końca pojmujemy ludzi, nawet Wielkich. Ale ty to zrobisz. Będziesz nacierał raz za razem. I przeżyjesz raz i drugi, i znowu. Nie wiemy jak. Nie wiemy dlaczego. Ale tak jest. Dziwne, ale uwagę Belizariusza przyciągnęło właśnie to napomknienie Doradcy o Wielkich. Wielcy… ci Wielcy… oni są ludźmi? Doradca tylko raz wspomniał o tych obcych istotach. Wielcy, którzy byli, w jakimś sensie, stworzycielami? Zdrajcami? Kreatorami przyszłości, do której należała krystaliczna inteligencja w rodzaju Doradcy? Ale w wizjach Doradcy, Wielcy wyglądali jak gorejący giganci, bardziej podobni do uskrzydlonych wielorybów żeglujących po niebie niż do ludzi. Doradca odpowiedział z wahaniem. Tak nam się wydaje. Nowi bogowie mówią, że są ostatecznym narzędziem do pokonania ludzkości. Nowi bogowie. Belizariusz przypomniał sobie krótkie migawki, w jakich Doradca ukazywał mu te istoty. Ogromne, piękne, doskonałe bezlitosne twarze, unoszące się na niebie. Wrócili na ziemię, żeby podbić kryształy i z powrotem uczynić z nich niewolników. Chciał zadać następne pytanie, ale zdecydował, że musi odłożyć na potem problem Wielkich i wyrzucić ich na razie ze swojego umysłu. Nakazał mu tak instynkt generała. Z miasta bowiem ruszyło kontrnatarcie. Widział już pierwsze szeregi żołnierzy, nadbiegających od strony odległych murów Ranapur. Tysiące rebeliantów nacierało na ogłuszonych Malawian, którzy przetrwali podziemny wybuch, mordując ich bez litości i wrzeszcząc jak szaleńcy. Ale rebelianci nie koncentrowali się tylko i wyłącznie na krwawej zemście. Przebijali się przez kłębiących się malawiańskich żołnierzy w określonym, jasno sprecyzowanym celu. Masakra była tylko produktem ubocznym tej szarży, a nie jej powodem ani celem. Cel i powód tego szaleńczego ataku szybko stał się dla wszystkich oczywisty. Belizariusz odwrócił głowę. Pawilon imperatora Malawy ciągle stał na swoim miejscu i był nadal w nienajgorszym stanie, chociaż wiele linek zostało zerwanych, przedsionki pozapadały się, a kosztowny materiał w kilkunastu miejscach podziurawiły odłamki, wyrzucone w górę siłą eksplozji. Ale Belizariusz był pewien, że mieszkańcy tej wspaniałej budowli przetrwali wybuch, podobnie jak większość czterotysięcznego oddziału Ye-tai, stanowiącego przyboczną straż imperatora. Ponownie odwrócił głowę i spojrzał na szarżujących rebeliantów. Na oko ocenił ich liczbę na dziesięć tysięcy. Jednakże malawiańscy żołnierze, którzy przeżyli wybuch ciągle przewyższali ich liczebnie. Ale w tej chwili liczby nie znaczyły już nic. Malawianie, błąkający się po polu bitwy, stanowili teraz jedynie stado bezmyślnych owiec, jeżeli brać pod uwagę ich zdolności bojowe. Nawet barbarzyńcy Ye-tai nie byli w stanie podjąć walki. Padali pod ciosami atakujących rebeliantów, nie podnosząc nawet ręki we własnej obronie. Większość z nich po prostu uciekała, pozwalając rebeliantom przejść bezkarnie dalej. W ciągu kilku chwil, podczas których Belizariusz obserwował pole bitwy, mieszkańcy Ranapur przedarli się przez całą armię Malawian. Teraz, poza oddziałem Ye-tai, pomiędzy rebeliantami a znienawidzonym imperatorem nie było już nic. Belizariusz usłyszał syknięcie. Spojrzał w bok i zobaczył Rana Sangę, który również uważnie przyglądał się bitwie. Podobnie jak pięć setek radżpuckich kawalerzystów. Co prawda nie na koniach, ale ciągle w pełni sił bojowych. Przez chwilę generał wpatrywał się brązowymi oczami prosto w czarne tęczówki Rana Sangi. I czterech Rzymian, którzy w przyszłości staną się wrogami Malawian. Twarz Sangi była zupełnie bez wyrazu. Ale w tym momencie Belizariusz rozumiał tego człowieka tak dobrze, jak rozumiał samego siebie. – Złożyłem przysięgę – powiedział Sanga. – Tak – skinął głową Belizariusz. Sanga zaczął wydawać rozkazy. Nie były skomplikowane. Proste wariacje oparte na wyrazach „tamtędy” i „natychmiast”. Radżpuci zaczęli pędzić w kierunku pawilonu imperatora, który wznosił się w odległości około stu pięćdziesięciu metrów. Biegli na skróty przez pole bitwy. Belizariusz był pod wrażeniem szybkości, z jaką się poruszali. Niewielu kawalerzystów, po zejściu z siodła, mogło się poszczycić taką umiejętnością. W takim tempie mieli szansę na dotarcie do namiotu imperatora i zajęcie pozycji na długo przed rebeliantami. Pięć setek Radżputów i cztery tysiące Ye-tai miało stawić czoła dziesięciu tysiącom Ranapurczyków, którzy w dodatku z determinacją pragnęli zabić imperatora. Za co nie mogę ich winić, pomyślał Belizariusz uśmiechając się do siebie. Ale pozostaje jeszcze jeden problem. Co mamy zrobić my, Rzymianie? Jego trzej katafrakci trzymali się blisko niego. Wszyscy otrząsnęli się już z szoku, jaki wywołała w nich potężna eksplozja. Patrzyli na niego, czekając na rozkazy. Zaledwie kilka razy w całym swoim życiu Belizariusz miał trudności z podjęciem decyzji. To był właśnie jeden z tych momentów. Nie miał obowiązku pomagać Malawianom. Wręcz przeciwnie, przecież w przyszłości mieli oni stać się jego wrogami i już teraz nimi gardził. To prawda, że nauczył się szanować Rana Sangę i Radżputów i z pewnością byłoby mu przykro oglądać jego wnętrzności rozwłóczone po okolicy przez rozszalałą zgraję rebeliantów, ale… – zawahał się. Widział już, jak w bitwie umierają ludzie, których darzył sympatią. Niektórych z tych ludzi – Persów – sam pomagał zabijać. Takie były jego obowiązki, taką przysięgę złożył swemu imperatorowi. Więc jakie były jego obowiązki teraz? Próbował skalkulować korzyści, jakie Rzym może odnieść w zaistniałej sytuacji – w zależności od podjętej decyzji. Odpowiedź była prosta: niech imperator Malawy umrze i Bóg z nim. Ale wiedział, że w grę wchodzi dużo więcej czynników, które były tak subtelne, że nie wpasowywały się w ogóle w równanie. Komplikacje, które ciągle były zbyt mgliste i mroczne, aby mógł je poprawnie zidentyfikować. Po raz pierwszy od czasu, kiedy biskup Aleppo przyniósł mu kryształ, Belizariusz bezpośrednio poprosił tajemniczą istotę o natychmiastową pomoc. Doradco! Co powinniśmy zrobić? |