powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Pół kilo młotka
Reklama potrafi być nachalna, potrafi też być przekonująca. Zwłaszcza, gdy reklamą wcale nie jest.
– Co pan tu robi o szóstej rano? – zapytał szyderczo. – Tylko kupuje młotek, czy potrzebuje pilnie zatłuc żonę? Po co on panu?
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
W sklepie nie było młotka, nawet najmniejszego. Poczułem się tym faktem głęboko dotknięty, tym bardziej, że sprzedawca od razu bełkotliwym głosem zaproponował mi zakup siekiery. Byłem troszkę nieogolony i chyba zapomniałem rano umyć twarz, ale dlaczego facet, który tuż po wstaniu z łóżka wypija pół butelki wódki klasyfikuje mnie od razu jako małpoluda?
Zdenerwowałem się.
– Wie pan – zagadnąłem, wciąż siląc się na cierpliwość – siekiera to trochę nie w moim stylu. Na pewno nie ma pan młotka, coś trudno mi w to uwierzyć, w końcu ten… to miejsce pretenduje do rangi sklepu z narzędziami?
– Młotki wyszły wczoraj – usprawiedliwił się. – Chyba tuż po tym nowym programie w telewizji, wie pan, tym z facetem i z żoną, wredna suka mówię panu.
Wiem, wiem…
– Też bym ją tak załatwił, gdybym oczywiście miał żonę – uśmiechnął się życzliwie.
– Cóż – także się uśmiechnąłem, lecz bynajmniej nie życzliwie. – Mogę sobie to wyobrazić…
– Pan ma żonę?
– Nie rozumiem skąd to pytanie?
Sprzedawca uśmiechnął się zagadkowo, po czym oznajmił: – Miałem tu od wczoraj zatrzęsienie facetów takich jak pan. Szukali młotka i wszyscy mieli żony, przynajmniej do chwili, gdy wrócili do domu. – Po czym znowu się uśmiechnął. Wytarł spocone dłonie w brudną szmatkę zwisającą zza paska. Chciałem powiedzieć, że nie jestem takim facetem i że tylko potrzebuję młotka, ale głos uwiązł mi w gardle.
– Wie pan, to po tym programie – wytłumaczył tonem znawcy. – Po szóstej przyszło do mnie kilkunastu gości, tak samo, jak pan dziś. Ten sam wyraz twarzy, te same zaciśnięte, blade usta…
Przerwał na chwilę, sięgnął za ladę i wyciągnął schowaną tam butelkę, prawie do końca opróżnioną. Kiedy podniósł ją do ust, powietrze wypełniło się silnym zapachem spirytusu. Gardło sprzedawcy wzdrygnęło się w kontakcie z trucizną, potem zacharczało i zaskoczyło niby silnik, poruszając się coraz szybciej i szybciej. Kiedy ostatnia kropla znikła wewnątrz ust, facet otarł wargi wierzchem dłoni, potrząsnął głową i wydał z siebie donośne chrząknięcie.
– Wie pan, widział ten program, prawda?
– Tak, widziałem…
– Też bym sukę tak załatwił, szkoda gadać, dostała, co się jej należało…
– Wracając do opowieści? – powiedziałem, sam się dziwiąc własnemu zainteresowaniu.
– Jakiej?… a, opowieści. Więc pan jest dokładnie taki jak oni, a ja wiem, po co im były młotki.
Potem nachylił się konspiracyjnie nad ladą, dotknął mojej dłoni, a ja mimo przemożnej chęci nie cofnąłem się ani o milimetr. Spojrzałem w jego przekrwione, pełne szaleństwa oczy, ale nie miałem odwagi odwrócić wzroku. Chuchnął mi w twarz oparami wódki, zraszając policzki drobnymi kropelkami alkoholu.
– Co pan tu robi o szóstej rano? – zapytał szyderczo. – Tylko kupuje młotek, czy potrzebuje pilnie zatłuc żonę? Po co on panu?
– Chcę wbić kilka gwoździ! – krzyknąłem zbulwersowany.
– O szóstej?
– Powiedzmy, że nie lubię swoich sąsiadów!
– A co by było, gdybym akurat miał młotek? Gdyby leżał na dnie mojej szuflady, głęboko zakopany pod stertą papierów i śmieci?
– Kupiłbym go za pół ceny – zażartowałem. – Do widzenia.
Odwróciłem się i sięgnąłem do klamki. Straciłem tylko czas, bez sensu… przecież mogłem jeszcze spać. Nagle usłyszałem stukot, przerażony spojrzałem przez ramię. Sprzedawca mozolnie gramolił się przez ladę, przekładał przez nią drugą nogę. Nie cofnąłem się odruchowo, co nawet mnie samego wprawiło w zdziwienie.
– A co, jeśli ja mam młotek? – wybełkotał sprzedawca, chwiejąc się na nogach. – Jeśli mam jeden młotek na własny użytek, taki schowany i nie na sprzedaż?
Rozum podpowiadał kwestię: „jak pan nie chce go sprzedać, to go nie kupię”, ale ja dalej siedziałem cicho.
– Mi on nie jest potrzebny – powiedział i schylił się do szafki z gwoździami. – Ja nie mam żony, mi on niepotrzebny. Ale panu może się przydać.
Wstał z kucek, kolana trzasnęły głucho, a jego dłonie ściskały upragniony przedmiot. Młotek był kiedyś czerwony, teraz farba złaziła z niego dużymi płatami. Wygląda jak skóra trupa, pomyślałem, ale mimo to przyjąłem przedmiot. Ścisnąłem jakby był moim własnym dzieckiem…
Sprzedawca popatrzył na mnie przekrwionymi, nieprzytomnymi oczami.
– To jest prezent – powiedział cicho i bardzo wyraźnie. – Mi on niepotrzebny, ale pan zrobi z niego dobry użytek.
Wychodząc pochwyciłem swoje niewyraźne odbicie w szybie. Spod powiek, prosto ku tęczówkom, biegły czerwone nitki żył. Chciałem pomyśleć, że to nic, że przecież tylko się nie wyspałem, ale nie pomyślałem nic. Zbędne wyjaśnienia nie były konieczne. Jeszcze bardziej zacisnąłem blade wargi.
– Dziękuję. – Po czym wyszedłem.
Na dworze padał deszcz. Poprawiłem poły płaszcza i z młotkiem w kieszeni ruszyłem w stronę domu. Po pustych ulicach szalał wiatr, krople boleśnie zacinały w twarz. Mimo tego sprzedawca wyszedł ze swojej kanciapy, stanął na progu i krzyknął w ślad za mną.
– Niech pan jej przyłoży i ode mnie – ryknął. – Powodzenia!
Nie odpowiedziałem. Nie było potrzeby.
Kilka minut później całkiem przemoczony stałem u progu własnego domu. Wyjąłem klucze, jednocześnie przypominając sobie o ciężarze spoczywającym w mojej kieszeni. Zamek chrobotnął, a ja wszedłem do zalanego ciemnością przedpokoju.
Usłyszałem włączony telewizor, żona już nie spała. Po cichu zdjąłem płaszcz i poszedłem do pokoju, żeby jej nie wystraszyć. Stała do mnie tyłem, oglądała wiadomości. Mówili coś o fali przestępczości, czy też może fali morderstw, nie wiem, nie słuchałem.
Odwróciła się, zobaczyła mnie i mimo wszelkich starań strasznie się przeraziła. Byłem cały mokry i śmiertelnie blady, zupełnie jak po całonocnym piciu.
– Gdzie byłeś kochanie? – zapytała.
– W sklepie.
Wyminęła mnie i poszła do kuchni.
– Co kupiłeś?
– Nic takiego…
Młotek siedział twardo w mojej dłoni, nawet nie wiedziałem, kiedy go wyjąłem. Było coś niesamowitego w sposobie, w jakim przylegał do skóry mej dłoni. Przez moment nawet wydało mi się, że mocuje się z zamiarem spełnienia „prośby” pomylonego sklepikarza. Wyrzuty sumienia wezbrały, kiedy uniosłem narzędzie, co było zupełnie zaskakujące w tym samym stopniu dla mnie, jak i dla celu młotka – gwoździa.
– Co robisz? – dobiegł mnie krzyk żony, najwyraźniej zaskoczonej moim zachowaniem; najpierw zniknięciem o nieludzkiej porze, teraz waleniem młotkiem po meblach.
– Montuję półkę – odrzekłem zgodnie z prawdą.
Było potrzebne jeszcze kilka gwoździ, aby umocować ją porządnie do ściany, w innym wypadku telewizor, który miał na niej spocząć niechybnie uległby upadkowi. Podniosłem go z ziemi i położyłem ostrożnie na przybitej desce; leżał idealnie, równie idealnie jak trzonek młotka w mojej dłoni.
Uśmiechnąłem się do żony słodko, ona odpowiedziała czymś z grubsza tym samym.
– Dziś już pooglądamy telewizję – oznajmiłem radośnie. – Sklepikarz powiedział, że ostatnio lecą całkiem ciekawe programy.
powrót do indeksunastępna strona

26
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.