powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Czwarta nad ranem
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
• • •
W holu czterogwiazdkowego hotelu „Giberti” kręciło się mnóstwo dziwnych postaci w jeszcze dziwniejszych strojach. Były tu nimfy w wyszywanych perłami sukniach, driady w skórzanych kurtkach i wściekle kolorowych wełnianych pończochach, faunowie w aksamitno-koronkowych kubrakach i sylenowie ubrani w futurystyczne srebrne kombinezony. Paola bez trudu domyśliła się, skąd pochodzą te stroje, bo kiedyś z nudów wybrała się na popołudniowe przedstawienie do miejscowego teatru. Czy bal już się rozpoczął? Sądząc po przebraniach i dobiegającej z głębi hotelu muzyce, chyba tak.
Przy recepcji siedział zielony i brodaty sylen. Jako jedyny w tym towarzystwie nosił po prostu dżinsy i koszulkę z napisem: I’m one of those bad things that happen to good people. Pochylony, stukał pracowicie w klawiaturę komputera.
– Co on robi? – szepnęła Paola, a Mona w odpowiedzi zbliżyła usta do jej ucha.
– To Renato, najważniejszy z nas wszystkich. On liczy.
– Co liczy? – Dziewczynie przypomniały się znajdowane w fontannie pieniążki. Może Renato był tu kimś w rodzaju księgowego?
– Ludzi – odparła czarnowłosa driada. – Tych, którzy przyjechali tu na wakacje. Oczywiście tylko dorosłych, nie dzieci. Pilnujemy, żeby wszystko było w porządku. Takie jest nasze zadanie. Jaki wynik, Renato? – zapytała głośno.
Sylen podniósł głowę. Jego oczy lśniły różowo, jakby nosił kolorowe szkła kontaktowe.
– Dwa tysiące czterysta czterdzieści dwa. Cudowna liczba. – Wyszczerzył do Paoli ostre zęby, a ona wzdrygnęła się lekko. – Parzysta. Bóg uwielbia parzyste liczby. To znaczy, że przynajmniej na razie nikt nie musi się niczego obawiać.
Stojąca obok Amalea roześmiała się perliście, a Mona z roztargnieniem poklepała Paolę po ramieniu.
– Zaczekaj tu, a my poszukamy dla ciebie jakiegoś stroju.
Nim dziewczyna zdążyła zaprotestować, driada odeszła wraz z Amaleą i Corneliusem. Renato wrócił do swojej pracy. Pomrukując pod nosem stukał w klawiaturę, a komputer w zamian wypluwał rzędy cyfr. Paola zauważyła, że na ścianie recepcji wisi zegar wskazujący godzinę dziesiątą, pamiętała też okrągły czasomierz, który widziała na stacji benzynowej. Oba niewątpliwie działały.
Po co zegary w świecie, w którym zawsze jest czwarta nad ranem?
Sięgnęła do okrągłego stojaka, na którym pocztówki pyszniły się wszystkimi barwami tęczy. Oglądała pary przytulone do siebie na tle malowniczych zachodów słońca, śmiejące się pod plażowymi parasolami i spacerujące bulwarem z dłońmi splecionymi i wyrazem rozmarzenia na twarzach. Tylko dwie pocztówki przedstawiały coś innego niż zakochanych i to one właśnie przyciągnęły jej uwagę. Na jednej z nich mężczyzna w tradycyjnym stroju wypoczywał pod drzewem pomarańczowym, a na drugiej uśmiechnięty stary rybak, stojąc w łódce, podnosił do góry sieci. Takie zdjęcia rodowitych mieszkańców można było znaleźć w każdej wczasowej miejscowości, ale te z Dajerny wyglądały na pozowane, a widoczni na nich mężczyźni byli odrobinę zbyt włochaci i szpiczastousi jak na zwyczajnych ludzi.
Możliwe, pomyślała Paola, że w Dajernie wcale nie ma już rodowitych mieszkańców, a tylko wczasowicze i właściciele hoteli czy sklepów, którzy zjeżdżają tu na lato. Oni pracują, ale tak naprawdę wszyscy przybywają do Dajerny po to, by posmakować romantycznej przygody.
A także by być policzonymi przez sylena Renata.
Sięgnęła po leżący na ladzie recepcji folder. Dajerna nie straciła nic ze swego staroświeckiego uroku. To oaza spokoju, w której przed gwarem cywilizacji schronili się dawni mieszkańcy tych ziem: sylenowie, driady czy faunowie…
Odłożyła folder i spojrzała na Renata, który wciąż pochylał się nad klawiaturą komputera. Wyglądało na to, że ten akurat przedstawiciel dawnych mieszkańców z cywilizacją radzi sobie świetnie.
• • •
W łazience skorzystała z toalety i umyła ręce. Chciała poprawić włosy, ale nigdzie nie było lustra. Zirytowało ją to. Do licha, pomyślała, czy czterogwiazdkowego hotelu, choćby i tak małego jak „Giberti”, nie stać na lustro w każdej łazience?
Mieszkała w tym hotelu i mogłaby po prostu pójść do swojego pokoju, tyle że nie pamiętała jego numeru. Sto sześć? Szesnaście? Potrząsnęła głową. Nie chciała o tym myśleć i bała się, co zastanie w środku. A raczej kogo nie zastanie, bo rozsądek podpowiadał, że w rzeczywistości, gdzie zawsze jest czwarta nad ranem, nie ma miejsca dla jej siostry.
Kręciła się przez chwilę po holu, zbyt nieśmiała, by do kogoś zagadać. Osamotnienie nie było wcale przykre. Zbyt duża sukienka miękko układała się na jej szczupłym ciele, sprawiając, że czuła się jednocześnie dziecinnie i dorośle, jak dziewczynka zmuszona, aby wcześnie dojrzeć. Dziewczynka z książki albo filmu, bo przecież sukienka była pożyczona i dzięki niej Paola stała się kimś innym, a jej życie nabrało tempa i dramaturgii prawdziwej opowieści.
Przypomniała sobie, że w kącie hotelowego holu jest coś w rodzaju biblioteczki, nic specjalnego, ot, zamykana na zamek szafka, z której za zgodą recepcjonisty można było wziąć do pokoju paperbackowe wydanie jakiejś rozrywkowej powieści. Paola kilkakrotnie wypożyczała w ten sposób książki i wiedziała gdzie znaleźć kluczyk.
Wisiał w recepcji, niedaleko kluczy do pokoi.
Korzystając z nieuwagi Renata, zdjęła go z haczyka. Teraz, bezpiecznie ukryta za rosnącą w doniczce palmą, mogła otworzyć szafkę. Przejrzała znajdujące się wewnątrz książki. Romanse, tanie powieści sensacyjne, parę kryminałów Agathy Christie – same starocie, z których większość już czytała, a pozostałe miały wyjątkowo zniechęcające tytuły. Rozczarowana właśnie zamykała szklane drzwiczki, gdy dostrzegła małą książeczkę wciśniętą w głąb szafki. Sięgnęła po nią.
Na skraju rzeczywistości. Mity i legendy.
Strony były pożółkłe, a na kolana Paoli sypał się kurz, gdy przewracała kartki. Dostrzegła podkreślone długopisem zdania i dopiski na marginesach – ktoś z uwagą studiował tę książkę, choć biorąc pod uwagę jej stan, musiało to być dawno temu.
Brzegi rzek, jezior, dróg i ścieżek tworzą naturalną granicę pomiędzy naszym a ich światem. Łatwo w nim było zabłądzić, stając na takiej granicy w godzinie zmierzchu bądź świtu, gdy dzień zmienia się w noc lub odwrotnie.
Brzeg morza także jest granicą, prawda? – pomyślała Paola, patrząc na dwukrotnie podkreślone zdanie. W ustach jej zaschło, zadrżała. Najchętniej odłożyłaby książeczkę na półkę i zapomniała o tym, co przeczytała, ale nieodparty impuls – może desperackiej odwagi, a może po prostu ciekawości – kazał jej przewrócić stronę i poszukać wzrokiem kolejnych śladów po długopisie.
Wierzono też, że szczególnie narażeni na zabłądzenie w owym świecie są ludzie stojący na granicy dwóch etapów swego życia: przechodzący inicjację chłopcy czy kobiety w dzień zamążpójścia – już nie panny, lecz jeszcze nie mężatki. Zabłąkani śmiertelnicy rzadko wracali do swych domów…
Zamknęła książkę. Była wystraszona, ale jednocześnie w przyjemny sposób podniecona. Czuła się jak postać z powieści czy filmu. Postać, której grozi niebezpieczeństwo, lecz która jednocześnie wie, że wydostanie się cało z opałów, bo przecież jest główną bohaterką.
Wepchnęła Mity i legendy z powrotem w głąb szafki. Nie w to samo miejsce, z którego je wyjęła, lecz w inne, w zakurzony, ciemny kąt. Pusty, a przynajmniej prawie pusty.
Warknięcie, błysk małych ślepek. Paola odruchowo puściła książkę, cofając jednocześnie dłoń, a coś, co przypominało okrągły kłębek kurzu, skoczyło i ugryzło ją w palec. Krzyknęła, strzepnęła owo coś niczym zębatą piłkę tenisową, po czym zatrzasnęła szklane drzwiczki szafki.
Coś pozostało po drugiej stronie szyby, szczerząc do niej kiełki wielkości igieł jałowca.
Dziewczyna zaczerpnęła powietrza. Palec pulsował bólem, ale ranka nie była głęboka, a krew sączyła się wolno. Miała ochotę zawołać kogoś i zapytać, co to u diabła jest. Nie zrobiła tego, bo prawdziwym bohaterom groziły prawdziwe niebezpieczeństwa, a nie warczące i gryzące kłębki kurzu. Czułaby się jak idiotka, skarżąc się na coś takiego.
Właściwie to już czuła się jak idiotka. Policzki wciąż płonęły jej wstydem, gdy przemywała rankę w łazience, a potem osuszała papierowym ręcznikiem. Krwi było bardzo mało, ledwo kilka kropel. Nic poważnego się nie stało.
Paola podskoczyła na dźwięk otwieranych drzwi.
– Mam dla ciebie suknię – oznajmiła Amalea radośnie.
Suknia była niewątpliwie balowa i równie niewątpliwie piękna: z bufiastymi rękawami, złoto-czerwona i obszyta czarną koronką, bez krynoliny, a więc wygodna.
Kasztanowłosa driada na widok Paoli w nowej kreacji klasnęła w ręce.
– Ślicznie wyglądasz.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Chciałabyś jeszcze coś? – zapytała Amalea. – Może kolorowy balonik do zabawy? Albo kauczukową piłeczkę czy maskotkę z automatu?
Urażona Paola potrząsnęła głową. W skaleczonym palcu znów odezwał się ból, który niczym odłamek lustra w oku sprawił, że Amalea nagle wydała jej się pusta i głupia. Uśmiech driady był bezmyślny, a jej troskliwość bardzo powierzchowna. Przypominała jedną z tych kobiet, które w miejskim parku zagadywały matki z dziećmi, a potem, świergocząc radośnie, pochylały się nad wózkami, czochrały brzdącom włosy, a nawet próbowały całować, lecz gdy tylko malec zaczynał ryczeć, odchodziły pospiesznie.
– Nie chcę nic – powiedziała Paola, zaciskając usta i wbijając wzrok w podłogę.
Driada nie przejęła się ani trochę złym humorem dziewczyny.
– W takim razie zaprowadzę cię do reszty towarzystwa. Chodź.
• • •
Najpierw tańczyła z faunem ubranym w strój żołnierza z czasów Garibaldiego, a muzyka grała Waltzing Mathilda, potem z sylenem w tabaczkowym surducie i z monoklem, podczas gdy Cher śpiewała I Got You Babe. Później byli jeszcze inni, mniej lub bardziej włochaci bądź zieloni, ubrani w koronki i aksamity, hippisowskie koszule, berety z kolorowymi piórami, szkockie spódniczki czy czarne płaszcze à la Nosferatu. I love rock and roll. Muzyka zmieniała się z przytulankowo-nastrojowej na skoczno-dziką i odwrotnie, atmosfera w sali balowej zgęstniała od potu, śmiechów i błyszczących pożądaniem spojrzeń.
Paola tańczyła.
Było jej gorąco i była zmęczona, ale odzyskała już dobry humor. Jej partnerzy uśmiechali się do niej, szczerząc rzędy ostrych białych zębów. Obok wysmukłe jak topole driady i dziecięco drobne nimfy wystukiwały obcasami rytm Heavy metal hamsters.
Wtedy właśnie zobaczyła Jego. Tańczył pośrodku sali, tak inny od wszystkich pozostałych, że to właśnie o nim musiał mówić wtedy Cornelius. Twarz przesłonił czarną maską, a w jego stroju czerwień krwi wgryzała się ostrymi rombami w soczystą żółć. Był niezwykle zwinny, szybki i precyzyjny w najdrobniejszych ruchach, jak linoskoczek w cyrku albo mim na scenie.
Arlekin, wiecznie zakochany błazen.
Paola rozpoznała go mimo maski. Przysiadł się kiedyś do ich stolika, przedstawił jako Fabio jakiś tam i zaczął podrywać Elettrę, na młodszą siostrę w ogóle nie zwracając uwagi. Elettra była nim zauroczona, ale on odszedł po chwili, rzuciwszy na pożegnanie jakieś niezobowiązujące słowa. Paola widziała go później kilka razy. Flirtował, bezczelnie zaglądał kobietom w dekolty i zadzierał im spódnice, a raz nawet dostrzegła kątem oka jak wyrzucił w powietrze plik szkiców ulicznego rysownika. Śmiał się, gdy kartki spadały, unoszone łagodnym wiatrem, a jego koszula wydawała się wtedy bardziej żółta niż lipcowe słońce.
Nikt nie zwrócił mu uwagi. Czasami Paola myślała, że jako jedyna zauważyła go podczas tego incydentu.
Zatrzymała się, pozwalając, by spocony i rozdokazywany tłum popychał ją przez chwilę.
Była głodna, żołądek podpowiadał jej, że najwyższa pora na obiad. Albo śniadanio-obiad, zważywszy na to, która była godzina. Mniejsza z tym. Trzeba coś zjeść, i to najlepiej zaraz, zanim Arlekin zauważy ją i rozpozna.
Przemknęła do ustawionych pod ścianami stołów i jęknęła rozczarowana.
Do wyboru miała batoniki z automatów, chipsy, cukierki i trójkątne kanapki, jakie można kupić na stacji benzynowej.
– Czego się spodziewałaś? – Wysoki sylen poklepał ją współczująco po ramieniu. – Jest przecież czwarta nad ranem.
Liczyłam na gorącą pizzę albo moje ulubione spaghetti z owocami morza, pomyślała Paola, ale nie odezwała się. Wypiła ice-tea z puszki i zjadła kanapkę. Przeżuwała powoli, czując, jak w jej odsłonięty kark wwierca się czyjeś spojrzenie.
W zranionym palcu znów odezwał się ból, a ona żałowała, że jest już zbyt dorosła, by schować się pod stół.
– Znam cię, prawda?
– Uhm – mruknęła niewyraźnie i odwróciła się, zakładając splecione dłonie za plecy. Dopiero po chwili znalazła w sobie dość odwagi, by unieść wzrok.
Arlekin pod wąską maską miał twarz młodzieńca, ale jego oczy były bardzo stare, jakby oglądał początek świata i miał zobaczyć jego koniec. I jakby te wszystkie minione lata w ogóle go nie zmieniły.
– Zatańczyłbym z tobą – powiedział swobodnie – ale po pierwsze, jesteś chyba na to zbyt młoda, a po drugie, masz ręce czerwone od krwi.
Podniosła dłonie do oczu. Ranka na palcu znów krwawiła, i to o wiele mocniej niż dotychczas.
– Muszę iść… – powiedziała niepewnie. – Ja…
– Zaczekaj. – Zatrzymał ją. – Nie lubię, kiedy ładne dziewczęta odchodzą bez choćby drobnego upominku.
Zastanowiła się, co jej ofiaruje. Jakąś zabawkę albo paczkę cukierków? Miała tego dość. A może kwiaty? To byłoby lepsze. Nie mówiąc już o gorącej pizzy.
– Dostaniesz ode mnie dobrą radę. Nie patrz w szyby, a gdy znów przyjdzie deszcz, uważaj na kałuże.
Roześmiał się i zniknął w tłumie, pozostawiając ją samotną, obolałą i nieszczęśliwą.
• • •
– Ugryzł cię lemur. – powiedziała Mona. – Rana będzie goić się długo, a co gorsza, skoro jeden z lemures poznał smak twojej krwi, inne będą cię atakować.
Paola z trudem odnalazła driadę w tłumie, licząc, że ta łagodna istota okaże jej zrozumienie i troskę. Mona nie zawiodła przynajmniej pod tym względem, że odprowadziła dziewczynę do pokoju sto szesnaście – jej własnego pokoju, pustego teraz i pachnącego świeżo wykrochmaloną pościelą – a potem opatrzyła rankę kawałkiem płótna oddartego z prześcieradła. Ale na tym skończyła się jej opieka.
– Co mam zrobić?
Czarnowłosa driada wzruszyła ramionami.
– Nie chodź tam, gdzie są lemury.
– Czyli gdzie?
– Szczerze mówiąc, nie wiem. One mogą być wszędzie, mniejsze bądź większe. Czasem dorastają nawet do rozmiarów kul do kręgli, a zęby mają długie na pół palca i ostre jak igły. Ale nie martw się, będzie dobrze – dodała niefrasobliwie.
– Przepraszam na chwilę – szepnęła Paola.
W łazience zimną wodą opłukała twarz, czekając aż przejdą jej zawroty głowy. Podejrzewała, że jest bardzo blada. Tylko podejrzewała, bo nie mogła tego sprawdzić. W łazience nie było lustra. Pozostały po nim cztery dziurki w ścianie, w miejscach, gdzie niegdyś tkwiły śrubki.
Nie patrz w szyby, a gdy znów przyjdzie deszcz, uważaj na kałuże.
Daj na razie spokój szybom, kałużom i lustrom, nakazała sobie. Myśl. Przecież w szkole jesteś dobra z logiki. Po co tu potrzebne są zegary? Cornelius mówił, że Arlekin przekracza granicę, kiedy zechce. Gdyby inni w ogóle nie byli do tego zdolni, powiedziałby po prostu, że Arlekin umie przekraczać granicę. I tyle. Ale skoro Cornelius dodał „kiedy zechce”, to znaczy, że faunowie, sylenowie, driady i nimfy też to potrafią, ale są przy tym w jakiś sposób ograniczeni.
Na przykład przekraczają granicę tylko wtedy, gdy po obu stronach jest czwarta nad ranem. A zegary pokazują czas biegnący w tamtym świecie. Moim świecie.
Jeśli to prawda, dochodziłaby tam teraz szósta wieczorem, do czwartej rano jeszcze sporo czasu. Paola nie chciała czekać. Chciała wracać do domu. Teraz, natychmiast. Pragnęła tego tak bardzo, że poczuła, jak gardło ściska jej płacz, a w oczach zbierają się łzy.
– Jesteś tam? – Mona zapukała w drzwi.
– Tak! – odkrzyknęła dziewczyna.
Po czym otworzyła okno i wyskoczyła wprost na mokry od porannego deszczu trawnik.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.