Karczma cieszyła się fatalną opinią i była to opinia w pełni zasłużona. W jej wnętrzu panował zatęchły mrok, wszystko w zasięgu wzroku lepiło się od brudu. Półnagi mężczyzna chrapał zaraz za progiem – okradziono go lub przepił odzienie. Czterech uzbrojonych po zęby zbirów rżnęło w wytłuszczone karty, okraszając grę wyzwiskami. Młoda i nawet niebrzydka dziwka z uporem godnym lepszej sprawy wdzięczyła się do chwiejącego się na ławie ochlapusa, wyraźnie nie zainteresowanego jej wdziękami, zaś w kącie ponury typ w złachmanionej pelerynie ogrzewał ręce o garnuszek z zupą. Przy palenisku, w którym żarzyło się nieco węgli, kuliło się trzech żebraków, śmierdzących jak siedem nieszczęść. Ich kule stały oparte o ścianę. Jeden usiłował podsmażyć na pogiętej patelni jakieś ochłapy. Karczmarz co pewien czas zerkał na nich z nadzieją – zapłacili za miejsce przy ogniu, a jak już się ogrzeją, może zechcą się napić. Wiedział z doświadczenia, że żebracy rzadziej bywają bez grosza, niż niejeden porządniej wyglądający klient. – Ani kawałeczka mięsa dzisiaj, psiakrew! – Ten, który kucharzył, z obrzydzeniem popatrzył na skwierczącą zawartość patelni. Drugi – krępy i oszpecony parchami – sięgnął ponad ramieniem kompana, schwycił w dwa palce długiego obierka i wpakował do ust. – Nie marudź, Jhurri – wymamrotał niewyraźnie, żując. – Grunt, że jest co wziąć na ząb. Tfu, ależ to podła sprawa być człowiekiem! Trzeci, który w miejscu prawej ręki i nogi miał drewniane protezy, rozejrzał się niespokojnie. – Święte słowa, stary, ale może by tak odrobinę ciszej? – A tam ciszej, nikt na nas nie patrzy. – Karczmarz patrzy. – Bo liczy, że weźmiemy piwo. Na pewno nie masz już nic, Jhurri? – Ani złamanego szeląga. – Niech to cholerne striks! A tak bym się napił. – Ja też. I pomyśleć, że wszystko przez tę ludzką gnidę! Pozostali tylko zamruczeli gniewnie. Gdy powrócili do swoich macierzystych Dolin, przynosząc wieść o porażce, dotkliwie ich ukarano. Zostali zesłani z powrotem do materialnego świata i uwięzieni w pokracznych ciałach, a teraz przemierzali ziemię w oczywistym celu. Jeśli przy okazji uda im się zgubić jedną czy drugą duszyczkę – to tym lepiej. – A nawet odmieńców nie mogłem wytłuc w odwecie – zasyczał Khisakakos – bo prysnęli z tej ich wioski na cztery strony świata, że szukaj wiatru w polu. – Ot, masz dowód, że kuglarz żyje! Ostrzegł ich! – Albo się bali, że im się srebrni dobiorą do skóry za nielegalne rytuały. Na zewnątrz zagrzmiało, deszcz zabębnił w okiennice. Dziwka zostawiła wreszcie pijaka w spokoju i przysiadła się do karciarzy. – Daję za wygraną – mrugnęła, szczerząc zęby w uśmiechu, kiedy do niej zacmokali. Jhurri zamieszał potrawę, przyjrzał się jej krytycznie i z westchnieniem postawił patelnię przed kompanami. – No, chłopcy, wpylajmy, póki gorące. Przez chwilę słychać było tylko mlaskanie i ciamkanie. Jedzenie, którego jak na trzy puste brzuchy było żałośnie mało, zniknęło w okamgnieniu. Khisakakos wytarł pozostały na patelni tłuszcz wygrzebaną zza pazuchy skibką chleba; pozostali patrzyli z zazdrością, jak żuje. Żeby zająć uwagę czym innym, wznowili rozmowę. – Piru, przypomnij mi, bo nie pamiętam. Czy w obrzędzie wskrzeszenia jest klauzula: życie za życie? – spytał Jhurri, drapiąc się zaciekle pod pachą; wszy nie dawały mu spokoju. – O ile mi wiadomo, nie. Tyle że z reguły czarodziej, który dokonuje przywołania, ginie, bo wskrzeszeniec wysysa z niego całą siłę… – Z reguły? To znaczy jak często? – We wszystkich znanych przypadkach magowie, którzy odprawiali ten obrzęd, zginęli. – A ile było tych znanych przypadków? – Niewiele. – Czyli zasadniczo nie mamy pewności… Tym bardziej, że nie ma ciała. – Może się odczołgał i zdechł w jakimś wykrocie. – Mało prawdopodobne. Sprawdziliśmy teren w promieniu dziesięciu mil. Natomiast, jak słusznie zauważa jej wysokość, mógł zwiać portalem i szukaj teraz wiatru w polu. – Portalem? W tym stanie? – Może z czyjąś pomocą? Czy w okolicy byli jeszcze jacyś przeklęci? – Nie ma możliwości tego teraz sprawdzić, przecież wiesz. – Piru ciężko westchnął. Toczyli tę jałową dyskusję po raz nie wiadomo który. Khisakakos przełknął ostatni kęs chleba. – Niepotrzebnie strzępicie języki, braciszkowie. Kipnął i szlus, mówię wam – warknął dłubiąc paznokciem w zębach. – Był żmij, nie ma żmija. A zwłoki… Ze zwłokami różne rzeczy mogły się stać. Może kręciele zeżarły, na ten przykład. – A jeśli moc powróciła do niego w momencie, gdy Potężny się rozpadł? Piru wytrzeszczył zaropiałe oczy. – To możliwe? – Teoretycznie, gdyby odpowiednio zmodyfikował inkantacje… – Ech, przestańcież w końcu gdybać, rozchorować się można! Szlag by to! – Khisakakos splunął z obrzydzeniem. Za ich plecami typ w pelerynie dopił zawartość garnuszka i utykając przeszedł między stołami do drzwi. Już w progu odwrócił się, omiatając wzrokiem salę. Spod kaptura na mgnienie błysnęły żółte źrenice… Potem wyszedł w ciemność i deszcz. Żebracy zamarli, bo wszystkich trzech nagle zakłuł ból w kikutach i bliznach. Popatrzyli na siebie, potem jeden przez drugiego rzucili się do wyjścia. Lecz na zewnątrz nikogo nie było. |