powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LII)
grudzień 2005

Więzień układu – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Twardy robi, co może. – Inni chłopcy czasami tak mówili na Grejgiego. – Jasne, nie od razu staniesz się prawdziwym wojownikiem, ale to nie jest najważniejsze. Tego można się nauczyć. Większość nie zauważyłaby dobrego wojownika, nawet gdyby ten ugryzł ich w dupsko. – Znów spojrzał na trenujących jajcogłowych. – Wiesz, dlaczego jajcogłowi nie walczą? Znaczy, na początku, gdy jeszcze są mali.
Rzucił to pytanie niejako od niechcenia, lecz Iwen odgadł, że nie zrobił tego bez powodu. Rzadko kiedy Arto robił coś bez powodu, choć odkrycie go zajmowało Iwenowi trochę czasu.
Porozmawiali jeszcze o kilku innych rzeczach. Arto nie wrócił już do tej sprawy, jakby o wszystkim zapomniał. Sprawdzał go? Kolejna próba?
Pytanie Arto było bardzo dobre. Dlaczego jedni walczyli, a drudzy nie? Czym różnił się jajcogłowy od wojownika? Też miał ręce, nogi, głowę i oczy, też mógł nauczyć się walczyć. Różnica musiała tkwić w środku, w ich głowie. Iwen postanowił, że to odkryje. Sam, by przekonać się, czy jest tak dobrym obserwatorem, jak myślał.
Wrócił myślami do pierwszej rozmowy z Grejgiem. Czy miał rację? Spojrzał na kapitana. Może jajcogłowi nie są wcale tacy słabi jak sądzi. Rozum potrafi nadrobić braki w sile, a gdy idzie z nią w parze, wtedy nic nie może go powstrzymać. Bez jajcogłowych grupa nie mogłaby istnieć, lecz ci nie wykorzystywali swojej pozycji. Niczego nie próbowali zmienić.
Czegoś im brakowało… i teraz zrozumiał czego.
Miał rację. I miał ją Grejgy. To nie siły brakowało jajcogłowym, lecz woli walki. To ona czyniła chłopca wojownikiem. Tego szukał w nim Arto, gdy kazał mu się bić. I znalazł to. Iwen nie był jak jajcogłowi.
Pamiętał ich niezbyt czujne, zamyślone spojrzenie, jakby trochę tu, lecz zwykle gdzie indziej. Czasem byli tak nieuważni, że ochroniarze musieli ich odciągać z drogi starszaków. Zupełnie jakby nie potrafili odnaleźć się w rzeczywistości. Przyzwyczajali się do bycia tym, kim byli, jak przyzwyczajali się do tego wojownicy. Jajcogłowi byli od nich mądrzejsi, rozumieli prawdziwe znaczenie tak pogardzanej funkcji. Wojownicy mogli o nich myśleć, co chcieli, mogli nimi gardzić, lecz pamiętali, że ich potrzebują.
Pozwalali się poniżać, nie próbując zyskać należnego szacunku. Ich twarze mówiły zawsze to samo – jeśli mnie potrzebujecie, to zapewnijcie mi spokój. Obie funkcje były potrzebne grupie, to prawda, ale żaden chłopiec nie uzna, że zostanie słabym jajcogłowym, bo taka jest potrzeba. Raczej będzie walczył o pozycję. Dla nich było lepiej tak, jak było. Dlaczego? Czuł, że doszedł ledwie do połowy rozwiązania. Nieważne jak mocno próbował myśleć, wciąż czegoś mu brakowało. Brakowało przyczyny.
Ćwiczenia dobiegły końca. Pozostawieni samym sobie, chłopcy zaczęli grać w jakąś dziwaczną grę. Uczestniczyła w niej jedna para, inni jedynie się przyglądali, by potem zamienić się z którymś z graczy. Stawali naprzeciwko siebie i na przemian wymieniali ciosy. Część wojowników rozmawiała o swoich sprawach, część przyglądała się rozgrywce. Niektórzy żartowali na temat jej przebiegu, inni komentowali każde uderzenie, z powagą rozprawiając o najskuteczniejszych technikach. Jajcogłowi jak zawsze zebrali się gdzieś na boku, nie zwracając uwagi na wojowników.
Iwen przyjrzał się uważniej pojedynkującej się parze. Nie, nie udawali, jak z początku sądził. Ze zgrozą zrozumiał, że bili się na poważnie. Zadanie atakującego było proste – wyprowadzić mocny i szybki cios, trafić tam, gdzie zaboli najbardziej. Nie szczędzili sił, lecz starali się nie zadawać naprawdę poważnych obrażeń. Obrońca miał tylko dwa wyjścia – albo wykonać unik, albo mężnie znieść uderzenie. Reguły zdawały się zabraniać odbijania ciosu czy wykonania zasłony.
Gra zdawała się mieć dwa poziomy – pierwszym było wytrzymanie bólu, drugim – zachowanie sił. Gracz, który osłabł jako pierwszy lub jako pierwszy stracił refleks, natychmiast zamieniał się w worek treningowy.
– To wytrzymanka – wyjaśnił Arto. – Albo uczyni cię szybkim, albo twardym. Wygrywa ten, kto zniesie najwięcej.
Gra nie pozostawiała innej możliwości. Taki zresztą wydawał się być cel tej… zabawy. Skrzywił się, widząc jak jeden z wojowników uderzył drugiego w czułe miejsce. Trafiony chłopiec zniósł to lepiej niż obserwujący go Iwen. Nie był pewien czy sam by tak potrafił. Uderzał tylko po to, by zranić.
– To… potrzebne?
– Przyzwyczaja. Gdy dorwą cię starszaki, postąpią z tobą gorzej.
– Lepiej się przygotować… – powiedział cicho, bez przekonania.
Jeden z chłopców, Dert, zauważył Iwena. Machnął ręką.
– Zagrasz z nami, Nowy? – zaproponował. – Wojownik musi ćwiczyć wytrzymałość.
Dert nie był złośliwy. Być może nie w pełni rozumiał, co taka zabawa znaczy dla Iwena. Dla niego coś takiego było pewnie normą. Iwen zrozumiał, że nie ma wyjścia. Mógł odmówić i być może niektórzy by to zrozumieli. Lecz tylko niektórzy.
– Powinieneś się przyłączyć – powiedział spokojnie Arto, lecz ton głosu nie pozostawił cienia wątpliwości co do intencji. Jeśli chodziło o odgadywanie myśli, kapitan był mistrzem.
– Wiem, ale…
Nie potrafił ukryć przed nim bólu, jaki sprawiała mu myśl, że będą z nim robić to, co robili ze sobą. Ledwo się powstrzymał, by nie zwiesić głowy ze wstydem, by nie pokazać jak bardzo był przerażony.
– Wiesz co? Chciałeś mnie wyzwać – głośno oświadczył Arto, tak by inni to usłyszeli. – Może zagramy zamiast tego? Przekonasz się, czy byś ze mną wytrzymał.
Wojownicy uznali to za dobry pomysł. Iwen spojrzał na niego dziwnie. Czyżby chciał go zbić? Lecz w spojrzeniu kapitana dostrzegł tylko zrozumienie.
– Nie mogę dać ci wygrać – dodał po cichu – ale mogę cię oszczędzić. Inni tego nie zrobią.
Rozumiał to, choć ciało niemal kuliło się w proteście. Mógł się bać, lecz przed pewnymi rzeczami nie zdoła uciec. Musiał się nauczyć je znosić, a to był ich sposób uczenia.
– Zróbmy to – powiedział głośno, z całą z pewnością siebie, na jaką było go stać.
Odwrócił się i podszedł do kolegów. Wierzył, że będzie bolało, i to bardzo. Lecz wierzył także, że Arto był kimś, komu mógł zaufać, jeśli chodziło o sprawy grupy. Z jakiegoś powodu kapitanowi zależało, by stał się jednym z nich, i to zależało bardziej niż Iwenowi.
• • •
Od rana Arto zastanawiał się, co się dzieje z Tygrysami. Minęły dwie doby, od kiedy wcielił swój plan w życie – aż nadto, by ujrzeć wyniki. Egino działał szybko i energicznie, choć tym razem okazał się bardziej gadatliwy niż przypuszczał.
Przekonał się o tym na własnej skórze, gdy odpowiedź na jego pytanie znalazła go sama. Mira był wściekły. Było widać, że niedawno ktoś się do niego dobrał. Szukał kogoś, na kim mógłby się wyżyć – najlepiej kogoś winnego. Dwa szerokie, czerwone pasma, biegnące od grzywki znad ciemnych oczu aż do karku nadawały jego twarzy bardziej złowieszczy wygląd niż zwykle.
– Brać go! – polecił Mira.
Jego towarzysze przyszpilili Arto do ściany za ręce i nogi. Nie pierwszy raz przychodziło mu płacić cenę za wtrącanie się w sprawy starszych. Baczniejsze przyjrzenie się Mirze zdradziło Arto coś jeszcze. Mira był nawalony. Sięgnął po wszystko, by się zemścić i utrzymać władzę. Nie będzie sobie żałował.
Spojrzał na Żimmiego. Był tylko o rok młodszy od Tygrysów, tak jak Arto był o rok młodszy od niego. Oby nie naszła go ochota, by czegoś spróbować. Ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. Żimmy się cofnął.
– Pozdrowienia od Egina! – Mira stanął przed nim. Rozprostował palce i zacisnął prawą pięść. Cios był mocny. Głowa Arto odskoczyła w bok, uderzając prawą skronią o ścianę. Na pierścieniach starszaka zalśniła krew z rozcięcia nad lewym policzkiem. Mira cierpliwie poczekał, aż uniesie głowę i uderzył ponownie. Ulżyj sobie, pomyślał jak przez mgłę, czując, że traci czucie w szczęce. Jeśli mi się uda, już niedługo będziesz kapitanem. A jeśli nie… wkrótce to samo zrobi ze mną Aristo. Mógł mieć tylko nadzieję, że do tego nie dojdzie. Znał Egina. Każde podejrzenie traktował równie bezwzględnie, nie wnikając w jego prawdziwość. Rządził siłą i lubił ją okazywać, zaś narkotyki zamieniały go w bezwzględnego mściciela. Nigdy niczego nikomu nie podarował. Nie wierzył, by Mira spróbował mu cokolwiek tłumaczyć. Przyznając się, że został obity za sprawą młodszaka zyskałby tylko pogardę i narobiłby sobie wstydu.
Po kilku kolejnych ciosach Arto zaczął się liczyć z tym, że malowanie nie wystarczy i że może być zmuszony opuścić kilka następnych lekcji. Mirze musiało o to chodzić. Choć odurzony, chciał, by zemsta była jak najdotkliwsza.
W końcu dał znak swoim ochroniarzom, żeby go puścili. Arto zwalił się na podłogę.
– Do jutra, zaropiały szczurze! – wysyczał tuż przed kopniakiem na pożegnanie. Ból z krocza zmusił Arto do zwinięcia się w kłębek. Jak dobrze pójdzie, nie będzie żadnego jutra. Wiedział to tylko on i Aristo, lecz jego umysł był zbyt zamglony, by myśleć o tym akurat teraz.
Mira odszedł. Żimmy podniósł go z podłogi, pomagając stanąć na nogi. Gdy oparł się na ramieniu Żimmiego, jego obitą twarz rozciągała bolesna parodia uśmiechu.
– Ty chyba lubisz tak obrywać – Żimmy spojrzał na niego z niepokojem w oczach. – Przyznaj się. To ty ich na siebie napuściłeś? Jesteś szalony! Nie wiem jak i po co, lecz tylko patrzeć, jak zaczną nas bić. Tyle mówisz o odpowiedzialności za grupę…
Ledwie przez chwilę myślał, że Żimmy może mieć rację. Czasem warto ryzykować, czasem nie. Lecz z jakiegoś powodu, on ryzykował zawsze.
– Nie safną – wybełkotał przez puchnące wargi. – Alisfo nie pofoli.
Z trudem składał język do niektórych głosek, ale Żimmy był przyzwyczajony do trudności w mówieniu po spotkaniu ze starszakami.
– Aristo? A co on ma do tego? To Mira…
Żimmy wybałuszył oczy i rozdziawił usta. Wyraz nagłego zrozumienia rozlał się na jego twarzy. Posąg zdziwienia, pomyślał. Nic nie mogło pokazać wyraźniej, jak bardzo jego pierwszy zastępca nie zna się na takich sprawach.
– Ale jak…? – wydusił z siebie.
– Faśnie fak – Arto kiwnął słabo głową w kierunku, w którym odszedł Mira. Od razu tego pożałował. – Nie mal sę, sam za fo zafasę – uśmiechnął się szerzej i niemal od razu przyłożył dłoń do policzka.
– Jesteś wariat – Żimmy pokręcił głową. – Aristo nie kiwnie palcem, jeśli to mu się nie opłaci. Po co się narażać? Tylko ty się w to bawisz i oto co z tego masz. Myślisz, że on będzie lepszy?
Arto sięgnął do kieszeni ruchem niepewnym i drżącym, niczym u niemowlaka. Z trudem wydobył chusteczkę. Przetarł usta, wypluł krew.
– Musi byś. Jes mi soś finien – odpowiedział trochę wyraźniej. Będzie winien przysługę. Przysługę wartą więcej niż rozcięta skóra, ból, niewyraźna mowa i podbite oczy. To minie, jak tylko Żo nastawi mu szczękę.
Tam gdzie dwóch się bije, trzeci zawsze korzysta, mawiał Dael. Korzysta zwłaszcza wtedy, gdy wie jak skłonić tę dwójkę do walki. Jednak póki Mira nie ochłonie i pogodzi się ze zmianą, Arto będzie musiał częściej trzymać się grupy miast paradować jedynie w towarzystwie Żimmiego. Nie lubił wlec ze sobą połowy grupy, lecz być może przyjdzie mu to robić bardzo długo. Być może na zawsze.
• • •
Dwie lekcje później czuł się już znacznie lepiej. Przeszły kłopoty z mówieniem, za to Dert spóźnił się na zajęcia o całe pięć minut. Obawiał się, że to kolejne dzieło Miry i że tym razem nie tylko on zapłaci za swoje pomysły, lecz powód okazał się inny. Wyjaśniła go wiadomość, którą dostał wkrótce po podłączeniu konsoli jego drugiego zastępcy do systemu grupy.
Jakiś dwojak z 2b chce pogadać na następnej przerwie mówi że będziesz zainteresowany ale nie powiedział czym
Któraś z naszych mrówek
Nie znam go zlejemy go co ty na to zawsze to jakaś rozrywka
Tak, rozrywka. Jego wojowników bawiło pokazywanie młodszakom, gdzie jest ich miejsce. Nie to żeby sam nigdy tak nie robił. Czasami było to konieczne, poza tym to było dobre narzędzie, by nauczyć ich posłuchu, lecz znał lepsze metody.
Niemniej, zaczął rozważać czy powinien się interesować czymś takim, czy po prostu wysłać Żimmiego i Derta by zbili go za bezczelność. Czym mógłby go zainteresować byle dwojak?
Zobaczymy dowiedz się czegoś o jego bandzie
Dert się uśmiechnął.
Mimo wszystko, Arto był ciekaw. Dwojaki rzadko odważały się na takie rozmowy. Większość z nich była zastraszona przez trojaki, unikała ich niczym plazmy i panicznie bała się choćby zbliżyć do kogokolwiek starszego od siebie. Z jakiegoś powodu, ten młodszak zachowywał się inaczej. Tacy jak oni nie mieli swoich systemów, więc nawet gdyby znał jego sygnaturę i połączył się z jego konsolą, nauczyciel młodszaka poznałby, że z kimś rozmawia.

Dwojak – nazywał się Karros – nie był ani wysoki, ani mały, za to bardzo pewny siebie. Przyszedł sam, co rozczarowało Derta i Żimmiego; teraz obaj niecierpliwie czekali na okazję. Jeśli znajdzie się powód, nie będzie miał nic przeciwko jej dostarczeniu.
– Dobra, jestem – ostrzegawczo rozprostował palce, aż strzeliło w knykciach. Młodszak niezbyt się tym przejął. – Przyszedłeś tylko po lanie, czy chcesz zaliczyć coś poza tym?
Malec stanął dwa kroki przed nim. Spojrzenie miał pewne, lecz Arto z zadowoleniem zauważył jak chłopiec nerwowo ściska swoją rękę. Był spięty, choć z tym walczył. Jego umysł już potrafił się odciąć od lęków ciała i podświadomości. Nieźle, jak na jego wiek.
– Chciałbym, jeśli mogę, prosić o ochronę dla mojej grupy – oświadczył pewnym głosem.
Więc dlatego ryzykował. Gdyby Karros od razu oznajmił Dertowi w czym rzecz, Arto nawet by nie chciał z nim gadać. Niemniej jego słowa odrobinę go zaintrygowały. Zawsze mógł go wysłuchać, a potem pozwolić zbić.
– Grupy? – spytał niedbale. – Od kiedy to dwojaki mają grupę? A ty niby jesteś kapitanem?
Pierwszaki i dwojaki nie miały grup, kapitanów ani nazwy. Jeszcze nie potrafiły się zorganizować, były po prostu bandą dzieciaków, z jakimś nieoficjalnym przywódcą, który często się zmieniał i rzadko kiedy był w stanie nad nią zapanować. Dopiero trzeciaki, jeśli ustaliły wśród siebie jakąś hierarchię, mogły zostać uznane za prawdziwą grupę, partnera w interesach i w walce.
Karros zacisnął zęby. Uwaga Arto wyraźnie go rozdrażniła.
– Dla mojej klasy – poprawił się ze skrywaną niechęcią. – Chcemy należeć do was.
Młodszak nie wyglądał na speszonego czy wystraszonego. Stając przed Arto, zachował należyty szacunek, lecz swoim zachowaniem pokazywał, że dostaje go tyle, ile sam uznał za stosowne i ani słowa więcej. Słabo nad sobą panował, jednak miał dość odwagi, by żądać tego spotkania, przyjść na nie i odpowiadać na docinki.
– A ja chcę mieć myśliwiec – odpowiedział ironicznie, używając popularnego zwrotu, jakby stworzonego na tę okazję. Rozejrzał się z udawanym zdziwieniem. – Czy ktoś mi go dał?
Jego towarzysze roześmieli się. Karros zagryzł wargi i spuścił wzrok, w milczeniu przełykając gorzką pigułkę upokorzenia.
– Możesz prosić o ochronę – Arto litościwie położył temu kres, okazując swoje rosnące lekceważenie – lecz nie widzę powodu, by Smok miał zauważyć waszą żałosną obecność.
– Dobrze zapłacimy! – wyważona i niezbyt złośliwa odpowiedź Arto rozochociła młodszaka.
– Dobrze zapłacimy? – przedrzeźnił go Arto. – Dwojak, który dobrze płaci?
– Damy wam tyle podatku, ile dają czworaki – Karros odpowiedział jednym tchem, bojąc się końca rozmowy. – Czy to wystarczy?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

33
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.