Co różni hip-hop od nie-hip-hopu? Chyba warto zacząć od końca, czyli od statystycznej percepcji utworów. Wśród określeń hip-hopu najczęściej zdarza mi się słyszeć epitet „ciekawy”, co mocno kontrastuje z superlatywami dotyczącymi innych rodzajów muzyki. Nie żeby zaraz histeria à la beatlemania, ale – koledzy hip-hopowcy, może trochę więcej entuzjazmu? A może nie ma się czym entuzjazmować? Kilka tygodni temu ukazał się tekst Witolda Wernera, w którym dość ostro skrytykował on hip-hop. Tekst spotkał się z bardzo nerwową reakcją Lecha Głowackiego i Marka Joachima Sawickiego. Nie wiedzieć czemu, obaj w swoich polemikach (replikach) udawali, że nie doczytali lub nie zrozumieli pierwotnego tekstu. O ile pamiętam, artykuł p. Wernera nie nawiązywał do nastoletnich konfliktów np. punków z metalami (opartych na zasadzie „krytykuję coś, bo mi się to nie podoba”), ale raczej poszukiwał kryteriów wartościowania muzyki. Trudno również zrozumieć, dlaczego autorzy nie odnieśli się do konkretnych zarzutów wysuniętych przez p. Wernera. Być może dlatego, że popełnił on w tekście dwa błędy retoryczne – puścił do czytelnika oko, że jest muzycznym beniaminkiem (nie sądzę, żeby tak było i Szanowna Redakcja chyba też nie, skoro opublikowała ten tekst) oraz nie wsparł swoich tez wystarczającą liczbą przykładów. W polemikach wystarczyło zatem zamiast kontrargumentacji upozorować swoją kompetencję, bombardując czytelników nazwami wykonawców – i to się właśnie stało, zwłaszcza w tekście p. Sawickiego. Obaj polemiści uznali, że p. Werner najwyraźniej nie dotarł do prawdziwego, jedynie słusznego hip-hopu, za źródło swoich przemyśleń uznając to, co usłyszał m.in. w radiu. Więc w radiu nie da się usłyszeć dobrego hip-hopu, a snucie krytycznych wniosków na podstawie zawartości np. RMI FM to nadużycie? To bardzo dziwne, bo jednak włączenie „Zetki” chyba nikogo nie sprowokowało do krytyki popu, a radia Afera – do atakowania ostrego rocka (RMI FM i Afera to znane stacje poznańskie). A przecież zdrowy rozsądek podpowiada, że każda z tych stacji jest na swój sposób reprezentatywna. Skoro „dobry hip-hop” jest taki znakomity, to dlaczego nie można usłyszeć go w radiu? W kwestii wykorzystania przykładów postanowiłem p. Wernera wyręczyć, a żeby nie być posądzonym o stronniczość, sięgnę po wykonawców wspomnianych w polemikach (czyli ponoć bardzo dobrych) i po prostu doprecyzuję, co według mnie sprawia, że hip-hop łatwo wystawia się na ataki natury czysto formalnej. Po wysłuchaniu tychże utworów mogę stwierdzić, co następuje: Podtrzymuję, a nawet wzmacniam zarzuty związane z jednostajnością muzyki – zwłaszcza po wysłuchaniu w skupieniu kawałków O.S.T.R. i Paktofoniki. Konkrety? Proszę bardzo. Wybrany na chybił trafił „Ile jestem w stanie dać” (O.S.T.R.), to: – pod względem tekstowym głównie zapewnienia o skomplikowanym życiowym położeniu twórcy oraz o tym, że ma coś do powiedzenia – bez precyzowania wszakże, co to takiego. No i prawdziwy szlagwort, którego nie powstydziłaby się zapewne ani Agnieszka Osiecka, ani Tim Rice – uprzejmie cytuję: „O Jezus Maria, ile razy dałem dupy"; – pod względem muzycznym stała kombinacja beatu, scratchu i podkładu rytmicznego – takiego hip-hopowego riffu. O tym ostatnim mogę powiedzieć, że składa się z 4 (słownie: czterech) dźwięków – uprzejmie przytaczam: a-g-a-g, d-c-d-c. Na wszelki wypadek przetestowałem utwór na koledze, który określa siebie mianem otwartego na różne rodzaje muzyki. Na pytanie, czy mu się podoba (akurat nie znał wykonawcy) stwierdził, że jak na hip-hop, to na pewno ktoś z czołówki. I tu ciekawy cytat: „W tej muzyce o to chodzi, że ma być banalniejsza od disco-polo”. A ja pomyślałem – czemu nie? Tu przynajmniej wiem, że też bym umiał taki kawałek nagrać, a słuchanie np. jazzu może spowodować przygnębiające i frustrujące myśli o własnej nieudolności kompozytorskiej. Na swój, nie wiem czy zamierzony sposób hip-hop tworzy więc nie tylko wyświechtaną wspólnotę odbiorców, ale też potencjalnych autorów. Niech wolno mi będzie posłużyć się analogią – Andy Warhol, malując zwielokrotnioną i wielokolorową Marylin Monroe, wielkim artystą był. Jeśli pewnego dnia stworzę zwielokrotnioną i wielokolorową Angelinę Jolie, wielkim artystą, niestety, nie będę. W przypadku wspomnianej Paktofoniki sprawa jest bardziej skomplikowana, ale tylko trochę bardziej. Tekst np. „Znikam” ma rzeczywiście akcenty autoironiczne, jest również całkiem zręczną żonglerką – ale w tym momencie pytam: między którymi wierszami należy doszukiwać filozofii, przekazu i poetyckiej wieloznaczności? Może warto tu przerwać na chwilę i wyraźnie określić skalę odbioru warstwy tekstowej? Hip-hop nie byłby tak powszechnie irytujący, gdyby nie udawał czegoś, czym nie jest, innymi słowy, gdyby „tfurcy” przestali nam wmawiać, że wszyscy od a do zet mają nam do powiedzenia coś szalenie ważnego, innymi słowami – wyleczyli się zadufania i (przynajmniej część z nich) z grafomanii. W warstwie muzycznej utworu „Znikam” widać nieco wysiłku, a przede wszystkim czegoś, co bym określił jako wyczucie foniczne – świadomości, co się osiągnie, używając danego dźwięku. Chwała autorowi za to. Co z tego jednak, skoro dalej jest to zaklęty krąg – beat i prosty, powtarzalny motyw melodyczny. Wokal jest rzeczywiście całe dwa razy bardziej wyszukany; co prawda nadal jest to melodeklamacja (bardziej deklamacja niż melo), ale w pewnym momencie pojawia się coś w rodzaju zmiany tonacji. Mam prywatną metodę oceny muzyki. Spróbujmy. Proszę „uszami wyobraźni” pozbawić utwór hip-hopowy dwóch elementów rozpoznawczych – beatu i melodeklamacji (nie powinno być to trudne, bo nie są to bardzo skomplikowane byty muzyczne). Co zostaje? Bardzo niewiele, w skrajnym przypadku melodyjki z telefonów komórkowych lub remiksy (czasem bez zgody autorów) popowych standardów. Dla kontrastu – czy można w ogóle zdefiniować stylistykę jazzową, rockową czy nawet – a może zwłaszcza – popową? Czy bardziej skomplikowany utwór w ogóle da się rozdzielić na jakieś czynniki pierwsze? Hip-hop, jak stwierdziłem empirycznie, jest też, jak żadna inna muzyka, zależny od jakości sprzętu odtwarzającego – im słabszy bas, tym bardziej król jest nagi, a ściślej mówiąc, mniej interesujący brzmieniowo. I na tym chyba wypada zakończyć wywody – nie chcę tworzyć wrażenia, że kwestia jest bardziej skomplikowana niż w rzeczywistości. Bardzo trudno jest bowiem porównywać hip-hop – muzykę programowo rezygnującą z linii melodycznej, opierającą się na repetycji i w dużym stopniu na powielaniu – nie tylko z rockiem, ale też z popem czy ambientem. I gdy słyszę, że jeden z tzw. czołowych hip-hopowców jest synem muzyka grupy Osjan i że kiedyś grał rocka, to jestem po prostu potężnie zaskoczony. Czy ktoś wierzy, że którakolwiek z gwiazd hip-hopu stanie się ikoną na miarę choćby Bono czy The Clash? |