Srebrna tafla Zachodniej Bramy zamigotała, rozerwała się i wypluła dwa ciała na zamglone pustkowie Athery. Jasne włosy zalśniły niczym zaginione złoto wśród splątanych zarośli i mokrych liści. – S’Ilessid! – podniecony krzyk Dakara strząsnął krople z gałęzi sosen górujących nad jego głową, kiedy rzucił się na swoją zdobycz niczym niecierpliwy sęp. Czarnoksiężnik Asandir podążył za nim z większą godnością, lecz nie mniejszym entuzjazmem. – Ostrożnie. Mogą być ranni. – Zatrzymał się u boku Dakara i pochylony patrzył uważnie na dwóch przybyszów z Dascen Elur. Brudni, wychudzeni i naznaczeni przez ciężkie koleje losu, dwaj młodzi mężczyźni leżeli nieprzytomni na ziemi. Jeden z nich, jasnowłosy, o jasnej skórze, wyglądał na potomka s’Ilessidów. Chociaż twarz drugiego przykrywały rozwichrzone włosy i czarna broda, Asandir wiedział, że oczy leżącego, kiedy już je otworzy, będą zielone. Kiedy żaden z przybyszów nie okazał oznak życia, Asandir zmarszczył brwi w zamyśleniu. Schylił się i położył długie, sprawne palce na spalonym słońcem czole najbliżej leżącego. Mglisty las i gadanina Dakara wydały mu się nagle bardzo odległe, kiedy jego świadomość wniknęła w umysł człowieka, którego dotykał. Natychmiast wyczuł niebezpieczeństwo. Czarnoksiężnik się wyprostował. Pytanie uwięzło w gardle Dakara, kiedy napotkał twarde jak stal spojrzenie swego towarzysza. – Dotknęły ich cienie z Mearth. Musimy natychmiast przenieść ich w bezpieczne miejsce. Dakar się zawahał, kipiąc od niewypowiedzianych wątpliwości. Klątwa cieni wpędzała umysł w szaleństwo; możliwe, że nadzieje Athery na odzyskanie słońca są już stracone. Ostre słowa przywróciły Szalonego Proroka do rzeczywistości. – Zajmij się księciem, bo przegrasz swój zakład. – Asandir szybko rozpiął płaszcz i owinął ciemnowłosego mężczyznę szarosrebrną tkaniną. Blady i trzeźwy, co mu się rzadko zdarzało, Dakar postąpił tak samo z s’Ilessidem. Potem zmusił swe tłuste ciało do biegu w kierunku koni, które, spętane, pasły się kawałek dalej. Dzień wcześniej Asandir zajął chatkę drwala. Od czasu kiedy Upiór Mgieł zawładnął niebem i słońcem, ludzie unikali miejsc związanych ze starymi mocami. Zachodnia Brama nie była wyjątkiem. Siedlisko drwala leżało w odległości pięciu lig od portalu, czyli siedem godzin jazdy konno, przy podwójnym obciążeniu. W lesie spowitym mgłą ciemność zapadała szybko. Dakar przeklinał panujący mrok. Gałęzie drapały go po twarzy, rękach i kolanach, kiedy koń przeciskał się przez bezdroża. Za kołnierz lały mu się strugi deszczu. Chociaż przemarznięty do szpiku kości, Szalony Prorok powstrzymywał się od narzekania; nawet nie miał na sobie płaszcza, gdyż pożyczył go innemu. Nadzieja, która przez pięć setek lat trzymała przy życiu mieszkańców Athery, wiązała się nierozerwalnie z nieprzytomnym człowiekiem, spoczywającym w jego ramionach. Książę s’Ilessid, którego osłaniał od deszczu, był potomkiem następcy tronu Tysanu, lecz przybywając do świata, którym powinien władać, nie mógł liczyć na serdeczniejsze powitanie niż tylko ciepły kominek. Drwal wybrał się na jesienny targ w Zachodnim Krańcu. Jego domostwo jawiło się ciemne i opuszczone. Noc ustąpiła przed świtem; we mgle, znów widoczne, pojawiały się pnie drzew. Czarnoksiężnik i prorok zatrzymali konie przed gankiem krytym spiczastym daszkiem. Chatka w środku była przytulna i dobrze urządzona; pod spadzistym, nieco zapadniętym dachem mieściły się dwa małe pomieszczenia. Asandir ulokował przybyszy z Czerwonej Pustyni na kocach rozłożonych przed paleniskiem. Kiedy już zapalił ogień i powiesił kociołek z wodą nad płomieniami, ukląkł obok braci i zaczął zdejmować z jednego z nich mokre odzienie. Drzwi się otworzyły. Dakar, który zdążył już obrządzić konie i zaprowadzić je do stajenki, wszedł do środka, dźwigając dwie ciężkie, ociekające wodą kulbaki wraz z uprzężami. – Dlaczego nie zająłeś się najpierw księciem Tysanu? Asandir nie podniósł wzroku. – Wybrałem tego, który bardziej potrzebuje pomocy. – Rozwiązał przemoczoną tunikę mężczyzny i odsłonił klatkę piersiową, którą przecinał strup skrzepłej krwi. Starsze blizny, widoczne w świetle płomieni, znaczyły skórę, a pokaleczone nadgarstki dowodziły, że nieprzytomny był niedawno brutalnie i długo maltretowany. – Na miłość Atha! – Strzemiona zadźwięczały, kiedy Dakar rzucił swój ciężki ładunek w kąt. – Dlaczego mu to zrobili? Czy to jakiś wyrzutek albo przestępca, by tak okrutnie go traktować? – Ani jedno, ani drugie. – Opryskliwy ton czarnoksiężnika zniechęcał do dalszych pytań. Zaintrygowany, Dakar pochylił się nad s’Ilessidem. Dostrzegł ku wielkiej uldze, że książę nie ma na ciele żadnych innych obrażeń poza tymi, które zadało mu pustynne słońce. Z wielką sprawnością, zupełnie niepasującą do jego codziennego zachowania, Dakar wykąpał księcia, ubrał w suchą odzież i ułożył na posłaniu w sąsiednim pomieszczeniu. Kiedy powrócił do paleniska, Asandir ciągle był zajęty. Dakar usadowił swe tłuste ciało na najbliższym krześle i skrzywił się w odpowiedzi na ból zmęczonych mięśni. Przemarznięty, mokry i zmęczony, nie rozumiał, dlaczego Asandir marnuje czas na sługę, kiedy spełnienie Proroctwa Zachodniej Bramy zależy tylko i wyłącznie od potomka s’Ilessidów, który spoczywa w izbie obok. Po chwili niecierpliwość zwyciężyła nad rozwagą i Dakar przerwał czarnoksiężnikowi. – Czy naprawdę warto aż tak się nad nim trudzić? Czarnoksiężnik rzucił na niego lodowate, ostrzegawcze spojrzenie. – A czy zauważyłeś, jaką broń ma przy sobie? – zapytał, swoim zwyczajem nigdy nie odpowiadając wprost. Dakar wyciągnął nogę i trącił kłąb ubrań, który leżał obok Asandira. Spod przemoczonych tkanin błysnęła głownia miecza. Ponad delikatną linią jelca i gardy lśnił szmaragd, osadzony w metalu tak pięknie i precyzyjnie, że nie przypominał żadnego z wytworów człowieka. Dakar zmarszczył zdziwiony brwi, nie rozumiejąc. Dlaczego zwykły sługa miałby nosić miecz wykonany dłońmi Parawian? – Dlaczego, w rzeczy samej, mój proroku? – zapytał głośno Asandir. Dakar zaklął szpetnie. Jego umysł pracował wolno, zmęczony brakiem snu. Wszystkie trzy rasy Parawian, jednorożce, centaury i dzieci słońca, zniknęły, kiedy Upiór Mgieł zawładną Atherą i zesłał mgły. Miecz stanowił zagadkę. Poirytowany tym wszystkim, Szalony Prorok dał upust złości. – Niech cię Dharkaron porwie, mam już dość tych wykrętnych odpowiedzi. Czy choć raz nie możesz wyrazić się jasno i zrozumiale? Ten wybuch przyniósł tylko milczenie. Dakar podniósł wzrok i ujrzał głowę swego mistrza, pochyloną nad renegatem z Dascen Elur. Blask płomieni oświetlał na czerwono obu mężczyzn, nadając im wygląd posągów. Dakar, widząc, że nie doczeka się wyjaśnień, rozsiadł się wygodniej i z ciężkim westchnieniem wyciągnął obolałe nogi w kierunku paleniska. Zmysł praktyczny zwyciężył nad uporem; Dakar nie zamierzał marnować czasu, wykłócając się z Asandirem. Skoro czarnoksiężnik zdecydował się zapewnić im tak przytulne schronienie, prorok zamierzał skorzystać w pełni z jego dobrodziejstw. Oparł z zadowoleniem głowę na dłoni i zasnął na krześle. Kiedy z ust Szalonego Proroka wydobyło się głośne chrapanie, nachmurzona twarz Asandira złagodniała. Jego szczupłe palce odsunęły czarne włosy z tak znajomego mu czoła, a na ustach pojawił się wyraz rozbawienia. – A więc nasz prorok myśli, że jesteś zwykłym sługą, nieprawdaż? Mimo uśmiechu, w słowach czarnoksiężnika pobrzmiewał smutek. Jak to się stało, że syn królewskiego rodu s’Ffalennów tak bardzo ucierpiał, chociaż liczył sobie tak niewiele lat? Widok tego młodego, poznaczonego bliznami ciała wołał o pomstę do nieba. Dascen Elur musiało się bardzo zmienić od czasu, kiedy Liga zamknęła Bramę Końca Świata, a z Athery zniknęło słońce. Asandir przyglądał się poparzonej, okaleczonej twarzy i w duchu błagał o przebaczenie za czyny popełnione w przeszłości. Potem zamknął oczy i skoncentrował się na umyśle chorego. Szybko, pewnie i zręcznie, niczym chirurg dokonujący cięcia, zamierzał przeniknąć przez warstwy pamięci, nie budząc ukrytej pod nimi woli. Ale wbrew oczekiwaniom, s’Ffalenn krzyknął głośno. Jego ciało wyrwało się z uścisku maga, a powieki uniosły się, ukazując niewidzące oczy. Asandir, zaskoczony, wycofał się. – Spokój – powiedział w starym języku. Słowo zamknęło się wokół chorego niczym sidła, tłumiąc poruszoną świadomość. Skupiony jak sokół, czarnoksiężnik czekał, aż zielone oczy, barwą przypominające szmaragd z rękojeści miecza, zajdą mgłą i skryją się za powiekami. Asandir zastanawiał się pospiesznie. Ten obcy książę był przez kogoś szkolony w sztuce magicznej. Jego umysł krył się za barierą, a moc pozwalała na silną obronę nawet wtedy, kiedy świadomość spoczywała w stanie uśpienia. Mag rozprostował ostrożnie pokryte bliznami ręce i nogi chorego. Nie miał wyboru. Musiał przełamać obronę, nie tylko po to, żeby wyleczyć rany zadane przez klątwę Mearth. Na tym człowieku i na s’Ilessidzie, który przybył wraz z nim, spoczywała nadzieja pięciu wieków. Asandir uspokoił się i zaczął znowu. Powoli i delikatnie, jak woda wsiąkająca w suchy filc, złączył się z umysłem człowieka, którego dotykał. Mimo ostrożności, nieprzytomny s’Ffalenn zareagował. Czarnoksiężnik wyczuł niepokój, a na ciele młodego mężczyzny wystąpiła gęsia skórka. – Spokojnie. – Asandir utrzymywał z nieprzytomnym kontakt, wycofując się zawsze wtedy, kiedy umysł tamtego chciał go pochwycić i rozszyfrować. Nie zamierzał zawładnąć przybyszem, ale czekał, cierpliwy jak kamień. W końcu mężczyzna wzniósł obronny mur tożsamości, opierając się inwazji nieznanego. Czarnoksiężnik usłyszał w myślach imię obcego. Arithon. Imię to sprawiło, że zastygł w oczekiwaniu. Ktokolwiek nazwał tak księcia, wiedział, co może go czekać w przyszłości. Arithon w języku Parawian znaczyło bowiem kowala; ale nie kowala, który kuje metal, ale tego, który jest twórcą przeznaczenia. Zdziwienie czarnoksiężnika wzbudziło sprzeciw w umyśle księcia. Asandir nie zamierzał teraz drążyć tej tajemnicy; znów się skoncentrował i skupił wolę Arithona na sobie. Mistrz w niego uderzył. Zanim czarnoksiężnik stracił panowanie nad sobą i zagubił się w labiryncie własnych myśli, zdołał się wycofać. Ale w głowie ciągle tkwiła osobowość obcego, świadoma i napięta. Wbrew sobie, Asandir wypowiedział w myślach słowo, w którym brzmiało współczucie. – Arithon. Nic się nie stało. Asandir, zaskoczony, przerwał. Przecież ten książę nie był kimś więcej niż tylko zwykłym śmiertelnikiem. Logika podpowiadała mu, że jego początkowe założenia są słuszne. Cierpienie może wpływać na umysł, Ath świadkiem, a Arithon doświadczył go w stopniu większym niż niejeden z ludzi. Podjąwszy nagłą decyzję, czarnoksiężnik znów spróbował sforsować zamknięty umysł księcia z siłą, która wystarczyłaby na pokonanie maga o umiejętnościach prawie mu równych. Tym razem pokonał opór, ale nie tak, jak się spodziewał. Mistrz sam przebił się przez jego osłonę, jakby poznanie siły przeciwnika sprawiło, że zapragnął rozpaczliwie poprosić go o pomoc. Przez ową nić połączenia mknęły obrazy, niczym strzały zatrute przez sumienie s’Ffalenna, i, o dziwo, fragmenty przepowiedni s’Ahelasa, co pozwoliło Asandirowi wyodrębnić skutek i przyczynę. Nie mógł uwierzyć w tak rewelacyjne wieści! Związany z umysłem Arithona, czarnoksiężnik zobaczył główny pokład, usiany ciałami poległych. Przez zasłonę łez obserwował skurczone palce ojca, które bezskutecznie szarpały strzałę zaklinowaną w kości pomiędzy klatką piersiową a obojczykiem. Słowa rannego prawie niknęły w zgiełku bitewnym. – Synu, musisz spalić brygantynę. Niech Dharkaron weźmie moją duszę. Nigdy nie powinienem cię prosić, żebyś opuścił Rauven. Ogień szalał, hucząc wokół, ale jego płomienie wydawały się zimne jak lód w porównaniu z żarem, który tlił się w umyśle prowadzącym dłoń z pochodnią. – Los mi świadkiem, dobrze zrobiłeś, że po mnie posłałeś! – Ale w krzyku Arithona zadźwięczała nuta zwątpienia. Gdyby odmówił przyjęcia dziedzictwa i tronu Karthanu, nigdy nie musiałby stawać przed tak okrutnym wyborem; mógł odrzucić propozycję i nie angażować swoich magicznych mocy przeciwko ludziom, którzy ich nie posiadali, albo patrzeć na śmierć swoich podwładnych, których jego moc zdołałaby przecież ocalić. Po skrwawionym ciele ojca przemknęły iskry i zgasły bez śladu, jak życie karthańskich marynarzy. – Podpal ją, chłopcze. Zanim będzie za późno… niech umrę wolny… – Nie! – protest Arithona zabrzmiał dźwięcznie wśród bezgwiezdnej, dziwnej nocy. – Niech Ath ma litość, moje ręce już przyczyniły się do twojej klęski. – Ale z tyłu wyciągnęły się twarde, marynarskie dłonie i wyrwały pochodnię z jego uścisku. Płomienie skoczyły w górę masztów i want. Płótno zamieniło się w ścianą ognia, rozdzieloną nagłym podmuchem. Płonące szczątki leciały z góry i spadały na mokry pokład, sycząc i buchając parą. Ale takielunek palił się nadal, strzelając iskrami i buchając kłębami dymu. – Uciekaj, chłopcze – powiedział marynarz. – Maszt już się prawie przepalił. Zaraz runie na pokład i nas zmiażdży. Lecz zamiast uciekać, Arithon upadł na kolana obok ojca. Bezskutecznie usiłował zatamować krwawienie z rany, która już spowodowała śmierć. Nie mógł uwierzyć, że jego ojciec zginął od tak przypadkowego strzału. Ale te same dłonie, które wyrwały mu pochodnię, teraz odciągnęły go do tyłu. – Twój ojciec nie żyje, chłopcze. A bez ciebie Karthan pozostanie bez króla. – Kwatermistrz brygantyny, nie kryjąc łez, chwycił księcia i razem z nim skoczył do morza. Po tej scenie nie nastąpił dalszy ciąg. Jakaś bezlitosna siła kazała umysłowi księcia powtarzać ją wciąż na nowo. Jednak Asandir ujrzał już wystarczająco dużo, by rozpoznać wzór klątwy miasta Mearth. Cienie, stworzone przez Daviena pierwotnie po to, by chronić Fontannę Pięciu Wieków przed intruzami, wypaczały umysł, skazując go na mękę przeżywania w nieskończoność najboleśniejszych wspomnień. Owocem takich męczarni było zwykle szaleństwo, albo, jeżeli ofiara odznaczała się siłą, amnezja, gdyż jedyną możliwą obroną przed wspomnieniami była ucieczka od myśli innych niż te najbardziej niewinne. Asandir przerwał ów strumień wspomnień z delikatnością, jaką dysponowali tylko mistrzowie, którzy długo szkolili swą moc. Wreszcie uwolniony umysł Arithona s’Ffalenna odsłonił się przed nim do końca. Z ostrożnością i współczuciem, czarnoksiężnik zagłębił się we wspomnienia swego podopiecznego. Zaczął od najwcześniejszego dzieciństwa i stopniowo podążał ku teraźniejszości. Rezultat niemalże zmroził mu serce. Arithon posiadał wiele talentów. Wyszkolony przez magów, zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będzie mógł użyć swych umiejętności przy umacnianiu władzy. Napiętnowany wyrzutami sumienia s’Ffalennów i nawiedzany przez wizje przyszłości, które odziedziczył po swojej matce s’Aheals, Arithon nie zaryzykowałby nigdy więcej cierpienia, na jakie naraziłby go wybór pomiędzy złamaniem zasad stosowania mocy, a odpowiedzialnością władcy za poddanych. Asandir poczuł, jak ogarnia go sympatia do młodego człowieka. Athera potrzebowała tego księcia, chociaż nie on miał zostać jej królem. Wywodzący się ze starszych rodów niż zapisano w archiwach Dascen Elur, Arithon był ostatnim żywym potomkiem wysokiego rodu kraju Rathain, który od czasu nadejścia mgły trwał w ciągłym konflikcie wewnętrznym. Chociaż Arithon wycierpiał już wiele w swoim krótkim życiu, Asandir znał także cierpienia pokoleń ludzi, którzy całe swe nadzieje pokładali w dniu, w którym ich władca powróci do nich przez Zachodnią Bramę. To, że książę s’Ffalenn, który właśnie przybył, może nie przyjąć tej korony, wydawało się niewiarygodnie tragiczne. Asandir wycofał się z umysłu chorego i usiadł na piętach, znużony. Przeżyte lata i wiedza ciążyły mu na sercu, kiedy spoglądał w blasku kominka na czarnowłosą głowę. Wolność Arithona musi zostać poświęcona w imię równowagi czasu. Doświadczenie podsuwało magowi obraz świata, jaki nastanie, gdy pojawi się na nim drugi pretendent do tronu. Wiedział także, zbyt dobrze, że umiejętności Arithona i jego talent w splataniu cieni pozwolą mu zrozumieć, dlaczego musi odrzucić swe dziedzictwo. Athera ucierpiałaby bardzo, gdyby Upiór Mgieł, który wieki temu zawładnął słońcem, miał nigdy go nie uwolnić. Asandir stłumił w sobie litość wzbudzoną przez widok delikatnych, wąskich palców muzyka, które wyrażały tak wiele, nawet spoczywając nieruchomo. Już nie czuł żalu, patrząc na blizny Arithona; teraz znał cierpienie duszy młodzieńca, zrodzonego na jałowej, piaszczystej ziemi Karthanu. Asandir westchnął. Jeśli nie zdoła uwolnić go od przeznaczenia, to może przynajmniej zapewni mu spokój duszy i znajdzie miejsce, gdzie zostanie zaakceptowany. – Niech miłosierdzie Atha cię prowadzi, mój książę – wymamrotał i z ociąganiem, jak człowiek, który szykuje się do zadania ostatecznego ciosu miłosierdzia, wznowił kontakt z umysłem Arithona. Dotknął czym prędzej ogniw łańcucha łączącego magiczne zdolności z królewskim dziedzictwem i stłumił te wspomnienia. Wykonał zadanie sumiennie, ale jego rezultat nie był wieczny. Pierwsze Prawo Równowagi, które leżało u podstaw jego mocy, nakładało wysoki koszt na tych, którzy bezpośrednio interweniowali w umysły śmiertelników. Asandir zadbał tylko o to, żeby Arithon nie był świadom swego przeznaczenia, dopóki nie będzie gotów się z nim zmierzyć i nie otrzyma wsparcia od Ligi Siedmiu, która wskaże mu, jak wykorzystać wrodzony dar. Kiedy czarnoksiężnik skończył, chata drwala tonęła już w szarościach zimowego popołudnia. Płonące głownie zamieniły się w popiół, a Dakar, który w pewnym momencie opuścił krzesło przy kominku, leżał teraz na kocu rozpostartym na podłodze. Jego gromkie pochrapywanie mieszało się z odgłosem wody spływającej z dachu. Asandir wstał, nie czując sztywności w członkach. Dźwignął Arithona i zaniósł go do izby obok, gdzie czekało na niego posłanie. Wiedział, że sen najlepiej pomoże odbudować siły ciała, wyczerpanego klątwą miasta Mearth. Ale sam Asandir nie mógł jeszcze odpocząć. Kierując się widokiem jaśniejszej smużki w zielonym mroku pomieszczenia, klęknął przy posłaniu księcia s’Ilessida, którego przeznaczenie także miało się dopełnić. |