Nieokreślony czas później stał oddając mocz do poobijanego porcelanowego pisuaru, który śmierdział, jakby nie czyszczono go od tygodnia. Otaczały go ściany pokryte żółtym tynkiem, w którym wydrapano ponure i brutalne graffiti. GANGSTERZY Z PLAISTOW W ZUPIE DYRKI GÓWNO WEZWAĆ INSPEKTORÓW Nie wszędzie było jasne gdzie kończyła się jedna wiadomość a zaczynała następna. A może po prostu był bardzo pijany. Był bardzo pijany. Kiedy przyjęcie zaczęło się przerzedzać, Bryant wpadł na pomysł, żeby przenieść imprezę do wydzielonej strefy. – Mogą tam być biedni – głos rozmył się, gdy pochylał się nad stołem – ale przynajmniej potrafią się bawić. Znam tam kilka miejsc, gdzie można kupić spod lady wszelkiego rodzaju interesujące substancje, i mają tam takie pokazy, że nie uwierzycie. Liz Linshaw skrzywiła swoje rzeźbione oblicze. – Wygląda mi to na zabawę dla chłopców – stwierdziła. – Jeśli panowie mi wybaczą, poszukam taksówki. Pocałowała Bryanta w usta wywołując małą salwę okrzyków i gwizdów, po czym wyszła, rzucając Chrisowi uśmiech. Za raz po niej z grupy odeszło jeszcze kilka kobiet i ekspedycja Mike’a zaczęła wyglądać na zagrożoną. – Och, dajcie spokój, nie bądźcie mięczakami – wymamrotał. – Czego się boicie? Mamy broń. – Wyciągnął swojego Nemexa i zaczął nim wymachiwać. – Mamy pieniądze, trzymamy to miasto za jaja. Co to za cholerne życie, jeśli jesteśmy właścicielami cholernych ulic po których chodzą i ich pieprzonych domów, ale i tak boimy się tam iść. Powinniśmy rządzić tym społeczeństwem, a nie kryć się przed nim. Nie była to mowa kalibru Louise Hewitt, ale Mike zdołał zebrać przy stole pół tuzina młodszych mężczyzn i parę ostrzej pijących kobiet. Dziesięć minut później Chris znalazł się na fotelu pasażerskim BMW Bryanta, przyglądając się przemykającym ulicom dystryktu finansowego. Na tylnym siedzeniu siedzieli bezimienny młody dyrektor i starsza kobieta, Julie Pinion, przerzucając się agresywnymi hasłami marketingowymi. W bocznym lusterku widział światła dwóch jadących za nimi samochodów. Shorn najeżdżał wydzielone strefy większą grupą. – Dobra, wy tam, przyciszcie się – rzucił przez ramię Bryant, gdy skręcili za kolejny róg. Niebo przed nimi rozświetlały reflektory bramy strefy. – Nie wpuszczą nas tam, jeśli uznają, że możemy sprawiać kłopoty. Zdumiewająco gładko zatrzymał swoje BMW przed barierką i wychylił się do podchodzącego strażnika. Chris zauważył, że Bryant żuje gumę, by ukryć wydychany alkohol. – Jedziemy tylko do Falklanda – zawołał radośnie, wymachując plastikiem Shorn Associates. – Chcemy zobaczyć nocny show. Strażnik miał po pięćdziesiątce, z wyraźnym brzuszkiem pod szarym mundurem i czerwonymi żyłkami na nosie i policzkach. Chris zauważył chmurkę pary powstałą, gdy westchnął. – Muszę to przeskanować, sir. – Oczywiście. – Bryant podał kartę i odczekał, aż strażnik przesunął ją przez swój ręczny czytnik i oddał z powrotem. Skaner zadźwięczał melodyjnie, a strażnik skinął głową. Wyglądał na zmęczonego. – Jesteście uzbrojeni? Bryant odwrócił się do wnętrza wozu. – Pokażcie panu wasze pacyfikatory. Chris wyciągnął z kabury Nemexa i pokazał go. Usłyszał, jak dyskutujący za nimi zrobili to samo. Strażnik błysnął latarką po oknach i wolno kiwnął głową. – Lepiej proszę uważać, sir – powiedział Bryantowi. – W tym tygodniu były zwolnienia w Pattons i Greengauge. Wielu wściekłych ludzi się dzisiaj upija. – Cóż, nie będziemy się nigdzie pchać – gładko zapewnił go Bryant. – Nie chcemy żadnych kłopotów. Chcemy tylko zobaczyć przedstawienie. – Dobra, w porządku. – Strażnik wrócił do budki i machnął do kogoś siedzącego w środku. Szlaban zaczął się podnosić. – Muszę sprawdzić też pańskich przyjaciół. Zaparkuje pan tam za bramką zanim ich przepuścimy? – Z przyjemnością. – Mike posłał mu uśmiech i przejechał swoim BMW. Drugi samochód przejechał dość szybko, ale z trzecim były jakieś problemy. Wyjrzeli do tyłu i zobaczyli strażnika potrząsającego głową, podczas gdy z okien samochodu wystawały gestykulujące postacie w garniturach. – Co się tam u diaska dzieje? – wymamrotała Julie Pinion. – Nie mogli udawać trzeźwych choć przez kilka minut? – Zostańcie tu – rzucił Bryant i wyszedł z samochodu. Przyglądali się, jak idzie do trzeciego wozu, nachyla się i mówi coś do wystających ze środka. Głowy zniknęły w samochodzie, jakby pociągnięte za sznurek. Bryant położył rękę na ramieniu strażnika i sięgnął do kieszeni. Coś mu podał. Strażnik powiedział coś do kierowcy, a ze środka dobiegł wyraźny okrzyk zadowolenia. Bryant wrócił z uśmiechem na twarzy. – Drobna łapówka – powiedział wsiadając do samochodu. – Przy tym co im tu płacą, powinny być obowiązkowe. – Ile mu dałeś? – zapytała Pinion. – Stówę. – Stówę! Jezu. – Och, daj spokój, Julie. Dawałem większe napiwki kelnerkom. A jeśli ta imprezka pójdzie nie tak jak trzeba, będzie miał znacznie więcej problemów niż kelnerka. Mały konwój wjechał w wydzieloną strefę. Było to bardzo ostre przejście. W dystrykcie finansowym ulice oświetlone były strumieniami halogenowych latarni, rozpraszającymi wszelkie cienie. Tutaj lampy uliczne były niczym samotni strażnicy, co dwadzieścia metrów rozlewając u swych stóp skromne plamy światła. W niektórych miejscach nie działały, z przepalonymi bądź stłuczonymi żarówkami. Gdzie indziej zniszczono je bardziej zdecydowanie, sprowadzając latarnie do poszarpanych betonowych słupów, wciąż połączonych z podstawami plątaniną kabli i stalowego zbrojenia. – Patrzcie na to – odezwała się ze zdegustowaniem Pinion. – Co za banda pieprzonych bydlaków. Nic dziwnego, że nikt nie chce wydawać pieniędzy na porządkowanie tych okolic. Za chwilę wszystko znów by zniszczyli. Zmieniła się nawet nawierzchnia ulicy pod kołami. Po stu metrach od bramki zrobiło się nierówno i Bryant musiał zwolnić, mijając wypełnione wodą wgłębienia wielkości małych stawów ogrodowych. Po obu stronach ulicy tłoczyły się domy. Tu i tam, bez żadnej widocznej przyczyny, któryś został zniszczony, zapełniając dziurę po sobie gruzami i stertami śmieci. Na ulicy nie było żadnych innych samochodów, ani jadących, ani zaparkowanych. Po chodnikach poruszały się nieliczne postacie, ale nieruchomiały przyglądając się toczącym się wolno opancerzonym salonkom w kolorze zmierzchu z logo Shorn Associates. Większość podnosiła kołnierze, albo wtapiała się w cienie. – Dreszcze przechodzą – odezwał się młody dyrektor siedzący za Chrisem. – To znaczy, wiedziałem, że tu jest paskudnie ale… – Paskudnie – Julie Pinion roześmiała mu się w twarz. – Myślisz, że to wygląda paskudnie? Mike, pamiętasz przedmieścia w tym zadupiu gdzie wysłali nas w zeszłym roku na Boże Narodzenie. – Tak, Muong Khong. – Bryan spojrzał w lusterko wsteczne. – Daje człowiekowi zupełnie nowe spojrzenie na ubóstwo. Chris, byłeś kiedyś na delegacji? No wiesz, na Rynkach Rozwijających się? – Tak, parę razy. – Dość paskudne, co? Chris przypomniał sobie nawoływanie muezina rozchodzące się w ciepłym, wieczornym powietrzu, zapachy gotowania i małe dziecko zaganiające do domu trzy kozy. Później, gdy przechodził koło domu z kamieni i słomy, wyszła z niego dziewczyna około czternastu lat i zaoferowała mu owoc z kolacji, ponieważ był gościem w ich wiosce. Niespodziewana uprzejmość ze śladami starożytnej i obcej kultury wycisnęła mu z oczy łzy. Nigdy o tym nikomu nie powiedział. – Nie są to miejsca, gdzie chciałbym żyć – stwierdził. Pinion parsknęła. – Jasne – zgodziła się. Falkland okazał się być przysadzistym budynkiem z cegły na skrzyżowaniu dwóch ulic z malowniczo porozrzucanymi wrakami samochodów. Pojazdy wyglądały na dostatecznie stare, by w czasach swojej świetności jeździć na ołowiowej benzynie. Mały konwój Mike’a Bryanta zatrzymał się lekceważąco i wypluł garnitury. – Żadnych samochodów – odezwał się zatroskanym głosem młodzieniec z ich pojazdu. – Dopiero teraz zauważyłem. – Oczywiście, że żadnych samochodów – stwierdziła Pinion przetaczając oczami w stronę Chrisa. – Kto poza bandytami może tu sobie twoim zdaniem pozwolić na zbiornik paliwa? Albo prawo jazdy, jeśli już o tym mowa? – Cena zielonej polityki – powiedział Mike uzbrajając alarm wozu. – Idziecie czy jak? Drzwi Falklanda wykonane były z powygniatanej stali. Przed nimi stało dwóch mężczyzn w kombinezonach. Jeden trzymał niedbale w lewej dłoni obrzyna, a drugi, starszy, obserwował ulicę z rękami złożonymi niedbale na piersiach. Kiedy zauważył Mike’a Bryanta, rozłożył ręce, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Przechodząc przez ulicę Mike uniósł rękę w geście powitania. – Cześć Troy. Co ty robisz przy cholernych drzwiach, stary? – Pilnuję interesu. – Ciężki jamajski akcent. – Daję się oglądać. A to więcej, niż mogę powiedzieć o tobie, Mike. Cholernie dawno cię nie widziałem. Co jest, Suki już cię nie wypuszcza na zabawę? – Zgadza się. – Mike mrugnął. – Odcięła go i zamknęła w szafce przy łóżku. W ten sposób może go wyjmować i zabawiać się jak siedzę w pracy. Co swoją drogą trwa cały pieprzony czas. – Cholerna prawda. – Spojrzał na grupę ściągniętą przez Bryanta do baru. – Twoi kumple? – Tak. Julie, Chris. Poznajcie Troya Morrisa. Jest właścicielem tej speluny. Między innymi. Troy, Julie Pinion, Chris Faulkner. Pozostałych nie pamiętam. – Bryant machnął w stronę prowadzonej grupy. – Po prostu pochlebcy. Wiesz jak to jest, kiedy jest się kimś ważnym. Jamajczyk roześmiał się głęboko. – Faulkner – powiedział po chwili. – Żadnych związków z Williamem, co? Chris zamrugał, nie rozumiejąc. Zanim zdążył zapytać, znów wtrącił się Mike Bryant. – Wszyscy mają, Troy. Swojego zostawiłem w samochodzie, ale oni są nowi i nie znają zasad. Wybacz im. Masz torbę na sprzęt? Weszli do środka po zdeponowaniu koło tuzina pistoletów do natłuszczonej torby, wyraźnie przeznaczonej do tego celu. W wypełnionym dymem barze zapadła nagła cisza. Nawet dziewczyna na scenie znieruchomiała w pół obrotu, zaciskając w dłoniach odurzone narkotykami boa. Muzyka grzmiała dalej, chwilowo nie tłumiona przez rozmowy. Mike kiwnął głową, podszedł do stołka przy środku baru i wspiął się na niego. – Jak może zauważyliście – powiedział na tyle głośno, by przebić się przez muzykę – jesteśmy dyrkami. Wiem, że możecie to tu uznawać za zbrodnię, ale nie chcemy kłopotów. Chcemy tylko postawić drinka wszystkim na sali i też wypić sobie parę. Jeśli komuś to nie odpowiada, niech przyjdzie porozmawiać ze mną albo moim przyjacielem Troyem Morrisem, a jakoś rozwiążemy ten problem. Jeśli nie, to przez najbliższe dziesięć minut bar jest otwarty, a drinki idą na mój rachunek. – Odwrócił się do dziewczyny na scenie. – Proszę. Zabawa musi trwać. Wygląda na to, że przyszliśmy na czas. Zszedł ze stołka i poszedł porozmawiać z barmanem. Z wolna odżyły rozmowy. Tancerka trochę sztywno wróciła do tego, co robiła z wężami. Ludzie zaczęli podchodzić do baru, najpierw kilku, a potem wszyscy obecni. Bryant zdawał się znać paru z nich. Chris został przedstawiony, natychmiast pozapominał nazwiska i przydusił Mike’a. – O co chodziło Troyowi z tym pytaniem o pokrewieństwo z Williamem? Bryant wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Troy zna mnóstwo ludzi. Co pijesz? I tak się to toczyło, w noc wypełnioną przez jakiś czas hałasem i wesołością, a potem ponownym dobieraniem się w pary, w miarę jak ludzie wychodzili. Szalony nastrój Chrisa przeszedł w coś bardziej refleksyjnego. Julie Pinion wróciła do domu taksówką, ciągnąc za sobą na holu młodego menedżera, z którym nieustannie się kłóciła. Około trzeciej nad ranem kierowca jednego z pozostałych samochodów ogłosił swoje odejście i większość ludzi z Shorn odjechała razem z nim. O czwartej impreza ograniczyła się już do jednego stolika – Chrisa, Mike’a, Troya Morrisa i paru tancerek, już ubranych i pozbawionych większości jaskrawego makijażu. Jedna przedstawiła się jako Emma i wracając z ubikacji Chris zastanawiał się, czy była bohaterką jednego z napisów wydłubanych między komentarzami politycznymi. Kiedy wrócił do stołu, Emma zniknęła, a Troy odchodził z jej koleżanką. Torba z bronią z warty przy drzwiach leżała na stole, z obrzynem i Nemexem Bryanta leżącymi obok siebie na materiale. Chris dołączył się do pożegnań i mnóstwa pijanych obietnic podtrzymywania znajomości. – Tak – stwierdził Troy wskazując na Chrisa. – Powinieneś pisać. Odszedł rechocząc głośno, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, drugą ręką obejmując talię tancerki. W tej chwili Chris poczuł przemożną chęć bycia Troyem Morrisem wychodzącym z Falklanda na zdecydowanie prostszy i, sądząc po śmiechu murzyna, znacznie radośniejszy świat. Opadł na krzesło naprzeciw Bryanta. – Zdecydowanie – powiedział starannie – za dużo wypiłem. – Cóż, jest piątek. – Uwaga Bryanta skupiona była na rozpalanej właśnie szklanej fajce. – Zmień konia, spróbuj tego. Chris skupił wzrok na tym, co robił tamten. – Czy to… Bryant rzucił nad fajką i zapalniczką spojrzenie zwężonych w irytacji oczu. – Ach, daj spokój, stary. Rozluźnij się. Tylko trochę na lepszą jazdę. Zawartość fajki zadymiła i Mike spazmatycznie wciągnął. Jego postacią w garniturze zatrząsł dreszcz. Jęknął, a gdy oddawał fajkę, jego głos brzmiał skrzekliwie. – No. I jak ci się podoba? Chris zmarszczył się, zmieszany. – Co? – Inwestycje Konfliktowe po tygodniu. Nie nie, bierz jeszcze. Jakie wrażenia? Chris gestem odmówił fajki. – Nie, dzięki. – Mięczak. – Bryant uśmiechnął się, łagodząc obelgę i postukał niecierpliwie w stół. – No powiedz mi. Jakie wrażenia? – Co? – Jebane Inwestycje Konfliktowe! – Och. – Chris zebrał przymulone myśli. – Interesujące. – Ta? – Bryant wyglądał na rozczarowanego. – To wszystko? – Nie jest to takie różne od Rynków Rozwijających się, Mike. – Próba myślenia była ciężką pracą. Chris zaczął się zastanawiać, czy powinien był przyjmować fajkę. – Bardziej długoterminowej spojrzenie, ale zasadniczo te same rzeczy. Tak, podoba mi się. Poza tą suką Hewitt. – Ach. Zastanawiałem się, jak się wam układa. Mieliście przepychankę, co? – Można by tak powiedzieć. Bryant wzruszył ramionami. – Hej, nie pozwól, żeby cię to zniechęciło. Hewitt jest taka od kiedy pamiętam. Na tym polu kobiecie zawsze było trudniej coś osiągnąć, więc wychodzą dwa razy twardsze. Muszą. Widzisz, ostatnio Hewitt praktycznie stanowi Inwestycje Konfliktowe. Duża reorganizacja z pięć lat temu, drastyczne cięcia oszczędnościowe. Oddział został ograniczony do minimum. Jest duże parcie na dobre wyniki, a większość ląduje prosto na ramiona Hewitt. – Notley jest starszym partnerem. – Notley? – Bryant pociągnął z fajki. – Nie, to na początku było jego dziecko, ale kiedy został starszym, zrzucił wszystko na Hewitt i Hamiltona. Był jeszcze jeden facet, Page, ale Hewitt wyzwała go tuż przed zeszłorocznym podziałem zysków. Zepchnęła go prosto z Gullet. Uwierzysz? – Gullet? – Tak, no wiesz. Ostatnia sekcja M11 jak jedziesz nad strefami. Tam, gdzie się zwęża do dwóch pasów. Tam gdzie załatwiłeś tego bezfirmowca, tylko już za tunelem. Na podjeździe w górę. Hewitt pozwoliła się tam wyprzedzić Page’owi, wiedziała że będzie musiał zwolnić albo zawrócić jej naprzeciw. To już nie te dni, gdy wystarczyło przyjechać do pracy jako pierwszy, musisz przyjechać z krwią na kołach albo wcale. Więc tak, pozwoliła mu jechać, czeka, on nie jest dość dobry by zrobić pełne zwrot o 180 stopni na tak wąskiej drodze więc zwalnia i próbuje z boku na bok, ale ona mu nie pozwala i taranuje go na zakręcie. Bam! Bryant przytrzymał fajkę zębami i trzasnął pięścią w otwartą dłoń. – Page przelatuje przez barierkę, spada z drogi i przebija się przez siedem pięter domu strefy, jakby był z papieru. Gdzieś po drodze rozwaliło mu zbiornik z paliwem. Buuum. Adios muchachos, wszyscy na czarno. – Jezu. – Ta, całkiem, kuźwa, imponujące. – Mike zmarszczył się na fajkę i znów spróbował zapalniczki. – Widzisz, to co zrobiła Hewitt jest w porządku, ale teraz musi dowieść, że nie potrzebuje dwóch młodszych partnerów do pomocy w kierowaniu IK. Jeśli nie da rady, to znaczy, że podjęła złą decyzję. Wyzwanie z czystej chciwości. Nikt tutaj nie ma nic przeciw chciwości, o ile tylko służy to też firmie. Jeśli to dla Hewitt zadziała, oszczędziła Shorn wydatków na młodszego partnera i razem z Hamiltonem dostają większe udziały. To kompromis wolnorynkowy. Coś dla nas, coś dla nich. Ale jeśli to nie zadziała, to idzie na dno i o tym wie. – Cóż, pani Inwestycje Konfliktowe nie darzy mnie zbyt wielkim zaufaniem – ponuro stwierdził Chris. – Najwyraźniej nie jestem dla niej dość krwawy. – To ci powiedziała? – Bryant potrząsnął głową. – Cholera, po tym co zrobiłeś z Quainem? To nie ma sensu. – No cóż, powiedzmy, że nie wszystkie moje wyzwania zakończyły się tak bezkompromisowo. Te historie z zabij albo zgiń są tylko dla filmowców. To bzdety, stary. Nie zawsze musisz zabić. To jest bzdet. – Chris nachylił się z nowo rozbudzonym entuzjazmem. – Widziałeś kiedyś któryś z tych starych filmów samurajskich? – Bruce Lee? Takie rzeczy? – Nie, nie te. To coś innego. Starsze. Bardziej subtelne. Widzisz, jest dwóch facetów i mają się pojedynkować. Więc stają naprzeciw siebie z wyciągniętymi mieczami. – Chris uderza wyobrażonym mieczem, a Bryant odruchowo odskakuje. Oczy natychmiast mu się zwężają, a potem wybucha śmiechem. – Ooops. Wystraszyłeś mnie. – Przepraszam. Niechcący. No i tak, stoją tak naprzeciw i patrzą sobie w oczy. Wbił spojrzenie w oczy Bryanta, który znów wybuchnął śmiechem. – Tylko patrzą. Bo obaj wiedzą, że ten, który pierwszy mrugnie albo odwróci wzrok, będzie tym, który musiałby przegrać walkę. Śmiech Bryanta umilkł. Odłożył fajkę na bok. Obaj mężczyźni nachylali się teraz nad stołem, wbijając wzrok w oczy drugiego z chemicznie modyfikowanym skupieniem. Bezruch chwili przeciągał się. Dźwięki baru opadły w tło, szum morza na odległej plaży. Czas pędził jak pociąg, na który obaj się spóźnili. Na porysowanym drewnianym stole spokojnie dymiła fajka. Ich spojrzenia zablokowały się przez smużkę dymu, oko w oko. Ich wewnętrzna cisza zaczęła z wolna udzielać się światu. Mike Bryant mrugnął. Mike Bryant roześmiał się i odwrócił wzrok. Chwila odleciała jak jesienny liść i Chris opadł na oparcie krzesła z malującym się na twarzy wyrazem podkręconej alkoholem satysfakcji. Bryant uśmiechnął się trochę za mocno. Chris był zbyt pijany, by zauważyć podwyższone napięcie. Bryant złożył palce w pistolet i wycelował Chrisowi w twarz. – Bum! Znów wybuchli śmiechem, tym razem obaj. Bryant wydał odgłos przypominający skrzyżowanie parsknięcia i wzdechu. – No i proszę. Zwyciężyłeś. Chris kiwnął głową. – Ale ja ci odstrzeliłem tę pieprzoną głowę. – Jasne. – Chris nachylił się nad stołem. Zachwycony. Nieświadom jadu kryjącego się w głosie drugiego mężczyzny. – Ale widzisz, nie było potrzeby. Już ustaliliśmy zwycięzcę. Zamrugałeś. To ja bym wygrał. – Bzdura. Może miałem rzęsę w oku. Może wszyscy ci samurajowie uciekali przed walkami, które mogliby wygrać tylko dlatego, że drgał im tego dnia mięsień. Zresztą, gdzie wyczytałeś te bzdury? – Mike, nie rozumiesz. Tu chodzi o całkowite opanowanie. To pojedynek między dwoma ludźmi, nie dwoma zestawami umiejętności. Moglibyśmy walczyć na pięści i mógłbyś przyjść z pistoletem. Moglibyśmy do siebie strzelać, a ty przyjechałbyś opancerzonym samochodem z miotaczem ognia. Nie o to chodzi w pojedynku. Bryant ponownie podniósł fajkę. – W pojedynku chodzi o wygrywanie, Chris – powiedział. Chris go nie słuchał. – Pomyśl o Chinach, kilka stuleci temu. Zdarzały się przypadki, że dwóch dowódców siadało na polu bitwy i grali w szachy, żeby zdecydować o wyniku bitwy. Szachy, Michael. Żadnej śmierci, mordowania, tylko gra w szachy. I stosowali się do wyniku. Bryant spojrzał na niego sceptycznie. – Szachy? – Po prostu gra w szachy. – Chris wpatrywał się w róg. – Wyobrażasz to sobie? – Nie, nie wyobrażam. – Bryant wcisnął fajkę do kieszeni i zaczął się podnosić. – Ale przyznaję, że to niezła historia. No dobra, może dopchamy się do samochodu i zabierzemy się stąd, zanim wstanie świt? Bo Suki rozerwie mnie na cholerne kawałeczki, jeśli wkrótce nie wrócę. A ona nie grywa w szachy. |