powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Porażki i sukcesy AD 2005
ciąg dalszy z poprzedniej strony
‹Broken Flowers›
‹Broken Flowers›
BS: No nie wiem Michale, do czego musiało dojść między nami na zlocie, bo cały czas się z Tobą zgadzam. No, prawie, bo wielkości „Hauru” i „Gnijącej…” na pewno nie uznam. Może po ponownym obejrzeniu, ale wątpię. Zgadzam się natomiast, jeśli chodzi o zeszły rok i „Roboty”, które może najlepsze nie były, ale z pewnością bardzo dobre. Staję też murem za Tobą oraz Piotrkiem w wątku o popkulturowych nawiązaniach. Prawdą jest, że to było już dawno i w dzisiejszej animacji nie jest żadnym novum, ale wypadałoby trochę uściślić. Michał mówi, że Bugs był pełny takich nawiązań, ale przecież klasyczny Disney czegoś takiego był pozbawiony. Tak więc, w kinie zdarzały się nawiązania, ale nigdy na taką skalę. „Kurczak Mały”, który jest filmem przeciętnym pokazał, że następcy Walta są bliscy odkrycia nowej-starej formuły. Komputerowa animacja oczywiście powinna zostać, bo na kombinowanie z formą Disney jest zbyt cienki, ale należy zwiększyć ilość kameralnych scenek obyczajowych. W „Kurczaku…” najlepsze były relacje ojciec-syn, które przywodziły na myśl nawet te bardziej wzruszające sceny z mojego ulubionego „Króla Lwa”. Disney powinien teraz wykorzystać sytuację i uderzyć z animacją czułą i sympatyczną, bez różnej maści nawiązań. To się na pewno sprzeda i może przywrócić koronę prawowitemu władcy.
MRW: Szczerze mówiąc, gdyby Disney przestał kręcić, wcale bym za nim nie płakał. Czego by mi miało brakować? Że ktoś bierze wszelkie możliwe opowieści z całego świata i przerabia je na promocję konserwatywnych amerykańskich wartości? Że ktoś reanimuje martwy gatunek musicalu? Oni – i to nie tylko Disney – mają taki problem, że brakuje im twórców, którzy by mieli coś do powiedzenia, tak od siebie. Nawet jak koleś wpada na jakiś pomysł, to siada nad nim dwudziestu innych i kombinują, jak to sprzedać, żeby się wszystkim podobało. A już wyżej doszliśmy do wniosku, że jak coś śmieszy Wiśniewskiego, to nie musi śmieszyć Dobrego.
KW: O „Zemście Sithów” już rozmawialiśmy, nie ma więc chyba co wracać do tematu. Ale przyznajcie – pewnie film Lucasa już Wam wyleciał z pamięci?…
ASz: No, mnie to nie, ale ja w końcu jestem fanką;-)
ED: Też uwielbiam „Gwiezdne wojny”, ale „Zemsta Sithów” jakoś dziwnie pozostawiła mnie obojętną. Brak tu wystarczająco charyzmatycznych postaci, razi mnie świadomość oglądania otoczenia w większości wygenerowanego w komputerze, bo zabrało to duszę światu Galaktyki. Poza tym nie wiem, czy odsłonięcie tajemnicy narodzin Dartha Vadera było tak świetnym pomysłem. Czasem lepiej pozostać przy własnych wyobrażeniach. Niemniej, nie zamierzam odwracać się od nowej trylogii, choć jest gorsza od klasycznej. W końcu to „Gwiezdne wojny”!
MRW: „Noooooooooooo!” Żeby każdy film miał scenę, której nie można wybić sobie z głowy… Oto sukces Lucasa.
BS: Rozkaz 66 rządzi.

Top 10 Urszuli Lipińskiej

1. Broken Flowers
2. W stronę morza
3. Historia przemocy
4. Głową w mur
5. King Kong
6. Infernal Affairs: Piekielna gra
7. Miasto gniewu
8. 5×2: Pięć razy we dwoje
9. Mechanik
10. Zabić prezydenta

KW: Mówiąc o kinie rozrywkowym, wspominacie „Batmana”, „Sin City”, ja dodam „Wojnę światów”. Przyznam, że o „Sin City”, które zapowiadało się na hit roku, ja już trochę zapomniałem. Tak to bywa, gdy cała para idzie w formę – te historie mocniej mnie wzięły w komiksie Millera, a Rodriguez nie dodał tam nic od siebie. Będę bronił Spielberga – postarał się nakręcić film na ograny temat – inwazji z kosmosu, w niezgrany sposób – z punktu widzenia przeciętnej jednostki. Tym samym strzelił sobie w stopę, bo krytyków inwazja z kosmosu nie weźmie, a przeciętny widz oczekuje superherosa pokonującego złych Marsjan. Ale ja obejrzałem coś odmiennego od fantastycznonaukowej sztampy na ten temat. Bym zapomniał – w filmie gra Tom Cruise. A to już wystarczający powód dla każdego szanującego się krytyka, aby film zmiażdżyć.
MRW: Na „Wojnę światów” szedłem z duszą na ramieniu, pamiętając, jak Spielberg spaprał znakomity materiał pt. „Raport mniejszości”. I się bardzo mile zdziwiłem, bo film był znakomity – dla takich rzeczy wymyślono kino. „Sin City” był fajny, ale jako jednorazowy dowcip – ciekawy eksperyment, ale z błahej treści niczego się nie ulepi.
ED: Lubię nieźle pomyślane widowiska. „Wojna światów”, „Wyspa”, a przede wszystkim mój ulubiony „Batman – początek” to ciekawe, inteligentne kino rozrywkowe. Jestem zwolennikiem pierwowzoru literackiego filmu Spielberga i obawiałam się wielu czynników, które mogły zepsuć wydźwięk uniwersalnej opowieści, np. przeniesienia akcji do współczesności. Ale mimo wielu zmian fabularnych, zachowano atmosferę historii Wellsa i zmyślnie wpisano ją w aktualne konteksty. Plus świetna jak zwykle muzyka mistrza Johna Williamsa…
Tymczasem, nowy „Batman” zupełnie mnie zaskoczył, oczywiście pozytywnie. W większości przypadków odnosiłam się bardzo sceptycznie do filmowych komiksów, aż nagle stałam się wielką zwolenniczką tego rodzaju kina. Działania głównego bohatera zostały niegłupio umotywowane psychologicznie, efekty nie przysłoniły fabuły i nareszcie ludzie stali się najważniejsi, a nie nowinki techniczne. Za kolejną wielką zaletę tego filmu należy uznać aktorów: charakterystyczny Bale, a do tego same wybitne osobowości jak Caine, Oldman, Freeman.
‹Wierny ogrodnik›
‹Wierny ogrodnik›
MRW: W dodatku grający role, do których nie przywykliśmy. I zawsze miło jest zobaczyć na ekranie Rutgera Hauera w czymś innym niż film wideo o cyborgach-mordercach, a zarówno „Batman” jak i „Miasto grzechu” dały mi tę satysfakcję. I idąc tropem Rutgerowych skojarzeń, przypomnę wspaniałą „Ślepą furię”, która była remakiem japońskiego „Zatoichi” – który w najnowszej wersji zagościł na naszych ekranach. I po raz kolejny okazało się, że kino samurajskie jest najfajniejsze wtedy, kiedy jego twórcy robią sobie jaja. Kurosawa to rozumiał.
UL: W tym temacie przyklasnę: bardzo dobre były zeszłoroczne superprodukcje. Dynamiczne, nakręcone z rozmachem. I każdą uczciwie byłoby rozważyć osobno. Rodriquez w „Sin City” fenomenalnie rozegrał stronę formalną, wycyzelował w najdrobniejszym szczególe i to oszałamia. I zgodzę się z Michałem - następny raz może nie być tak śmiesznie. „Wojna światów” poszła daleko od literackiego pierwowzoru i wróżenia rychłej zagłady, jaka rozsadzała i książkę, i była wpleciona w wersję z 1953 roku. I Spielberg wrócił do świata widowisk kosmicznych - tego, w którym najlepiej zawsze sobie radził i któremu zawdzięcza sławę. I „Wyspa” - Bay bez Bruckheimera i w sumie nie pokazał nic nowego - to widzieliśmy już w innych filmach, widzieliśmy nawet u samego Baya - a jednak solidne i jeszcze bawi. Dziwne z kolei jest to, że nikt z nas nie wspomniał o „Królestwie niebieskim”…
MCh: No nie, Bay pokazał jednak w „Wyspie” coś, czego nie pokazał jeszcze nigdy, mianowicie bohaterów, a nie tekturowe wycinanki. Moim zdaniem to pod wieloma względami jego najlepszy film. Między innymi właśnie dlatego, że zainteresowało go nie tylko to, jak sztucznie wywołać u widza emocje, tylko jakie emocje mogą przeżywać postacie, które pokazuje. Nie oceniam tego filmu jakoś bardzo wysoko (na pewno poniżej „Wojny światów” w rozrywce), ale to sygnał, że z Baya coś jeszcze może wyjść.
PD: E tam. Psychologia postaci jest w „Wyspie” równie pogłębiona, co w „Armageddonie” czy „Bad Boysach”, a nawet chyba mniej niż w „Twierdzy”. Tu po prostu w pierwszej połowie zaskakująco mało się dzieje, jak na Baya, i pewnie stąd to wrażenie.
UL: Bohaterowie w „Wyspie” nie byli bardziej rozbudowani psychologicznie a zwyczajnie zagrani przez aktorów, którzy mają większy talent niż Ben Affleck i akurat część akcji rozgrywa się w orwellowsko-thxowskiej przestrzeni, a to już się jednoznacznie kojarzy. W pościgach, wybuchach i całej reszcie nie było nic odkrywczego.
MCh: Natomiast z „Królestwem niebieskim” mam ten zasadniczy problem, że obejrzałem film – jak się okazuje – mocno wykastrowany przez producenta. W rezultacie nie wywołał praktycznie żadnych pozytywnych emocji, za to sporo irytacji wynikających ze schematycznego potraktowania bohaterów. W ostatnim tygodniu 2005 roku w Los Angeles Ridley Scott pokazał 190-minutową wersję i ostatnio bardzo przepraszają się z nim krytycy, mówiący, że to zupełnie inny film.

Top 10 Bartosza Sztybora

1. Historia przemocy
2. Pusty dom
3. Marzyciel
4. Ray
5. King Kong
6. Gra wstępna
7. Człowiek Pies
8. Sin City: Miasto grzechu
9. Serce nie sługa
10. Wallace i Gromit: Klątwa królika

KW: O horrorze musimy zrobić osobną dyskusję, bo wystarczy spojrzeć na tetryczne oceny, aby stwierdzić, że mamy tu drastycznie odmienne podejście, co jest dobre, a co złe w tym gatunku. Ale faktem, że rok raczej na minus.
PD: Na pewno na minus. Jedyny dobry horror w tym roku – „Blady strach” – widziałem na DVD. Żeby było śmieszniej, jest to produkcja francuska, a więc raz, że z kraju, który w filmie grozy nigdy nie był potęgą, a dwa, że z kraju, którego kinematografię lubię najmniej… Swoją drogą, jak tak dalej pójdzie, za kilka lat będziemy w dyskusji podsumowującej omawiać premiery DVD, a o kinowych tylko wtrącać parę słów. Nie ma się z czego śmiać, to wcale nie jest jakaś czarna wizja, tylko zupełnie realny scenariusz…
BS: Jeden dobry horror był w kinach. „Gra wstępna” Miike, która okazała się być jego najlepszym i chyba jedynym dobrym filmem. Niestety „asian freak” tak strasznie mnie zawiódł w Cieszynie, że z początku zapomniałem o powyższym tytule. Jeden kwiatek może i ozdobi kupę, ale jej zapachu na pewno nie zmieni.
MCh: Daj spokój z hasłem, że to jego jedyny dobry film. Jest za co go bić, ale za to, że nie potrafi nakręcić nic dobrego, akurat nie. Wspomnę choćby trylogię „Dead or Alive”, bardzo bliską chwilami kinu Kitano.
BS: Rzeczywiście trochę przesadziłem. Chodziło mi raczej o jedyny bardzo dobry film, bo takiego w wykonaniu Miike już więcej nie widziałem. Dobrych miał kilka i nie tylko trylogia „Dead or Alive” – z tym atomowym początkiem, bodajże z jedynki – się broni. Trudno zapomnieć „Szczęście rodziny Katakuri”, „Bird people in China” czy trochę średniego, ale ciekawego „Agitatora”. Dlatego będę go bił za to, że kręci malutko dobrych i prawie wcale bardzo dobrych filmów. A właśnie… prawie bardzo dobry „Ichi the killer” mi się jeszcze przypomniał. To tyle…
‹Ray›
‹Ray›
PD: „Gra wstępna” to był horror? Ja pamiętam, że dramat zakończony instruktażowym pokazem, jak nie należy przeprowadzać zabiegów akupunktury i amputacji.
BS: Zaskoczenie Piotra to kolejny dowód na to, że horror jest najbardziej eklektycznym z gatunków.
KW: A o polskim kinie to nie chce mi się z Wami gadać…
ED: Mi też, więc darujmy sobie…
MRW: Przychodzi facet do kina na polski film, a kasjer pyta: „Co, deszcz pada?”
BS: A Ty?
MRW: Parasol mam.
UL: Z dobrymi chęciami i parasolem na wszelki wypadek wybrałam się w tym roku na kilka rodzimych filmów. Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane i pozytywne nastawienie polskiego kina w moich oczach nie uratowało, chyba rzeczywiście lepiej tego niezdrowego tematu nie poruszać. Nie wymyślono jeszcze przekleństw, które można by pod jego adresem skierować.
KW: Nie lubimy naszych dystrybutorów, co? Lista grzechów jest długa – opóźnienia w premierach, idiotyczne tytuły, coraz gorsze dubbingi („Zemsta Sithów,” „Harry Potter”), kiepskie tłumaczenia. A będzie jeszcze gorzej – znów ktoś wpadł na pomysł, aby większość filmów, które mają szansę na nagrody pokazać nam po tychże nagród rozdaniu. Mało mnie szlag nie trafił, gdy dostałem informację od dystrybutora, że jego film „Match Point” ma 4 nominacje do Złotych Globów, a zobaczymy go już w II kwartale 2005.
MRW: Dubbingów nie oglądam programowo, toteż największe pretensje mam do kiepskiej dystrybucji wersji z napisami („Charlie i fabryka czekolady” w szczecińskich ‘plexach grana była tylko w wersji zburaczonej).
ASz: A w Lublinie (350 tys. mieszkańców) wszystkie filmy z wyjątkiem „Gwiezdnych wojen”, które mają wersję z napisami i z dubbingiem, są wyświetlane tylko w tej drugiej. Że już nie wspomnę o tym, że co ambitniejsze filmy potrafią się pojawiać na ekranach np. przez tydzień, raz dziennie o 14:30. Człowiek pracujący nie ma szans na zobaczenie. Chociaż w sumie nie powinnam narzekać – gdybym mieszkała w mieście powiatowym lub mniejszym, na każdy film musiałabym czekać dwa-trzy miesiące. Znam ludzi, którzy ściągają filmy z sieci nie dlatego, że im szkoda pieniędzy na bilet, tylko dlatego, że aby zobaczyć kopię bez dubbingu, musieliby zainwestować dodatkowo ok. 50 zł i pół dnia na dojazd do dużego miasta….
UL: Oj nie lubimy tych naszych dystrybutorów. Co prawda za wprowadzenie „Infernal Affairs” (filmu z 2002) i „11:14”(z 2003) powinniśmy im dziękować, bo jedna pozycja jest wręcz genialna, drugą również oglądało się bez bólu, ale z drugiej strony: dlaczego nie wcześniej? Dopiero nazwisko Martina Scorsese i wiadomość, że bierze się za remake jakiegoś azjatyckiego thrillera kazało dystrybutorom wprowadzić i u nas box office’owego lidera sprzed trzech lat?

Top 10 Konrada Wągrowskiego

1. Bezdroża
2. Miasto gniewu
3. Wierny ogrodnik
4. Historia przemocy
5. Za wszelką cenę
6. King Kong
7. Bliżej
8. Infernal Affairs: Piekielna gra
9. Wojna światów
10. Batman – Początek

Rezerwa: Bardzo długie zaręczyny, Podwodne życie ze Stevem Zissou, W doborowym towarzystwie, 40-letni prawiczek, 2046, Gra wstępna, Rodzinny dom wariatów.

KW: Wspomnijmy wreszcie głównych nagrodzonych w tym roku. Oscar – „Za wszelką cenę”, czyli film, który pogodził nawet naszą redakcję, rozdartą między „Bezdrożami” i „Marzycielem”. Złota Palma – dla belgijskiego „Dziecka”. Zwycięzców z Berlina i Wenecji jeszcze u nas nie widzieliśmy. Z tych filmów, które ponoć mają szanse na nagrody za 2005 rok, widzieliśmy już – i doceniamy, jak widać – „Historię przemocy” i „Wiernego ogrodnika”. Czuję jakąś dziką satysfakcję, że to filmy oparte na komiksie i sensacyjnej powieści, czyli gatunkach, jakie cieszą się szczególnym zainteresowaniem „Esensji”. Tak trzymać!
ED: „Za wszelką cenę” to absolutnie film zasługujący na wszystkie nagrody, którymi go wyróżniono. Z początku mało interesujący zamienia się w emocjonalną i filozoficzną opowieść. „Marzyciel” ma wielu przeciwników, może ze względu na specyficzną, ciepłą atmosferę – dla niektórych zbyt słodką. Mnie „Marzyciel” ujął tym, że pięknie opowiadał niespecjalnie wciągającą historię. Forster tym filmem przypomniał, jak nie potrafimy w sobie odnaleźć wyobraźni, radości i percepcji dziecka. I za to go cenię.
KW: Czas podsumowań. Mówiliście o filmach, teraz może parę nazwisk, które zabłysnęły w 2005 roku?
PD: Dla mnie najjaśniej błyszczała gwiazda Johnny’ego Deppa, którego miałem przyjemność oglądać – żywego bądź kukiełkowego – w aż trzech filmach z mojej pierwszej tegorocznej dziesiątki. Dwa z tych filmów zawdzięczam Timowi Burtonowi, który po wpadce, jaką była „Duża ryba”, znowu zdołał mnie porwać w świat swojej nieposkromionej wyobraźni. Za aktorskich bohaterów roku uważam również niedocenianego Dona Cheadle, który po „Hotelu Ruandzie” i „Mieście gniewu” może wreszcie zyska u producentów należyte mu wzięcie, oraz Christiana Bale’a – za najlepsze wcielenie Batmana w historii i za rolę (tudzież wyczyn fizyczny) w „Mechaniku”. Godna uwagi jest także para z „Red Eye” Wesa Cravena – Cillian Murphy (znakomity także u Nolana w roli Scarecrowa) i Rachel McAdams, gwiazda w starym stylu, u której wdzięk i uroda, co dziś rzadkie, nie wykluczają się z naturalnym talentem.
ED: Wciąż te same, bez rewolucji. Zachwycił mnie Clint Eastwood jako reżyser i jako aktor. Powtórzę za Piotrkiem i powiem, że nadal nie mogę wyjść z podziwu dla Johnny’ego Deppa, który zawsze odważnie przekształca się w graną postać. Najpierw wyciszona rola w „Marzycielu”, potem kompletny odlot w „Charliem i fabryce czekolady”. Przytaknę także, jeżeli chodzi o Cilliana Murphy’ego. Warto śledzić rozwój jego kariery. Peter Jackson udowodnił „King Kongiem”, że jest prawdziwym artystą i wie, jak zamienić film w magię obrazów. Na koniec wymieniłabym jeszcze Paula Haggisa, scenarzystę „Za wszelką cenę” i „Miasta gniewu”, jak również reżysera tego ostatniego. Szkoda, że zabrał się teraz za nowego Bonda – niezbyt mnie ten projekt przekonuje.
MCh: Dla mnie najważniejsze odkrycia to początkujący reżyserzy wykonujący robotę scenariuszowo-reżyserską na mistrzowskim poziomie: Fernando Meirelles w „Wiernym ogrodniku” i Tom Bezucha w „Rodzinnym domu wariatów”. Ale najbardziej cieszy mnie chyba uwaga poświęcana na nowo Cronenbergowi. Natomiast tak dla podsumowania – tak się składa, że i w polskim, i w zachodnim kinie było średnio i dlatego może najważniejsze są wydarzenia instytucjonalne, jakie w tych 12 miesiącach widzieliśmy. U nas powołanie instytutu filmowego, z którego nie wiadomo co wyniknie, ale skoro bez niego było beznadziejnie, to może z nim będzie lepiej. W Ameryce natomiast mamy przecież niemal rewolucję. Rozpad Dreamworks jako takiego, sprzedaż MGM, nowy szef Disneya po dekadzie Eisnera, odejście Weinsteinów z Miramaxu i ich problemy z założeniem nowej firmy plus kolejne roszady na stanowiskach szefów poszczególnych studiów. Można powiedzieć, że przynajmniej dla obserwatorów branży, a nie tylko widzów, to był ciekawy rok.
KW: A przed nami rok 2006… A w nim – nowy projekt Mela Gibsona, kostiumowy dramat Sofii Coppoli, dwa filmy – Paula Greengrassa i Olivera Stone’a – o 11/09, sequel „Piratów z Karaibów”, nowy Bond, nowy Ridley Scott, Michael Mann, M. Night Shyamalan, de Palma robi „Black Dalię”, dwa, chyba poważniejsze, filmy o papieżu. Ja najbardziej czekam na nowy film Davida Finchera, bo kręci on o seryjnym zabójcy zwanym „Zodiac”, a wyszło mi z quizu, że gdybym był seryjnym zabójcą, byłbym właśnie nim – więc właściwie Fincher kręci o mnie. Nawet w kinie polskim może być ciekawiej – nowy Koterski i bardzo obiecujący Krauze. Nie będziemy się nudzić.
Top 10 Esensji 2005:
1. Historia przemocy
2. Miasto gniewu
3. Marzyciel
4. King Kong
5. Za wszelką cenę
6. Bliżej
7. Bezdroża
8-9. Broken Flowers
8-9. Wierny ogrodnik
10. Ray
powrót do indeksunastępna strona

97
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.