powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Klątwa Upiora Mgieł
Janny Wurts
ciąg dalszy z poprzedniej strony
V. Droga od Zachodniej Bramy
Następnego ranka rozpoczęła się planowana przez Asandira podróż przez pustkowia, ale nie przypominała ona niczego, co dwaj wygnańcy z Dascen Elur znali do tej pory. Wyciągnięci z łóżek jeszcze przed świtem i zaopatrzeni przez Asandira w zwykłe koszule, nogawice i wysokie buty, Lysaer i Arithon się ubrali. Te odzienia pasowały im bardziej niż ubiór pożyczony od drwala. Wełniane, podszyte lnem płaszcze z zapinkami z polerowanych muszli lepiej chroniły przed zimnem i deszczem w długiej podróży. Przyrodni bracia nie dowiedzieli się, skąd wzięły się w chacie drwala te ubrania. Wkrótce po przebudzeniu znaleźli się w lesie, w towarzystwie swoich wybawców, i zaczęli przedzierać się przez bezdroża. W rzednącym mroku nocy Asandir poprowadził ich do zielonej, wypełnionej mgłą doliny na skraju puszczy i kazał im tam czekać. Potem on i Szalony Prorok wsiedli na konie i ruszyli w kierunku miasta Zachodni Kraniec. Dakar miał udać się do kupca, żeby nabyć konie dla książąt, a Asandir nie zdradził nikomu, jakie interesy wzywały go do miasta.
O świcie wstał mglisty poranek, a bracia wkrótce zaczęli się nudzić. Arithon usiadł, opierając się plecami o zwalony pień dębu. Może oddawał się magicznej medytacji, a może po prostu drzemał; Lysaer nie miał ochoty go pytać. Pozostawiony samemu sobie, książę przechadzał się po dolince i rozglądał ciekawie. Las był bardzo stary i tak gęsty, że nie rosło w nim prawie żadne poszycie, gdyż wysokie drzewa zabierały niższym krzewom światło. Pokrzywione, zwisające gałęzie uginały się pod ciężarem porostów i bielały pleśnią. Korzenie drzew zanurzały się i wynurzały z mchu, szukając oparcia w załamaniach skalistego gruntu. W gałęziach tłukły się dziwne ptaki, ich brązowo-białe pióra kontrastowały z jaskrawymi czerwonymi czubkami na główkach samców.
Zaniepokojony chlupotem błotnistej ziemi, napierającymi zewsząd zgniłymi woniami i kapaniem kropel z liści, które żółkły na skutek toczącej je choroby, Lysaer z irytacją uderzył się po karku, zabijając natrętnego komara.
– Co, na Daeliona, zatrzymało Dakara? Nawet gdyby zboczył, żeby zaspokoić apetyt swego wielkiego brzuszyska, do tej pory powinien już tu być.
Arithon poruszył się i popatrzył na brata z wystudiowanym spokojem.
– Myślę, że wizyta na jesiennym jarmarku da ci odpowiedź na to pytanie.
Chociaż wszechobecna gęsta mgła stłumiła nieco ostrość słów Mistrza, Lysaer popatrzył na niego zdumiony. Asandir wyraźnie kazał im czekać na Szalonego Proroka i dopiero z nim udać się na spotkanie, jakie sobie wyznaczyli przy mości na rzece Melor, kiedy miejskie dzwony będą bić na południe.
– Będziesz tu siedział i karmił insekty? – zapytał zdegustowany Arithon. – Nie wiem, jak ty, ale ja zamierzam iść, tak czy siak.
Lysaer poczuł nagle niepokój i pożałował swoich narzekań sprzed kilku minut.
– Asandir kazał nam tu czekać nie bez powodu.
Arithon zwinął usta w taki sposób, że Lysaer zaniepokoił się nie na żarty.
– Cóż, wiem o tym. – Wyszczerzył zęby. – I chcę wiedzieć, jakie były te powody. Dzięki opóźnieniu Dakara mamy teraz doskonały pretekst, żeby to sprawdzić. Idziesz ze mną?
Lysaer zaśmiał się głośno, zapomniawszy o obiekcjach. Chociaż na początku się wahał, mając w pamięci zakazy i zalecenia, zaraził się w końcu beztroskim nastrojem przyrodniego brata.
– Dobra. Zagłodzimy te moskity. A co powiemy czarnoksiężnikowi?
Arithon odsunął się od pnia.
– Asandirowi? – Założył kciuki za pas od miecza. – Powiemy mu prawdę. Stawiam dukaty przeciwko orzechom, że znajdziemy naszego proroka z twarzą w gnojówce, pijanego w sztok.
– To nie zakład, tylko pewniak. – Lysaer przeciskał się przez krzewy, które rosły na granicy lasu. Nastrój poprawił mu się do tego stopnia, że bez słowa tolerował strugi wody, które lały mu się za kołnierz tuniki. – Założę się raczej o to, jak długo potrwa trzeźwienie tego grubasa.
– Więc obydwaj będziemy jeść orzechy – odpalił Arithon. – Żaden z nas nie ma tylu dukatów, żeby tak długo czekać na ulicy. – Zwinny i szybki, zanurkował pod gałęzią, którą jego brat puścił mu prosto w twarz, i wypadł na łąkę.
Nad ziemią leżała ołowiana, nasiąknięta wodą mgła, ale podmuchy słabego wiatru odsłaniały krawędź skał i białych piaszczystych wydm wybrzeża. W ląd wcinała się mała zatoczka, której brzegi wyznaczały wielkie, omszałe głazy. Na piaskach wybrzeża wznosiły się poszczerbione mury Zachodniego Krańca; na tle nieba wyglądały jak zamek usypany z piasku przez niecierpliwe dziecko i pozostawiony na pastwę przypływu. Patrząc w dół ze skalnej grani, bracia widzieli tylko kilka budynków z szarych bloków skalnych. Ich dachy wznosiły się wysoko, udekorowane wieżyczkami i balkonami z ozdobnymi balustradami. Mury obronne były stare i rozkruszone, jedynie od strony lądu widać było świeższe kamienie, znaczące miejsca napraw.
– Na Atha – mruknął Lysaer. – Co za dziwaczna góra kamieni. Jeżeli ludzie, którzy tu mieszkają, są tak samo surowi jak ich miasto, nie dziwię się, że Dakar musiał się napić.
Ale tam, gdzie wygnany książę widział kamienie i smutny granit, Arithon dostrzegał oczami żeglarza leżący pod miastem port, teraz chylący się ku ruinie. Od czasu kiedy Upiór Mgieł sprawił, że nawigacja stała się niemożliwa, wielkie statki nie przybijały już w te strony. W domach zamorskich kupców mieszkali teraz rybacy, a na nabrzeżach walały się sterty baryłek i skłębione sieci.
Mgła opadła, ograniczając widok miasta do ledwie dostrzegalnych konturów. Lysaer zadrżał i poczuł, jak opuszcza go entuzjazm.
– Czy zauważyłeś, od której strony jest brama wejściowa?
– Od zachodu. Tam widziałem jakąś drogę. – Arithon, zamyślony, ruszył do przodu. Jakby ustalił to już wcześniej, w momencie, kiedy dał pierwszy krok, w mieście zabiły dzwony, oznajmiając południe. – Nasz prorok rzeczywiście się spóźnia. Idziesz?
Lysaer kiwnął głową, starł obcasem pecynę błota, która przykleiła mu się do drugiego buta, i podbiegł kilka kroków, żeby zrównać się z bratem.
– Asandir się zdenerwuje.
– No pewnie. – Arithon popatrzył na brata z niewinną miną. – Ale pospiesz się, bo ominie nas cała zabawa.
Bracia ruszyli na przełaj przez pastwiska dla owiec i żywopłoty i po krótkim marszu dotarli do traktu, który prowadził do bram miasta. Na szlaku, w odróżnieniu od bezdroży, Lysaer w dość nieprzyjemnych okolicznościach przypomniał sobie o swoim obecnym statusie. Przyzwyczajony do podróży na końskim grzbiecie, próbował unikać błota, lecz bezskutecznie. Przejeżdżające wozy bryzgały błotnistą mazią, a piesi potrącali go i mamrotali nieuprzejme słowa. Arithon obawiał się, że będą się zbytnio rzucać w oczy, ale po chwili zauważył z ulgą, że ich stroje są bardzo pospolite. Przyrodni bracia bez przeszkód przeszli pod szarą od porostów bramą, pilnowaną przez dwóch znudzonych strażników, nie wzbudzając ich zainteresowania.
Ulice miasta były wybrukowane, ale kamienna kostka ziała dziurami, najwidoczniej od lat nienaprawiana. W wyrwach chlupała brudna woda. Domy, ustawione ciasno po obu stronach ulicy, zawężały jej światło wystającymi balkonami, okapami i gzymsami, upstrzonymi odchodami mew. Zmatowiałe cynowe talizmany o nieznanym przeznaczeniu podzwaniały cicho, zawieszone we wnękach drzwi. Kiedy aleja się zwęziła i doszła do niewielkiego skrzyżowania trzech uliczek, Lysaer, coraz bardziej zaniepokojony, uskoczył przed wodospadem brudnej wody z okna, pod którymi właśnie przechodzili.
– Co za smutne miejsce – wymamrotał. – Może masz ochotę się zatrzymać i uradować oczy widokami?
Arithon darował sobie podziwianie uroków miasta.
– Czy to oznacza sugestię, że mam spytać kogoś o drogę w tym labiryncie?
Lysaer odrzucił kaptur na plecy i wsłuchał się w rozmowę dwóch matron, które właśnie przechodziły obok. Ich mowa była odrobinę niewyraźna, niektóre samogłoski spłaszczone, twarde zaś brzmiały jak leniwy pomruk.
– Akcent da się podrobić. Jedna noc w pijackim towarzystwie i bez trudu wmieszamy się w tłum.
Nietypowa wymowa i obcy akcent sprawiły, że jedna z kobiet się odwróciła. Na twarzy, częściowo zakrytej szalem, malowało się zaskoczenie. Wykrzyknęła coś niegrzecznie, złapała swoją towarzyszkę za łokieć i, niemalże ją wlokąc, popędziła na pobliski dziedziniec. Usłyszeli trzask zamykanej bramy. Arithon uśmiechnął się, widząc niesmak na twarzy brata.
– Postaraj się być nieco mniej krzykliwy – zasugerował.
Lysaer zacisnął usta; wyglądał na urażonego. Miał większe doświadczenie z dworskimi pannami, które wyraźnie go adorowały. Zwinnie omijając brudną kałużę, podszedł do krytego straganu, gdzie sprzedawano kiełbasy. Pod niezręcznie uszytym płóciennym daszkiem chronił się pucołowaty starszy mężczyzna ze zlepionymi kosmykami włosów i uderzająco ładna młoda dziewczyna, prawdopodobnie jego córka. Obok stała beczka z wędzonkami, która swoim smrodem odstraszyłaby nawet najbardziej zdeterminowanych klientów. Kiedy Lysaer podszedł do kontuaru, sprzedawca rozjaśnił się w uśmiechu i zaczął mówić coś bardzo szybko śpiewnym głosem, co dla obcych uszu brzmiało niczym bezrozumny bełkot.
Lysaer zareagował dopiero wtedy, kiedy widelec z nabitą na niego kiełbasą zamajaczył mu tuż przed nosem, i zdołał w końcu oderwać wzrok od urodziwej córeczki przekupnia.
– Nie jestem głodny – powiedział z miłym uśmiechem. – Potrzebuję wskazówki. Czy ty albo twoja urocza córka możecie mi pomóc?
Mężczyzna uderzył pięściami w ladę, potrącając drewnianą miskę z bulionem. Gorący płyn bryznął wokoło. Widelec skoczył naprzód niczym atakujący wąż i tylko instynkt szermierza uchronił Lysaera przed ciosem. Książę odskoczył zdumiony.
– Na Atha, przebiję cię, tam gdzie stoisz! – zawył wytwórca kiełbas. – Jak śmiesz, ty przebiegły śmieciu, chodzić po ulicach tego miasta, jakby należało do ciebie?
Dziewczyna wyciągnęła rękę, złapała ojca za pulchne ramię i aż poczerwieniała z gniewu.
– Idź na koński targ, ty włóczęgo! Pospiesz się, zanim zwrócisz na siebie uwagę straży!
Lysaer zesztywniał i miał właśnie rzucić jakąś replikę, kiedy Arithon, szybki jak żywe srebro, wcisnął się między przeciwników. Złapał za widelec, którym wymachiwał sprzedawca kiełbas, i twardo popatrzył na dziewczynę.
– Nie chcielibyśmy was dłużej niepokoić, ale się zgubiliśmy.
Sprzedawca pociągnął mocno za widelec i nagle wypuścił go z dłoni. Arithon wbił narzędzie w surowce kiełbaśnika, które leżały na skraju lady, i niepomny na ciekawskie spojrzenia mijających ich przechodniów skrzyżował ramiona, dziwnie opalone jak na tak mglisty klimat, i czekał.
Dziewczyna zmiękła.
– Idźcie prosto ulicą Tkaczy i niech was szlag trafi, cholerni kłamcy.
Lysaer nabrał powietrza, żeby odpowiedzieć, ale nie zdołał wydusić z siebie ani słowa, gdyż Arithon pchnął go mocno we wskazanym kierunku.
– Na miłość Atha! – wybuchnął książę, blady z wściekłości. – Co to za miejsce, gdzie człowiek nie może powiedzieć komplementu kobiecie, żeby się nie narazić na obelgi?!
– To przez te twoje maniery – powiedział Mistrz.
– Maniery! – Lysaer zamarł i spiorunował brata wzrokiem. – Czy ja się zachowuję jak gbur?
– Nie w moim przekonaniu. – Arithon szedł dalej. Lysaer przełknął dumę i ruszył za nim. Dziwnie rzeźbione drewniane drzwi i portyki oraz ciekawskie spojrzenia obcych przypominały mu, że nie jest już następcą tronu w żadnym królestwie.
– Co oni mieli na myśli, nazywając nas włóczęgami? – zastanawiał się głośno, kiedy minęli śmierdzący wóz sprzedawcy przynęt i skręcili w ulicę prowadzącą do rynku, wzdłuż której wisiały szyldy ze znakami cechowymi.
Arithon nie odpowiedział. Zwolnił kroku, żeby ominąć kłąb gałganów, który okazał się śpiącym w rynsztoku i chrapiącym głośno żebrakiem. Nędzarz leżał rozciągnięty na plecach, zasłaniając sobie twarz ramieniem. Resztę skrywały stare strzępy śmieci i ziemniaczanych obierzyn, jakby wysypano na niego pełne wiadro odpadków.
Mimo trawiącej go wciąż złości, Lysaer nie stracił zmysłu obserwacji i zaryzykował pewną hipotezę.
– Czy to Dakar?
– Nikt inny. – Arithon obejrzał się za siebie. – Och, cóż za szczęście dla grzeszników, jesteśmy ocaleni.
– Jakoś tego nie czuję. – Lysaer przysunął się bliżej, głównie po to, by ukryć fakt, że jego brat metodycznie przeszukuje brudne fałdy odzieży Dakara. – Złapią cię i zakują w żelazo za kradzież.
Arithon go zignorował. Nieostrożnie i z pogwałceniem wszelkich zasad wsadził rękę pod lnianą koszulę Dakara i zaczął myszkować w okolicach tłustej klatki piersiowej. Szalony Prorok się nie poruszył. Po krótkiej chwili Mistrz krzyknął triumfalnie i wstał, ważąc w dłoni sakiewkę pełną monet.
– Och, ty złodziejski piracie. – Lysaer się uśmiechnął, przekonany w końcu do postępowania brata. – Gdzie idziemy to uczcić?
– Myślę, że na koński targ. – Arithon rzucił bratu mieszek pełen srebra. – A może ktoś inny przeklinał błoto na drodze w pobliżu bram miejskich?
Lysaer nie zareagował na zaczepkę. Zamyślony, przesuwał palcami obce monety w sakiewce.
– To musi być dobrze strzeżone miasto – uznał. – Albo mieszkają tu tylko uczciwi ludzie, jeżeli człowiek może sobie leżeć nieprzytomny w rynsztoku i nikt go nie okrada.
Arithon ominął zapadnięte schodki prowadzące do jakiegoś domu.
– Ależ nasz prorok nie zostawił niczego bez opieki.
Palce Lysaera zacisnęły się na monetach, które nagle wydały mu się bardzo zimne.
– Zaklęcia?
– Tylko jedno. – Mistrz nie okazał zadowolenia z siebie. – Wnosząc z niedbałości, z jaką zawiązał czar, Dakar musi być tutaj dobrze znany.
– Jako uczeń czarnoksiężnika? – Lysaer ścisnął sakiewkę z pieniędzmi, którą trzymał za pazuchą, kiedy szli, mijając drzwi oznaczone symbolami cechu tkaczy. Kawałki przędzy i tkanin wisiały pod okapami, żeby zachęcić kupujących, ale drzwi były pozamykane, a w pobliżu nie kręcił się nikt, kto wyglądałby na klienta.
– Raczej jest znany z tego, że każdy głupiec, który próbuje go okraść, potem bardzo tego żałuje. – Arithon wepchnął ręce pod płaszcz i tym stanowczym gestem zakończył rozmowę, jakby temat nagle przestał go interesować.
Kiedy dotarli do wylotu uliczki, Lysaer ciągle jeszcze się zastanawiał, jak to się stało, że kiedyś czuł się tak swobodnie w obecności magów i ich sekretnych działań. U wylotu alejki znajdował się plac, lecz gdy rzucili nań okiem, zrozumieli, dlaczego przy bramach miejskich akurat tego dnia jest taki tłok. Doroczny jesienny targ koński w Zachodnim Krańcu z czasem zmienił się w wielkie święto. Stragany, na których na co dzień sprzedawano ryby, teraz zostały udekorowane sztandarami i wstęgami. Pomiędzy nimi rozciągały się małe zagrody, a w każdej tłoczyły się konie przeróżnej maści, rasy i płci. Miejskie dzieciaki, ubrane w rybackie tuniki, biegały jak oszalałe, wciskając się w każdy kąt; starsze kobiety krzyczały na nie, a jakiś bezzębny stary grajek zachęcał je do psot, wygrywając na skrzypcach melodyjkę, która zapewne w Zachodnim Krańcu uchodziła za wesołą. Zdaniem Arithona instrument starca wymagał strojenia.
Pamiętając o starciu ze sprzedawcą kiełbasek, przyrodni bracia postanowili najpierw się nieco rozejrzeć. Z wyjątkiem pary karłów, którzy żonglowali piłeczkami, zarabiając w ten sposób pieniądze, resztę populacji miasta stanowili głównie rybacy, rzemieślnicy i żony wieśniaków tkwiące wysoko na drabiniastych wozach. Klienci, którzy przybyli tłumnie, nosili się raczej ubogo, ale czysto, strażnicy zaś, ubrani w nabijane metalem skórznie, zajmowali się piciem wina przy ladzie sprzedawcy i gawędzili, nie zwracając uwagi na dwóch obcych. Jednak kiedy wmieszali się w tłum, Arithon ciągle trzymał rękę ukrytą pod płaszczem, zaciskając nerwowo dłoń na rękojeści miecza.
Kiedy tylko weszli na plac, na ich drodze pojawiło się dziecko sprzedające drobne słodkie przekąski. Chociaż bracia nie jedli nic od świtu, żaden z nich nie miał ochoty na suszone figi, nawet jeżeli oferowała je uroczo uśmiechnięta dziewczynka. Lysaer wyminął ją zręcznie, potrząsając odmownie głową. Arithon także umknął małej handlarce i już po chwili przechodzili obok straganu rzeźnika i wozu zaprzężonego w woły, niebezpiecznie przeładowanego ziołami w donicach. Za wozem siedziała starucha, otoczona stosami butelek z jakimiś przetworami. Obok stało kilka pięknych koni przywiązanych do palika.
Lysaer i Arithon zbliżyli się, żeby obejrzeć wierzchowce. Niedaleko, w warstwie słomy głębokiej na stopę, która śmierdziała niczym wczorajszy połów śledzi, otoczony przez stado mew, stał wieśniak ubrany w baranicę i głośno dyskutował z mężczyzną o orlim nosie, noszącym koszulę z wytwornego lnu i pięknie farbowaną skórzaną tunikę.
– Siedemdziesiąt rojali? – Wieśniak podrapał się w ucho, splunął i nabrał powietrza w płuca. – Za taką szkapę? Żarty sobie robisz, ty skąpy przebiegły włóczęgo? Jeżeli nasz władca się o tym dowie, masz moje słowo, na pewno wykluczy wasz klan z handlu i nic już nie sprzedacie w przyszłym roku.
Wiedźma, siedząca wśród słoi z dżemem, podniosła głowę i wymamrotała jakąś obelgę, podczas gdy kolorowo ubrany handlarz koni położył dłoń na kłębie gniadosza, o którym była zmowa.
– Nie spuszczę z ceny – powiedział czystym, wyraźnym głosem, tylko lekko zniekształconym przez lokalny dialekt. – Siedemdziesiąt królewskich monet albo zatrzymuję klacz. Może to tylko szkapa, ale młoda i po dobrych rodzicach.
– Na Atha, prawie wcale nie ma akcentu – mruknął Lysaer do uch Arithona.
Mistrz lekko skinął głową.
– To wyjaśnia, dlaczego kiełbaśnik tak miło nas przyjął. – Jego oczy cały czas taksowały zwierzęta wystawione na sprzedaż. Lysaer podążył za jego spojrzeniem i podobnie jak brat wypatrzył pięknego ogiera o mocnej piersi i z białą strzałką na pysku, który stał uwiązany nieco z boku.
– Ten kasztan też mi się podoba – przyznał Lysaer. – Ma mocne nogi i budowę, która dowodzi, że jest wytrzymały.
Stara kobieta odwróciła głowę. Patrzyła teraz na przyrodnich braci, czujna niczym jastrząb, i nie zauważyła, jak wieśniak odszedł od wozu, przeklinając. Arithon podszedł do niej szybko, żeby uprzedzić innych potencjalnych klientów.
– Ile za tego kasztana? – spytał.
Sprzedawca koni odwrócił się gwałtownie, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie. Zmieszał się nieco i obrzucił braci zaciekawionym spojrzeniem. Lysaer i Arithon stali teraz samotnie pomiędzy straganami, gdyż farmerzy stłoczeni w przejściach się cofnęli.
– Na piekło Daeliona! Z jakiego jesteście klanu, bracia, i czy to jakiś żart, że paradujecie po mieście przebrani za jego mieszkańców?
– Ile kosztuje? – ponowił pytanie Arithon, ignorując słowa handlarza.
– Nie jest na sprzedaż – warknął tamten. – Nie widzisz wstążek na kantarze, czy co?
W tym momencie stara wiedźma zaczęła krzyczeć piskliwie.
Wytrącony z równowagi, podobnie jak jego brat, będąc obiektem nieuzasadnionej wrogości, Arithon nerwowo szukał sposobu, żeby uspokoić włóczęgę i jego staruchę.
Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał gładki głos.
– Wstążki, które wskazują właściciela, są dobrze widoczne.
Przechodzący mieszczanie także to usłyszeli i zatrzymali się zdumieni, a potem szybko odeszli, zajęci swoimi sprawami. Staruszka od słoi z dżemem przestała wrzeszczeć, kiedy Asandir dotknął jej owiniętych szalem ramion i ukazał się zza jej pleców.
– Ale wszystkie lepsze konie na targu już zostały sprzedane – dodał, odwracając się do sprzedawcy. – A moi towarzysze potrzebują dobrych wierzchowców. Czy sprzedasz go za trzy setki królewskich monet?
Kiedy włóczęga usłyszał ofertę, uniósł ze zdumienia brwi i prawie się zachłysnął oddechem. Najwyraźniej zmęczona twarz maga i jego nietypowe zachowania były mu dobrze znane.
– Tobie sprzedam konia, ale nie za złodziejską cenę. Dwie setki królewskich monet wystarczą.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

48
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.