powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Więzień układu – część 3
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:changer@interia.pl'>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
– Czasami nie jestem tego pewien. Astronautyka to jedno wielkie zabijanie czasu i nudy. Nikt nie wymyślił na to skutecznego sposobu, nic, co działałoby dłużej niż miesiąc. Potem zaczynasz chodzić po ścianach, byle by tylko coś zaczęło się dziać, ale się nie dzieje. Nawet zabawa w zwyczajne życie staje się nudna. By działało, musiałbym zapomnieć, kim naprawdę jestem, że to tylko gra, a tak się nie da. Kilku próbowało i… Nieważne, to temat tak samo nudny jak praca – Dawt oparł łokcie na blacie stołu, zbliżył dłonie i zetknął ze sobą czubki palców. Popatrzył na Wilana z ciekawością, bez charakterystycznej protektorskiej przenikliwości. – Mówiłeś, że jesteś technikiem. Czym się zajmujesz, jeśli mogę spytać? Nie, nie musisz mówić, to może być jakaś tajemnica Floty, ale jeśli pracujesz w stoczni… Wiesz, siedzę tu już dwie wasze doby. Rozmawiałem z wieloma osobami i wiem, że tylko stoczniowcy tu przychodzą. Tylko oni i my, lecz ciebie nie widziałem ani razu. Kolonistą nie jesteś, ale gadałeś z tamtymi jakbyś ich dobrze znał – wskazał kciukiem na drzwi.
Wilan uśmiechnął się. Czas na jego opowieść. Cóż, nie będzie ani długa, ani ciekawa i na pewno nie o tym, co robi po godzinach. Czuł się swobodnie w towarzystwie Dawta, lecz wciąż uważał na to, co mówił.
– Też jestem stoczniowcem, ale takim, co nie ma czasu na bar. Zasuwam jak holownik.
Jeśli Dawt nadstawił uszu, to niczego nie dał po sobie poznać. Dalej siedział, a właściwie leżał rozłożony na krześle, wyciągnięty na nim pod stołem niczym na fotelu gwiazdolotu.
– A. Więc też budujesz skały, jak tamci. A ja je naprawiam. Zawsze myślałem, że to podobna robota. Powiedz, w czym się specjalizujesz?
– Ogólnie, znam się na wszystkim – stwierdził niedbale. – Jestem koordynatorem, takim szefem produkcji, ale montuję też układy przenoszenia plazmy i inne podobne rzeczy.
– A niech mnie, jeśli nie jest to najważniejsza robota ze wszystkiego – Dawt pokiwał głową. – Zajmujesz się kanałami, tak? I cewką? Też czasem wymieniam to i owo i nie wydaje mi się to aż tak trudne. Kilka razy musiałem włazić do du… e… cewki, po waszemu – poklepał się po lekko wydatnym brzuchu. – Nie było to najłatwiejsze, ale dało się zrobić.
– Wymiana modułów jest o wiele prostsza niż ich montaż – odpowiedział. Dawt sądził, że skoro jest technikiem pierwszego stopnia, to o montażu elementów wie wszystko. Jakże irytujące. – Z naprawą nie ma to wiele wspólnego.
– Ja to nie ma? Są złącza molekularne, nie? Łączysz je i po kłopocie!
– Dawt, wiele widziałeś, ale nigdy nie byłeś w stoczni. Mam rację?
– No… Pewnie. Jako kolonista u was nie miałbym uprawnień, a na koloniach stocznie to tylko małe skrzynki, gdzie z małych asteroidów skleca się kosmoloty…
– Więc pozwól mi wyjaśnić – Wilan także oparł łokcie o blat stołu. – Gdy reszta pierścienia jest już na miejscu, wyjęty element sam dopasuje się do struktury zaczepów, jak tylko przejedziesz po nim kluczem. Musi, bo moduł ma tylko tyle miejsca, ile dają mu go sąsiednie elementy. Ale weź spróbuj zrobić kilkukilometrową cewkę, składając ją z kawałeczków rozmiarów łokcia, to wtedy poznasz, co to znaczy ciężka praca konstrukcyjna. Siedzisz w ciasnocie całe godziny i próbujesz dopasować do siebie molekuły modułów, aby induktory łączyły się z induktorami, a nie z przewodami elektromagnesów. Tam nic nie wpada prosto w dziurę. Tam najpierw musisz zrobić dziurę, i liczyć, że znalazła się tam, gdzie powinna być. Inaczej musisz wszystko powtarzać.
Postanowił mu utrzeć nosa. Co taki byle technik, nawet pierwszej kategorii, może o tym wiedzieć? Jedynie wymieniał elementy, starczyło przesunąć kluczem i było po robocie.
– Też niby prawda – Dawt splótł dłonie na brzuchu i skinął głową. – Przepraszam. Bez gotowego wzorca, składając wszystko z modułów, w ciasnym tunelu, człowiek może dostać kręćka. Pewnie siedziałeś w sumie dłużej wewnątrz rdzenia niż moje stopy dotykały twardej powierzchni wszystkich planet na jakich byłem. Robicie to wszystko ręcznie, prawda?
– Tak jest taniej – Wilan przytaknął. – Ale nie łatwiej.
Mimo wszystko, był w stanie polubić tego pewnego siebie człowieczka. Obaj wiedzieli, że maszyna zrobiłaby to szybciej i dokładniej. Kilka godzin i cewka byłaby kompletna, a dla niego i tak pozostałoby dość pracy by nie poczuł się zagrożonym zwolnieniem. Tyle że statek robiło się miesiącami, a nikt nie będzie budował maszyny za miliony impulsów, by pracowała kilka godzin rocznie. Ludzka praca kosztowała znacznie mniej.
Tylko dlatego maszyny nie wygrały jeszcze z ludźmi, pomyślał. No, może także dlatego że mimo wszystko też popełniają błędy. Niewiele, lecz zawsze. To się nie zmieni nigdy.
Dawt spoważniał. Znów pochylił się w stronę Wilana, uważnie rozglądając się na boki.
– Powiedz mi, Wilan, ale tak szczerze – spytał cicho. – Czy tu naprawdę jest tak parszywie jak mówią?
– Zapewne gorzej, niż myślisz – odpowiedział równie cicho. Podejrzliwość powróciła.
– Nie chciałbyś… – Dawt się speszył. – Nie chciałbyś stąd uciec? Nie, nie mówię, że ja mógłbym coś zrobić, ale nie wierzę, że nikt nie próbuje. Słyszałem… o różnych rzeczach…
Wilan stał się jeszcze bardziej ostrożny.
– Uciec? – odsunął się i parsknął. – Pokaż mi kogoś, kto chce tu zostać, a ja pokażę ci człowieka z Korpusu, oficera Floty albo Protektora – uważnie obserwował Dawta, lecz ten tylko cofnął się na krzesło i spuścił głowę, zamyślony. – Każdy o tym marzy i nie jest to żadna tajemnica. Lecz marzenia to jedno, a rzeczywistość to drugie.
– A zatem to prawda. Macie tylko Loterię.
Loteria! Dawt nie miał zielonego pojęcia, o czym mówił. To była taka sama fikcja jak cała reszta. Może nie tyle fikcja, ile element większej całości.
Kiedyś badaniem kosmosu zajmowali się Tułacze. Z czasem zastąpiły ich niewielkie, wyspecjalizowane gwiazdoloty – laboratoria z niewielką załogą. Jeden z nich powstawał w jego stoczni. Gdy taki zwiadowca odkrywał na Peryferiach planetę, na której osadnictwo byłoby szczególnie korzystne, na Ziemi ogłaszano Loterię Kolonizacyjną. Rocznie wysyłano jedynie kilka takich statków, a ich ilość, zamiast wzrastać, zmniejszała się niemal z dekady na dekadę. Z jakiegoś powodu, Układ dusił kolonizację w zarodku.
– Dawt, ta cała Loteria nie jest dla nas! – ukrył dłonie pod stołem, by nie widział zaciśniętych pięści. – Rząd nie chce, by kolonie rosły, prawda? Nie chce, by zaludniały się i budowały przemysł, uniezależniając się od Układu. Jednak chce podtrzymać tempo kolonizacji…
– Dlatego wysyła do nas te tanie zestawy kolonizacyjne, byśmy się na nie skusili – Dawt wszedł mu w słowa. – To całe pieprzenie o nowym, lepszym domu… Już prawie nikt się na to nie nabiera! To trucizna, zabija nasz rozwój!
– Dokładnie! Dlatego wysyłają tam ludzi z Układu. Warunki wstępne to wiek między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem, zdrowie i brak dzieci czy współmałżonków. Lecz Rząd nie byłby sobą, gdyby przy okazji nie załatwił innego problemu. Kiedyś była to prawdziwa loteria, lecz od dwustu lat nie jest tajemnicą, że uczestników się wybiera. Głównie pod kątem genów, coś jak „dobre zostają, słabe odlatują”, ale są i inne powody. Mimo to ludzie są gotowi zabić za jedno miejsce! Zapisują się miliardy, choć statek mieści góra dwadzieścia tysięcy. Nikt nie dba o to, że musi się poddać konserwacji. Lot potrwa kilkadziesiąt lat pokładowych, więc nie mają wyboru, ale każdy liczy, że na niego nie trafi! Loteria jest dla młodych i głupich. Łatwiej by mi było wyskoczyć bez skafandra przez śluzę, wstrzymać oddech i podryfować do Saturna!
Nie powiedział, że Loteria i kolonizacja na jej prawach była również także lekarstwem na problemy populacyjne, jakie nękały Układ, a które były konsekwencją bezrobocia i preferowane zatrudnianie mężczyzn. Wielu rodziców decydowało się przez to na chłopców, skutkiem czego w populacji było ich więcej niż kobiet. Dwie trzecie takich przyszłych kolonistów stanowili mężczyźni. Potrzeba było aż kilku pokoleń na przywrócenie naturalnego rozkładu płci. Kolonię, zgodnie z zaleceniami genetyków, zakładało zwykle koło dwudziestu tysięcy kolonistów, a jednak na pokładzie statku było parę tysięcy komór więcej – dla tych, którzy nie przeżywali ożywiania. Statystyka była nieubłagana, a mimo to…
Zaśmiał się cicho, gorzko. Dał się ponieść, ale to nic. Nienawidził tej propagandy, od kiedy odrzucili jego zgłoszenie, ale teraz tego nie żałował. Gdy powiedzieli mu „nie”, zrozumiał od razu – inżynierów nie wypuszczali, ledwie niezbędną garstkę, a i to tych najsłabszych. On był za dobry, lecz co mieli do stracenia ci niewykształceni biedacy, z ledwie cieniem szansy na zatrudnienie? Ryzykowali, woląc zbudować sobie nowy świat, niż zostać w starym, gdzie brakowało dla nich miejsca. On nie musiał. On miał „szczęście”.
– Nie, nic z tego – dodał po chwili. – Masz gwiazdy. Ciesz się nimi. Ja mam rodzinę. To pomaga.
Dawt w milczeniu pokiwał głową.
– Prawda. To musi być coś. Mieć rodzinę.
Trochę za szczere, jak na agenta.
Długo siedzieli w milczeniu. Każdy, na swój sposób, miał problemy z tym, z czym nie miał drugi, lecz nie mogli sobie pomóc. Wilan oczywiście pomyślał i o takiej możliwości. Dawt wyglądał na takiego, który by się zgodził, i miał statek, ale to nie wystarczyło. Identyfikator kolonisty pozwalał mu na przekroczenie doku, jednak był ustawiony wyłącznie na niego. Proces trwałego zapisu danych uniemożliwiał przeprogramowanie.
– No, przyjemnie się z tobą rozmawiało, Wilan – Dawt ocknął się i wyciągnął prawą dłoń. Pusty już woreczek pozostawił automatom do uprzątnięcia. – Nie będę ci dłużej przeszkadzał. Umówiłem się z pozostałymi na dolnej promenadzie. Choć raz w życiu zobaczę Ziemię, nawet jeśli tylko z orbity.
Niestety, nic więcej nie mógł osiągnąć. Kolonistom nie wolno było schodzić na powierzchnię. Prawo nie zezwalało na to nawet wyznawcom starych religii, dla których świętym obowiązkiem było odwiedzanie miejsc kultu. Kłopoty z podwajającymi masę ciała magnograwionami zmusiłyby ich do nałożenia skafandrów wyrównawczych. Zresztą, Ziemia najlepiej wyglądała z orbity.
– Jest tego warta – zapewnił, podając rękę. – Bardziej niż miasta Obcych. To nasz dom. Mam sporo pracy, Dawt, ale może jeszcze się tu spotkamy.
– Nie sądzę. Pojutrze muszę wracać na pokład, by zmienić się z innymi. Może jak przycumujemy na dobre, ale… Nie sądzę, by przyczepili nas po raz drugi do tej samej sekcji.
Dawt wyszedł. Wilan pozwolił automatom uprzątnąć puste pojemniki, lecz nie od razu wyszedł z lokalu. Jak to jest być astronautą? Przez lata podróży tkwić albo w komputerowej symulacji, albo widzieć się ciągle z tymi samymi ludźmi, jedynymi, których znali, z którymi musieli żyć w ciasnej przestrzeni, gdzie każdy wolny metr był wyładowany towarem albo systemami podtrzymywania życia. Wyrwać się własnoręcznie z życia, by dryfować w przestrzeni, oszukując czas, samemu nie wiedząc po co i dlaczego, będąc sam na sam ze wspomnieniami i świadomością, że świeżo zapamiętane wydarzenia mają już dziesiątki lat…
Nic dziwnego, że astronauci byli albo najbardziej towarzyskimi i rozmownymi ludźmi we Wszechświecie albo największymi odludkami i milczkami, czującymi się najlepiej tylko w towarzystwie członków własnej załogi. Typ pośredni nie był w stanie przetrwać.
To jednak parszywy zawód, cokolwiek mówiliby o tym inni, lecz ktoś to musiał robić. Automaty zbyt często zawodziły w przestrzeni, zbyt często uszkadzało je promieniowanie i awarie – i było zbyt wielu chętnych na przechwycenie i ograbienie ich z ładunku. Można im było powierzyć najwyżej pusty kadłub, a nie wyładowane cennymi towarami wielkie transportowce. Od jednej punktualnej dostawy mogły zależeć losy kilku kolonii.
Od czegoś takiego człowiek mógłby zwariować.
• • •
Trzy rozjaśnienia życia w szkole wystarczyły, by bitwa z Dzikim Pazurem stała się ledwie miłym wspomnieniem. Umocniła ich pozycję; głosy rozsiewające plotki o ich słabości zamilkły, w nagłym przypływie troski o własną skórę. Przy tak małych stratach nawet szczurze grupy – wykorzystujące chwilową słabość silniejszych by coś dla siebie ugryźć – nie próbowały wchodzić im w drogę. Ale do historii nikt przez to nie przejdzie. Tylko głupiec polega na minionych sukcesach.
W mniemaniu Arto bitwa nie zdarzyła się ni rozjaśnienie za późno. Dziś jego były wróg nie znaczył już nic. Pilp musiał to przewidzieć. Ranny kot nie patrzy, kogo drapie. Przez jego upór cała zasługa spadła na Smoka, lecz bitwa była tylko jednym ze zdarzeń, które zniszczyły Pilpa, pojedynczym nitem do puszki. Arto zachował tę wiedzę wyłącznie dla siebie, tak samo jak żal z utraty dawnego, pewnego pomocnika. Jedynie jego zastępcy mogli coś podejrzewać, mimo to nie pytali. Wiedzieli, że im nie odpowie.
Wierzył, że z czasem Pilp odzyska siłę. Życzył mu jak najlepiej, czując się troszeczkę odpowiedzialnym za jego los. Nie było już nikogo, z kim mógłby wspólnie działać. Wokół Smoka powstała pustka. Z tym większą przykrością patrzył, jak Dziki Pazur spada w hierarchii. Lecz takie było życie – bezwzględnie wykorzystywało każdy moment słabości.
Sam miał własne problemy. Starszaki naciskały na niego równie mocno jak na innych. Pozycja nie miała tu nic do rzeczy. Dopiero teraz pojął, jak szczęśliwym trafem był interes z Gwiezdną Flarą. Lecz za pięć rozjaśnień Gwiezdna Flara odejdzie i Smok znów zostanie zdany na własne siły. Wprawdzie Aristo nie czepiał się Smoka – biorąc pod uwagę standardy szkoły, właściwie zostawiał ich w spokoju – lecz ten rodzaj ulgi mógł z rozjaśnienia na rozjaśnienie zamienić się w ucisk. W szkole nic nie było pewne dłużej niż tydzień.
Musiał znaleźć nowy układ, by chronić grupę. To nic, że kryzys osłabi wszystkich po równo. Arto nie chciał być osłabiony.

Zazwyczaj, idąc korytarzem, lubił przekonywać się, że wszystkie mijane młodszaki bacznie obserwują każdy jego ruch. Nie był już wiecznie zasikanym pierwszakiem, lubił odczuwać satysfakcję z posiadanej władzy nad tym nierozgarniętym tłumem. Tym razem nie zwracał na nich uwagi, pogrążony w zadumie. Mógł sobie na nią pozwolić – w pobliżu stale kręcił się jeden lub dwóch wojowników z Gwiezdnej Flary, skutecznie odstraszając chętnych na dobranie się do ich skóry i identyfikatora. Ich obecność sprawiała, że czuł się szczególnie silny. Nie od razu zwrócił uwagę na głośną wrzawę, cichnącą jedynie w obecności nauczycieli. Lecz w pewnym momencie hałas stał się tak głośny, a oni zbliżyli się do jego źródła tak bardzo, że nie był w stanie go zignorować.
Zatrzymał się. Źródłem hałasu była duża grupa dwojaków. Czyżby te kopalniaki, z głowami pustymi niczym kosmos, urządziły bitwę w samym środku szkoły? Młodszaki w ich wieku jeszcze nie potrafiły załatwiać swoich spraw po cichu. Przypomniał sobie swoje pierwsze lata w szkole. Tak… Ktoś musiał ich tego nauczyć.
– Żimmy, Charko! – zawołał. – Pomóżcie mi się przez to przebić.
– Po co? – Żimmy się zdziwił. – Lubisz się narażać?
– Nie widzę żadnego starszaka, a taka wrzawa wśród dwojaków jest trochę dziwna.
– Racja, tylko…
– Tylko co?
Żimmy wzruszył ramionami.
– Dotąd cię to nie obchodziło.
– Bzdury. Takie rzeczy zawsze mnie obchodzą. Musimy uważać, czy jakiś kopalniany dwojak nie powie czegoś dorosłym. Jesteśmy starszakami, musimy ich uczyć.
Obaj wezwani z ociąganiem ruszyli za nim.
W większości przypadków mali chłopcy sami odsuwali się na bezpieczną odległość. Byli dość duzi, by wiedzieć, kto tu rządzi, lecz kilka razy Arto musiał użyć siły. Chwilę trwało nim, jako pierwszy, dotarł do grupki dwojaków i trojaków, brutalnie popychających bezradnego sześciolatka. Byli tak rozochoceni, że nie zauważyli ich obecności. Nie szczędzili mu kuksańców, pięści i łokci, popychali go, przekrzykując się w wyzywaniu go od kopalniaków. Niemal każdy kawałek skóry chłopca pokrywały siniakami i zadrapania. Koszulka wisiała na nim w strzępach. Arto był pewien, że go nie zna, że nie należy do jego mrówek, lecz wydawało mu się, że już gdzieś go widział, choć nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
Zwykły, podstawowy brak czujności, zdenerwował się. Lanie im się należało, szczere i porządne. Spojrzał na maltretowanego dzieciaka. Nie wiedzieć skąd, poczuł nagle gniew. Szkoła z roku na rok robi się coraz gorsza, pomyślał. Nie dość, że tylu na jednego, to jeszcze nie dawali mu szansy na obronę.
– To młody Stenhord! – Charko przebił się do dowódcy. Ledwo był w stanie przekrzyczeć hałasującą bandę młodszaków.
– Kto? – Arto odwrócił głowę w jego stronę.
– To ten dzieciak, Wel, Welham Stenhord! O matko, Arto! Od dwóch rozjaśnień młodszaki nie mówią o niczym innym. Nie słyszałeś o tym?
W Arto wezbrała irytacja. Czy musiał o tym słyszeć? Czy musiał słyszeć o wszystkim?
– Mam ważniejsze rzeczy na głowie niż plotki! – warknął wściekle.
Charko cofnął się zaskoczony, mrugając oczami, wpadając na kilku młodszaków. Kilku ich kolegów zauważyło, że obok nich stoją starszaki, stoją niebezpiecznie blisko i są w złym humorze. Te dzieci natychmiast porzuciły towarzyszy, lecz pozostali wciąż zabawiali się w najlepsze. Arto zezłościł się na siebie, nie tylko za to, że rzucił się na Charko bez powodu. Jako kapitan powinien wiedzieć wszystko, a jemu ledwie coś się obiło o uszy. Sklął się za swój brak uwagi, za niewiedzę i, przede wszystkim, za brak opanowania. Co, na próżnię, się ze mną dzisiaj dzieje? To Charka nazywają Nerwuskiem…
Żimmy patrzył się na niego tak jakby dopiero co go uderzył. Nowy patrzył na niego dziwnie. Inni nie byli już tak zaskoczeni. Przez głowę przemknęła mu myśl, że zachował się nie lepiej od wojowników ze starej grupy Żimmiego. Czas na kolejną wizytę w dokach, pomyślał, lecz wiedział, że przez najbliższe rozjaśnienia nie będzie miał na nią czasu.
Wiele by dał za to, by wiedzieć, co pomyślał o nim Charko czy Żimmy, nawet Nowy. Jeszcze więcej dałby za to, by wiedzieć, dlaczego to zrobił.
– No dobra, o co chodzi z tymi Stenhordami? – spytał uspokajająco.
– Myślałem, że wiesz – Charko wyraźnie nie chciał go ponownie zdenerwować. – Jego ojciec usmażył się trzy rozjaśnienia temu w puszce, próbując uciec ze stacji.
Teraz sobie przypomniał. Plotka brzmiała dość wiarygodnie, by był skłonny w nią uwierzyć. Stała się popularna, bo większość uczniów chętnie widziałaby w takiej puszce kogoś innego. Spojrzał na maltretowanego chłopca. Nic niezwykłego – to była jego pierwsza myśl. Mały musi zrozumieć, że nie będzie mu łatwo. Co go to obchodziło? Nawet jak nauczyciele przyczepią się do tej awantury, uznają, że koledzy zwyczajnie mu dokuczali.
Już miał odejść, gdy coś go tknęło. Jak by się czuł na jego miejscu? Ktoś by się tym przejął? Ojciec tego chłopca nie zginął w wypadku, lecz próbując uciec. Zrobił to, czego nie potrafili jego rodzice, choć zginął przy tym w bardzo głupi sposób.
Nie zastanawiając się wiele, wkroczył prosto w hałasującą dzieciarnię, rozdając pięści i kopniaki na prawo i lewo. Nie wiedząc czemu, poczuł taki gniew, że dla tej rozwrzeszczanej bandy postanowił zrobić wyjątek. Jego towarzysze obserwowali go, nie rozumiejąc, o co chodzi. Sam też tego nie rozumiał. Może Żimmy i Dert mieli rację, może naprawdę był miękki w środku? Nowy zaczął mu pomagać. Jego mógł zrozumieć. Jest miękki, bo jego stara szkoła była miękka, ale ja? Dlaczego nie jestem z plastali, jak inni? Czego tak się przejmuję?
Przepędzenie dzieciarni nie zajęło im więcej niż kilka minut. Wkrótce na placu boju pozostał tylko Arto, Nowy oraz pobity młodszak. Ochłonąwszy trochę, Arto ponownie sklął się w myśli. Wkrótce cała szkoła zacznie się trząść od plotek, że pomagam beksom, pomyślał. Na nagły rozbłysk! Powinienem się lepiej kontrolować. Po jaką próżnię to zrobiłem? Lecz to zrobił, więc wypadało wyjść z tego z twarzą.
– Co wy wyprawiacie, szczurze syny? – potoczył wściekłym wzrokiem po obserwujących go z bezpiecznej odległości młodszakach. – Czy próżnia do reszty wyssała resztki waszego bezdennie kopalnianego rozumu? Nie wiecie gdzie i jak załatwiać takie rzeczy? Chcecie, by was zabrali do akademii? A może wolicie mnie?
Dookoła nagle zrobiło się pusto. Może nie wyjdę na zakichanego mięczaka. W chwilach jak te zazdrościł innym dzieciom umiejętności nie myślenia o niczym innym, tylko o sobie. Jemu z jakiegoś powodu to nie wychodziło i często kończył tak jak teraz – pakowaniem się w sprawy, które nie powinny go obchodzić. Co jest z nim nie tak? Dlaczego nie był jak inne dzieci? Jest chory, a może nienormalny?
Słyszał o jednym takim, o którym mówiono, że jest głupi jak kopalniak i nie rozumie, co się do niego mówi. Nie rozumiał, dlaczego wszyscy się nad nim znęcali. Nikt, kto był inny czy dziwny nie miał szansy przeżyć na stacji. Opiekunka nie pozwalała takim się rodzić, lecz dorośli czasem łamali to prawo i szkoła musiała naprawiać ich błędy. Ciało tamtego głupka znaleziono potem w Ostatniej Przystani, ale każdy wiedział, że nie poszedł tam sam, bo był na to za głupi. Czy on też jest nienormalny, choć trochę inaczej? Ta myśl zawsze go przerażała. Wtedy powtarzał sobie, że może i jest nienormalny, ale przetrwa.
Dziwak, tak Arto wciąż myślał o Zemie, tak myślała o nim szkoła. Ale tym razem to słowo znaczyło dla niego co innego. Lubię dziwaków, stwierdził. Potrafię się z nimi dogadywać. Przecież sam jestem jednym z nich. Może za cztery lata stanę się taki jak on? Dziwny, lecz na tyle silny, że nikt nie odważy się powiedzieć mu tego prosto w twarz, najwyżej usłyszy coś przypadkiem, gdy inni chłopcy będą o nim szeptać między sobą, za jego plecami, myśląc, że nie słyszy. To mogłoby być nawet zabawne, na swój pokręcony sposób. Czułby się trochę bardziej wolny niż teraz. Trochę bardziej pewny siebie.
Spojrzał na pobitego młodszaka. Krople krwi z rozbitego nosa powoli kapały na podłogę. Z trudem powstrzymywał łzy, lecz wciąż stał i nie płakał. Pociągał tylko zakrwawionym nosem, skulony, ze wzrokiem wbitym w podłogę, niepewny czy uciekać, czy zostać. Arto nie atakował, ale był starszakiem. Czego chciał? Arto widział te wątpliwości wypisane na jego opuchniętej twarzy. Dlaczego ktoś tak ważny zechciał mu pomóc? Patrząc na niego, Arto poczuł coś dziwnego. Skrzywił się i otrząsnął. Cokolwiek to było, nie chciał tego.
Pochylił się nad młodszakiem.
– Co tu się dzieje, dzieciaku? – spytał groźnie. – Czego tamci chcieli? Nazywasz się jakoś?
Młodszak pociągnął nosem i szybko spojrzał w górę, na Arto, niemal od razu spuszczając na powrót głowę.
– Wel Stenhord – odparł cicho, drżącym głosem. – Oni… Oni śmieją się ze mnie, bo mój tata był taki głupi – jego głos stał się płaczliwy – że zabił się w puszce, jak zwykły… jak zwykły…
Zaciął się i nie dokończył. Za to zaczął chlipać.
– A ty ich słuchasz?
– To nie tak! – Wel nawet nie podniósł głowy. – Wiem, że to nieprawda, ale tato… nie pozwolił mi wracać do szkoły… Gdybym tu nie wrócił, zabraliby mnie do akademii!
Rozbeczał się na dobre. Arto chwycił go za barki i mocno potrząsnął.
– Powiedziałeś rodzicom o szkole?! – zapytał ze złością. – Wygadałeś się?
Może tamci nie znęcali się nad nim bez powodu, pomyślał. Może sam powinienem mu przyłożyć… Teraz sobie przypomniał. Chłopiec był zbyt zbity, by skojarzył go od razu, lecz teraz już był pewien, że widział go wtedy, z dorosłym, z którym rozmawiała jego była wychowawczyni. Więc jednak się wygadał…
– Widziałem jak gadałeś z nauczycielem! – powiedział, gdy tamten wciąż milczał. – Nie wykręcaj się, skarżypyto!
Wel wystraszył się tak bardzo, że przestał płakać. Skulił się jeszcze bardziej.
– Nie, nigdy! Przysięgam, wiem, że nie można o tym mówić z dorosłymi, nie powiedziałem jej nic! Nie powiedziałem jej nawet kto mi to zrobił! Nie jestem… – przerwał, nie kończąc. – Tato mi kazał, ale… Ale co miałem zrobić, jak mnie starsi pobili? Sam wszystko zgadł.
Puścił go i wyprostował się. To, co widział potwierdzało jego słowa, choć nie gwarantowało, że nie powiedział czegoś za drugim razem. Na razie przestał myśleć o ukaraniu dzieciaka.
– No to co, nie miał kto się tobą zająć? Szukasz niańki? Jak nie potrafisz ukrywać zwykłych siniaków, to może powinieneś zostać w domu i czekać, aż Opiekunka zabierze cię ze sobą.
Wel zebrał się w sobie i przestał pociągać nosem. Spojrzał Arto prosto w oczy.
– Potrafię o siebie zadbać – powiedział.
– Właśnie widzę – odburknął ironicznie Arto.
Tamten się zmieszał, ale tylko na chwilę. Zaczął odzyskiwać pewność siebie.
– Naprawdę potrafię! – zapewnił z dumą, grzbietem dłoni ścierając krew z nosa. – Jestem silny. Potrafię się bić, ale tamtych było za dużo. Nawet ty nie dałbyś sam rady trzem klasom naraz. A wtedy… starszaki zabrały mi wszystko co miałem. Co miałem zrobić? Pobić ich?
– Tylko mi tu nie podskakuj! – ostrzegł. Wel szybciutko wbił swój wzrok w swoje stopy. – To nie powód, by się mazać czy się zdradzać. W szkole każdemu ktoś coś odbiera i nikt przez to nie wpada w kłopoty. Tylko ty.
Mały już dawno powinien wiedzieć, że nic już nie będzie tak jak dawniej. Arto spróbował sobie przypomnieć czasy, gdy sam był w jego wieku. Zwykle pamiętał tylko ból. Szkoła nie ma litości, starszaki nie mają litości i nie miał jej on, nie dla skarżypytów.
– Wiem… Ale to przeze mnie… Przeze mnie to wszystko. Gdybym wtedy nie wrócił taki do domu, tata nigdy by mnie takim nie zobaczył. I nie powiedziałby, że zrobi wszystko, by… A teraz nazywają go kopalniakiem… – znowu zaczął pociągać nosem – i śmieją się, że pewnie też jestem kopalniak, bo to rodzinne…
Arto westchnął. Spojrzał na towarzyszy. Wzruszyli ramionami. Nigdy nie udawali, że im na niczym nie zależy – im po prostu nie zależało. Tylko on udawał. Wszyscy myśleli tak samo, może poza Nowym. Ten tylko stał i patrzył.
– Słuchaj, mały. Twój ojciec próbował uciec, by ci pomóc i nie ma w tym nic głupiego. Byle kopalniak nie zdołałby wyjść na zewnątrz, rozumiesz? Ci, co tak mówią sami są kopalniakami.
– Więc… Tata był mądry?
– Musiał być, skoro mu się udało. Nie mógł cię zabrać ze sobą, bo masz pluskwę. Ostrzegłaby Urząd, że jesteś na zewnątrz, dlatego zostawił cię tutaj. Gdybyś był z nim, też byś zginął, więc to nie twoja wina. Po prostu… Miałeś szczęście.
– Też mi szczęście!
– Masz szczęście – powtórzył z naciskiem – bo żyjesz. Ale jak będziesz dawał się bić innym, to sprowadzisz na nas kłopoty. Na całą szkołę, czyli na mnie i na innych starszaków. Takiego zachowania nie będę tolerował. Inaczej dorośli znowu tu przyjdą i będą się nam przyglądać, jak w zeszłym roku. Pamiętasz zeszły rok? To chyba nie było przez ciebie?
Wiedział, że to nie było przez niego, że to było o wiele poważniejsze, ale chciał go nastraszyć, potrząsnąć w środku tak mocno, by stanął na nogi. Dla twojego własnego dobra, mały.
– Oczywiście, że nie!
– Dobrze. Zajmiemy się tobą, dla własnego bezpieczeństwa.
Arto wyjął z kieszeni niewielki pisak. Ustawił go na średnie natężenia barwnika. Zanim ulegnie rozkładowi, każda kreska, jaką postawi będzie się utrzymywać jakieś sześć, siedem rozjaśnień. Złapał Wela za lewą dłoń. Na jej grzbiecie, tuż nad naklejonym na nią dziecinnym zegarkiem, wprawnymi ruchami narysował prymitywny w wyglądzie profil rozwartej paszczy. Gdy skończył, puścił jego rękę. Wel popatrzył na symbol, a potem dla niego.
– Do czasu, gdy to zniknie, będziesz pod naszą ochroną. Pod protektoratem Jeźdźców Smoków, zapamiętałeś? To specjalny pisak. Poznamy, kiedy spróbujesz poprawić nasz znak.
Nie kłamał. Każda grupa używała własnej kombinacji barwników, bardzo dokładnie określonej i równie dokładnie odczytywanej przez czytnik próbnika barw na pisaku. Każda miała swój sekretny składnik. Próby oszukiwania były bezwzględnie karane.
– Ja nie oszukuję! – Wel szczerze się oburzył. – Nie jestem karaluchem!
– Mam taką nadzieję. Doprowadź się do ładu, pomaluj się jak należy i wracaj na lekcje.
– Oczywiście! Tylko że… – Wel się speszył. – Starszaki zabrały mi… wszystko… – podkreślił.
Arto westchnął. Już miał polecić komuś, by dał małemu maść, lecz Nowy go wyprzedził. Sięgnął do kieszeni i podał młodszakowi swoje własne pudełko. Arto poczuł ulgę, że to właśnie Nowy to zrobił, sam. Jemu nikt nie będzie tego wypominał.
– Dziękuję – Wel uśmiechnął się do Nowego. – Może nie wszystkie starszaki są tak złe, jak mówią inni – odwrócił się i szybko pobiegł do łazienki.
Może i nie wszystkie, pomyślał Arto, ale znaczna większość. Nie wiem, czy pomagając tobie, mały, nie zaszkodziłem ci jeszcze bardziej. Lecz tłumaczył sobie, że dzieciak miał tyle kłopotów, iż swoim niedbalstwem mógłby je sprowadzić na całą szkołę. Gdyby nie my, pomyślał, młodszaki narobiłyby tu niezłego zamieszania.
Był pewien, że przez kilka najbliższych rozjaśnień chłopiec zrobi wszystko, by nawet nie zamoczyć ręki w wodzie, choć ślad pisaka był niezmywalny. Nim symbol jego grupy zniknie, nikt, kto nie chciał się zaznajomić z siłą Smoka, nie odważy się go tknąć. Lecz potem będzie musiał radzić sobie sam. Życie było twarde i nie robiło wyjątków.
Mały miał szczurzy los, lecz był twardy. Może za parę lat wyrośnie na dobrego wojownika, o ile nie trafi do akademii. Do niej prowadzi wiele korytarzy. Arto był pewien, że jego matka za nic nie zgodzi się na coś takiego, ale… Czym to się skończy, nie był w stanie przewidzieć. Dzięki niemu przynajmniej nie stanie się beksą. Tyle mógł zrobić jako mięczak.
Popatrzył na Nowego. Wyglądał na przejętego całym zdarzeniem.
– Zajmiesz się tym? – spytał. – Popilnujesz małego?
– Ktoś to musi zrobić. Ty nie masz czasu, a inni mają to gdzieś. Więc pozostaję ja.
– A ty nie masz tego gdzieś?
– Nie potrafię – Nowy przyznał się bez mrugnięcia okiem. – Jeszcze nie. Może kiedyś.
A może nigdy. Jak ja. Oby nie. Dziwactwo może być niebezpieczne.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.