powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LIII)
styczeń-luty 2006

Więzień układu – część 3
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:changer@interia.pl'>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
Na przerwie zaczepił Żimmiego. Jakiś czas temu polecił mu mieć oko na Nowego. Nie musiał z nim chodzić, tego mu nie kazał – gdyby tak zrobił, Żimmy nie zostawiłby Nowego samego, biorąc się za interes ze skanerem – lecz mógł coś zauważyć. Niestety, nie dowiedział się od niego niczego nowego. Tuż przed swoimi problemami Nowy odłączał się od grupy.
– Nie wiem czy robi to specjalnie, czy się zapomina, ale to robi – tłumaczył. – Jest jakiś… Dziwny. Też zauważyłem, że coś się dzieje, ale on nam ucieka. Nie tylko mi. Zapytaj innych.
– Pytałem – potwierdził. Splótł ręce na piersiach i oparł się plecami o ścianę – i to mnie niepokoi.
Żimmy stanął tuż przed nim.
– Co w tym niepokojącego? – rozłożył ręce. – Obrywa od starszaków i tyle. Nic mu się nie dzieje. Jest delikatny jak jajcogłowy – wydął wargi – byle kopniak i zaraz jęczy. Też bym się wstydził tak pokazywać.
– To coś więcej. Czuję to.
– Ale tego nie wiesz.
– Jeszcze nie. Pomożesz mi się dowiedzieć. Pilnuj go. Zobacz, co się z nim dzieje po lekcjach, czy wraca do domu, czy… robi coś innego.
– To rozkaz? – Żimmiemu to się nie spodobało.
– Będzie, jeśli będę musiał. Weź kogoś do pomocy, jeśli musisz. Nie pozwól Nowemu się wymknąć. Idź za nim, nawet jeśli nie będzie tego chciał czy o tym wiedział. Nie chcę dowiadywać się od obcych o tym, co się dzieje w mojej własnej grupie.
To co najmniej poniżające, pomyślał. I kłopotliwe, gdy będzie musiał zacząć pytać innych chłopców co porabia Nowy. Na pewno pomyślą, że nie panuje nad własnymi ludźmi.
Żimmy przytaknął. Mógł się nie zgadzać z jego rozkazami, lecz zawsze je wypełniał.
– Jest coś jeszcze? – domyślił się.
– Wiesz dobrze co – Arto lekko spuścił głowę, spoglądając głęboko w oczy Żimmiego. – Po co ci skaner? Nie wiesz, że to niebezpieczne tak z nim chodzić? Jeśli ktoś by ci go zabrał…
– Byłem ostrożny! – zapewnił. Oparł się prawą ręką o ścianę przy głowie Arto i pochylił, również patrząc mu prosto w oczy. – Nie zabrałem go na długo. Jedna beksa chciała, bym otworzył jej jedną z Ostatnich Przystani. Wiesz, ile one za to płacą?
Arto poczuł dreszcze. Wiedział, ile płacą. Ktoś, kto idzie by z sobą skończyć, nie potrzebuje już niczego. Biorąc skaner od Zema nawet nie pomyślał, że może on zostać wykorzystany do otwierania takich zamków, tymczasem dla Żimmiego był on ledwie nową zabawką. Nie zastanawiał się nad tym, co może nią zrobić, nie myślał o odpowiedzialności czy konsekwencjach. To nic, że takie zamki nie były skomplikowane. Nie o to chodziło.
– Arto, naprawdę dobrze zapłacił! – Żimmy gwałtownie wyciągnął przed siebie dłoń z podkurczonymi palcami, jakby chwytał latającą zdobycz. Gdyby Arto nie odsunął głowy, trafiłby go palcem prosto w oko, lecz Żimmy nawet tego nie zauważył, tak podniecała go wizja zdobywania łatwych impulsów. – Na następnej przerwie oddam połowę do naszej kasy, wtedy zobaczysz, że było warto. Starczy na wiele podatków! To czysty i pewny interes…
– Czysty? – Arto oburzył się na to, co powiedział i jak powiedział. Zdziwiło go to. Chciał wierzyć, że beształ Żimmiego tylko za nieostrożność, lecz gwałtowna, choć stłumiona reakcja zaskoczyła nawet jego. – Nie pomyślałeś, że taka Przystań jest obserwowana?
– Nie ta. Nie jestem głupi! – zaperzył się Żimmy. Ściągnął brwi. – Beksiarnia była czysta, dawno nikt tam się nie zabił. Nie ryzykowałbym bez potrzeby!
– Czyżby? Żim, taki skaner może być niebezpieczny! Nie pomyślałeś, że powinieneś mnie najpierw zapytać?
Patrzył uważnie na Żimmiego, czekając na reakcję, szukając czegokolwiek. Poczucia winy, przeprosin – nie wiedział czego. Żimmy tylko wzruszył ramionami. Arto dalej patrzył.
– No dobra, może masz rację – przyznał w końcu z wyraźnym wahaniem. Odsunął się krok do tyłu, ramiona mu opadły.
– Zajmij się Nowym – rozkazał Arto. Był zły, ale co się stało, to się nie odstanie. Pozostało wierzyć, że Przystań naprawdę była czysta. – Tym razem na poważnie.
Żimmy posłusznie kiwnął głową i odszedł. Arto miał nadzieję, że nagana zrobiła swoje.
Rozejrzał się za Nowym. Stał razem z innymi, niedaleko, unikając patrzenia w ich stronę. Rozmowa z nim byłaby bez sensu.
Zauważył, że Bebre mu się przygląda. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Bebre skinął głową w bok. Odeszli kawałek, pozostawiając grupę w zasięgu wzroku.
– Nie chciałem pisać na kanale – zaczął niepewnie Bebre. Całym ciałem pokazywał, że nie chce o tym mówić, ale mówił.– Ale… Zapytałeś o Nowego i myślę… Obiecałem, że nie powiem, ale… nie wiem…
– Powiedz mi o tym – powiedział łagodnie. – Tylko mi. Nowy ma poważne kłopoty. To ważniejsze niż obietnica. Nie pomożesz mu, jeśli będziesz milczał.
– Wiem, ale… – Bebre, zawstydzony, unikał jego wzroku. – To… może nic takiego. Kilka rozjaśnień temu Nowy mówił, że był duszony. Nie wiem przez kogo, ale chyba się przestraszył. Wiesz, jest Nowy i w ogóle… Myślałem, że to tylko zwykłe grożenie, ale…
Arto czuł, że Bebre nie mówi wszystkiego, ale to mu wystarczyło.
– Nie wiem, co się dzieje – przyznał – ale dobrze zrobiłeś. Pilnuj go, to wystarczy.
Bebre kiwnął głową. Arto postanowił uprzedzić Grejgiego by nie ćwiczył dzisiaj z Nowym, nawet gdyby o to błagał. Zbyt potrzebował odpoczynku, nawet jeśli go nie chciał.
• • •
Nie po raz pierwszy wracał do domu tak późno. Nie aż tak by rodzice zaczęli się niepokoić, lecz dość, by to zauważyli. Był obolały; do głodu dołączyło zmęczenie. Szczęśliwie, treningu dziś nie było, za sprawą tajemniczych przygotowań do „naprawdę poważnej akcji” w jakimś magazynie. Nie żałował, że nie chcą wziąć go ze sobą. Jeśli wysypisko nie było dla nich dość poważne… wolał nie wiedzieć co będą wyprawiać tym razem. Nie czuł się gotowy na kolejne takie przeżycie. Nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie tak sprawny jak jego towarzysze.
Liczył, że Ros nie będzie w domu. Nie miał ochoty na kolejną cichą kłótnię. Wiedział, że jej nie uniknie, lecz chciał wpierw trochę odpocząć. Ona niczego nie rozumie, powtarzał sobie. Sam muszę sobie poradzić, inaczej nie będą mnie szanować. Nie będę się więcej krył za plecami innych. To niczego nie zmieni. Po tym, co zrobiłem, już o mnie nie zapomni.
Wciąż drżał, gdy o tym myślał. Wierzył, że gdyby się wygadał, tamten by go zabił. Zapuszkował, jak mówili w szkole. Atakując go, popełnił błąd. Czuł, że drogo za to zapłaci.

Już od progu usłyszał kłótnię rodziców. Trochę się zdziwił. O tej godzinie ojciec powinien być jeszcze pracy, lecz kłótnie i jego wcześniejsze powroty od zawsze były ze sobą ściśle związane. Wiedział, jak to się zwykle kończy i nawet się ucieszył, że tym razem stało się to tak szybko, ledwie trzy tygodnie, choć dla niego było to niczym wieczność. Miał nadzieję, że drugi raz nie trafi do takiego miejsca. Może nawet wrócą na dół.
Rodzice siedzieli w pokoju-kuchni, głośno rozmawiając. Przynajmniej tym razem nie krzyczeli. Zapach jedzenia jeszcze bardziej rozbudził w nim głód. Cicho zamknął drzwi i zajrzał do kuchni, samemu na razie pozostając niewidocznym.
– …i tylko dlatego bo masz moralność! – wypominała matka. Pogłos słabo wyposażonego, nie do końca urządzonego pokoju podkreślał jej gniew. – Zwiedziliśmy całą Ziemię, a teraz zaczynamy podziwiać uroki kosmosu. Przez ciebie jesteśmy bezdomni!
Matka była już naprawdę zła, choć jeszcze nie wściekła. Ojciec jak zwykle czuł się winny. Siedział zgarbiony, jakby ktoś nagle położył mu na ramionach całą stację. Oboje siedzieli nad pełnymi talerzami. Jedzenie stygło, nietknięte.
– Ja tak nie mogę – odpowiedział ojciec. – Nie zmienię przeszłości. Nie potrafię tak jak inni.
– Nie potrafisz? – matka stała się ironiczna. – Kawał z ciebie fachowca w poszukiwanej dziedzinie, lecz potrafisz jedynie zbierać negatywne opinie wszędzie, gdzie się zjawisz.
To była prawda. Ojciec znał się na rzeczy, ale przełożeni rzadko kiedy mogli się z nim dogadać. Słyszał czasem jak ojciec rozmawiał z nimi przez konsole. Znów się przestraszył, jak wiele razy przedtem w takich sytuacjach. Bał się, choć nie wiedział czego. Stał więc i słuchał, próbując wymyślić co mógłby zrobić, co powiedzieć by to zakończyć.
– Czy naprawdę tak dużo chcę dla siebie i dla dzieci? – ojciec rozrzucił ramiona. – Żeby były wolne, mówiły, co chcą i mogły pójść, gdzie chcą? Kiedyś nie było w tym nic złego. Mam swoje zasady. Chyba tylko one trzymają mnie jakoś w kupie. Myślisz, że jak sam nie będę ich szanował, to one je zrozumieją?
– Na pewno je zrozumieją, kiedy przyjdzie nam głodować za łaskawie rzucane rządowe racje. O tak, wtedy na pewno zrozumieją jedną zasadę. Że muszą zrobić wszystko, nawet całować szefa po tyłku, aby tylko utrzymać pracę! Jesteś niby taki mądry, lecz dla nich… Jesteś surowy, wiesz o tym? Gdy upadną, popychasz je do przodu, każesz zacisnąć zęby, wstać, iść i być silnym zamiast pomóc! One chcą ojca, nie nauczyciela! Tych mają w szkołach, tak wielu, że na pewno wiedzą już wszystko o życiu, co wiedzieć powinny! Ros jakoś to znosi, ale Iwen jest na to za mały!
Ojciec westchnął.
– Tak było na dole, na kosmos, ale nie tutaj! Wiem jak im tu ciężko, wiem jak tobie ciężko, ale zawsze, zawsze, mu pomagam, ile razy poprosi. Muszą wiedzieć, że na tym świecie nikt im nie pomoże. Nawet rodzina. Tylko my, ale my nie będziemy przy nich na wieki. Chcę, by do tego czasu same poznały, kiedy naprawdę potrzebują pomocy, a kiedy poradzą sobie same. Tego powinien uczyć ojciec. Szkoda, że mój mnie tego nie uczył…
– Ale nauczył zasad, tak? Nigdy nie przyszło ci do głowy, że warto odłożyć te zasady na bok, dla dzieci? Czy odrobina wygody w życiu to dla nich zbyt wiele? Twój ojciec był nieudacznikiem i nędzarzem. Miał zły wpływ…
– A twój? Wielki pan i władca, trzymający własną córkę na krótkiej smyczy. Studiowałaś tylko po to, by miał zaufaną, prywatną opiekę na starość. Nie dla tego wyszłaś za syna nieudacznika, bo miałaś tego dość?
– Gdybyśmy tam zostali, dzieci nie musiałyby teraz znosić tego wszystkiego…
– A ja nie mógłbym znieść hipokryzji! To życie za magiczną barierą dobrobytu… Nawet dzieci nie czuły się tam dobrze.
– Przynajmniej miały wszystko…
– …oprócz swobody! Lecz tobie się nie skarżyły, bo według ciebie dziadek był zawsze dobry! Złota klatka, tak na to kiedyś mówiono. Nawet Iwen… Był za mały, by to zrozumieć, lecz już w dniu przyjazdu pytał, kiedy wyjeżdżamy.
– Za to twoje przeprowadzki sprawiły, że zdziczał! Szczęśliwy? Gdyby od początku się tam wychowywały zamiast u twoich rodziców, przyzwyczaiłyby się…
– Więc teraz niewiedza jest cnotą? Zresztą, o czym tu mówimy? Nawet oni nie mogli poradzić na moją niełaskę i twoje bezrobocie.
Sytuacja zmierzała w stronę prawdziwej kłótni, skoro rodzice wyciągali dziadków na wierzch. Gdy rozmawiali o rzeczach, których nie rozumiał, zwykle chodziło o to samo i kończyło się tak samo. Strach minął, zastąpiony chłodną determinacją by coś zrobić, cokolwiek. Niewiele myśląc wszedł do kuchni.
– Nie jestem przeciwna twoim zasadom – usłyszał jeszcze. Matka nieco się uspokoiła, ale tylko trochę. – Podziwiałam cię za to wcześniej, podziwiam i teraz. Ale mamy dzieci… Co będzie z nimi, gdy znowu stracisz pracę? Nie mamy na to czasu. Zostaniemy tu na dobre.
– To się okaże, za miesiąc lub dwa…
Rodzice zamilkli. Zwykle pomagało, gdy się pojawiał, o ile kłótnia nie zajmowała ich tak bardzo, że przestawali zwracać na to uwagę. Teraz oni byli zmieszani, a on… Idąc do domu, nie zwracał uwagi na sztywno trzymaną rękę. Nie krył, że lekko utyka. Teraz, pod doświadczonym spojrzeniem matki, musiał się lepiej kontrolować. Jak Arto.
Ros nie było w domu. Gdy byli młodsi, w takich chwilach zamykali się w pokoju, nasłuchując. Teraz, gdy zaczęła rosnąć, sama brała w nich udział. Skoro teraz nie siedziała z nimi, znaczyło to, że wyszła, pewnie z tym swoim nowym chłopakiem od ochrony.
– Kłopoty w pracy? – spytał, siadając przy stole.
– Widzisz? – matka wskazała na niego. – Nawet on dobrze wie, o co chodzi.
– Chcę dla nich jak najlepiej. Nie chcę, aby przechodzili przez to, co my. Czy wolność, prawdziwa wolność, to aż tak wiele?
Iwen nie rozumiał, o co dokładnie chodzi z tą wolnością, ale wiedział, co ona oznacza teraz, dla niego. Że ojciec mógłby pracować dłużej niż miesiąc, rok czy dwa w jednym miejscu. Że może mógłbym mieć przyjaciół, takich prawdziwych, jak w pierwszej szkole, choć pewnie nie miałbym ich tutaj. I że inni przestaliby go bić.
Matka nie odpowiedziała. Wyjęła talerz, nałożyła syntetyczną porcję ziemniaków i kawałek taniego mięsa.
– Kiedy się przeprowadzamy? – spytał.
– A kto ci powiedział, że się przeprowadzamy? – odparł zmieszany ojciec.
– Zawsze tak jest… – teraz Iwen był zdziwiony. Czyżby się pomylił? – Najpierw kłopoty, potem… potem się kłócicie, a w końcu mówisz, że trzeba się pakować, bo tutaj już cię nie chcą…
– Iw, tak mi przykro… – matka pogładziła go po głowie. – Wiem, że nie powinniśmy tyle jeździć, że powinieneś mieć przyjaciół i…
– W porządku, mamo, przyzwyczaiłem się. Jeśli znowu gdzieś się przeniesiemy… może z powrotem na Ziemię? – spytał z nadzieją. – Stacja jest taka… dziwna – niebezpieczna, pomyślał, lecz nie powiedział tego na głos.
Matka spojrzała szybko na ojca. Ten pokręcił głową.
– Przepraszam cię za to, ale są rzeczy… Dla niektórych ludzi na tej planecie są jeszcze rzeczy ważniejsze niż praca. Lecz tym razem nigdzie się nie wybieramy. Tu nie jest tak źle. Główny inżynier stoczni, Wilan, to dobry człowiek i przyzwoity zarządca. Myślę, że nas rozumie.
Iwen poczuł się rozczarowany. Przed oczami pojawiła się twarz starszaka. Więcej bólu.
– Źle ci tutaj? – spytała matka. – Masz kłopoty w szkole? Bijesz się z kolegami?
Nie tym razem. Tym razem sam obrywał i nie mógł się poskarżyć, jak ci, których sam bił.
– Chciałbym wrócić na Ziemię – odpowiedział niechętnie. – Stacja mi się nie podoba.
– Nie możemy tam wrócić. To już nie zależy od nas.
– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – z powagą zapewnił go ojciec. – Naprawdę wiem jak ci ciężko, naprawdę – podkreślił. – Rozumiem to. Ale musisz wytrzymać, jak my wszyscy.
Zawsze tak mówił, lecz ta szkoła była zupełnie inna. Nie wiedział, jak mu było z nią źle.
– No… trudno. Tak tylko myślałem – odpowiedział. – Ale, jeśli zostajemy, to po co ta kłótnia?
Matka odwróciła się, ukradkiem przecierając oczy dłonią. Nie rozumiał, dlaczego takie rozmowy zawsze doprowadzają ją do łez, ale było mu żal, że tym razem winne było jego pytanie. Chciałem tylko powiedzieć to, co myślę, usprawiedliwił się, spuszczając głowę. Przepraszam. Nigdy nie pytał, dlaczego wtedy płacze, bo i tak by nic nie zrozumiał. Może Ros ma rację i jestem głupi?
Poczuł nagłe, silne pragnienie by nie przejmować się niczym ni grupą, straszakiem, ni Arto i wszystko opowiedzieć, lecz coś wciąż go blokowało. Strach. Był słaby, ale był. Potrzebował impulsu. Gdyby spytali go teraz, czy dzieje się coś złego, nawet tak po prostu, nie spodziewając się potwierdzenia, zacząłby mówić o wszystkim, nawet wbrew sobie. Lecz poza krótkimi chwilami, gdy coś zbroił rodzice, zajęci ważnymi dla siebie sprawami, nie zwracali na niego uwagi, ani teraz, ani wcześniej.
– To nie kłótnia – wyjaśniła matka. – Dorośli muszą się czasem posprzeczać, aby dojść do kompromisu.
Kompromis. To słowo Iwen znał aż za dobrze. Padało dość często, by je rozumiał.
– Kompromis, wszędzie kompromis – odparł ojciec. – Przestań to tak nazywać. Nie jesteśmy w wiadomościach.
– Inni pracownicy mogą iść na kompromis, lecz nie ty? – matka siadła z rezygnacją.
– Nie mogę, bo to idzie za daleko. Rous, społeczeństwo jest elastyczne niczym balon. Podatne na te kompromisy. Można je nimi ściskać i wyginać. Rząd mówi ludziom, że zmienia się kształt, lecz ukrywa, że zmieniła się też objętość. Swoboda. Wolność – wycelował wskazujący palec w matkę. – Nie da się ściskać bez końca. Jak myślisz, ile jeszcze zniesie Układ, nim wszystko rozerwie się od środka? Nie chcę tu być, gdy tak się stanie. Nie chcę, by były tu nasze dzieci. Nie chcę, byś ty tu była.
Iwen poczuł się tak jak mógł czuć się Arto, lub którykolwiek z nich. Mieli wiele wspólnego, więcej, niż sądził jeszcze dziś rano. Mieli opiekunów, nazywali ich rodzicami, lecz tak naprawdę byli samotni ze swoimi problemami, czyli z tym, do czego najbardziej potrzebowali ich pomocy. Nawet gdy słuchali, dorośli nie rozumieli ich problemów. Działali zamiast pomyśleć, zamiast choć raz spojrzeć na sytuację oczami dzieci – oczami tych, którzy muszą wrócić po tym jak oni zaczną „pomagać”. Jeśli nic nie rozumieli, jak mogli w czymkolwiek pomóc? Wchodzili, ustawiając wszystko i wszystkich, karząc winnych i pocieszając skrzywdzonych, a potem wychodzili, ciesząc się, że sprawa została załatwiona, że mogą o tym zapomnieć i wrócić do swoich bardziej ważnych spraw. Lecz sprawa nigdy nie była załatwiona. Nie była na Ziemi, tym bardziej nie byłaby tutaj. Pewnych spraw nie dało się tak rozwiązać. Pewnych spraw nie trzeba było rozwiązywać. Rozwiązałyby się same, jak wiele z tych szkolnych spraw na dole. Rodzice nie mogli zrozumieć, że wszystko, czego w takich chwilach potrzebował, to zrozumienia, wsparcia, że nie chce by tam poszli i zrobili porządek. To nigdy nie działało. Chciał znów uwierzyć w siebie, zebrać siły i samemu wszystko poukładać. Tylko…
Wbił wzrok w talerz, by ukryć smutek. Niepotrzebnie. Choć był przyczyną zmiany tematu, rodzice już przestali zwracać na niego uwagę. Jeszcze tylko ojciec czasem rzucał w jego stronę ukradkowe spojrzenia, lecz i on nic nie dostrzegał, ani dziś, ani przed tygodniem.
– Od ponad stu lat rząd nie wprowadził nowych praw ani zakazów… – zaczęła matka. Mówiła, jakby próbowała coś obronić.
– Poza zakazem studiowania dla kolonistów, tak? Rzekomo nie starcza miejsc dla studentów z Układu. Kompromis, Rous, kompromis, jeden z wielu, zręcznie ukryty i zamaskowany, pomiędzy nami a kolonistami, by utrzymać obecny stan rzeczy. Rząd ustala nowe prawa, by potem wycofać się z ich części, pozostawiając to, co jest naprawdę ważne, a ludzie się cieszą, jak głupki.
– Głupki? Nawet jeśli… Czy uważasz, że dla zwykłych ludzi coś to zmienia?
– Nic, co byśmy widzieli, to prawda. Jakaś stabilizacja istnieje, ale… W pewnym momencie ściskania nie czujesz już, że ciśnienie rośnie, nie czujesz, że jest ci ciaśniej. Nawet rząd może tego nie dostrzegać. Otacza się strażą i luksusem, lecz jest w tym balonie, w samym środku.
– Ja też byłam w środku, pamiętasz?
– I coś zauważyłaś? Nie obchodziła cię polityka, nie interesowało cię, co myśli i wyprawia twój ojciec. Teraz… Nie wiem już czy to dobrze, czy źle.
Ojciec westchnął. Wziął widelec, podłubał nim w talerzu, ale zaraz odłożył. Milczenie trwało tylko chwilę.
– My nie uczymy się na własnych błędach – powiedział nagle. – Już nie. Gdy stawia się wielką tamę, największe katastrofy mają miejsce, gdy ona pęka. Gdy pęknie ta tama… zaleje cały znany wszechświat. Obawiam się, by marzenia miliardów o wolności, marzenia tłumione przez ślepców z rządu, nie zniszczyły naszej cywilizacji.
Iwen nic z tego nie rozumiał. Był kiedyś na wielkiej tamie, pomiędzy Azją a Ameryką, zbudowanej jeszcze w czasach kolonizacji Marsa – ogromna zapora, stworzona dawno temu w nieudanej próbie ochrony lodów północy przed szybkim topnieniem. Android – przewodnik wyjaśnił, że próbowano ratować coś, co nazywano Golfsztromem i co sprawiało, że Europa była kiedyś ciepła. Ale jak to się miało do rozmowy rodziców?
Sprawy dorosłych, uznał. Przynajmniej przestali się kłócić i zaczęli dyskutować.
– Zawsze widzisz sprawy z najgorszej strony. Rząd nie jest ślepy. Gdy coś pójdzie nie tak, sam znajdzie się na celowniku. Oni wierzą, że robią dobrze.
– Dobrze… Rozejrzyj się i powiedz, że mamy dobrze. Przekonaj mnie. Mówisz jak twój ojciec. On nigdy nie musiał pracować. Właściwie, dziwię się, że przy jego poglądach i poglądach twojej matki, pozwolili, byś została moją żoną – uśmiechnął się. – Ale znam cię, Rous, i wiem, że gdybym chciał, byś coś zrobiła, wystarczy, bym ci tego zabronił.
Teraz rodzice kłócili się bardziej dla zabawy. Iwen westchnął cichutko. Uderzenie samotności gdzieś znikło. Zaczął myśleć, że wyolbrzymia problem. Gdyby sprawy stały się poważne, rodzice na pewno by mu pomogli, zrobili więcej niż zwykle. Coś by zrobili. Musiał uwierzyć, że dorośli są mądrzejsi i zajmują się swoimi sprawami naprawdę dlatego, że one są ważniejsze. Zabrał się za jedzenie, przysłuchując się rodzicom. Jednak czuł, że coś się zmieniło, między nimi a nim, nawet jeśli tego nie dostrzegali.
– Więc dobrze. Jak według ciebie mamy się bronić przed inwazją?
– Nie bronić się wcale, bo inwazja nigdy nie nastąpi. To tylko gra o władzę. Trzymają nas tutaj, bo dzięki temu prawie cała produkcja znajduje się w ich rękach. Ludzie zamieszkują tysiące planet, lecz produkujemy wszystko w jednym miejscu, w Układzie. To jest chore i niebezpieczne. Gdy coś się stanie w Układzie, odbije się to na wszystkich koloniach. Gdybyś czasami rozmawiała z kolonistami, jak mi to wypominasz, wiedziałabyś, że my, tutaj, pracujemy niemal jak niewolnicy.
– Tam też jest ciężko – zauważyła matka. – Tam nie istnieje tak rozbudowany przemysł.
– Ale to się zmieni. Za sto lat czy za tysiąc, nieważne. Tam ludzie są wolni. Pomijając Prawa Kolonialne, kolonie rządzą się demokratycznie. Tam prezydentem kolonii może zostać każdy.
– A u nas nie? Możemy głosować…
Iwen nadstawił uszu. Słowa „demokracja” i „głosowanie” zawsze drażniły ojca. Ojciec potrafił dostrzec kłamstwa rządu i tak mu je wyjaśnić, że miał wrażenie, iż wszystko rozumie, lecz był jeszcze mały i szybko zapominał. Wtedy pocieszał się, że gdy dorośnie, będzie jak on, tylko nie będzie rzucał pracy ani tak łatwo pozwalać się z niej wyrzucać.
– Ale tylko na tych kandydatów, których przedstawią nam partie czy jakieś podejrzane grupy interesów! – ojciec się uniósł. – To tak jakbyś wybierała, którą zgniłą pomarańczę chcesz kupić. I tak nie dostaniesz świeżej, jedynie mniej zepsutą! Dlatego ludzie przestali głosować, dlatego dwieście lat temu zniesiono próg wyborczy. Od tego czasu Rząd nawet nie udaje, że mu na czymkolwiek zależy, na poprawie poziomu życia w szczególności. Teraz wystarczy tylko jedna, jedyna osoba w całym Układzie, by wybory były ważne.
– Nie moja wina, że ludzie nie głosują. Mogliby przegłosować lepszego kandydata…
– Nie głosują, bo dobrze wiedzą, że to nie ma sensu. Ci nowi i tak zrobią ich w holownik. Dalej będą dźwigać wszystko na własnych plecach i nic się nie zmieni.
– Gdyby się ruszyli, jak mówi mój tak niepopularny w tym domu ojciec, to by były zmiany. Podobno na tym polega demokracja – zauważyła z przekąsem. – Zmian trzeba chcieć, to wtedy będą. Ale ludzie nie chcą chcieć.
– Twój ojciec jest idealistą, a ja realistą. W dodatku jest bogaty, a to zawęża pole widzenia. Zbyt mocno zależy mu na utrzymaniu obecnego stanu rzeczy, nawet jeśli czasami mówi co innego. Myślisz jak on, że to takie proste? Bogaci zawsze wygrywają. Używają swojego bogactwa by mieć więcej i nie pozwolą tym, co mają mniej, by ich dogonili. Demokracja to fikcja, od samego początku. To ekwilibrystyka między potrzebami jednostki a potrzebami społeczeństwa. Ludzie wybierają spośród siebie najpopularniejszych, by podejmowali niepopularne decyzje. Co się dzieje, gdy ci wybrani zapominają, kto i po co ich wybrał? Rozejrzyj się, spójrz, co zrobiła z nami ta demokracja!
– Kolonie są…
– Kolonie! – ojciec wzniósł ręc. – Demokracja kolonii podlega Rządowi przez namiestników. Wszystko, każde ogniwo, prowadzi tutaj, do Układu. To tu…
– Do wyborów może startować każdy! – zaprotestowała matka.
– Tak myślisz? – ojciec uniósł brwi. Jego jedzenie było zimne, ale nie zwracał na to uwagi – Raz, poparcie nie leży na ulicy. Dwa, rząd i partie dobrze wiedzą jak zarzucić ludzi informacjami tak, by inny kandydat, niezależny kandydat, nie zdołał się przebić. Sami bardzo dobrze potrafią się wybielać, nawet współpracować ze sobą, lecz równie dobrze potrafią oczerniać innych.
– Kłamstwo łatwo można wykryć i ujawnić.
– Nie musisz kłamać, by zamienić najszlachetniejszego człowiek na zbira z ulicy! Od tego jest propaganda. Zresztą, Parlament Międzyplanetarny, cała ta Rada Ziemi i inne rady, z prezydentem Układu na czele, z całym tym Zjednoczonym Rządem, to tylko marionetki. Prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej, gdzie żadne wybory nie sięgają. Oni tylko poruszają ustami, by odczytać to, co się im podetknie. Kim się otoczysz jak zostaniesz prezydentem? Swoimi znajomymi? Nikt nie wpuści do rządu ludzi znikąd! Nawet jak się tam dostaniesz, będziesz sama przeciwko tysiącom. Demokracja, prawdziwa demokracja, sprawdza się w koloniach, bo są małe. W naszej demokracji władza i pieniądze to jedno i to samo. Biznesmen jest politykiem, polityk biznesmenem. Rządzą nami byli prezesi korporacji, którym znudziło się robienie pieniędzy, bo dziś nikogo innego nie stać na kampanię, która sprowadza się do kupienia głosów tych u góry. Kiedyś kandydat musiał chociaż udawać. Musiał wydać fortunę, by bezmózgie pospólstwo uwierzyło, że chce właśnie jego. Dzisiaj… – pokręcił głową. – U nas, by rządzić w tej parodii, zwykły człowiek musi się powoli wspiąć po szczebelkach władzy, a w trakcie tej wspinaczki politycy sami eliminują radykałów i reformatorów. Ci, co zostali zbyt dobrze się w tym czują, by coś zmienić, nie na szerszą skalę.
– Więc może demokracja sama w sobie jest utopią? – zaczęła ironizować. – Może sprawdza się tylko w prymitywnych społeczeństwach?
Ojciec znieruchomiał.
– Może – stwierdził po chwili. – Lecz jeśli tak, to z tej śluzy nie ma ucieczki. Wszyscy wiedzą, że zmiany są konieczne, lecz ludzie oczekują, że będą one szybkie. Jedno, dwa pokolenia i sytuacja się unormuje. Nie rozumieją, że to praca na dwa lub trzy stulecia. Demokracja nie potrafi planować w takiej skali czasu. Nigdy nie stworzyłaby Piramid ani Wielkiego Muru. Demokracja działa doraźnie, zaspokaja potrzeby, lecz nie rozwija społeczeństwa ani nauki.
– Wiesz co, Lerszen? Poddaję się. Z tobą nie da się rozmawiać – matka z rezygnacją rozłożyła ręce. – Na jedno moje zdanie masz tysiąc innych.
– Ale to zdania prawdziwe. Nie poradzę, że kłamstwo nie potrafi się bronić. Jesteśmy na nich skazami. Możemy jedynie grać z nimi w ich grę, zgodnie z ich regułami, lub nie grać wcale. A ci, co nie grają, mają jeszcze gorzej niż my. Bo nie grać, Rous, to być wyrzuconym poza system. Być bezimiennym… – urwał na chwilę, jakby ta myśl go uderzyła – i być może to jest nasz klucz do przyszłości. Rewolucja zdarza się tylko wtedy, gdy w społeczeństwie dość będzie ludzi niezadowolonych. Rozumiesz? Rząd traktuje niepracujących jak śmieci. Oni sami tak o sobie myślą… a człowiek, który ma się za nic nie ma nic do stracenia! Przez wieki gloryfikacja indywidualizmu stabilizowała społeczeństwo, sprawiała, że ludzie czuli się unikalni, wartościowi. Nie chcieli ryzykować, ale to się przecież zmienia, tu i teraz, po obu stronach! Jeśli ci poniżani jałmużną uwierzą, jeśli ktoś da im sygnał, a oni posłuchają… widzisz to? Tego boją się najbardziej…
Matka przygarbiła się. Oparła ręce na stole.
– Wiesz… – powiedziała zmęczonym głosem. – Najbardziej brakuje mi zwykłych filiżanek. Takich z kawą, z pianką. Tego z Ziemi brak mi najbardziej.
Iwenowi wydało się to zupełnie bez sensu, a jednak ojciec nie zdziwił się, nie odpowiedział. Położył tylko rękę na jej dłoni i uścisnął.
• • •
Leżał na łóżku. Odpoczywał. Starannie ułożył złamaną rękę wzdłuż ciała, by kość zrastała się prosto, jak tłumaczył mu to Żo. Dobrze, że wciąż nosił strój kompensacyjny. Starszak złamał mu rękę, bo wiedział, że nikt tego nie zauważy. Bestia.
Wprawa, z jaką Żo się nim zaopiekował zdumiewała go i niepokoiła. Choć Żo nie skończył studiów, robił to niemal tak sprawie i z taką pewnością jak jego matka. Uprzedził Iwena, że będzie mógł zdjąć siatkę dopiero, gdy ręka znowu stanie się chłodna, czyli gdy przestanie działać regenerator kości. To miało się stać wieczorem. Póki co, Iwen czuł jakby jego rękę opływała woda, nie dość gorąca by się poparzyć, lecz dość ciepła by była wysoce nieprzyjemna, niemal na granicy wytrzymałości. Ciepło promieniowało z całej kończyny. Ręka była rozpalona niczym w gorączce, a on miał na sobie nie tylko strój, lecz także żelową siatkę usztywniającą, delikatnie, lecz stanowczo ograniczającą ruchy ręki.
Pomyślał o Arto, o tym, co do niego napisał. Tylko on martwił się tym, co się z nim działo, dostrzegał to i nalegał, wręcz zmuszał go do przyjęcia pomocy. Oczywiście nie robił tego, bo się o niego martwił, tylko dla dobra grupy. Zawsze był taki. Gdy odmówił, kazał go śledzić. Podłe, lecz dla Arto liczył się tylko efekt. Na szczęście Żimmy nie przejmował się zbytnio tym obowiązkiem. Nawet Żo martwiło najbardziej to, że gdy był połamany i obity, stawał się bezużyteczny.
Arto niewiele się od nich różnił. Chociaż… czy aby na pewno? Wciąż myślał o tym jak pomógł Welowi. Odkąd tu trafił, Arto był jedyną osobą, którą znał, zachowującą się jakby miała jakiekolwiek uczucia. Czy to była prawda? Czy to możliwe, że nie był taką nieczułą maszyną jak inni, że tylko udawał, choć bardzo dobrze? Kiedyś sam udawał. Obserwował dzieci w nowej szkole, choć wszystko, o czym wtedy myślał skupiało się na jednej rzeczy – co mnie to obchodzi? Wiedział, że zanim się do nich zbliży, znowu będzie się musiał pakować. Lecz Arto nigdzie się nie wybierał. Nie izolował się od innych, jednak nie chciał lub nie potrafił się z nikim zaprzyjaźnić, jakby nikomu nie ufał. Być może tak było. Może dlatego, gdy inni bawili się w swoje okrutne gierki, on zawsze stał z boku. Gdyby się dołączył, nie mógłby kryć tego, jaki jest.
Wcześniej chciał, by stali się kimś więcej niż towarzyszami, lecz dzisiaj zrozumiał, że to niemożliwe. Jak sobie chcesz, Arto, już cię nie potrzebuję. Tak naprawdę nigdy cię nie potrzebowałem. Bądź sobie dalej tym zimnym posągiem, jak te z muzeów. Jakim chcesz, by widzieli cię inni, poprawił się. Może robisz to już tak długo, że sam się w tym pogubiłeś. Ale wcale taki nie jesteś. Jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż myślisz, tylko ty to ukrywasz i może ja też powinienem.
W głębi siebie czuł, że pomoc by mu się przydała, choć rozum podpowiadał, że nie powinien o nią prosić. Jednak nie zdoła ukryć wszystkiego. Najbardziej bał się Rossie, że nie wytrzyma i wszystko opowie rodzicom. Wtedy byłby skończony. Wierzył, że dotrzyma przyrzeczenia, lecz wciąż się bał, bo tego, co zrobi dziewczyna nikt nie potrafił przewidzieć.
Westchnął ciężko. Dlaczego Arto wszystko utrudnia, zmusza mnie bym kłamał? Dlaczego nie rozumie, że to moja sprawa? Zna reguły lepiej ode mnie. Wie, że w tym jednym nie powinien mi pomagać.
Leżał na boku, na zdrowej ręce, gdy pojawiła się Ros. Tym razem o niczym nie wiedziała. Zrozumiała dopiero wtedy, gdy zobaczyła jego rękę, a i to nie od razu. Podeszła do niego.
– Co ci zrobili? – spytała z wyraźną nutą złości. – Ten brutal złamał ci rękę?
Nie odpowiedział.
– Musisz z tym skończyć!
Teraz się odwrócił.
– Właśnie dlatego mi ją złamał! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Bo próbowałem z tym skończyć! Zostaw mnie.
Oczywiście, nie zostawiła. Dalej stała nad nim, jak pomnik zemsty, z założonymi rękoma.
– Iw, to nie są dziecinne ziemskie przepychanki. Nigdy takie nie były. Sam nie dasz mu rady.
– A co? Chcesz pomóc? – spytał ze złością, bojąc się, że to zrobi. – Będziesz się z nim bić?
To byłby dopiero wstyd, gdyby siostra musiała walczyć za niego. Wtedy mógłby się pożegnać z grupą. Właściwie, mógłby się pożegnać z całą szkołą.
– Ja, z nim? Są inne sposoby… – zaczęła Ros.
– Wytrzymam! – zawołał, nie za głośno .– A ty siedź cicho, inaczej… inaczej…
Zabrakło mu słów. Ros pochyliła się nad nim. Cofnął rękę.
– Pokaż rękę – rozkazała.
– Po co? Nie znasz się. Dość mnie boli. Zostaw!
– Pokaż, mówię! Nic ci nie zrobię. To ty chcesz się z nim bić, nie ja.
Mimo protestów delikatnie złapała za chorą rękę. Odłączyła rękaw od reszty stroju, zdjęła go i lekkimi uciskami delikatnie zbadała kończynę, sprawiając zadziwiająco mało bólu. Ledwie raz syknął, gdy zbyt mocno przycisnęła kciuk do miejsca złamania.
– To już zaszło za daleko! – oświadczyła, prostując się.
Iwen uniósł się na zdrowym łokciu. Widział po jej twarzy, że podjęła jakąś decyzję.
– I co? Będziesz mnie straszyć, że powiesz rodzicom?
– Ależ z ciebie dziecko! – Ros spojrzała na niego gniewnie i w milczeniu wyszła z pokoju.
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.