Ocieniona przez powyginane gałęzie studnia leżała niczym klejnot w zagajniku starożytnych drzew. Po raz pierwszy Lysaer natrafił na to miejsce przypadkiem. Chcąc powrócić ze swoim ciężarem, nim wieczorne wiatry podniosą piach znad wydm, książę nieomal biegł, zsuwając się po sypkich zboczach wydm i wspinając na wysokie ich grzbiety. Dyszał z wysiłkiem. Suche powietrze boleśnie kłuło go w gardle. W końcu, zmęczony i obolały, Lysaer położył Mistrza w cieniu drzew. Książę wiedział, że wąwóz jest dziełem maga. Chroniona przed podmuchami pustynnego wiatru, pomiędzy splątanymi korzeniami drzew rosła trawa, która nigdy nie żółkła, a listowie nad głową zawsze było zielone i jędrne. W gaju panowała wieczna cisza, związana z tym miejscem magiczną siłą, która sprawiała, że wydmy poza drzewami wydawały się przezroczyste i nierealne. Wcześniej książę żywił nieufność wobec magicznych miejsc. Teraz jednak nie zamierzał czekać; nie pozwalał na to stan Arithona. Woda ze studni miała właściwości lecznicze, a to mogło pomóc jego bratu. Kiedy Lysaer trafił tutaj po raz pierwszy, wyczerpany i u kresu sił, odkrył, że jeden łyk wody z marmurowej fontanny może natychmiast przegnać zmęczenie, pragnienie i ból, które męczyły jego ciało po pięciodniowym pobycie na pustyni. Kiedy południowy skwar nieco zelżał i zniknęły także miraże, które gęstym woalem zasłaniały horyzont, książę zyskał dowód, że miasto Mearth istnieje naprawdę. Chociaż po raz pierwszy odkąd przeszli przez bramę, nie potrzebował już pomocy Mistrza, kodeks honorowy s’Ilessidów nie pozwalał Lysaerowi pozostawić go na pewną śmierć. Książę ukląkł i odsunął połę płaszcza. Lekkie poruszenie klatki piersiowej wskazywało na to, że Arithon ciągle jeszcze oddycha. Jego skóra była sucha i chłodna w dotyku, a ciało tkwiło w niepokojącym bezruchu. Z nosa i ust poleciała obficie krew, kiedy Lysaer posadził brata obok studni, opierając go plecami o marmurową cembrowinę, po której piął się bluszcz. Fontannę, aż po złocony brzeg, wypełniała woda, srebrna i nieruchoma jak polerowany metal. Lysaer zanurzył w niej dłonie, wzbudzając na jej powierzchni maleńkie fale. Podniósł ręce. Kropla wody spadła na pokryty kurzem pustyni policzek Mistrza; po chwili skapnęła z palców księcia i spłynęła cienką strużką między lekko rozchylone wargi Arithona. Mistrz obudził się natychmiast. Jego mięśnie napięły się niczym cięciwa pod dotykiem rąk Lysaera. Otworzył oczy; były ciemne i twarde jak turmalin. Złapał gwałtownie powietrze. Spazm targnął jego ciałem. Głuchy na ostrzegawczy okrzyk księcia, zwinął się w kłębek i splótł swe delikatne palce muzyka, zasłaniając twarz. Lysaer złapał przyrodniego brata za ramię. – Arithonie! Mistrz opuścił ręce, którymi wcześniej próbował się zasłonić. Wyprostował się i zbladł straszliwie. Nie zauważywszy nawet rozpaczy malującej się na twarzy swego przyrodniego brata, odwrócił się i spojrzał na studnię. Woda już się uspokoiła i znów stała nieruchomo, lśniąc nienaturalnie jak lustro w obramowaniu karbowanych listków bluszczu. Arithon odetchnął głęboko i odkrył, że jego płuca są zdrowe; rany też zniknęły. – W tej studni tkwi czar dużo potężniejszy niż w bramie. Lysaer cofnął dłoń jak oparzony. – Ale cię uleczyła, prawda? Mistrz spojrzał na niego z dziwną złością. – Gdyby uczyniła tylko to, byłbym wdzięczny. Ale stało się też coś innego. Zaszła we mnie zmiana dużo głębsza niż tylko powierzchowne leczenie. Arithon wstał. Skupiony, obejrzał każde drzewo w wąwozie, a potem podszedł do studni. Książę go obserwował, zaniepokojony tym dokładnym badaniem, podczas gdy Arithon myszkował w bluszczu, który piął się po ocembrowaniu. Poszukiwania zakończyły się ledwie słyszalnym przekleństwem. Lysaer spojrzał na inskrypcję, którą zakrywały wcześniej pradawne gałązki bluszczu. Ale litery wyryto w starym języku, niezrozumiałym dla kogoś, kto nie był szkolony w czarnoksięstwie. Lysaerowi, mimo najlepszych chęci, nie udało się zachować obojętności. – Co tam jest napisane? – zapytał zaniepokojony. Arithon na niego spojrzał. – Jeżeli te słowa mówią prawdę – odparł w zamyśleniu – to Daelion, Pan Losu, dozna silnego bólu głowy, męcząc się nad swoimi zapiskami, zanim Koło wykona pełny obrót. Wydaje się, że zostaliśmy obdarzeni dodatkowymi pięcioma setkami lat życia przez czarnoksiężnika o imieniu Davien. – Mistrz przerwał, zaklął i zasmucony usiadł na trawie. – Bracie, nie wiem, czy mam ci dziękować za ocalenie życia, czy przeklinać cię, że pozbawiłeś mnie śmierci. Lysaer nie odpowiedział. Po twardej lekcji tolerancji, jaką dostawał przez pięć dni na pustyni, przestał nienawidzić bękarta swojej matki i odkrył, że nie bardzo ma chęć zastanawiać się nad darem fontanny. Dascen Elur, królestwo, przyjaciele i rodzina byli dla niego straceni i perspektywa pięciu setek lat wydawała się księciu jedynie smutnym ciężarem. Lirenda, Pierwsza Czarodziejka Kręgu Seniorek, patrzyła gniewnie na młodą uczennicę, która siedziała przy stole z zaciśniętymi dłońmi, spoczywającymi między kupkami ziół, szklanymi słoikami i moździerzem, przygotowanym do mieszania składników. W ciszy, zakłóconej jedynie dalekimi okrzykami chłopców, którzy łapali kurczaki dla rzeźnika, twarz mistrzyni rumieniła się z wolna pod czarnymi kosmykami włosów. – Cóż jeszcze równie niewydarzonego zamierzasz przyrządzić, panienko? Elaira, której kręcone, kasztanowe włosy w niewiadomy sposób zawsze wymykały się spod najstaranniej nawet wpiętych szpilek, patrzyła uparcie przez zalane deszczem okno na skłębioną mgłę, zacierającą kontury i kształty już od pięciu setek lat, na długo przed jej urodzeniem. – Asandir podąża pospiesznie zachodnim szlakiem – mówiła dalej mistrzyni. – Każdy czarnoksiężnik Ligi jest zaniepokojony, a ty mi mówisz, że drugie pasmo nie potrzebuje stałego obserwatora. Już ropucha potrafi lepiej przepowiadać. Elaira przeniosła spojrzenie z okna na rozgniewane oblicze Lirendy. – Niech warta przy drugim paśmie ruszy do Sithaer! – Odsunęła z niecierpliwością na wpół dokończony magiczny specyfik, wykorzystywany przez pasterzy do ochrony młodych jagniąt przed chorobą płuc, tak częstą u nowo narodzonych zwierząt. – Nie o to mi chodziło. – Nie musiała tłumaczyć, że już samo pojawienie się na ścieżce Asandira z Dakarem będzie dowodem na to, że spełnia się Proroctwo Zachodniej Bramy. Jeżeli powróci słońce, nie będzie już musiała przyrządzać magicznych specyfików przeciwko chorobom, gdyż odejdą razem z mgłą, która była ich przyczyną. Czarodziejki Koriani nie miały wyroczni, ale odgadywały przyszłość i teraźniejszość z obrazów. Nierozważnie wojownicza, Elaira porzuciła wszelki takt i dobre maniery, co nie mogło być jej wybaczone. – Dlaczego nie miałybyśmy poprosić Sethvira o odnalezienie zaginionego Kamienia Drogi? Jeżeli odzyskamy wielki kryształ, Najwyższa zawsze będzie wiedziała, co się dzieje na świecie, bez tego idiotycznego składania całości z nieistotnych drobiazgów. Lirenda odetchnęła głośno i zbladła jak płótno. Elaira z trudem powstrzymała się od śmiechu. Chociaż uważała niepokój mistrzyni za coś tak rzadkiego, że niemal godnego rozbawienia, do tej pory pogwałciła protokół już dwukrotnie, poruszając sprawy, które wolno było roztrząsać tylko wśród czarodziejek z Kręgu Seniorek. Zaginiony podczas chaosu towarzyszącego walkom z Upiorem Mgieł, okrągły kryształ, znany jako Kamień Drogi, potrafił zogniskować moce stu osiemdziesięciu czarodziejek Koriani i stworzyć jedną wielką siłę. Prawdopodobnie Sethvir wiedział, gdzie znajduje się klejnot, ale jej siostry po fachu tradycyjnie odnosiły się z głęboką niechęcią do Ligi Siedmiu. Elaira gardziła głupią dumą swych seniorek, która nie pozwalała im prosić o pomoc. Ale nigdy, aż do tej pory, nie odważyła się powiedzieć o tym głośno. Przez długą chwilę, kiedy pierwsza czarodziejka odzyskiwała z wolna spokój i pewność siebie, Elaira zapragnęła, żeby jej słowa nigdy nie padły. – Nauczysz się rozwagi. – Lirenda przechyliła głowę z gracją kota wypatrującego ofiary. – Byłaś zajęta dzisiaj przez cały dzień, najpierw wieszcząc, a potem przygotowujące leki na choroby serca, ale skoro masz lekceważący stosunek do obowiązków związanych ze zbieraniem wiadomości, przez następne osiemnaście godzin będziesz obserwować drugie pasmo, bez chwili przerwy. Jeżeli usłyszę chociaż słowo skargi od sprawującej nad tobą pieczę seniorki, doniosę o twoim zachowaniu Najwyższej. Lirenda okręciła się na pięcie i wyszła z pracowni; szelest jedwabnej sukni zagłuszył na chwilę uderzenia kropel o szyby. Pozostawiona samotnie wśród dojmującej woni ziół i starego kurzu, Elaira przeklinała ze złością. Osiemnaście godzin, a przecież zbliża się burza, myślała z żalem. Szkoda, że jeszcze nie potrafi opanować wszystkich czterech żywiołów, w przeciwnym razie mogłaby spędzić osiemnastogodzinną wartę w ciepłym, suchym i oświetlonym ogniem zaciszu. Ale jej skąpe umiejętności dotyczyły głównie wody. Pozostawiając zapaloną świecę i bałagan na stole usianym słoikami, Elaira zdjęła gwałtownie swój płaszcz z wieszaka, kopnięciem otworzyła drzwi i zeszła po wytartych schodach prosto w chłód popołudnia. Kamienie starego dziedzińca błyszczały pod jej stopami niczym srebro, pełne rys i szczelin, z których wychylał się mech. Niskie murki, niegdyś obramowania kwietników, teraz kruszyły się pod zarastającym je żywopłotem i gęstwą dzikich róż, zwarzonych przez wczesny przymrozek. Zakrywające słońce mgły sprawiły, że okres wegetacji znacznie się skrócił i wiele roślin nie dawało plonów takich jak niegdyś. Czarne i twarde kulki zepsutych owoców kiwały się na wietrze, niczym zaciśnięte piąstki. Kruk rozpostarł skrzydła nad ociekającą wodą cembrowiną sadzawki z rybkami, a potem wzleciał w kierunki Elairy. Zrezygnowana, czarodziejka usiadła w miejscu, które ptak właśnie opuścił. Spojrzała w słonawe, okolone liśćmi głębiny. Z wyuczoną stanowczością stłumiła nieprzyjemne wrażenia wywołane deszczem i chłodem i spróbowała uwolnić umysł od irytacji. Szczegóły otoczenia powoli zanikły, ustępując przed wewnętrzną równowagą. Wkrótce poczuła, jak jej umysł nawiedza jakiś słaby, pulsujący świst. Elaira rozpoznała syreni śpiew drugiego pasma, jednego z dwunastu pasm magnetycznej siły, która stanowiła osnowę świata Athery. Dostroiła własną świadomość do tonu pasma, a potem wmieszała się w śpiew płynący z południa na północ, podtrzymywana przez prąd wąskiej ścieżki. Krople spadały na jej głowę i spływały lodowatą strugą za kołnierz sukni. Elaira drżała, nie zdając sobie z tego sprawy. Z finezją długo praktykowanej samokontroli, łączyła odbicia rezonansu drugiego pasma z siecią rozpostartą między umysłem a wodą. Na powierzchni sadzawki znaczonej kroplami deszczu pojawił się jakiś cień. Jego kształt nabrał ostrości, zawirował i przekształcił się w obraz. Srebrnowłosy czarnoksiężnik i tłusty prorok wstrzymali spienione konie przed porośniętym mchem owalem Bramy Końca Świata. Elaira zgodnie z instrukcjami zarejestrowała ich obecność i podążyła dalej… Ruiny miasta Mearth, przeczące wszelkiej architektonicznej celowości, wznosiły się wokoło niczym połamane zęby, które tkwiły w dziąsłach czerwono barwionych, piaskowych wydm. Lysaer wkroczył w cień rzucany przez zachodzące słońce i zaczął się zastanawiać, kto podjął się budowy miasta na takim pustkowiu. Arithon milczał, ograniczając się tylko do stwierdzenia, że prawdopodobnie upał stanowi dla nich mniejsze niebezpieczeństwo niż zagłębianie się w miasto po zmroku. Dlatego przyrodni bracia opuścili wąwóz w samym środku dnia i od tamtej pory nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Arithon pierwszy przerwał milczenie. – Co wiesz o swoim darze, Lysaerze? Obawiając się szyderstwa, książę zerknął podejrzliwie na brata. Ale spojrzenie Arithona spoczywało na szczelinie między skruszałymi cegłami, które kiedyś prawdopodobnie były częścią zachodniego posterunku na skraju miasta. – Jak dobrze potrafisz ogniskować światło? Pytam, bo możemy potrzebować każdej broni. Chociaż Lysaer wolał nie odpowiadać na to pytanie, groźba niebezpieczeństw zmusiła go do szczerości. – Nie byłem szkolony tak jak ty, pomijając lekcje uzdrawiania; król wygnał z dworu wszystkich nauczycieli starego porządku, gdy rozpadło się jego małżeństwo. Sam eksperymentowałem. W końcu udało mi się opanować i ujarzmić energię o sile podobnej do błyskawicy. Z pewnością zdołałbym nią zabić. Pod słowami księcia kryły się lata samotnych zmagań z mocą. Nauka kontrolowania wrodzonej mocy przychodziła mu z wielkim trudem. To, że Arithon miał być świadkiem rezultatów, sprawiło, że książę znów poczuł urazę. Lysaer przyjrzał się człowiekowi, który kroczył u jego boku. Miał delikatne ręce, ale widać było na nich zgrubienia typowe dla marynarzy. Wszędzie tam, gdzie wykorzystywano statki, Arithon z pewnością wzbudzał respekt. Na stałym zaś lądzie jego bystry umysł i dyscyplina maga mogły być spożytkowane w dowolnie wybrany przezeń sposób. Jeżeli poza granicami Czerwonej Pustyni czekał na nich inny świat, Mistrz nigdy nie będzie tam bezrobotny. Lysaer pomyślał o własnych zaletach. Jego dorastanie ogniskowało się wokół korony, której już nigdy nie będzie nosił. Jako wygnany książę, na zawsze pozostanie człowiekiem o zdolnościach przywódczych, który nigdy nie będzie nikim dowodził, pozbawiony przywileju urodzenia. W czasie pokoju mógłby szukać zatrudnienia jako prywatny nauczyciel szermierki albo kapitan straży; w czasie wojny byłby jedynie najemnikiem bez honoru. Lysaer wzdragał się na myśl o zabijaniu nie dla sprawy. Zawsze kierował się honorem i dobrem królestwa. Dręczony poczuciem własnej nieprzydatności, książę kroczył w milczeniu, smutny i zadumany. Słońce zniżyło się na niebie; Mearth leżało blisko. Setki lat bezlitosnych wiatrów zniszczyły zewnętrzne mury. Fragmenty bramy i ścian przypominały pogruchotane szkielety, na wpół zasypane piaskiem. Cytadela nie była duża, ale rozmiary leżących kamieni, które kiedyś tworzyły strażniczą wieżę, dowodziły, że mieszkańcy miasta przewyższali ludzi siłą. Arithon wdrapał się na ostatnie wzniesienie. – Jak mówią archiwa, lud zamieszkujący Mearth zajmował się obróbką kamieni szlachetnych, a jego umiejętnościom nikt jeszcze nie dorównał. Klątwę, która pokonała mieszkańców, rzucił czarnoksiężnik. Żebracy, kupcy, panowie, wszyscy zniknęli. Ale w zapiskach Rauven brak jakichkolwiek szczegółów. – Rzucił przelotne spojrzenie na Lysaera. – Nie wiem, co tam znajdziemy. Lysaer zsuwał się po stromym zboczu wydmy. – Miasto wygląda na opustoszałe. Witani tylko przez wycie wiatru, przyrodni bracia dotarli do przerwy w skruszałym murze, która kiedyś była zewnętrzną bramą. W głębi ciągnęła się szeroka aleja, wyznaczona przez rzędy kolumn, podpierających teraz tylko niebo. Nadchodziła noc. Powietrze przenikała ostra woń rozgrzanych kamieni. Obaj mężczyźni, poprzedzani własnym cieniem, wkroczyli do wymarłego miasta. Wiatr świszczał w tysiącach kominów. Arithon obszedł przewrócony posąg jakiegoś herosa. – Prawdopodobnie nikogo tu nie ma – zauważył. – Ale miasto nie jest martwe. Lepiej, jak stąd odejdziemy. Pozbawiony magicznych zmysłów, Lysaer mógł się tylko zastanawiać, co spowodowało niepokój Arithona. Szedł obok maga przez zniszczone dziedzińce, mijał posągi bez głów i rozbite portyki. Cisza dzwoniła mu w uszach, a ciche szuranie stóp trącających kamienie brzmiało szorstko i obco. Nagle poczuł, jak palce Mistrza zaciskają się na jego łokciu. Zaskoczony, Lysaer spojrzał do góry. Połamane iglice wystrzelały na tle fioletowego nieba, jakby skąpanego we krwi. Dalej wznosił się półokrągły portal Bramy Końca Świata. Pomiędzy kolumnami drgała srebrna pajęczyna mocy, doskonale widoczna nawet z tak dużej odległości. – Na Daeliona, Kowala Losu, miałeś rację! – Lysaer, uradowany, uśmiechnął się do swego towarzysza. – Z pewnością uwolnimy się od tej Czerwonej Pustyni, zanim zajdzie słońce. Arithon nie odpowiedział. Lysaer próbował uwolnić łokieć z uścisku brata. Ale palce tamtego zacisnęły się ostrzegawczo. Po chwili także Lysaer dostrzegł to, co Arithon już dawno zauważył. Po piasku przesuwała się chmura żywej ciemności, która oderwała się od głębokiego mroku, zalegającego pod ruinami studni. Książę patrzył, jak owa dziwna istota, podobna do cienia, pełznie wzdłuż pokruszonej cembrowiny zbiornika. Nie towarzyszył jej jakikolwiek cielesny obiekt. Arithon wciągnął z sykiem powietrze w płuca. – Klątwa Mearth. Odejdźmy stąd. – Ruszył naprzód szybkim krokiem. Cień zmienił kierunek i popłynął wprost w jego stronę. Zdjęty nagłym lękiem, Lysaer dotknął ramienia brata. – Czy ta istota nie ulegnie twoim umiejętnościom? – Nie. – Arithon całą uwagę skupiał na wędrującym cieniu. – W każdym razie nie bezpośrednio. To, co widzisz, nie jest prawdziwym cieniem, lecz czymś, co wchłania światło. Lysaer nie dociekał, w jaki sposób jego przyrodni brat tak trafnie rozszyfrował naturę śledzącej ich ciemności. On sam, za pomocą własnego daru, potrafił odróżnić odbite światło od jego źródła, blask świecy od słońca i wiele innych niuansów. Nie miał jednak wątpliwości, że nauka w Rauven znacznie rozwinęła umiejętności Arithona. Cień bez ostrzeżenia zmienił kierunek. Niczym atrament rozlany na papierze, potoczył się po piachu i wyciągnął chciwie czarne macki w stronę pierwszego człowieka, który od pięciu setek lat jako pierwszy przekroczył granice miasta Mearth. Arithon przystanął i wymówił jakieś słowo w starym języku. Lysaer rozpoznał zaklęcie. Potem Mistrz wyciągnął rękę i zacisnął szczupłe palce w pięść. Cień zadrgał i zagotował się niczym płyn w naczyniu. – Wstrzymałem to. – W głosie Arithona pobrzmiewał wysiłek. Po jego skroniach spływał pot. – Spróbuj użyć daru światła, Lysaerze. Uderz tak mocno i szybko, jak tylko zdołasz. Książę wyciągnął złożone dłonie i skoncentrował się na wewnętrznym darze, który towarzyszył mu od czasów dzieciństwa. Poczuł, jak czerwone promienie zachodzącego słońca dotykają jego pleców, niezmordowane niczym fale przypływu i zmienne niczym przesiąknięte olejem krzesiwo, jak skupiają się w jedną iskrę w jego umyśle. Ale Lysaer zdecydował, że nie użyje skoncentrowanego fizycznego światła. Przeciwko cieniowi Mearth postanowił wykreować własny blask. Moc wzrastała, posłuszna jego woli. Z wewnętrznego źródła, którego sam do końca nie pojmował, na zewnątrz emanował siła, znacząc swą drogę leciutkim dzwonieniem. Świadom niedostatków owej metody, ale nie wiedząc, jak je skorygować, Lysaer schwycił energię w sieć koncentracji, a potem otworzył dłonie. Ruchowi towarzyszył trzask. Świetlisty łuk, oślepiający i błyszczący, uderzył w piach, wyzwalając podmuch gorącego pyłu. Kiedy oczy braci odzyskały wreszcie ostrość widzenia, po cieniu nie pozostał nawet ślad. Arithon odetchnął z ulgą. Spojrzał na przyrodniego brata, a jego twarz wyrażała niekłamany podziw. – Dobrze sobie poradziłeś. Ten cień skrywał klątwę czarnoksiężnika, przymus zrodzony z jego mocy. Gdyby nas dotknął, opanowałby nasze umysły i zniewolił tak, jak życzył sobie jego twórca. Dharkaron świadkiem, ten cień nie był przyjaźnie nastawiony. Nie mamy tu nic do roboty. Podniesiony na duchu pochwałą, Lysaer ruszył naprzód już z większą pewnością siebie. – Co sprawia, że czar jest wrażliwy na światło? Arithon przyspieszył kroku, by zrównać się z księciem. – Przeładowanie. Klątwa pojawia się jako cień, gdyż pochłania energię, aby się utrzymać. Ale równowaga, która jest podstawą jej bytu, daje się zniszczyć. Nagły przypływ mocy powoduje czasem, że klątwa się przepala. Lysaer nie zdążył spytać, co by się stało, gdyby jego moc zawiodła i nie zdołałby ich obronić, gdyż kolejna plama ciemności oderwała się od mroku zalegającego pod gruzami jakichś budowli z kamienia. Po chwili do pierwszej dołączyła następna. Arithon znów użył swej mocy i umiejętności, i otoczył ich ochronną powłoką. Czujnym okiem obserwował rozlewiska ciemności, pływające na zewnątrz tej osłony. Choć wzmocnił obronę, wokół jakiegoś obalonego posągu formowały się kolejne cienie. – Na Atha, to miejsce się od nich roi. – Lysaer rozglądał się nerwowo na wszystkie strony, starając się zachować spokój, tak potrzebny do przywołania czaru. Arithon się nie odezwał. Chociaż brama leżała nie dalej niż o rzut kamieniem, wydawało się, że nigdy tam nie dotrą. Zmuszony przez okoliczności, książę zanurzył się w źródło swego daru i uderzył. Światło wyskoczyło gwałtownie na zewnątrz osłony. Nieoczekiwanie oślepiony przez nagłą plamę jasności, Arithon krzyknął. Piach, świetlna osłona i cienie wyskoczyły do góry, sypiąc iskrami. Wiatr uderzył w otaczające ich głazy niczym gorąca pięść, która spadła z nieba. Lysaer się zachwiał, ogłuszony na chwilę. Mocne ręce złapały go za ramiona. – Nie zatrzymuj się. – Arithon popchnął go do przodu. Książę ruszył przed siebie, potykając się o kamienie. Kiedy odzyskał panowanie nad zmysłami, oszołomionymi nagłym wybuchem, jego oczom ukazała się scena jak z nocnego koszmaru. Bariera Arithona wydymała się nad nimi niczym wielki bąbel; uderzały w nią cienie, liżąc i rozlewając się na owej osłonie, nienasycone i głodne, gotowe zrobić wszystko, by dostać się do swych ofiar, zamkniętych w ochronnym kręgu. Książę popatrzył na przyrodniego brata. Napięte rysy twarzy pokrytej potem na przemian rozbłyskiwały w krwawym świetle zachodzącego słońca i znikały w mroku, kiedy cienie przepływały przed nimi po drugiej stronie bariery. Arithon wyglądał na skrajnie wyczerpanego. Lysaer obawiał się, że jeśli jego brat straci siły, nigdy nie dotrą do bramy. Sekunda po sekundzie, cienie gęstniały coraz bardziej. Z każdą chwilą utrzymanie osłony kosztowało Arithona coraz więcej energii. Lysaer zebrał siły i uderzył znowu. Światło błysnęło jasno, posyłając hordę cieni w nicość. Książę stąpał po ziemi jak po rozpalonym metalu. Zdecydowany umknąć przed magiczną klątwą Mearth, ruszył biegiem w stronę portalu prowadzącego do innego świata. U jego boku Arithon wzniósł nową barierę. Cienie nadchodziły znowu. Wyłaniały się z pęknięć w kamieniach i budowlach, z zagłębień w piasku. Ich czerń wylewała się niemal zewsząd. Znów zmuszeni do wolniejszego kroku, bracia poruszali się w otoczeniu wirującej ciemności. Lysaer oddychał ciężko. – Myślę, że przyciąga je energia światła. – Ale bez niej jesteśmy skończeni. – Blady z wyczerpania, Arithon nie zauważył stopnia i niemal się przewrócił. Jakby utrata równowagi sygnalizowała słabość ludzi, cienie przysunęły się bliżej i ze zdwojona mocą uderzyły w barierę, niezmordowane i niezłomne. Lysaer chwycił brata za nadgarstek. Zebrał siły, skoncentrował się i zaatakował. Mearth zatrzęsło się od wybuchu. Kamienie potoczyły się po ziemi, tworząc nadtopione rumowisko. Pod wpływem desperacji, książę sięgał coraz głębiej w zapasy swej magicznej energii. Światło uderzyło ponownie. Piach stopił się w szkło. Wiatr, wzbudzony przez podmuch eksplozji, cisnął im w oczy czarny kurz, zawył i rzucił Arithona niczym marionetkę w ramiona przyrodniego brata. Następny krok zrobili złączeni w uścisku. – Na ognie Sithaer, czy one nigdy nie zrezygnują? – Z piersi Lysaera wyrwał się okrzyk znamionujący brak nadziei. Chociaż brama widniała zaledwie kilka kroków od nich, jego oczy nie widziały nic poza przerażającymi, kłębiącymi się cieniami. Dręczony straszliwym przekonaniem, że wygnanie pozbawiło go sił i mocy, Lysaer postąpił krok do przodu i z całej siły skupił się koncentracji swej magicznej mocy. Arithon podtrzymał brata, kiedy ten uderzył światłem. – Spokojnie, Lysaerze. – Stłumił potężny atak cieniem, ale nie dość szybko, żeby wyeliminować skutki potwornie jasnego rozbłysku. Światło uderzyło w niebo, a po chwili odezwał się grzmot. Piach, porwany przez trąbę powietrzną, zawirował i spadł na otaczające ich ruiny z hukiem torturowanego kamienia. Lysaer poczuł, jak uginają się pod nim kolana, ale na szczęście Arithon go przytrzymał. Bariera zniknęła, kiedy otoczył przyrodniego brata ramionami i skoczył wraz z nim w jasny, metaliczny blask bramy. Ciemność zamknęła się za nim jak aksamitna kurtyna. Ciągle przytomny, Arithon poczuł na skórze lodowate igiełki. A potem czar zawładnął jego umysłem. Z ust dobył mu się cichy okrzyk, urwany w pół, kiedy gorący, biały płomień przeniesienia pozbawił go przytomności. Przez zamglone bagna wędruje jakiś człowiek; kiedy przechodzi obok błotnistych jeziorek, ich woda marszczy się nieznacznie. Błoto oblepia mu buty, ale nie zwraca na to uwagi, trącając pagórki ziemi laską z gładkiego drewna jesionowego… Gromada ludzi ubranych w skóry i futra leży w zasadzce pod dowództwem brodatego kapitana, podczas gdy kawalkada wozów załadowanych jedwabiem i kryształami wyłania się z wylotu doliny spowitej mgłą… Czarna, uskrzydlona bestia mruży szkarłatne oczy i wzlatuje ze skalnego występu prosto w chmurę; długi, przenikliwy świst przywołuje inne bestie, każąc im sformować szyk za okrytym łuską ogonem przywódcy…
|