Prezentujemy fragment opowiadania Tomasza Bochińskiego „Parszywa okoliczność” pochodzącego ze zbioru „Wyjątkowo wredna ceremonia”. Ksiażka ukazała się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Elizabediath Monck miał bardzo przyziemną pracę. Był grabarzem. Co prawda nie zwykłym kopaczem dołów, ale grabarzem z dziada pradziada, artystą z powołania, mistrzem ceremonii pogrzebowych. Wysoki, szczupły brunet o chudej twarzy, ze smutkiem wyzierającym z ciemnych oczu i opuszczonych kącików warg, świetnie komponował się w roli żałobnika i pocieszyciela. Niestary, silny (praca na świeżym powietrzu ma swoje zalety), nosił w melancholijnej duszy jedno marzenie. Chciał mieć własny cichy, rozświetlony słońcem cmentarzyk, na którym leżeliby sami przyzwoici ludzie. Niestety, nie zanosiło się na rychłe spełnienie marzenia. Po raz kolejny zmuszony był zmienić miejsce pracy. Prawdę mówiąc – został wylany, a nawet musiał uciekać, aby wynieść cało głowę. Można by zapytać, dlaczego wszystkie te despekty spotykały mistrza w swym fachu? Otóż Elizabediath Monck miał ogromną wadę, a raczej zespół wad z trudem tolerowanych w świecie, w którym przyszło mu żyć. Był dobrym, wrażliwym człowiekiem o honorze bez skazy, tak osobistym jak i zawodowym. Na cmentarzach przez niego prowadzonych nie wchodziło w grę pochowanie kogoś żywcem. Choćby zakopywana była pyskatą, wredną i bogatą ciotką. Z tego powodu musiał opuścić cmentarz w E’Nocaus. Monck nie pozwalał grabić grobów, pozbawiając tym rozrywki i dochodów wszelakie hieny cmentarne. Tak było w Sa Bains. Handel szczątkami ludzkimi uznał za szczególnie obrzydliwy. Czym ściągnął na siebie niechęć alchemików, czarowników i wszelkiej maści sekciarzy, próbujących rozdzierać zwłoki na relikwie. I w ten sposób stracił wspaniałą posadę w stolicy Gadrin. Innym razem pochował z pełnym rytuałem syna wdowy po powroźniku, nie biorąc od zrozpaczonej matki ani grosza pod pretekstem, że jest uboga. Cech grabarzy w Gladde nie posiadał się z oburzenia. A teraz Monck uciekał. Rozczarowany i wściekły, szedł traktem – zajeżdżonego konia pozostawił o dobre stajanie – coraz bardziej ubłocony i zmęczony. Już, już myślał, że znalazł swoje miejsce w życiu. Cmentarzyk niewielki, pochówków mało, sama szlachta. Wynagrodzenie zacne. Jedno tylko przeszkadzało Monckowi – lubił, gdy „jego” zmarli spoczywali w spokoju. Tu jednak martwi prawie co noc urządzali brewerie. Wyruszali na krwawe łowy. Jak to wampiry. Co było robić – darował im wieczny spokój. Sposobem nieco prostackim, ale skutecznym. Kołek w serce i stosowne egzorcyzmy. Napracował się w dzień, a po zmierzchu musiał uciekać. Bo właściciel cmentarzyka też okazał się nieumarłym. Prawdziwą, istniejącą od wieluset lat bestią. Ścigał Moncka prawie bez wytchnienia, robiąc tylko krótkie przerwy, gdy słońce stało wysoko. Grabarz oceniał swoje szanse pół na pół. Bo choć stracił wierzchowca, to do wioski, skąd wywodził się jego ród, miał już blisko. A tam, w kamiennym kręgu przedwiecznych monolitów, znajdzie ocalenie. Doszedł wreszcie do gospody na rozstajach, rozsądek nakazywał odpoczynek. Powinien zjeść solidny posiłek, wysuszyć buty – zbliżające się południe gwarantowało bezpieczeństwo. Obszerne wnętrze świeciło pustkami, ledwie kilku podróżnych kiwało się smętnie przy stołach. Młody oberżysta zlustrował nieufnie strój Moncka. Czarny, z dużą ilością srebrnych haftów, stanowił ulubiony kostium służbowy grabarza. Tak chadzali ubrani szlachcice na uroczyste okazje wiek temu. – Witaj… panie – rzekł niepewnie, dziwnie wystraszony. Monck wyjął srebrnika i zarządził: – Polewkę. Tylko żeby była gorąca. I prowadź do ognia, bo buty z kretesem przemoczyłem. Karczmarz, zasmucony i zupełnie pozbawiony zawodowego entuzjazmu, usadził go przy palenisku. – Ruszaj się, człowieku! – huknął „pańskim” głosem Monck. – Głodny jestem. Właściciel oberży zebrał się w sobie i wywołał nawet rachityczny uśmiech na blade lico. – Duchem, panie! Polewka za chwileczkę. Zmęczony grabarz opadł na ławę, zzuł buty i postawił je tuż przy ogniu. Z zadowoleniem patrzył, jak unosi się nad nimi para. – Skóra popęka – usłyszał nad sobą mocny tenor. Uniósł głowę. Przed nim stał średniego wzrostu grubas w zwykłym podróżnym stroju. Całkowicie łysy, pozbawiony śladu zarostu na twarzy, miał spojrzenie nader przenikliwe. Za bardzo przenikliwe jak na przypadkowego natręta. Niezrażony milczeniem grabarza nieznajomy, skłoniwszy się, zapytał: – Czy mam przyjemność z panem Eli… – Monck jestem. – Elizabediath przerwał odruchowo, nie pozwalając, by nieznajomy zaplątał się w jego imieniu. Jednocześnie sięgnął do rękojeści rapiera stanowiącego dodatek do stroju. Broń nie była atrapą. Solidny kawał żelaza kilkakroć już ocalił mistrza ceremonii pogrzebowych. Obcy rozpromienił się. Oczy jednak pozostały zimne. – Mistrzu, szukam ciebie już dwie dekady. Pozwól, że się przedstawię: Oshar Hargo, majordom prześwietnego Draga z Dragów. – Siadaj, panie! – Dłoń grabarza ścisnęła mocniej rękojeść. – A w jakimże to celu tropisz moją skromną osobę? Grubas usiadł z rozmachem i wykrzyknął: – Jak to, mistrzu?! Oczywiście pragnę, byś poprowadził ceremonię pogrzebową mego pana. Monck puścił rapier. I odetchnął. – Cóż, panie… – Hargo – podpowiedział grubas. – Tedy proponujesz mi pan pracę. Kto wie, może w innych okolicznościach… Ale teraz, niestety, mam pewne kłopoty i przez jakiś czas będę zajęty. Hargo sięgnął w zanadrze i rzucił na stół metalowy przedmiot. Monck aż podskoczył z wrażenia. Po dębowym blacie toczył się rodowy pierścień Astarha sa Grath, najstarszego z nieumarłych, jakich dotąd poznał. – Spotkałem wampira rankiem przed karczmą – oznajmił grubas. – Nie ukrywał, że ma pretensje do ciebie, mistrzu. Zmyślną przygotował zasadzkę… Cóż, tyle z niego zostało. Wola mego pana musi być wypełniona. Ogromna ulga ogarnęła Moncka. Nie musiał już uciekać. Ale wnet przebiegł go dreszcz: jakże potężny musiał być Hargo, skoro nie odnosząc żadnych widocznych ran, pokonał bestię? – To zmienia sytuację – rzekł. – Racz przypomnieć mi godność twego pana. – Drago z Dragów – odparł autentycznie zdumiony Hargo. – Czyżbyś, mistrzu, nie słyszał? Monck zmarszczył czoło. – Owszem, słyszałem, ale ten ród wygasł… – To, niestety, prawda, mój pan był ostatni, i dlatego trzeba wyprawić ceremonię pogrzebową, która nie miałaby sobie równych. Grabarz ugryzł się w język. O ile wiedział, ród Dragów wymarł sześćset lat temu. – A wedle jakiego rytuału twój pan życzył sobie być pochowany? – Tylko pełny ceremoniał Ang-Hare można tu zastosować. Elizabediath Monck, mistrz ceremonii pogrzebowych, głośno przełknął ślinę. Pełnego rytuału Ang-Hare nie przeprowadził – o ile wiedział – nikt. Nigdy. Jakież to wyzwanie i jaka chwała! Ale też, przemknęło grabarzowi przez myśl, może lepiej byłoby spotkać powtórnie Astarha niż brnąć w tę aferę. Lecz czy pozostawiono mu wybór? – Zgoda – rzekł, czując, że będzie tego żałował. – Jednak to spory koszt, a potrze… – Mistrzu, koszta są nieistotne. A wszelkie potrzeby zostaną zaspokojone. Monck drgnął. Takie słowa pragnął usłyszeć każdy mistrz ceremonii. Powinien być zadowolony. Tylko skąd ta lodowata strużka potu ściekająca po plecach? Mattheus Dalambert odsunął pergaminową kartę na długość ręki. Wzrok pogorszył mu się znacznie, niestety. Karetą trzęsło niemiłosiernie, trudno było czytać. A chciał jeszcze raz zerknąć na zakończenie listu – przyczynę dalekiej podróży. …Tedy zaklinam Cię, Panie, byś dawnych uraz poniechawszy, przybył jak najspieszniej. Albowiem jestem w wielkiej potrzebie Pozdrawiam Pana, przyjacielu. Elizabediath Ssagaroth Monck Skąd ten ścierwiec ponury zna tajne hasło naszej gildii?! – dumał Mattheus. Rzecz była tajemnicza, bo jeśli nawet ktoś podstępem czy siłą poznał hasło oznaczające pilne, wręcz nieodwołalne wezwanie pomocy, to zwykle nie wiedział, gdzie je wstawić. A tu – proszę, jest tam, gdzie być powinno. Ja mu dam przyjaciela! – Mattheus, skrzywiony, dotknął mocno zgarbionych pleców. Jeszcze pamiętał chwilę, gdy rozsierdzony Monck wygrzmocił go trzonkiem od łopaty. Co prawda grabarz przyłapał Dalamberta na profanowaniu grobu pewnego niewinnego dziecięcia, ale oczy miłej dzieciny potrzebne były do nader doniosłych doświadczeń. I żeby zaraz łopatą?! Mattheus zapienił się od narastającej wściekłości. Wnet jednak ostygł. Bo co też musiało zajść, by człowiek nienazywający go inaczej jak „garbatą hieną cmentarną” wzywał pomocy tak rozpaczliwie? Poza tym córeczka nie wybaczyłaby mu, gdyby nie pomógł grabarzowi. Zamyślony wyjrzał za okno. Dzień dobiegał końca, ale i podróż także. Wjechali właśnie do niewielkiej dolinki. Przecinająca ją droga była znakomicie utrzymana, prędko więc dotarli do bramy zamykającej dolinę. Kareta zatoczyła koło i stanęła. Woźnica zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki. – Dojechaliśmy, panie, dalej trzeba piechotą. Zdumiony Mattheus wysiadł. Karoca odjechała, zostawiając alchemika samotnego przed bramą, której łuk wznosił się na dobre cztery sążnie. – I co, do stu par sparszywiałych gamratek, długo mam czekać?! Mała furtka odemknęła się ze zgrzytem. Stanął w niej Elizabediath Monck. – Nie turbuj się, hieno cmentarna, zaprowadzę cię do dworu. Mattheus zaklął plugawie, co zwykle przychodziło mu łatwo, i zatupał krótkimi nogami. – Ty kopidole bezecny! Po coś mnie sprowadził! – zaryczał ochrypłym basem. Monck, nieco oszołomiony falą dźwięku, nie stracił przytomności umysłu. Nic nie powiedział, a tylko przeciągnął palcem po gardle. I Mattheus Dalambert, wbrew pozorom niebędący głupcem, zamilkł. – Teraz lepiej. Chodź za mną – rzekł Monck. – Zaraz. Skąd znasz to, czego znać nie powinieneś? – wysyczał Mattheus, stając na palcach, by dosięgnąć ucha grabarza. Monck zawahał się, a potem kiwnął głową, uznając rację alchemika. – Imię Eliany thir Harrane jest ci znane, jak sądzę – rzucił, otwierając szerzej furtkę i przepuszczając Dalamberta przodem. Alchemik, mijając próg, odparł: – Masz mnie za przygłupka? Oczywiście, najsłynniejsza czarownica z Palenk. Znikła jakieś pięćset lat temu. Kapłanka Etiny. – Spotkałem jej praprawnuczkę. – Bzdura, jakaś dziewka cię nabrała! – krzyknął Mattheus i zamilkł, bo jego i tak donośny głos odbił się grzmiącym echem w wydrążonym w skale tunelu. I wtedy z półmroku wychynęła szczupła, wysoka postać. Tak było to niespodziewane, że Dalambert odskoczył, chwytając się za serce. – Mistrzu Monck, czy zechciałbyś mnie poznajomić… – rozbrzmiał cichy sopran. – Ależ oczywiście. Panie Dalambert, z ogromną przyjemnością przedstawiam Katrinę thir Harrane. Niewiasta weszła w smugę światła padającą od uchylonej furtki. Brunetka, wzrostem niemal dorównująca grabarzowi. Sądząc ze śniadej, wyrazistej twarzy – młoda dziewczyna. Ale w wielkich, ciemnych oczach taiło się znużenie. Na wysokości ładnie zarysowanych piersi lewą ręką szybko wykonała skomplikowany gest. Dalambert zdrętwiał. Zobaczył tajemny „podpis” maga. Bardzo stary, bardzo finezyjny. Odpowiedział swoim, prezentującym się wobec znaku Katriny jak wróbel przy sokole. I w milczeniu pochylił głowę. – Pani Katrino, proszę, poznaj Mattheusa Dalamberta, słynnego medikusa, znanego alchemika, światłego astrologa, zasłużonego członka wiadomej gildii… Dalambert po każdej pochwale prostował się, a na poczerwieniałej twarzy rósł uśmiech. Monck zaś kontynuował: – Hienę cmentarną, straszliwego opoja, co poznasz po jego fizys, a w młodości pierwszej wody rozpustnika i je… – Dość, panie Monck – wykrztusił Mattheus, wciąż z niemądrym uśmieszkiem na ustach. – Gdzie…? Skąd…? Jakim sposobem…? – zająknął się i tylko niezbyt elegancko wskazał na Katrinę. Monck dał znak, by poszli za nim. – Opowiem, ale już we dworze. A było tak: Monck, przywieziony tą samą karetą, straszliwie zmęczony, nie zwracał uwagi na wykuty w skale tunel ani na drogę prowadzącą przez następną dolinkę do parterowego, rozsiadłego szeroko kompleksu budynków zwanych Dworem. Padł na łóżko i przespał noc i dzień. A wieczorem po przebudzeniu stwierdził, że Oshar Hargo zniknął. Służący przekazał grabarzowi słowa majordoma: „Mistrzu, Dwór Draga jest na twoje usługi. Sam muszę dopilnować oczywistych przygotowań. Rozkazuj i wymagaj”. Po solidnej wieczerzy Monck zadumał się głęboko. Był wyspany, nie miał ochoty czekać do rana. Wyszedł na długi, ciemny korytarz. Pod drzwiami czekał znajomy już służący. – Wiesz, gdzie spoczywa ciało prześwietnego Draga? – Tak – odparł głucho stary. – Zaprowadź mnie tam. Sługa pokręcił głową. – Nie. Nie mogę. – Ale wskazać mi to miejsce możesz? – Tak, panie. – Prowadź. Szli długim centralnym korytarzem, potem skręcili w jeden z bocznych. Służący zdjął ze ściany pochodnię – wąski korytarzyk nie był oświetlony. Przebyli ledwie kilkanaście kroków, gdy znaleźli schody prowadzące mroczną spiralą w dół. – To tutaj – rzekł niepotrzebnie sługa. Monck przejął pochodnię i począł zstępować po szerokich stopniach, nie myśląc już o pozostawionym w kompletnych ciemnościach towarzyszu. Schody zdawały się nie mieć końca. Przestał je liczyć przy setnym stopniu. Wreszcie, zupełnie niespodziewanie, podróż dobiegła kresu. Grabarz podniósł pochodnię wysoko nad głowę. Jego oczom ukazała się wykuta w skale komnata o sklepionym na kształt kopuły stropie. Pusta, jeśli nie liczyć umieszczonego centralnie podwyższenia. Zerknął jeszcze na ślepe ściany, pozbawione jakichkolwiek ozdób, i śmiało podszedł do katafalku. Na kamiennej płycie leżało ciało. Rudowłosy i rudobrody mężczyzna ogromnego wzrostu. Strojny w szaty, jakie Monck widywał tylko na starożytnych miniaturach. Głowę miał opartą na tarczy. Szron pokrywał herb. Ale można było się domyśleć w nim znaku Dragów: smoka pożerającego własny ogon. Grabarz dotknął skrzepłej twarzy zmarłego i z trudem pohamował okrzyk, tak była zimna. I dopiero teraz uświadomił sobie panujący w komnacie zamróz. Duszny i bezlitosny. Obszedł katafalk i grabiejącymi palcami zaczął obmacywać kamienną płytę od spodu. Szukał znaków tego, który złożył Draga na przedostatnie łoże. I znalazł. Ale nie potrafił ich odczytać. Wstrząśnięty jeszcze raz przebiegł opuszkami palców drobne ryty i stopiwszy szron, zdołał odnaleźć parę znajomych symboli. „Nefer og Shaa ostrzega…” – i tyle. Reszta była kompletnie niezrozumiała. Zimno nie pozwoliło na dłuższe medytacje. Nie oglądając się, ruszył ku schodom. Przeskakiwał po kilka stopni, jakby uciekał. I być może było tak istotnie, bo ponura kostnica potrafiła wystraszyć człowieka najbardziej nawet odpornego na przeraźliwy majestat śmierci. Ciężko dysząc, stanął na szczycie schodów. Z ulgą oddychał ciepłym powietrzem, ale nie mógł pozbyć się myśli, że porzucił Draga. Bo z zamarzniętego ciała wcale nie emanował spokój. Raczej rozpaczliwe pragnienie, by tego spokoju nareszcie zaznać. Drago czekał. Podaruję ci wieczny odpoczynek tak szybko, jak to będzie możliwe, przyrzekł w myślach Monck, i poszedł zapamiętaną drogą do swej komnaty. Służący gdzieś zniknął, widać poruszanie się po ciemku nie było dla niego niczym nowym. Doszedłszy do sypialni, Elizabediath uznał, iż resztę nocy chętnie by spędził, pracując. I nie był zdziwiony faktem, że drzwi naprzeciw prowadziły do biblioteki. Pochodnię zostawił na korytarzu, bo – jak się okazało – oświetlenie skarbnicy wiedzy stanowiły grube woskowe świece. Bogactwo. Choć mocno zakurzone. Księgi wypełniały sporą komnatę, oprawne w skórę, wprawiłyby w zachwyt każdego uczonego męża. Ale grabarz szukał map. I znalazł. Poranek przywitał co prawda bólem oczu, za to wiedział już, jak trafić do nekropolii rodu Dragów. Zatarł ręce. Otworzywszy na oścież okiennice, wyjrzał na świat. Świeże powietrze wprost odurzało. A bezchmurne niebo i soczysta zieleń traw i krzewów zapowiadały przyjemną wycieczkę. |