Kiedy zapadła noc, niebo nad Czerwoną Pustynią zmieniło się w złodziejski skarb, w rzekę diamentów rozsianych po czarnym aksamicie. Ale jak wiele pięknych rzeczy, które w końcu okazują się brzydkie, i ten wspaniały widok niebawem stał się dla wędrowców nienawistny. Delikatny wietrzyk, który wiał o zmierzchu, po zapadnięciu ciemności nabrał mocy; ostre podmuchy rozwiewały grzebienie wydm. Piasek przesypywał się z sykiem i układał we wzory przypominające szkielety ryb, a obce konstelacje gwiazd znikały chwilami za chmurą poderwanego z ziemi pyłu. Lysaer i Arithon szli zgięci wpół, osłaniając twarze szmatami. Niesione wiatrem ziarnka piasku wdzierały się przez szpary kołnierzy i rękawów, tnąc nagie ciało do żywego. Lysaer walczył z wiatrem, mieląc w ustach przekleństwa. Jego nienawiść izolowała go od towarzysza. Z oczu płynęły łzy wyciskane wichrem. Z godziny na godzinę książę cierpiał coraz bardziej, aż w końcu szum pędzącego powietrza i skrzypienie piachu pod nogami wydawały mu się jedynymi dźwiękami, jakie słyszał przez całe swoje życie. Wspomnienia dworskiego życia w Amrocie zacierały się w jego pamięci, zagubione i dalekie niczym duchy. Słodka uroda kobiety, którą pozostawił na Południowej Wyspie, przypominała miraż zrodzony przez jego własny mózg, żeby dać ciału chwilę wytchnienia od cierpienia i bólu, towarzyszących każdemu krokowi. Na uczucia nie było już miejsca. Wróg, kroczący tuż obok Lysaera, był tylko formą bez znaczenia, postacią uformowaną z cienia i odzianą w targane wiatrem łachmany, podążającą na wpół ślepo przez pyliste wydmy. Czy Arithon ponosił odpowiedzialność za zaistniałą sytuację albo potrafił znaleźć z niej wyjście, nie miało teraz znaczenia. Cierpienie pozbawiło Lysaera zdolności myślenia o zemście. Tylko chęć przetrwania sprawiała, że zmuszał się, by stawiać kroki obolałymi stopami, godzina po godzinie. W końcu, kiedy ból mięśni i kości stał się nie do zniesienia, książę upadł na kolana. Arithon przystanął. Nie próbował wyciągać miecza, stał tylko z opuszczonymi ramionami, zasłaniając się od wiatru, i czekał. Na wysokości stóp piasek wirował znacznie wścieklej. Kłujące jak naostrzone igły, drobne ziarenka kąsały ciało, doprowadzając nerwy do szaleństwa. Lysaer z trudem podniósł się na nogi. I nawet jeżeli pierwsze kroki zrobił przy pomocy swego wroga, nie miał siły się sprzeciwiać. Nadszedł świt. Gwiazdy zaczęły blednąć, wiatr zelżał. Kurz opadał powoli, a na wschodzie niebo lekko pojaśniało. Zza horyzontu wytoczyło się czerwone słońce. Arithon zatrzymał się w końcu na odpoczynek. Lysaer, obojętny na głód i pragnienie, opadł niemalże bezwładnie na piasek w purpurowym cieniu sporej wydmy. Prawie natychmiast zasnął i nie poruszył się do chwili, gdy słońce stało już wysoko na niebie, a miraże zadrgały i zatańczyły na tle pustego piaszczystego piekła. Cisza miażdżyła niczym młot. Lysaer uniósł spuchnięte powieki i zobaczył, że Arithon zrobił prowizoryczny namiot z rybackiego płaszcza i kamieni, a potem zwiększył panujący pod nim cień za pomocą magicznej mocy. To, że zaimprowizowane schronienie kryło także jego przyrodniego brata, nie wywołało uczucia wdzięczności. Chociaż Lysaer cierpiał okropne pragnienie, a jego mięśnie bolały tak, jakby tłuczono je młotkiem zbrojmistrza, odzyskał równowagę na tyle, żeby znów nienawidzić swego wroga. Obiekt owej nienawiści siedział ze skrzyżowanymi nogami, trzymając nagi miecz na kolanach. Jego włosy, skóra i ubranie miały jednolity kolor, gdyż pokrywał je kurz. Zielone oczy, dotychczas ukryte pod zaskorupiałymi powiekami, błysnęły, kiedy Lysaer się poruszył. Arithon spojrzał na przyrodniego brata, zadziwiająco przytomny jak na kogoś, kto spędził całą noc na czuwaniu. – Nigdy nie śpisz – powiedział oskarżycielsko książę. Usiadł. Suchy piach opadł z jego włosów i zsunął się po zwilgotniałym kołnierzu tuniki. – Zachowujesz siły dzięki czarom czy planujesz jakąś krwawą zdradę? Na ustach Arithona pojawił się lekki uśmiech. Złapał podrapanymi palcami bukłak z wodą, który leżał przy jego łokciu, i podał go księciu. – Trzy łyki, Wasza Wysokość. – Jego głos nie był gładki jak zazwyczaj. – Ostatnia noc jest jedną z wielu, które jeszcze nadejdą. Przyjmij to do wiadomości, a wtedy ci odpowiem. Lysaer nie podjął wyzwania. Nadejdzie czas, kiedy nawet umiejętności nabyte w Rauven nie wystarczą, aby zwalczyć słabość ciała. Książę postanowił oszczędzać siły na tę chwilę, więc wypił swoją rację wody. Potem pod czujnym spojrzeniem swego wroga ułożył się na piasku i zasnął ponownie. Trzy dni, które nastąpiły później, minęły bez żadnych wydarzeń. O upływie czasu świadczyły jedynie kurczące się coraz bardziej zapasy. Przyrodni bracia spędzali noce na wędrówce, walcząc z wiatrem, który niósł ze sobą tony piasku i nigdy nie słabł. O świcie szukali schronienia pod rozpiętym wełnianym płaszczem, należącym niegdyś do rybaka. Powietrze pachniało w dzień jak rozgrzany krzemień, a krajobraz nie zmieniał się ani trochę, aż czwartego dnia ujrzeli na wschodnim horyzoncie majaczący wygasły wulkan. Lysaer nie zwrócił uwagi na ten znak orientacyjny. Udręka minionych dni nauczyła go, że nie powinien marnować sił na podnoszenie głowy. Nienawiść do Arithona s’Ffalenna przybrała postać utajonego spokoju. Ukryty za zasłoną nieskończonej cierpliwości, książę dostrzegał u swego towarzysza kolejne oznaki utraty sił. Arithon był bardzo szczupły już przed wygnaniem. Teraz pragnienie i głód sprawiły, że kości niemalże przebijały się przez jego poparzoną słońcem skórę. Patrząc na żyły, widoczne wyraźnie na szyi i skroniach, można było zobaczyć pulsowanie krwi; zmęczenie spowolniło ruchy jego sprawnych dłoni. Ciągle mrużył zaczerwienione i załzawione oczy, za dnia przed słońcem, nocą przed wiatrem, więc otaczała je siatka zmarszczek. Sam zmęczony i brudny, Lysaer patrzył, jak właściwa magom samodyscyplina, która sprawiała, że Arithon był tak niezwykle czujny i przytomny, wypala się z dnia na dzień. Opór czarnoksiężnika nie mógł trwać wiecznie. Budząc się codziennie i widząc wpatrzone w siebie oczy wroga, Lysaer czuł, jak opętuje go żądza mordu. Krew Karthanu i Rauven, płynąca w żyłach jego przeciwnika, tworzyła nieludzką kombinację magii i okrucieństwa. Piątego dnia od czasu przejścia przez bramę, Lysaer obudził się w palących promieniach słońca. Noga i ramię, które wysunęły się spod cienia rzucanego przez płaszcz, piekły niemiłosiernie, poznaczone czerwonymi plamami oparzeń. Lysaer oblizał spieczone wargi. Po raz pierwszy Arithon nie zdołał powiększyć cienia za pomocą magicznych umiejętności. Książę czuł ból oparzeń, ale jednocześnie przeszedł go dreszcz podniecenia, kiedy wsunął się głębiej pod wełnę płaszcza. Zerknął ciekawie na Arithona i zobaczył, że jego dłoń spoczywa bezwładnie obok rękojeści miecza. W końcu bękart poddał się wyczerpaniu i zasnął. Lysaer wstał, poruszając się cicho jak drapieżnik i nie spuszczając oka ze swojego wroga. Arithon nawet nie drgnął. Książę próbował zapanować nad dziką radością. Tym razem nic i nikt nie stanie mu na drodze. Z powściągliwością, której nauczył się od samego Mistrza, Lysaer pochylił się i położył delikatnie dłoń na rękojeści miecza. Jego ruch nie został zauważony. Arithon spał, nieświadomy zagrożenia. Nawet się nie poruszył, kiedy Lysaer poderwał miecz z jego kolan. Ciszę pustyni przerwał skrzekliwy śmiech księcia. – Ty bękarcie! – Stal błysnęła, jasna jak płomień, kiedy podniósł miecz. Arithon ciągle spał. Lysaer go kopnął, a wtedy Mistrz rozciągnął się bezwładnie na piasku. Głowa opadła mu na bok. Na odsłoniętej szyi pulsowały żyły, jakby zachęcając do egzekucji i szybkiego ciosu. Ironia kazała Lysaerowi wstrzymać ramię. Widok całkowitej bezradności wroga wywołał w księcia wybuch irracjonalnego gniewu. Jednym ciosem rozciął rybacki płaszcz od kołnierza aż po skraj. Pod osłonę wdarło się słońce i padło na s’Ffalenna, nadając jego twarzy wygląd profilu z jakiejś monety. Książę uśmiechnął się triumfalnie. O mały włos, a zabiłby swego wroga jednym ciosem, a przecież pragnął patrzeć na jego męczarnie przed śmiercią. – Zmęczony jesteś, bękarcie? – Lysaer pchnął bezwładne ciało, które przewróciło się na plecy. Brutalnie potrząsnął ramieniem Arithona, czując tuż pod skórą tamtego napięte ścięgna, które odsłonił wielodniowy głód. Nawet po długim i przymusowym poście w lochach Amrothu Mistrz bardzo sprawiedliwie dzielił racje. Pamięć o tym doprowadzała Lysaera do szału. Obrócił miecz płazem. Stal otarła się o pierś Arithona. W rozcięciu tkaniny pokazała się cienka linia czerwieni i Mistrz drgnął. Jego dłoń zacisnęła się na piasku. Zanim wróg zdążył wstać, Lysaer kopnął go w żebra. Kość wydała głośny dźwięk, tłumiąc westchnienie Arithona. Mistrz się szarpnął. Powodowany refleksem niezależnym od umysłu wytoczył się spod płaszcza wprost na rozpalone słońce południa. Lysaer także wyszedł z ukrycia, skupiony na swojej ofierze. Arithon odzyskał w końcu świadomość i uniósł powieki. Jego aroganckie usta otworzyły się do krzyku, a na twarzy, pozbawionej wreszcie obłudy, lśniły krople potu. Książę triumfował; miał wreszcie odnieść brutalne zwycięstwo. – A może znowu sobie pośpisz, bękarcie? – Patrzył, jak Arithon, zgięty wpół, krztusi się i próbuje złapać oddech. – Co? – Lysaer oparł czubek miecza na wychudzonym gardle przeciwnika. Chwytając powietrze niczym wyrzucona na brzeg ryba, Arithon zacisnął mocno powieki. Stal skaleczyła mu skórę; kiedy pojawił się na niej krwawy strumyczek, mag zapanował nad sobą i zaczął mówić. – Miałem nadzieję, że rozstaniemy się w bardziej sprzyjających okolicznościach. Lysaer nacisnął mocniej i patrzył, jak krwawy ślad na kołnierzu Arithona robi się coraz większy. – Niebawem umrzesz, bękarcie, ale nie jako umęczona ofiara. W Sithaer obwołają cię czarodziejem, który pozostał przytomny o jeden dzień za długo i zamiast spać, planował zemstę z nagim mieczem na kolanach. – Miałem inne plany. – Arithon się skrzywił i stłumił kaszel. – Gdyby nie udało mi się zdobyć twojego zaufania, zawsze mogłem polegać na sobie. Nie zamierzałem cię zabijać. Następny atak kaszlu przełamał jego wolę. Głuchy na śmiech brata, Arithon skrył twarz w dłoniach. Cięcie na szyi splamiło jego ręce krwią, ale kiedy udało mu się odzyskać oddech, mówił dalej. – Powstrzymaj się chwilę i posłuchaj mnie. Zgodnie z zapisami w archiwach Rauven, przodkowie, którzy dali początek naszym królewskim rodom, przybyli do Dascen Elur przez Bramę Końca Świata. – Historia mnie nie interesuje. – Lysaer oparł się na mieczu. – Pomódl się do Atha, morderco, kiedy jeszcze masz na to czas. Arithon zignorował ostrze miecza, które dotykało jego gardła. – Czterej książęta weszli do naszego świata przez inną bramę, która, według ksiąg, nadal może być aktywna. Patrz ku wschodowi, na zrujnowane miasto… Mearth. Za nim znajduje się brama. Strzeż się Mearth. Archiwa wspominają o klątwie… nałożonej na mieszkańców. Coś złego mogło tam pozostać… – słowa Arithona zamieniły się w bulgoczący kaszel. Krew zabarwiła piasek na czerwono. Przycisnął mocno przedramię do boku. – Masz jedną szansę na całe życie – wyszeptał zawzięcie, jakby za wszelką cenę chciał dokończyć. – Nie zmarnuj jej. Chociaż książę wcześniej obiecał sobie, że nie ugnie się pod żadnym pozorem, teraz, słysząc błagania Arithona, poczuł nagle ukłucie niezdecydowania. A jeśli się mimo wszystko pomylił? Jeśli ten bękart, inaczej niż wszyscy inni s’Ffalennowie, miał dobre chęci? Dłoń Lysaera, spoczywająca na mieczu, zawahała się, podczas gdy jego umysł zagłębił się w labiryncie niechcianych rozważań. Jedno pytanie domagało się odpowiedzi. Dlaczego Arithon po prostu go nie zabił tuż po przekroczeniu bramy, kiedy książę był oszołomiony narkotykiem i zupełnie bezradny? – Wykorzystałeś przeciwko mnie magię – poskarżył się Lysaer i niemalże drgnął słysząc, że powiedział to na głos. Czuł się chory. Napad furii wyczerpał go i oszołomił; nie zamierzał wypowiadać tych słów. Twarz Arithona skurczyła się pod wpływem wyrzutów sumienia. Wyglądał jak człowiek, który uległ naciskowi mimo wrodzonej dumy. Lysaer odwrócił głowę. Ale odpowiedź Arithona dotarła do jego uszu i przeszyła mu serce. – A cóż innego tak bardzo wzmocniłoby twoją wolę, byś mógł przetrwać pierwszą noc trudów? Nie dałeś mi nic prócz nienawiści. Co miałem zrobić? W słowach tych kryła się brutalna prawda. Lysaer cofnął odrobinę miecz. – Dlaczego zaryzykowałeś własne życie, żeby ocalić moje? Przecież ja tobą gardzę. Książę czekał na odpowiedź. Ciemne ostrze drgało lekko i falowało w gorącym powietrzu. Gdyby jakieś bezczelne i wyzywające słowa Arithona zakłóciły ciszę pustyni, mag zginąłby na miejscu. W końcu Lysaer znudził się czekaniem i pochylił się nad swoją ofiarą, odkrywając, że Mistrz po prostu stracił przytomność. Zagubiony w labiryncie okrucieństwa i zemsty, książę przyjrzał się mieczowi. Niechaj ostrze opadnie, a kłamstwa s’Ffalenna nie będą go już dłużej dręczyć. Jednakże sama broń wzdragała się jakby przed prostactwem egzekucji. Doskonale wyważony miecz stworzono po to, by odbierać życie w walce, a nie zabijać bezbronnych i nieprzytomnych. Kowale z Dascen Elur wielokrotnie próbowali wykuć tak doskonałe ostrze, ale żadnemu z nich się to nie udało. Według legendy miecz przywędrował do królestwa oceanów wraz z założycielem rodu s’Ffalennów z innego świata. Świadom perfekcji i nieludzkiego połączenia użyteczności z pięknem, Lysaer po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że założyciele rodów s’Ffalenn i s’Ilessid przybyli przez Bramę Końca Świata. Arithon mógł mówić prawdę. Ale równie dobrze mógł kłamać. Lysaer nie potrafił zapomnieć przedstawienia, jakie Mistrz odegrał przed królem i radą. Przedstawienia, które wystawiało na wielkie ryzyko jego własne życie, choć nie wiedział, co s’Ffalenn chciał przez to osiągnąć. Może znów posługiwał się tą taktyką. Logika księcia zachwiała się pod wpływem niepewności. Rozdarty między nienawiścią do s’Ffalennów i nieufnością co do motywów, które kierowały Arithonem, Lysaer zdał sobie sprawę, że postępki Mistrza nie zostaną wyjaśnione, jeżeli będzie zgadywał. Honor nie może opierać się na niejasnościach. W poczuciu urażonej dumy odrzucił od siebie miecz. Stal błysnęła, zataczając wysoki łuk, po czym wbiła się z głuchym dźwiękiem w rybacki płaszcz. Lysaer popatrzył z wściekłością na bezwładne ciało przyrodniego brata. – Niech pustynia będzie twoim sędzią – oznajmił szorstko. Oszołomiony promieniami palącego słońca, które padały ma na głowę, zaczął pakować połowę zapasów. Kiedy jednak uniósł płaszcz, okazało się, że los zadał im ostateczny i przewrotny cios. Miecz uszkodził ostatni bukłak z wodą. Pustynia szybko wchłonęła jego cenną zawartość. Pozostała tylko wilgotna plama. Lysaer uderzył pięścią w piasek. Poczuł, jak żołądek zaciska mu się ze strachu, i przypomniał sobie szydercze słowa Arithona. „Cóż ty wiesz o trudnościach?”. I to, co usłyszał przed chwilą. “Masz jedną szansę na całe życie. Nie zmarnuj jej…”. Miecz wskazywał na niego niczym oskarżycielski palec. Lysaer zakrył oczy dłońmi, ale jego umysł go zdradził i podsunął mu obraz przyrodniego brata, rozciągniętego na ziemi w palącym, niemiłosiernym słońcu, z krwawymi znakami niesprawiedliwości na szyi. Poczucie winy kazało Lysaerowi wstać. Cień przedrzeźniał jego kroki, kiedy niczym pijany zaczął uciekać w kierunku nagich wzgórz, a po twarzy spływały mu krople potu i łez. Słońce niemiłosiernie paliło jego ciało, a oczy mamiły rozedrgane miraże. – Ta pustynia cię zniszczy, bękarcie – powiedział Lysaer, nie zdając sobie sprawy, że upał pozbawił go wreszcie zmysłów. Arithon obudził się w martwej pustynnej ciszy. W ustach czuł smak krwi, a każdy oddech wymagał wysiłku, który wzbudzał palący ból w klatce piersiowej. Tuż obok porwany płaszcz okrywał ruiny obozowiska, gdzie spędził miniony dzień ze swoim przyrodnim bratem. Lysaer zniknął. Arithon zamknął oczy. W jego zmęczonym i otępiałym od bólu umyśle pojawiła się ulga. Wyczerpany do granic możliwości, wiedział, że nie będzie mógł iść dalej. Jako czarnoksiężnik potrafił wsłuchać się w swoje ciało i zdawał sobie sprawę, że jedno płuco jest poważnie uszkodzone i zalane płynem. Ale przynajmniej, w całym tym nieszczęściu, nie musiał już dźwigać ciężaru odpowiedzialności za życie przyrodniego brata. Lysaer przetrwa i znajdzie drugą bramę. W łańcuchu porażek kryło się chociaż jedno zwycięstwo. Mistrz przełknął ślinę, czując nieprzyjemny ucisk w miejscu, gdzie ostrze miecza przecięło mu skórę na gardle. Ale nie żywił do brata urazy. Tylko Ath wiedział, jak on sam był bliski zgładzenia swego krewniaka tym samym ostrzem, na które poprzysiągł przywrócić pokój między rodami. Arithon ostrożnie przekręcił się na brzuch. Ruch przyniósł falę bólu, kiedy połamane kości wbiły się głębiej w ciało. Powietrze usiłowało wydostać się z płuc zalanych krwią, co wywołało nową strugę czerwieni. Mistrz poczuł, że traci przytomność. Z jego piersi wyrwał się gwałtowny kaszel, a świadomość umknęła przed nową falą cierpienia. Powoli, z wielkim trudem, Arithon odzyskiwał przytomność. Już niedługo Koło się obróci i zakończą się jego cierpienia. Nie chciał jednakże, by los dopadł go tak bezbronnego. Śmierć nie zawładnie nim bez ostatniego zmagania. Wzmacniając resztki sił wolą umysłu wyszkolonego przez najlepszych czarnoksiężników, Arithon czołgał się po piasku w stronę rybackiego płaszcza. Kiedy dotarł na miejsce, z nosa i z ust leciała mu krew. Wyciągnął pokrytą pęcherzami rękę, złapał za wełnianą tkaninę i nakrył poparzone przez słońce ciało. Kiedy płaszcz zsunął się z piasku, oczy Mistrza dostrzegły błysk przydymionego metalu. Materiał wymknął się z osłabłych nagle palców. Arithon ujrzał własny miecz wbity ostrzem w piach, a obok przedziurawiony bukłak, z którego wyciekła cała woda. Z jego zalanej krwią piersi wyrwał się urywany oddech. Łzy gniewu przysłoniły mu wzrok i rozbiły błyszczący miecz na setki wirujących fragmentów. Zrozumiał, choć nie bez oporów, że Lysaer odrzucił pomoc i wybrał śmierć. Dlaczego? Mistrz oparł policzek o gorący piach. Czyżby kierowało nim poczucie winy? Prawdopodobnie nigdy się nie dowie. Wszystko wskazywało na to, że jego ostatnie wysiłki pójdą na marne. Arithon buntował się przeciwko ostatecznej klęsce. Dręczony wspomnieniem liranty, którą porzucił w Rauven, nie mógł uciec przed obrazem czternastu srebrnych strun, niszczejących i pokrytych pajęczyną. Jego nadzieje umarły, podobnie jak jego muzyka. Okazało się, ile są warte jego zamiary, a teraz wszystko przepadło i umrze na tej pustyni, pod obcym słońcem. Arithon zamknął oczy, chroniąc je przed ostrym blaskiem. Nie panował już nad sobą. Przez jego umysł przepływały sekwencje obrazów, żywych, wyraźnych i oskarżycielskich. Pierwszy pojawił się wysoki mag. Stał wyprostowany, okryty płaszczem, w którym wydawał wyroki; patriarcha Rauven trzymał w podniesionej dłoni miecz Avara. Po ostrzu ściekała krew. – To moja krew – powiedział Arithon błagalnym tonem, który odbił się echem w pustych przestrzeniach jego halucynacji. Najwyższy mag się nie odezwał. W głębi kaptura majaczyła smutna twarz; spoglądał z wyrzutem. U jego stóp leżało ciało odziane w postrzępiony błękit i złoto – barwy królestwa Amrothu. – Nie zabiłem go! – zawołał Arithon w gniewnym proteście. – Ale nie udało ci się go ocalić. – Wizja zmieniała się powoli i nieubłaganie. Twarz najwyższego maga zafalowała i przyjęła rysy Dharkarona, anioła zła walczącego z Athem, leżącego na plecach na pokładzie okrętu wojennego. Obok spoczywało inne ciało; tym razem był to ojciec Arithona, ugodzony strzałą. Lizały go płomienie ognia. Miecz w dłoniach Mściciela ściemniał i zmienił się we Włócznię Przeznaczenia, która miała drzewce z hebanu. – Acie, okaż mi litość! – Arithon krzyknął ponownie. – Jak miałem odwrócić bieg wydarzeń, nie znając głębokich tajemnic? Czy uczyniłem źle, popełniając morderstwo, żeby ocalić to właśnie życie? Odziane w rękawice dłonie skierowały ostrze włóczni prosto w pierś Arithona. Nagle na oceanie zaroiło się od statków floty wojennej Amrothu. Udało im się umknąć spod działania niszczącego czaru, ale natychmiast zostały oślepione cieniem wezwanym przez maga. Zaatakowały, lecz w zamieszaniu wpadały na siebie, gdyż dźwięki rozchodziły się myląco w ciemności. Taranowały się nawzajem i wkrótce siedem z nich zapłonęło i pogrążyło się w morskiej toni. – Ogłaszam, że uznano cię winnym popełnionych czynów – oznajmił Dharkaron smutnym głosem. – Nie! – Arithon się szarpnął. Ale silne ręce złapały go za ramiona i potrząsnęły nim mocno. Klatka piersiowa eksplodowała bólem. Syczący krzyk wydarł się z gardła, ale został zdławiony zapiaszczoną dłonią. – Niech cię Sithaer pochłonie, nie ruszaj się! Arithon otworzył mętne oczy i ujrzał nad sobą twarz swego przyrodniego brata s’Ilessida. Na dłoni, która zakrywała jego usta, widniały ślady krwi. – Sytuacja patowa – wyszeptał Mistrz, nabrawszy powietrza w obolałe płuca. Był zaszokowany. – Czy to miłość Atha, czy litość przywiodła cię z powrotem? – spytał targanym przez ból głosem. – Ani jedno, ani drugie. – Lysaer z wystudiowaną starannością zaczął konstruować nosidło z rybackiego płaszcza. – Lepiej, żeby ta brama tam była. Arithon spojrzał w oczy o kolorze zimnego błękitu. – Zostaw mnie. Nie chcę, żebyś miał z mojego powodu wyrzuty sumienia. Lysaer zignorował tę prośbę. – Znalazłem wodę. – Wyciągnął miecz spomiędzy resztek bukłaka i wsunął go do pochwy wiszącej przy pasie Arithona. – Twoje życie to twoja własna sprawa, ale nie mam zamiaru ponosić odpowiedzialności za twoją śmierć. Arithon zaklął słabo. Książę związał rogi płaszcza, wstał i ruszył na północ, niosąc swego przyrodniego brata przez piaski pustyni. Na szczęście dla niego Mistrz natychmiast stracił przytomność. |