powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Więzień układu – część 5
Kontynuujemy zaliczającą się do tzw. twardej fantastyki powieść „Więzień układu”. Pierwszą część opublikowaliśmy w listopadzie, drugą w grudniu, trzecią w numerze styczniowo-lutowym, czwartą – w marcowo-kwietniowym.
Anhelowi, jak zawsze, towarzyszyło trzech innych wojowników, równie silnych i bezwzględnych. Iwen poczuł się tak, jakby tych trzech dni nigdy nie było, jakby były tylko przyjemnym snem, z którego musiał się kiedyś obudzić. Widząc w twarzy Anhela to samo chłodne wyrachowanie, poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, a serce zatrzymuje się na bardzo długą chwilę. Od szyi aż do podbrzusza przeniknęła go fala strachu. Czuł, jakby coś przygniotło go do podłogi.
Miejsce nie było przypadkowe. Nie musiał się rozglądać, by wiedzieć, że w pobliżu nie było ani jednego sprawnego perceptora. Anhelo atakował, gdy Iwen najmniej się tego spodziewał. Godzina, trzy dni przerwy – nie robiło to różnicy.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Anhelo
Arto miał rację, musiał mu to przyznać. Grupa była po to, by sobie pomagać. Minęło kilka dni, a on ani razu nie ujrzał Anhela. Iwena wciąż zadręczały myśli, iż w każdej chwili to się może skończyć, jakaś cząstka umysłu nie wierzyła, by nawet Arto był w stanie zrobić coś takiego, lecz fakt był faktem.
Czuł się bezpieczny, lecz niepokój pozostał. Coś się stało z Arto. Zmienił się. Nigdy nie brakowało mu energii, nawet w te jego dni, gdy był troszkę bardziej zamyślony niż zwykle. Lecz teraz… Teraz wyglądał tak, jakby coś z niego uszło, jakby nagle, z dnia na dzień, stracił wolę walki i postanowił zostać jajcogłowym. Nawet zniknięcie Wela nie wzbudziło jego zainteresowania. Pamiętał wyraz twarzy Arto, gdy minął go na jednej z przerw. Dert dreptał obok niego, mówiąc coś po cichu. Arto niby słuchał; głowę przekrzywił w jego stronę, jakby nie chciał uronić ani słowa, lecz jego dotąd zawsze czujne oczy spoglądały teraz na zupełnie inną rzeczywistość, którą tylko one mogły ujrzeć. Dert w końcu się zorientował. Umilkł – i tak odeszli z pola widzenia Iwena. Widział jeszcze jak kapitan wyprostował głowę – słyszał co mówił jego zastępca, po prostu nie zwracał na to uwagi. Dla Iwena było to niezrozumiałe. Ilekroć przypominał sobie obojętny wyraz jego twarzy, coś ściskało go w brzuchu i czuł zimny dreszcz. Postanowił czymś się zająć, czymkolwiek, byle o tym nie myśleć.
Póki Anhelo był w pobliżu, nie w głowie była mu ochrona młodszaka. Teraz, gdy poczuł się na tyle pewnie, by go odszukać, odkrył, że Wel gdzieś zniknął. Spróbował namówić Orfiusa do pomocy, tylko po to, by odkryć, że on i Kerell woleli go unikać.
Czuł, że nie dopełnił swoich obowiązków. Nadany młodszakowi protektorat prawie się kończył, jednak uznał, że powinien się nim zaopiekować, choćby przez tych kilka dni, odpłacając za dotychczasową nieobecność. Bał się, że coś mu się stało. Dzieci lubiły się mścić za wygasłą lub zbagatelizowaną ochronę. Zaczepianie kapitana nie miało sensu, lecz potrzebował kogoś, kto znał szkołę. Żimmy był dowódcą jego prywatnej ochrony, lecz wciąż traktował go z góry. Wybrał Derta.
Dert potraktował sprawę poważnie.
– Dowiemy się o co chodzi z Welem – obiecał.
Na początek przepytali młodszaków z grupy Wela. Dobrą wiadomością było to, że nikt nie widział go pobitego, złą – że nikt nie widział go od kilku rozjaśnień. Młodszaki bardzo niechętnie mówiły o swoim towarzyszu. Wszystko Dert musiał wyciskać z nich siłą. Wel był bystry, choć niezbyt silny. Iwen wyczuł, że już wcześniej nie traktowali go najlepiej. Niewiele ich obchodziło co się z nim stało. Myśleli, że został przeniesiony do innej klasy.
– Jeśli tak, to już nie nasz problem – podsumował Dert. – Na pewno nie trafił do żadnej z naszych. Pewnie jest już w innej szkole. Jeśli to prawda, że jego rodzice się dowiedzieli…
– To jest nasza sprawa! – zaprotestował. – Moja sprawa. Jego miałem chronić, nie jego grupę.
Więc szukali dalej. Dert nie był zadowolony, lecz uznał rację Iwena. Wciąż jestem Nowy, pomyślał, ale szanują mnie za zasady.
Za którymś z kolei fizycznym napomnieniem jeden z dzieciaków wskazał innego, jako tego który może coś wiedzieć. Często chodził razem z Welem. Przyczyna milczenia na temat tej znajomości okazała się niezwykle prosta – tamtego rozjaśnienia jemu też się oberwało i każdy wolał o tym milczeć. To była prywatna sprawa ich klasy.
Odszukali go dopiero dwie przerwy później. Najwyraźniej ktoś go ostrzegł, lecz gdy go dopadli, nie próbował uciekać. Iwen złapał go za ramiona i obrócił do siebie.
– Chodziłeś z Welem, mały szczurze? – spytał krótko, starając się zachowywać jak na starszaka przystało.
– A co to was obchodzi? – młodszak z obawą powiódł po nich spojrzeniem, lecz nie próbował się wyrwać.
– Nie podskakuj! – Dert podszedł bliżej. – Gadaj, albo…
– Załatwmy to po mojemu – uspokoił go Iwen. Przysunął młodszaka bliżej. – Miałem go chronić, rozumiesz? Chcę wiedzieć gdzie on jest.
– Nie wiesz jak z nimi gadać – Dert szepnął mu prosto do ucha, tak, by młodszak nie słyszał.
Iwen pokręcił głową. Młodszak wyraźnie mu nie dowierzał. Patrzył podejrzliwie to na niego, to na Derta. Lojalność wobec zadania, jaką przejawiał, tu zupełnie nie istniała – jeśli chodziło o młodszaki, każdy wykonywał obowiązki mimochodem, nie troszcząc się specjalnie o jakość usługi. Może Dert miał rację?
Odwrócił się do Derta i skinął głową. Dert złapał młodszaka i wykręcił mu rękę na plecy.
– Nic mu nie zrobię – stwierdził chłodno Iwen. – Ale ciebie to nie dotyczy. Powiesz sam gdzie on jest, czy mamy to z ciebie wycisnąć?
– Ale ja nie wiem!
– Więc mów co wiesz – zagroził Dert. – Byle szybko. Zmarnowaliśmy dość czasu jak na taką pchełkę jak ty.
– Wela nie ma w szkole, a może nawet na stacji – młodszak zaczął się sypać. – Nie było go kilka rozjaśnień. Poszedłem do jego domu i… Nikogo nie było! Sąsiedzi powiedzieli, że się wyprowadzili, wrócili gdzieś na dół…
– Na dół? – Dert podkręcił mocniej rękę młodszaka. – Masz nas za kopalniaków?
– Przysięgam, tak powiedzieli! Nie wiem więcej od was!
– Próbuje nas obrazić! – syknął Dert. Młodszak energicznie pokręcił głową. Iwen dał znak głową, by go puścił. Drugi zastępca miał ochotę na więcej, lecz spełnił jego niemą prośbę.
– Masz swoje rozwiązanie – powiedział, odprowadzając młodszaka chłodnym spojrzeniem. – Wel zniknął. Za dużo gadał. To się zdarza.
– Nie zniknął tylko wrócił na dół.
– Nikt nie wraca na dół, Nowy.
– A wasza stara wychowawczyni?
– No więc prawie nikt. Ona nie była tu długo, nic nie wiedziała i była sama. Wel się tu urodził. Dzieciom ze stacji nie pozwalają schodzić na dół.
Iwena to zaintrygowało.
– Nie można tego sprawdzić? Poszukać go, znaleźć nowy adres?
– Jak? I po co? Co zrobisz, gdy się dowiesz? Pojedziesz na dół, by go chronić? Zapomnij o nim, Nowy. To już nie twoja sprawa. Powiem mrówkom i temu młodszakowi, by powiedział nam, gdy Wel się pojawi. To wszystko co możemy zrobić.
Mrówki… Iwen wspomniał młodszaków pojawiających się z ostrzeżeniem, że Anhelo idzie w ich stronę. Jeśli Wel wróci, na pewno go zauważą.
– Powinienem na niego bardziej uważać – przyznał. – Wiedziałbym co się dzieje.
– To nie twoja wina – pocieszył go Dert. – Przed akademią byś go nie uchronił. Wierz mi, już go nie zobaczysz. Jego ojciec spróbował uciec, więc Opiekunowie zabrali go ze sobą i koniec – podkreślił gestem ręki. – Oni rzadko kiedy zostawiają takich w spokoju.
Te słowa przeraziły Iwena. Jego też zabiorą jeśli się wygada. Ponownie obiecał sobie, że będzie milczał, nieważne co się stanie. Nie chciał dawać pretekstu ludziom, którzy ich nachodzili. Mogliby go zabrać choćby po to, by zrobić na złość rodzicom.
Dert poszedł za młodszakiem. Iwen postanowił wrócić do grupy. Zniknięcie Wela mało kogo wzruszyło, może poza jego towarzyszami i podatkowymi oprawcami. Gdyby nie jego zainteresowanie, nikt by nawet nie zwrócił na to uwagi. Wolał nie wiedzieć ile takich wypadków zdarza się rocznie w tej szkole.
• • •
Po powrocie natknął się na kapitana. Iwen stał mu na drodze, lecz Arto, mijając go, ledwie nań spojrzał. Nie on jeden zauważył co się dzieje. Wielki przywódca nie interesował się już swoimi podopiecznymi. To ich przerażało, lecz bezsilnie czekali, wierząc, że to minie. Nie wiedzieli tego, co Iwen. Nie wiedzieli, że tak wyglądał, gdy po raz drugi zmienił szkołę i przyjaciół, gdy zrozumiał, że tak już będzie zawsze.
Bardzo chciał, by grupa pomogła kapitanowi, tak jak pomogła jemu, lecz nikt, tym bardziej on, nie wiedział jak to zrobić. Cokolwiek się działo, Arto z czasem się przyzwyczai i powróci, lecz czytając wiadomości na kanale grupy zrozumiał, że może nie mieć tego luksusu.
Żaden kapitan nie panował nad swoją grupą dłużej niż pięć lat. Żaden z tych, którzy założyli grupę nie utrzymał się dłużej niż cztery lata. Kapitan mógł osłabnąć, lecz grupa – nigdy.
Czy Arto się kończył?
Obserwując jak włóczy się korytarzem, nie zwracając uwagi na drepcącego obok Żimmiego, pomyślał o siostrze i o tym, jak mimo kłótni o Anhela potrafili się wspierać. Arto nie miał nikogo. Zapragnął mu pomóc, ze zwykłej wdzięczności. Szanował jego samotność, lecz postanowił to zmienić. Tylko jak mógłby się do niego zbliżyć, jak zwrócić jego uwagę teraz, gdy miał jej mniej, skoro nie zdołał zrobić tego wcześniej?
Odpowiedź pojawiła się nagle, niczym najgorszy koszmar, jaki mógłby sobie wyobrazić.

Po opuszczeniu szkoły, jak co dzień, jego specjalna ochrona – pięciu wyznaczonych przez kapitana chłopców, Żimmy, Grejgy, Alsza, Kerell i Ferisz – odprowadzała go do domu. Mrówki rozbiegły się, spełniwszy swój obowiązek. Nikt nie ostrzegł ich w porę, nikt nie spodziewał się spotkania – aż do chwili, gdy usłyszeli za sobą czyjeś kroki.
Anhelowi, jak zawsze, towarzyszyło trzech innych wojowników, równie silnych i bezwzględnych. Iwen poczuł się tak, jakby tych trzech dni nigdy nie było, jakby były tylko przyjemnym snem, z którego musiał się kiedyś obudzić. Widząc w twarzy Anhela to samo chłodne wyrachowanie, poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, a serce zatrzymuje się na bardzo długą chwilę. Od szyi aż do podbrzusza przeniknęła go fala strachu. Czuł, jakby coś przygniotło go do podłogi.
Miejsce nie było przypadkowe. Nie musiał się rozglądać, by wiedzieć, że w pobliżu nie było ani jednego sprawnego perceptora. Anhelo atakował, gdy Iwen najmniej się tego spodziewał. Godzina, trzy dni przerwy – nie robiło to różnicy.
Z trudem zmusił się, by oderwać wzrok od starszaków i spojrzeć na swoją ochronę. Było ich dwa razy więcej, lecz Iwen się właściwie nie liczył, a tamci mieli przewagę wieku, wzrostu i siły. Ale to nic, pomyślał, byle mi pomogli. Gdy pokażą Anhelowi, że go nie opuszczą, wtedy zostawi go w spokoju – o ile zechcą go bronić…
Ta myśl przeszyła go, gdy zobaczył ich twarze. Spoglądali na siebie, niepewni co zrobić, szukając oparcia w sobie nawzajem. Szukali go zwłaszcza w Żimmym, czekali na to, co zrobi, co powie, lecz Żimmy nie patrzył na nich, tylko na Iwena i Anhela.
– Chcecie się przyłączyć? – Anhelo wyjął ręce z kieszeni. Rozprostował palce, niedbale prezentując pierścienie. – Jeśli nie, to wylatujcie! Wy mnie nie interesujecie… na razie.
Iwen spojrzał na Grejgiego i Ferisza. Obaj byli wojownikami z przedostatniego rzędu, lecz teraz spuścili ze wstydem wzrok. Tak samo wyglądali Kerell i Alsza. Tylko Żimmy patrzył chwilę na Anhela. Od niego zależało, co się stanie. Gdy ponownie spojrzał na Iwena, ten zrozumiał, że on też mu nie pomoże. Był sam, był Nowy, a Nowy nie był wart, by za niego walczyć, nawet gdy mieli przewagę liczebną i rozkaz kapitana.
– Jesteśmy grupą… – nie chciał, by jego słowa zabrzmiały jak błaganie o litość, lecz nie panował nad swoim głosem. Czuł, że ton głosu przypieczętował decyzję Żimmiego.
Anhelo zbliżył się. Żimmy odwrócił wzrok. Powoli dał krok do tyłu, potem następny. Za nim ruszył Kerell. Nie wahał się. Gdy dostał przykład od zastępcy, nie czekał ani chwili. Grejgy i Ferisz poszli zaraz za nimi. Ostatni odszedł Alsza. Najdłużej miał wątpliwości, lecz uległ, jak towarzysze. Po kolei odwrócili się i odeszli, bez jednego słowa, jakby miał zarazę.
Iwen obserwował ich ze łzami w oczach. Dlaczego Żimmy odszedł? Przecież przestał go nie lubić i nie bał się bólu. W walce z tym smokiem drużyna go opuściła. Koszt utrzymania przeważył korzyści, kto osłabiał grupę musiał odejść.
– Koledzy cię opuścili, młodszaczku, co? – Anhelo podchodził powoli, sycąc się jego strachem. – Przyzwyczajaj się. Myślałeś, że o tobie zapomnę, bo banda dzieciaków przykleiła mi się do tyłka?
Nogi Iwena jakby wrosły w podłogę. Chciał dać krok w tył, lecz nie mógł. Na przerwach Anhelo musiał się hamować, lecz nie byli już w szkole. To była pora bezkarności starszaków. Nie musieli się martwić, że nie zdoła się pomalować. Pomyślał, że może powinien przestać się kryć i ten jeden raz wrócić do domu takim, jakim go zostawią. Już nie wierzył, by mogło być gorzej, by nawet akademia mogła być gorsza. Czuł się jak Wel, uwierzył, że może warto skończyć jak on. Co z tego, że Bebre go ostrzegał. Gdyby tu był, uciekłby razem z innymi. Jego słowa nie znaczyły już nic.
Anhelo pchnął go na ścianę i przycisnął, lecz i bez tego Iwen bał się ruszyć. Ile razy robił coś nie po myśli Anhela, choćby było to mrugnięcie, zwiększało to zadany przez niego ból.
– Nie chciałem, by to robili – powiedział cicho. – Nic im nie powiedziałem, oni sami…
– Zamknij się! – nie rozumiał łatwości, z jaką Anhelo wpadał w gniew. Zjawiał się na żądanie, niczym gest czy zamknięcie oczu. – Jesteś tylko wkładem do puszki, szczurze. Czeka na ciebie w magazynie, tylko twoje ciało jeszcze o tym nie wie – twarz wykrzywił mu złośliwy grymas. – Och, skończę z tobą, nie bój się, skończę, ale dopiero gdy zechcę. Nie trzeba było pchać się na stację!
Starszak uderzył go głową w czoło. Iwena zamroczyło. Anhelo go puścił; tylko dzięki ścianie nie padł na podłogę. Kolejne uderzenie było równie krótkie i mocne. Iwen poczuł jak jego żołądek wywraca się na drugą stronę. Ból był przenikliwy. Przed załzawionymi oczami mignęły mu pierścienie. Przeciwko takiej broni jego pancerz był bezużyteczny.
– Śpij, szczurze! – usłyszał jeszcze. Po uderzeniu w skroń osunął się na podłogę. Czuł się dziwnie. Siedział oparty o ścianę, lecz nie było już starszaków ani ochrony. Coś błysnęło. Jasne światełko zajrzało do jego oka, znikło i zabłysło ponownie. Zamrugał. Spróbował zasłonić oczy dłonią, lecz ta unosiła się z oporem, jakby ważyła tonę. Gdy światełko znów zgasło, zamiast wykrzywionej twarzy Anhela zobaczył twarz Arto. Kapitan przyklęknął przy nim i uniósł jego głowę lekko do góry. Patrzył mu prosto w oczy. Światło błysnęło w drugim oku i zgasło. Zamrugał oczami. Arto go puścił.
Był zdezorientowany. Gdzie jest Anhelo? Skąd się tu wziął Arto? Coś wilgotnego dotknęło jego skroni. Czuł ból w kilku miejscach, lecz nie pamiętał uderzeń. Między pierwszym a drugim ciosem czuł w głowie jedynie pustkę.
– Przepraszam – powiedział słabo. – Chyba… chyba straciłem poczucie czasu. Przed chwilą…
Arto uciszył go ruchem palca. Pokazał, co trzymał w dłoni – zakrwawioną chusteczkę, którą dopiero co przyłożył do jego głowy. To była jego krew i było jej dużo, lecz na jej widok niczego nie poczuł.
– Musiałeś paść na ziemię jak kawał oderwanej rury. Myślałem… – urwał. Wprawnym ruchem przełożył chusteczkę na drugą stronę i znów przyłożył do jego głowy. – Anhelo?
Przytaknął w milczeniu. Poczuł pieczenie. Na grzbiecie dłoni Arto dostrzegł zegarek. Nie wierzył, by leżał tu aż trzy kwadranse.
– Siedź spokojnie, zaraz przestanie boleć – musiał się skrzywić, choć nie był tego świadomy. – Nowy, na kosmos, jak cię zobaczyłem to pomyślałem, że tymi swoimi pierścieniami skruszył ci czaszkę. Na szczęście nawet on nie jest tak głupi, by zabić na środku korytarza. Nic ci nie będzie. Straciłeś tylko przytomność, to wszystko. To się zdarza.
Tylko. Dla niego to było tylko tyle.
– Tym razem – odpowiedział słabo. – Ale następnym…
– Gówno! Nowy, nie będzie następnego razu, klnę się na własne życie. Anhelo więcej cię nie pobije. Nie rozumiem tylko dlaczego ten głupi szczur zostawił cię tutaj, by znaleźli cię dorośli. Sam chce trafić do akademii, czy tylko próbuje wymrozić tam ciebie? Chyba mu się nie poddasz?
Iwen spróbował skupić wzrok na jego twarzy. Czy Arto nagle się ożywił? Albo za mocno dostał w głowę i majaczył, albo kapitan znowu był taki, jak dawniej. Chciałby go bronić, gdyby musiał stanąć twarzą w twarz z Anhelem? Już w to nie wierzył.
Postanowił, że o niczym mu nie powie. Nie jest skarżypytą. Niech Żimmy sam się przyzna. Niech stanie przed kapitanem, którego tak szanuje, niech powie mu prosto w oczy – tak, zostawiłem Nowego na pastwę tego starszaka, bo się bałem. Ciekawe, czy po tym Arto będzie patrzył na niego tak samo jak teraz. Czy dalej będą towarzyszami. Poczuł mściwą satysfakcję. Jeszcze pożałuje, że nas zdradził. Arto nie jest głupi, sam szybko odgadnie, a ja będę tylko stał i patrzył. Jeśli dożyję…
– Pewnie się przestraszył, że za mocno mnie uderzył – jego głos był już pewniejszy.
Sięgnął do skroni i sam przycisnął chusteczkę do rany. Arto opuścił rękę.
– Widzisz jak to się kończy. Po co tyle czekałeś? Teraz Anhelo się przyzwyczaił i myśli, że łatwo cię złamie – w głosie Arto zabrzmiało wahanie. – Powiesz mi co się stało, czy znowu poczekasz na Anhela?
– Znasz zasady lepiej ode mnie! To moja sprawa, a nie sprawa grupy. Sam powinienem sobie z nimi radzić.
– Anhelo nie bije cię, by do czegoś zmusić, tylko dlatego, że to lubi. Bo chce… To jest wbrew regułom. Mamy prawo się bronić.
Mamy? Arto mógł mówić szczerze, ale nie spotkał Anhela twarzą w twarz. Oni wszyscy, on też, kierowali się tylko tym, co opłacało się grupie – i być może mieli rację, lecz on nie potrafił myśleć jak oni. Jego uczucia mówiły mu, że zwyczajnie go zdradzili i że powinien za to czuć chęć zemsty, więc ją czuł, bo wciąż kierował się uczuciami, a nie rachunkiem strat i zysków grupy. Nie nauczył się myśleć jak oni i teraz się z tego cieszył.
Oto gdzie takie myślenie was doprowadza, do zwykłej zdrady. Nie jesteśmy grupą. Wy jesteście grupą, ja już nie. Może nią byliśmy, przez krótki czas, ale to minęło. Do ciebie to jeszcze nie dotarło, bo ostatnio coś się z tobą działo, ale ty też to zrozumiesz i też się ode mnie odwrócisz.
– Twoja grupa myśli inaczej. Boją się go – przerwał, myśląc, że powiedział za dużo. – Może nie wszyscy, ale…
– Bo to kopalniaki! Sam tak kiedyś powiedziałeś. Nie wiedzą, że tracą wojownika. Jesteśmy grupą, by pomagać sobie w takich sprawach, cokolwiek sobie myślą. Nowy, każdy prędzej czy później dostaje się w łapy starszaków. Sam byłem bity nie raz, bardziej niż ty.
– Ale nie tak jak ja – odparł cicho. – Nie codziennie.
Nawet jeśli Anhelo przez parę dni dał mu spokój, to tylko po to, by tym mocniej zabolało, gdy wróci. Aż do dzisiaj Anhelo bił go byle gdzie, byle uderzyć, za każdym spotkaniem coraz mocniej. Teraz Iwen był już tak zrozpaczony, że zastanawiał się tylko nad jednym – już nie czy, lecz kiedy spróbuje go bić tak, by umarł.
– Lepiej ci? – spytał po chwili Arto.
– Mogę chodzić. Nie jest tak źle.
– To się zobaczy – wstał i wyciągnął do niego dłoń. – Wstawaj, Nowy. Nie możemy tak się rzucać w oczy. Chodź, zabierzemy Żo z treningu.
Z wahaniem złapał jego rękę i podciągnął się w górę. Powoli ruszyli przed siebie. Pomyślał, że jednak mu się udało, że Arto znów stał się sobą, gdy jego wojownik znalazł się w niebezpieczeństwie. Tylko że on już nie był jednym z jego wojowników i nie chciał, by to wszystko stało się właśnie w taki sposób.

Przez długi, bardzo długi czas szli w milczeniu, lecz złość Arto nie zmalała nawet odrobinę. Na początku był wściekły. Przede wszystkim na Żimmiego, trochę na siebie i na innych wojowników, ale Żimmy był winny najbardziej z nich wszystkich. Nowy miał być pod jego opieką, tymczasem znalazł go na korytarzu, porzuconego jak śmiecia, pobitego do nieprzytomności. Kosmos jeden wiedział, jak długo tam leżał, bez pomocy, bez opieki.
Wystarczyły dwa rozjaśnienia jego nieuwagi, by zaczęły się kłopoty. Wierzył, że może polegać na Żimmym. Tymczasem gdyby nie poczuł nagłej niechęci na samą myśl o treningu, gdyby nie zostawił grupy, błąkając się po korytarzach, pewnie o niczym by się nie dowiedział. Nie sądził, by Żimmy raczył go powiadomić o zdarzeniu. Ciekawe co powie jutro. Dlaczego nie pilnował Nowego, dlaczego pozwolił mu chodzić samotnie po stacji, zamiast zaprowadzić do domu? Doprowadzi to do końca. Był dobrym kapitanem, a szkoła i walka nie były stratą czasu. Nie zostawi grupy tylko dlatego, że ma problem, nawet jeśli zbyt duży, by sobie z nim poradzić. To nic, że przez ostatnie dwa rozjaśnienia czuł jedynie pustkę w głowie. Wciąż miał doki. Wciąż miał stocznię i statki, które dalej będą odpadać od stacji i odlatywać w przestrzeń. Nie może być tak głupi, by poddać się tylko dlatego, że nie może się dostać na ich pokład. Nie może pozwalać, by zelżała dyscyplina w grupie. Zawiódł rodziców, lecz Nowego nie zawiedzie. Bez niego nie da sobie rady.
Po raz pierwszy dopuścił do siebie myśl, że Anhelo chciał zabić Nowego. Tak właśnie pomyślał, gdy go zobaczył – wyglądał jakby nie żył. Dotąd widział śmierć jedynie na projekcji. Zawsze chciał, by tak pozostało. A teraz…
Kiedyś Dael powiedział, że nic nie jest tak ważne jak życie, bo bez życia nie ma nic. Szybko o tym zapomniał, uznając to za kłamstwo, skoro Dael zdecydował się iść do akademii. Dzisiaj zmienił zdanie.
Szykany i wrogość ze strony starszych uczniów nie były niczym niezwykłym. Pokazywali, że są silniejsi. Sam robił podobnie. To miało swój cel – posłuszeństwo. Lecz to, co wyprawiał Anhelo, było poza jego zdolnością pojmowania. Jaką nauczkę da komuś, kto już nie żyje? To było nielogiczne. Owszem, to się działo, tak już było, lecz nigdy w pobliżu, nigdy nie na jego oczach, tylko gdzieś tam, w innej grupie, daleko od niego. Nawet jeśli słuchał o takich rzeczach, to ledwie jednym uchem. Jeśli bicie dla przyjemności uważał za stratę czasu, to co mógł pomyśleć o narażaniu się dorosłym przez zabójstwo? Albo ganianie beks. Czasami jakiś chłopiec stawał się celem, tylko dlatego, że był sam. Wtedy odsuwali się od niego nawet ci nieliczni, którzy chcieli z nim od czasu do czasu porozmawiać. Prześladowano takiego aż do chwili, gdy jego dręczyciele kończyli szkołę, lub ofiara miała już tego tak bardzo dość, że wolała się zabić. Jaką to przynosiło korzyść? Chyba tylko taką, że czasami jakaś grupa dawała im protektorat, by sprowokować wojnę z oprawcami. Gdy ta dobiegała końca, szybko tracili zainteresowanie. A szkoda. Arto wierzył, że gdyby zorganizować beksy, stałyby się użyteczne, tylko nie było nikogo, kto chciałby ryzykować tak bardzo, by ich chronić.
Nic dziwnego, że beksy unikały każdego, nawet tych którzy chcieli im pomóc. Wiecznie zaganiane, przerażone kłębki nerwów. Niewielu przeżywało szkołę, większość lądowała w akademii, co wychodziło na jedno. Każdy kiedyś się załamał, choć raz, zwykle gdzieś między drugą a czwartą klasą, lecz większość potrafiła z tego wyjść. Widocznie nawet szkoła nie potrafiła każdego uczynić twardym.
W sekcji wokół szkoły było wiele parków robotów i hali maszyn, których dorośli nie byli w stanie zabezpieczyć przed dziećmi. Tam o wypadek nie było trudno, zwłaszcza gdy ktoś chciał, by się zdarzył. To były Ostatnie Przystanie, nazwane tak samo jak miejsca, gdzie gromadzono stare kadłuby kosmolotów, nim przetapiano je na nowo. Dla tego, kto tam wchodził, już się nie liczyło, że zostanie wykryty przez czujniki.
Dorośli mówili, że to kolejny, nieszczęśliwy wypadek. Czasem nabierali podejrzeń i wtedy szkoła stawała się obiektem obserwacji. Na jakiś czas przemoc uciekała poza jej ściany, lecz zawsze wracała. Jedne starszaki zaczynały nadrabiać stracony czas; inni, mający coś na sumieniu, wstrzymywali się z napadami, by odwrócić od siebie uwagę, lecz nawet to nie trwało długo. Dorośli przychodzili i odchodzili, szkoła trwała nadal. Nie chciał, by Nowy stał się jednym z nich. Chciał, by dostał szansę, lecz Anhelo postanowił inaczej.
Nowy starał się iść prosto. Nieźle sobie radził. Był wart pomocy, tylko to jego milczenie…
– Dlaczego mi to robi? – Nowy zauważył jak Arto mu się przyglądał. – Mówi, że nie powinienem się pchać na stację, a ja… Przecież nie mogę…
Nowy urwał. Co powinien mu odpowiedzieć? Prawdę? Lepiej żeby się bał, niż dał się bić.
– Nie ciebie pierwszego zaczepia za to gdzie się urodziłeś. Podobno to przez jakiegoś komisarza z Ziemi. Stara sprawa. Mówią, że poszło o szkołę.
– Powiedział rodzicom?
– Nie wygląda na kogoś, kto by to zrobił. Jemu tu się chyba podoba. Może był raz nieostrożny, może rodzice sami… Przez planetarianina jego rodzina straciła swoją pozycję i spadła w dół. Coś jak grupa Pilpa. Matka porzuciła go i uciekła na Marsa, a ojciec zaczął pić.
– I Anhelo myśli, że to wina wszystkich planetarian? A ci inni?
– Inni?
– No, ci inni chłopcy z Ziemi, planetarianie. Byli inni? Wiesz coś o nich, prawda?
Arto westchnął. To była najgorsza część.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.