powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Wiatr był silniejszy
Autor pisze o sobie:
Autor urodził się w 1978 roku w Opolu. Ukończył studia i wyjechał z kraju. Pisze, marnuje czas z kolegami i pracuje. Lubi pisać i marnować czas z kolegami. Nie lubi pracować. Ma jakieś plany ale jeszcze nie dotarło do niego jakie. Denerwuje tym większość bliskich mu osób, które serdecznie pozdrawia.
Świtało, gdy wypadli nagle spośród schowanych we mgle drzew. W ciszy przerwanej kilkoma zaskoczonymi głosami. Skupieni i żądni krwi jak stado wygłodzonych przedłużającą się zimą wilków. Bez zbędnych, mimo panujących ciemności, nawoływań i krzyków. Z wyciągniętą drapieżnie bronią i twarzami naznaczonymi brakiem litości.
Wyglądali jak legendarni jeźdźcy burzy, przemierzający nieboskłon. Bajkowy Dziki Gon, który zszedł na chwilę na zamgloną ziemię.
Tylko że oni byli tutaj naprawdę. I miało być dużo gorzej niż jest w legendach.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
„Uwiłem wokół siebie kokon. Nadchodzącym latom pozostawiam troskę o to, co zeń wyjdzie – barwny motyl czy larwa”.
Caspar David Friedrich
1.
Pogranicze. Ostatni skrawek Imperium. Przysłowiowy koniec świata.
Przybyliśmy tam z wielu miejsc. O niektórych w ogóle nie słyszałem. Niektórych nie podejrzewałbym, że istnieją. Zbieranina wyrzutków, skazańców i życiowych uciekinierów.
To już tylko historia, jedna z wielu, ale wszystkie historie muszą mieć swój początek. Ta równie dobrze mogła się zacząć wtedy.

To był długi, zimowy wieczór, pełen sypiącego za oknem śniegu oraz ciepła dogasającego w palenisku ognia.
– To jak to było z tobą?
– Kiedy najbliżej otarłem się o śmierć?
– Aha.
– To nie mamy już lepszych tematów?
– Daj spokój, zaraz zasnę. Teraz twoja kolej. Po historyjkach Żerdzi wszystko będzie lepsze.
– Hej, to szczera prawda. Tych marynarzy było sześciu.
Przerwał mu szereg głośnych ziewnięć. Słomka zamrugał i kiwnął do mnie zachęcająco głową.
– Opowiadaj.
Westchnąłem. To był nudny wieczór i wszyscy leżeli albo grali w karty, albo snuli rozmaite opowieści. Atmosfera była senna, a większość i tak przysypiała. Na zewnątrz królowało zimowe popołudnie i szybko robiło się ciemno.
– No dobra – zacząłem. – To miał być zwykły patrol, niedługo po tym jak się zaciągnąłem z Egerem do imperialnych. Byliśmy wtedy koło Trzcin. Wtedy też tak padało jak dzisiaj. Pogubiliśmy się w zamieci i nagle zostałem sam. Kiedy pogoda się uspokoiła okazało się, że partyzanci też się pogubili i nagle spotkaliśmy się w środku nocy. Stał zmarznięty tak samo jak ja i chociaż widziałem, że z chęcią poderżnąłby mi gardło, powiedziałem głośno, że to nie ma teraz sensu i musimy sobie pomóc. Posłuchał. Wykopaliśmy więc dziurę w śniegu i siedzieliśmy tak plecy w plecy. Po środku największej śnieżycy jaką widziałem.
Za zabitym od wewnątrz oknem padał mokry, gęsty śnieg. Zima na Pograniczu zawsze była czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Tak jak gdyby sama przyroda uparła się, żeby bić tutaj rekordy. Zaspy już sięgały okien Stanicy.
Stanica to nasz dom. Jej stare, drewniane ściany, mimo wiecznie wiejących wiatrów, nadal stały i dawały nam schronienie przed przeraźliwym zimnem.
Na szczęście w środku było w miarę ciepło. Pomieszczenie było oświetlone przez kilka świec. Siedzieliśmy przy stole popijając ciepłe piwo i grając w oko.
– Rozdajesz – Bielmo pchnął do mnie karty. Kiwnąłem głową.
– Dzieląc się resztkami własnego ciepła – kontynuowałem. – Rano śnieg przestał już sypać. Świt był cichy i spokojny, ale z powodu mrozu żaden z nas nie był w stanie wstać i dobić drugiego. Więc dalej tak siedzieliśmy, głodni i przymarznięci do siebie.
Żerdzie wyrzucił damę. Pociągnąłem ją i wyrzuciłem króla. Słomka pociągnął nosem. Wyszczerzył zęby i mrugnął do mnie.
– I w końcu ruszyliśmy się chyba tak w południe, jednocześnie, bez słowa, krzywiąc z wysiłku twarze. I tak jak poprzedniego dnia stanęliśmy na przeciwko siebie. Pamiętam, że miałem dłoń przymarzniętą do rękojeści i przy każdym gwałtownym ruchu skóra zostawała na niej płatami. Staliśmy, patrzyliśmy sobie w oczy – sięgnąłem po leżącą kartę. – Każdy z nas czekał na ruch tego drugiego.
Jedna ze świec zaskwierczała i strzeliła tłuszczem. Szczeniak zapatrzony w moją twarz wyglądał na przejętego albo chciał się podlizać.
– I co?
– Graj, Szczeniaku – mruknął Bielmo.
– I nic – odechciało mi się już mówić. Wyłożyłem się. Szczeniak też położył przed sobą karty. – Może jeszcze tam leży.
Zrobiło się cicho.
– Cholera – powiedział Słomka i rzucił swoje karty w stronę Wiosła. – Przegrałem. Rozdajesz.
– Widziałeś kiedyś jak para unosi się znad zwłok w mroźny poranek? – zapytałem Szczeniaka, gdy siedział zamyślony i wpatrzony w drzwi od budy, w której przebywaliśmy od kilku dni.
– Nie. – Zdążył już zobaczyć dużo rzeczy. To było mu jeszcze darowane. Był tu nowy. Dopiero od miesiąca.
– Nigdy tego nie zapomnę, właśnie tego – kiwnąłem głową. – I tego, jak ogrzewałem sobie w niej ręce.
Spuścił głowę i popatrzył na swoje dłonie. Ktoś się roześmiał. Dokuczanie Szczeniakowi, obok gry w karty, stało się ostatnio naszą ulubioną rozrywką. Zasypane szlaki nie były dla nas przeszkodą nie do pokonania. Niewielu decydowało się jednak na podróże. Poprzednik Szczeniaka zamarzł niedaleko stąd, gdy wracał pijany z wioski.
– Nie przejmuj się – wstałem. Wiosło protekcyjnie poklepał go po ramieniu.
– Jakby co, to cię zawołamy – uśmiechnął się. – Ty rozdajesz, Szczeniaczku.
Wstałem od stołu i przeciągnąłem się, szeroko rozkładając ramiona. Gdy zaczęli następną kolejkę, moje miejsce zajął jeden z nielicznych widzów.
– Mam nadzieję, że pójdzie ci gorzej – powiedział do niego słodko Słomka.
Poszedłem szukać Egera.
Spał w ciemnym pokoju na sienniku. I śnił.
Wyszedłem i cicho zamknąłem drzwi.

Czasem lepiej jest zapomnieć prawdę. Zostawić ją gdzieś daleko i zwyczajnie zapomnieć. Nie powiedziałem im wtedy jak było naprawdę.
I nigdy już nie powiem.
To miał być rutynowy patrol, na który pojechałem bez Egera. Kilka miesięcy po tym jak się obaj zaciągnęliśmy. Początkowo służba była znośna, a potem przyszła zima. Buntownicy zaszyli się w swoich kryjówkach i czekali na wiosnę.
Tak więc miał to być kolejny rutynowy patrol. Burza śnieżna przeszła bokiem i zaczęliśmy wracać do obozu. W pewnym momencie, gdzieś w połowie drogi, wiatr niespodziewanie zawrócił i rozpętało się białe piekło.
Nagle plecy idących przede mną zniknęły mi z oczu i zgubiłem się, stojąc pośród przewalającego się śniegu i wiatru. Szybko okopałem się i czekałem, bo nie było sensu nikogo szukać, dopóki pogoda się nie uspokoi.
Gdy wszystko ustało, była już noc, a wokół mnie rozpościerała się skrząca od promieni księżyca pustynia lodu. Temperatura spadała z sekundy na sekundę i wiedziałem, że jeśli nie stanie się cud to będzie po mnie.
Znalazłem ich, chwilę później, leżących nad zamarzniętym strumieniem. Niedaleko spod lodu wystawał łeb konia. Oparłem o niego przemoczony but i rozejrzałem się.
Natknęli się na rebeliantów. Dwa zagubione patrole weszły na siebie pośród zamieci, w której nie było widać niczego na wyciągnięcie ręki.
Szansa jedna na milion. Tym razem fortuna zakpiła sobie ze wszystkich.
Jeden z tamtych zdradzał jeszcze oznaki życia. Gdy tak chodziłem znowu zaczęło prószyć. Najpierw powoli, potem coraz bardziej i bardziej. W końcu niebo zniknęło za szarzejącą zasłoną.
Gdy opuściłem wzrok stał, chwiejąc się na nogach.
Celował do mnie i do moich braci bliźniaków, którzy za nic w świecie nie chcieli się zatrzymać. Charknął i wypluł trochę krwi.
Trzasnąłem go po nadgarstkach i na odlew. Upadł na twarz.
Uśmiechnąłem się, bo nagle zdarzył się mój cud i wiedziałem, co muszę zrobić, żeby przetrwać tę noc. Wykopałem głęboki dół w śniegu, zaciągnąłem go do tego dołu i czekałem.
Trwało to kilka godzin. Mordercze zimno pełzło ku mojej twarzy, żeby wyrwać z niej resztki ciepłego życia. Zwinięci jak płody leżeliśmy odwróceni do siebie plecami. Nadtopiony przez oddechy śnieg tworzył wokół nas lodową skorupę.
Leżał za mną i mówił. Coś, co musiało być historią jego życia. Niespójne momenty wycinane przez gorączkę i układane w całość, którą pojąć mogła tylko śmierć. Zmuszałem się do słuchania, żeby nie zasnąć. Straciłem czucie w większej części ciała.
Był moją ostatnią szansą. Jego krew była ciepła i chociaż potrzebowaliśmy jej obaj, nie mogło skończyć się inaczej.
Nad ranem, gdy ostatkiem sił wyczołgałem się spod zaspy, jeszcze żył. I wtedy dotarło do mnie, że to ja byłem jego śmiercią, i wtedy zrozumiałem, co mówił i kim naprawdę był, i co muszę zrobić żeby przetrwać, i chociaż był mi teraz bliższy niż wielu innych, wyciągnąłem nóż.

2.
– Skoro wróciłeś to rozdawaj – powiedział do mnie Bielmo.
Sięgnąłem po leżące przede mną karty.
Sama gra może znużyć. Nikt jednak nie gra po to, żeby przez całe godziny w skupieniu kontemplować swoje pięć zniszczonych kart. To coś więcej. To prawie rytuał. Chwila milczenia. Potem kilka rzuconych słów. Szukanie tematu.
Zaczęło się od marudzenia. Jak to zwykle bywa.
– Nigdy się stąd nie wyrwę – mruknął Ktoś. – To przez te cholerne góry.
– Przecież nikt cię tutaj siłą nie trzyma.
– To fakt.
– A ja już nie pamiętam nawet jak śmierdzi porządny, wielkomiejski rynsztok.
– Tylko się ciesz. To twoja dziewiątka?
– Słomki. Jak bardzo ci się podoba, możesz sobie wziąć.
– Chciałbyś – ziewnięcie. – Hej synu, czy możesz dorzucić do ognia, bo z zimna zaczynam widzieć sekwensy tam gdzie ich nie ma.
– Starość nie radość, Bielmo. Starość nie radość.
– Synu, nie wpojono ci szacunku dla starszych?
– Najwyraźniej za mało. Ojczym lał mnie tak mocno, że traciłem przytomność zanim zaczynał prawić morały.
Chwila ciszy. Kolejna sekunda mojego życia odlatuje wraz z rzuconą na stół kartą.
– Zima w mieście to nic, w porównaniu z tym czymś tutaj – mruknął Ktoś znowu. – Trzeba tylko dopaść jakąś bogatą wdowę. Tak zawsze mówił mój ojciec.
– Ty chyba musiałeś mieć dużo rodzeństwa, co?
– Sześciu braci. Każdy z innej matki.
Rozległy się śmiechy.
– Za mojej młodości to były zimy – powiedział Wiosło. – Najpierw rajcy podnosili trzykrotnie cenę opału, a potem kazali wojsku jeździć specjalnymi wozami po tych, co zamarzli na ulicy. Żeby, jak przyjdzie odwilż, nie wybuchła zaraza. To się nazywa zapobiegliwość, co?
– Kiedy tak było? – zapytał jeden z widzów.
– Dawno temu. Byłem jeszcze na imperialnej służbie.
– Nie mówiłeś, że byłeś imperialny.
– Bo nie ma o czym. Było, minęło – Wiosło machnął ręką.
– No dobra, panowie – powiedział głośno Żerdzie. – To ja się wykładam.
I wyłożył się. Oblała go fala westchnięć i nieokreślonych pomruków wymieszanych z kręceniem głowami. Zbył to wzruszeniem ramion i zgarnął pulę.
– Cholera. Kto mu dał tę dziewiątkę?
– Co się tak na mnie patrzycie? – zapytał Słomka i mrugnął do mnie z prześwitującym spod czarnej brody uśmiechem. Słomka zawsze mrugał. Miał tak odkąd kiedyś, daleko stąd, pistolet wybuchł mu w dłoni i poranił twarz.
– Jeździłem podobnym wozem – powiedziałem. – Z Egerem. Po zamieszkach w Trzcinach. Całe osiem dni. To było wtedy, gdy generał Brew, w porywie fantazji, kazał wszędzie na murach wieszać dla przykładu buntowników. Naściągaliśmy się ich trochę, pod koniec w kawałkach, a i tak nie daliśmy rady wszystkich. Przyszła odwilż i gdyby nie kwarantanna niektórych części miasta, pomór byłoby jeszcze większy i całe miasto szlag by trafił.
– Wesołek – mruknął ponuro Wiosło.
– Bardzo. Slumsy okopali i palili wszystko, co z nich wychodziło.
– Zwierzęta też? – Wiosło wykrzywił się paskudnie. Bardzo lubił zwierzęta. Potrafił je traktować lepiej niż ludzi. Zajmował się naszą stajnią. Był kiedyś koniuszym u jakiegoś barona.
– Wszystko – powtórzyłem patrząc na leżące karty. – Nawet matki z dziećmi.
– Graj – powiedział Bielmo.
Rzuciłem trzymaną kartę i pociągnąłem nową. Nadal nie było zbyt ciekawie. Ogólnie rzecz biorąc.
– Nie no, nie wytrzymam tego marudzenia – powiedział głośno Szczeniak. – Czy on kiedykolwiek się uśmiecha albo mówi coś wesołego? – wskazał mnie palcem. – Czy ty znasz przynajmniej jedną normalną historię? Może być nieznośnie słodka i romantyczna.
Rozległy się ciche śmiechy.
Odwróciłem się i popatrzyłem na niego.

Zawsze chciałem zwiedzić kawałek świata. Imperium było tak rozległe, wokoło było tyle wojen, a ja miałem tylko to co na sobie i głowę pełną durnych pomysłów. Nie mieliśmy rodziny. Nie mieliśmy pracy. Wstąpiłem więc razem z Egerem do wojska.
Rzeczywistość, ta wyrachowana suka, pokazała jaki byłem naiwny.
Wylądowałem na drugim końcu Imperium i jedyne co robiłem, to ściągałem wiszące po całym mieście ludzkie zwłoki. Pamiętam, że gdy się wracało do koszar, chciało się jak najszybciej zapomnieć. Więc brało się, co się miało pod ręką i zastawiało za grosze. Szabrowanie było przepustką do świata najedzonych i żywych. Długie, wyniszczające obie strony powstanie skończyło się tragicznie i w Trzcinach panował straszny głód. Długo trzeba było czekać, żeby ktoś na górze przypomniał sobie o niewypłaconym żołdzie i z litości podpisał papiery.
Tak więc gdy wracałeś, brałeś, co miałeś pod ręką i zastawiałeś za tyle co nic. Bo głód był częściej niż żołd. Zawsze na czas. Wróciliśmy właśnie z Egerem, więc poszedłem sprzedać zaufanemu, tłustemu paserowi to co przywiozłem ze sobą.
Doszliśmy do pierwszej lepszej speluny i zaczęliśmy jeść. Pierwszy raz od trzech dni najadłem się do syta. Gdzieniegdzie po kątach siedzieli ludzie, ale nie było ich wiele. Ogień szarpał się na palenisku i przygasał zmęczony. Wypiliśmy dużo.
I gdy tak siedzieliśmy znowu poprosiłem Egera, żebyśmy się stąd wynieśli. Lewe przeniesienie kosztowało fortunę, ale byłem gotów się zadłużyć, byleby tylko stąd wyjechać. Namawiałem go długo i w końcu się zgodził. Wiem, że zrobił to tylko dla mnie. On zawsze mnie ratował.
Niedługo potem przyszła ona. Była piękna. Nie zapomnę wrażenia, jakie robiła. Była jedną z nielicznych tutejszych rozrywek. Przyszła i usiadła przy naszym stole. Kobieta, na którą patrzyli wszyscy. Ponoć przed powstaniem z jej usług korzystali najbogatsi mieszkańcy Trzcin. Nie odezwałem się słowem, gdy usiadła.
Poznali się, gdy jakaś pijana banda włamała się do jej domu. Byliśmy wtedy niedaleko na patrolu. Zawróciłem po resztę, ale Eger nie czekał na nas. Bardzo rzadko wpadał we wściekłość. Prawdę mówiąc, odkąd pamiętam, nigdy się nie złościł. Myślę, że wtedy był bliski furii.
Gdy wpadliśmy do domu trzymał ją w ramionach, o ona tuliła się w nich jak dziecko. Była przerażona. Wokoło walały się ciała i porozbijane meble.
To było ponad miesiąc temu. Teraz tylko ona stała na przeszkodzie naszemu wyjazdowi. I nienawidziłem jej za to, chociaż nie miałem prawa jej nienawidzić, a jednocześnie w głębi serca zazdrościłem Egerowi, chociaż nie miałem prawa mu zazdrościć.
Nie odezwałem się więc gdy usiadła.
Nie musiałem. Nie patrzyła na mnie. I tak siedzieliśmy. Ona i on. I ja. Nikt nic nie robił. Po prostu siedzieliśmy. Wstałem i poszedłem po coś do picia. Gdy się odwróciłem pytała go o coś ze łzami w oczach, trzymając jego dłoń. Siedział i patrzył. Nic nie mówił. Gdy wróciłem już ich nie było. Dopiłem i wyszedłem.
Przyszedł godzinę po mnie. Nie pytałem. Nic nie wspomniał na ten temat. Nie pytałem i później. A potem, tamtej wiosny, gdy już nas przenieśli, złapano nas i wyrwano mu język.

– Graj – powiedział Bielmo.
Rzuciłem pierwszą lepszą kartę.

Nie powinniśmy tam iść. Nie powinniśmy robić wielu rzeczy.
Nad Wielkimi Jeziorami przetaczały się ogromne chmury. Z tych, które powodują, że czujesz się mały i bezbronny, i nikomu niepotrzebny.
Jeśli tylko zdarza ci się czasem patrzeć w niebo.
Było późno. Coraz zimniej i ciemniej. Pozostałe jeszcze po jesieni, rozrzucone wokół wyschnięte liście trzeszczały pod nogami. Zawył wiatr i zgarnął je. Poszarpana odzież zafurkotała i opadła.
– Potrzymaj – Eger podał mi wodze. – Zaraz wrócę – zrobił jednoznaczny gest. Jego koń kiwał ze zmęczenia głową. Na pewno marzył o tym, żeby wrócić do domu. Jak my wszyscy.
Przerzucili nas w te okolice trzy tygodnie wcześniej, bo ożywiły się tutejsze bojówki. Imperium chwiało się w posadach od pewnego czasu, ale nic nie zapowiadało, że podda się bez walki. Prowincje na jego obrzeżach zaczynały wrzeć. W tutejszej stolicy było podobnie. Pawi Staw nie był, niestety, wyjątkiem. Z wojny trafiliśmy wprost na inną wojnę.
Rozcierałem sobie ręce, gdy przyszedł. Klepnął mnie w ramię.
– Możemy wracać. Słońce już zachodzi – powiedział. I zaczęliśmy wracać. Jedzenie, które wieźliśmy, powinno wystarczyć na skromny posiłek dla całego oddziału. Trudno było znaleźć tu altruistów z pełną spiżarnią. Partyzanci grozili mordowaniem dla przykładu każdego, kto będzie dawał nam jedzenie. My zresztą robiliśmy to samo. Czyste szaleństwo.
– Możemy jechać jeszcze do Grzańca.
Kiwnąłem głową. Drewniana chata Grzańca nie była po drodze. Mieliśmy jednak jeszcze trochę spirytusu, który można było wymienić. Uśmiechnąłem się i klepnąłem go w plecy.
– Chłopaki nas zabiją – przytaknął. I też się uśmiechnął.
Złapali nas zaraz potem. I wyrwali mu język.
Tak po prostu.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.