powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Więzień układu – część 5
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Osamotnieni
Wilan przyszedł do Rikada bez zaproszenia. Gdyby mógł, trzasnąłby drzwiami, lecz trudno trzasnąć czymś, co samo odsuwa się na bok, gdy tylko się zbliży. Znów zabrakło elementów do montażu. Tym razem poszukiwania materiałowca zajęły Wilanowi znacznie więcej czasu. Długo chodził po stoczni, tylko po to, by się dowiedzieć, że traci czas.
Rikad był w środku, zajęty jak zawsze. Gdy Wilan wszedł, cofnął się w swoim fotelu, opierając o oparcie.
– Zwolniłeś Hemula! – Wilan oskarżył go już od progu. – Dlaczego? Dlaczego ja nic o tym nie wiem? Zaraza i czarne dziury, przecież to ja odpowiadam za cały zespół!
– Musiałem – szef odpowiedział chłodno. – Nie moja wina. Był najbardziej widocznym słabym ogniwem zespołu i jedyną osobą, przeciwko której postawiono oskarżenie.
– Oskarżenie? – Wilan szedł już w stronę biurka, lecz na te słowa stanął jak wryty.
– Korpus obwinił go za niedopatrzenie, które umożliwiło podłożenie bomby.
O tym Wilan nie wiedział. Nic dziwnego, że pod koniec Hemul był bardziej rozkojarzony niż zwykle. Dlaczego nic nie mówił? Mogliby mu pomóc!
– Przecież to śmieszne! Nie czepiali się mnie? Ochrona oskarżyła mnie, przy świadkach, o jej podłożenie! – podniósł głos. – Mnie! Tylko dlatego, że ją znalazłem!
– Korpus to nie Ochrona – spokojnie odparł Rikad. – Oni nie są paranoikami. Nie w takim stopniu. Musiałem coś zrobić, by skończyć te podejrzenia. To nie było dobre dla stoczni.
– Dlaczego Hemul? Dlaczego akurat teraz? Nie czepiali się go, gdy narzędzia znikały z magazynu!
Rikad westchnął. Spoważniał.
– To ich wymówka, Wil. Centrala zażądała ode mnie czyjejś głowy. Korpus Ochrony znalazł przeciwko niemu jakieś dowody. Nie wiem czy prawdziwe, czy nie. Sądzę, że człowiek na jego stanowisku mógł popełnić dość błędów, by go z niego wysadzić. Nie mogłem temu zapobiec. Mogłem albo czekać na koniec procesu, który kosmos jeden wie czym by się skończył, albo go zwolnić i zakończyć całą sprawę.
Wilan stanął przed biurkiem i spojrzał na szefa.
– A jeśli by go uniewinniono? – uderzył dłonią w blat. – To zakończy proces w sprawie zaniedbania, ale to tak jak gdyby został skazany! Nigdzie nie znajdzie pracy, nigdy!
– Nie miałem wyjścia. Takie dostałem polecenie.
– Polecenie? Dlaczego od razu nie powiesz, że musiałeś wybierać między nim a sobą?
– A także między nim a kimś z was – Rikad osunął się w dół na fotelu. – Ktoś musiał odejść. Miałem wyrzucić kogoś lepszego i czekać na koniec procesu? To zaszkodziłoby wam wszystkim. Straciłbym dwóch ludzi. Co ty byś zrobił na moim miejscu?
Postąpiłbym tak samo, pomyślał, tym bardziej, że Hemul był częściowo winny. Rikad starał się siedzieć spokojnie, lecz Wilan znał go dość, by widzieć, że wewnątrz cały wrze niczym słoneczna powierzchnia. Nikt nie lubił, gdy ktoś obcy wchodził w jego kompetencje.
Pokręcił głową i bez słowa ruszył do wyjścia. Drzwi otworzyły się. Już miał przez nie przejść, gdy zatrzymał się i odwrócił do Rikada.
– Jak nadrobimy zaległości? – spytał, patrząc gdzieś obok. – Hemul był naszym jedynym materiałowcem. Odwalał pracę za dwóch, dlatego był zbyt zmęczony, by zajmować się magazynem! Kto zajmie jego miejsce?
– Doślą nam kilka nowych automatów do syntez i trochę gotowych elementów – wypowiedzenie tych słów w spokoju musiało wiele kosztować jego przełożonego. – Dość, by skończyć statek. Potem znajdą kogoś nowego. A teraz bądź tak uprzejmy i wynoś się stąd do dziesiątej otchłani, zanim wywalę stąd kogoś jeszcze! Mam dość własnych win, by wysłuchiwać ich od ciebie!
Nawet Rikad nie wytrzymał. Z błyskiem gniewu wskazał drzwi. Ktoś musiał na niego naciskać. Sprawa musiała być poważniejsza niż ktokolwiek sądził. Wilan wyszedł.

Niewiele mógł zrobić. Nie miał się do kogo odwołać. Nie zajmował się decyzjami personalnymi, lecz organizowaniem zespołu, plus własną pracą. Jedyne co mógł, to wrócić do swoich zajęć i liczyć, że z czasem coś się wyjaśni.
Jechał na jednym z transporterów, rozważając jak w nowej sytuacji zorganizować dostawy materiału, gdy dostrzegł niedługi rządek zdalnych pojazdów, niezależnych od zewnętrznej poduszki magnetycznej. Nie zwróciłby na nie większej uwagi – po stoczni kręciły się dziesiątki takich maszyn – gdyby nie ich ładunek, z pozoru równie zwyczajny – świeżo wydobyta, ledwie ostygła skała z wnętrza gwiazdolotu.
Korytarze i pomieszczenia wytapiano w kosmosie, w próżni. Tam najłatwiej było pozbyć się zbędnego materiału i przetopić świeżo odsłoniętą powierzchnię. Wtedy otwory przyszłych bocznych śluz, teraz zaczopowane na czas przelotu, były wciąż otwarte. Kto mógł wytapiać całe metry sześcienne skały właśnie teraz, miesiące po doczepieniu kadłuba, gdy odlot jest tak blisko?
Zeskoczył na podłogę. Wywołał projekt na podręcznej konsoli. Szybko odnalazł modyfikację – ktoś zdecydował o zwiększeniu przestrzeni ładunkowej. Przestrzeń ładunkowa na statku zwiadowczym? Absurdalne! Hodowle glonowe i zamknięty obieg pierwiastków biogennych zapewniał załodze żywność na dowolnie długi czas, jeśli tylko w zbiornikach paliwowych było dość wody, by podtrzymać fuzję w choć jednym z pary reaktorów. Produkcja żywności w takim układzie wymagała jedynie energii, zaś energią była woda. Jeśli to była próba zwiększenia zasięgu jednostki, była zupełnie chybiona. To zbiorniki paliwowe należało powiększyć, a nie przestrzeń dostępną dla astronautów. Przestrzeni na aparaturę było aż nadto – przepisy już teraz nakazywały wycinanie pomieszczeń na wyrost, na wypadek pojawienia się nowych, przestrzeniożernych technologii. Nie było żadnej logicznej ani technicznej przesłanki, by ponadplanowo powiększać przestrzeń pokładów, tym bardziej, że mogło to kolidować z projektem, osłabić pancerz ochronny, jakim były setki metrów skały. Powłoki swoją drogą, napęd swoją, ale ten kolejny błąd był zbyt dziwaczny. Przypadek?
Biurokratyczna machina stoczni nie dostrzegała takich zmian, a już na pewno nie była w stanie ich analizować. On mógł. Opanowało go dziwne uczucie bycia pośród zdarzeń, których nie rozumiał. Ostatni raz czuł się tak na studiach, podczas jednej z demonstracji, tej samej na którą namówili go mieszkający dziś na Arakin znajomi z roku. Chciał im pomóc, chciał zniesienia świeżo wprowadzonego zakazu studiowania dla Zewnętrzniaków, lecz pośród chaosu zamieszek i rozpędzanego tłumu poznał Ene – i wszystko przestało być ważne.
Teraz to uczucie powróciło. Przeróbka wiązała się z wywózką materiału – kierował nią niedawno zwolniony Hemul… Nie było innego wytłumaczenia – ktoś miał własne plany wobec jego statku i być może to dla niego była przeznaczona bomba.
Pierwszym uczuciem był strach. Minął, gdy zrozumiał, iż tej tajemniczej osobie, lub grupie osób, także zależało na utrzymaniu sekretu. Ich cele zdawały się zbieżne; nie były przeszkodą w jego planach i nic nie zapowiadało, by to miało się zmienić – do czasu. Czy oba plany mogły sobie przeszkadzać? Nawet jeśli tak, Wilan nie zamierzał pozwolić wyrzucić się z interesu. Prawdziwa walka – jeśli będzie – zacznie się, gdy statek będzie na ukończeniu.
• • •
Iwen przestał chodzić na treningi. Nie wierzył już w grupę. Czuł się przez nich skazany. Większość wodziła za nim ponurym wzrokiem, więc starał się ich unikać. Nie rozumiał, dlaczego uważają go za jedynego winnego. To nie on ich zdradził. Gdy Uber został zaatakowany, stanął w jego obronie, choć wiedział, że nie ma szans. Oni nie chcieli, albo nie potrafili zrobić tego samego.
Zamiast pójść prosto do domu, zaczął włóczyć się po stacji, nie wiedział po co. Zrozumiał dlaczego dzieci w szkole rzadko się bawiły, a jeśli już, ich zabawy były tak okrutne. Ciężko się bawić, gdy nie wiadomo kto i kiedy… Był bliski opowiedzenia wszystkiego rodzicom, lecz bał się jak zareagują. Pomysły Arto wydawały się sprawdzać, lecz na jak długo…?
Późna godzina zmusiła go do powrotu. Już pod drzwiami poczuł, że coś się dzieje. Wejście nie było zabezpieczone. Żaden z ich sąsiadów nie zostawiał drzwi otwartych, tak samo oni. Wszedł. Po domu kręciło się dwóch Kosiarzy. Spojrzeli na niego obojętnie. Choć był wystraszony, odpowiedział takim samym spojrzeniem. Rossie stała oparta o ścianę obok otwartych drzwi do jej pokoju. Ich spojrzenia spotkały się. Ros milczała, lecz nie kryła swojej nienawiści. Tak samo ojciec i matka, wykłócający się z przybyszami. Oni nie milczeli.
Idąc w stronę Ros, Iwen poczuł biegnący wzdłuż kręgosłupa dreszcz niepokoju. Przestraszył się, że przyszli po niego, że zauważyli coś swoimi perceptorami lub Ros się zdradziła i być może zechcą go przesłuchiwać. Lecz to nie o niego chodziło.
– Nie oskarżamy nikogo, panie Norrenson – jeden z Kosiarzy wyjaśniał coś beznamiętnym głosem. – Sprawdzamy każdego, kto miał możliwości.
– Ponad sto osób – spokojnie zauważył ojciec. – Każdego tak nachodzicie? Tego zwolnionego pracownika też tak męczyliście? Na nagły rozbłysk, ile to już rozjaśnień? Mam uwierzyć, że dopiero teraz sobie o tym przypomnieliście? Ale każdy pretekst jest dobry, prawda?
Spokój ojca był wręcz dziwny, zważywszy na okoliczności. Zwykle nie klął, lecz w takich sytuacjach często nie mógł się powstrzymać. Nie znosił, gdy tacy ludzie wpychali się do domu i nigdy tego nie ukrywał, lecz teraz coś go powstrzymywało. Iwen też ich nie lubił. Czuł, że powinien ich nienawidzić, jak inni na stacji, jak nienawidził ich Arto. Jeszcze nie wiedział za co, lecz nie wątpił, że były ku temu dobre powody i Arto je rozumiał.
Kosiarze spojrzeli po sobie, potem znacząco spojrzeli na niego i Ros. Ojciec znowu miał kłopoty. Przerażali go, choć nie wiedział czego chcą i dlaczego patrzyli właśnie na nich.
– O co chodzi? – szepnął do siostry, gdy odwrócili wzrok. – Co oni tu robią?
– Te kanalie? – Rossie odparła równie cicho, lecz wyraźnie nie dbała czy ją usłyszą. Kiwnęła pogardliwie głową w ich stronę. – Jakiś kopalniany idiota podłożył w stoczni bombę, więc przyszli do nas. Wiesz dlaczego.
Wiedział. To się nigdy nie skończy, pomyślał, nigdy. Tacy jak oni nie dadzą im spokoju, nigdy nie zapomną, nieważne co by zrobili.
– Często używa pan zagłuszacza – jeden z Kosiarzy spojrzał na coś w ręce.
Używali go odkąd przybyli na stację. Aparaty do zakłócania pracy elektroniki w obrębie własnego mieszkania były powszechne. Gwarantowało to jedno ze Starych Praw o prywatności i swobodzie, powstałe w czasach, gdy elektronika stała się zbyt powszechna, by nad nią zapanować. Zagłuszanie było legalne, jak długo nie kolidowało z funkcjonowaniem podstawowego wyposażenia stacji, lecz działało także na sygnał pluskiew. Prawo zaliczało je do takiego wyposażenia, więc gdy zakłócenia trwały zbyt długo, w domu pojawiali się ludzie z Urzędu. Twierdzili, że on i Ros znikają z systemu, a to jest nielegalne. Iwen nie był głupi. Wiedział, że nie o to im chodziło. Za każdym razem byli w domu, a mimo to tamci wciąż przychodzili. Nie rozglądali się za nimi. Rozglądali się zbyt czujnie, niemal tak jak Arto. Prawo zabraniało im tak po prostu wchodzić do mieszkania, więc wykorzystywali wymówkę, by zobaczyć dlaczego włączono zakłócanie.
Z początku ojciec włączał je nawet wtedy, gdy nie było to potrzebne. Czasem nachodziła go ochota, by zrobić tamtym na złość. Potem śmiali się z nich, nawet Iwen. Nie rozumiał co się stało, lecz bawiła go tłumiona wściekłość, z jaką odchodzili niczego nie znalazłszy. Tyle że z czasem przestało to być zabawne, a zaczęło być groźne. Tamci przestali się wściekać, a zaczęli gapić.
– Widocznie nie dość często – ojciec obdarzył ich chłodnym, wiele mówiącym spojrzeniem. – Prawo tego nie zabrania. Ten wykręt robi się nudny. Znajdźcie sobie lepszy.
– Oskarżacie nas o coś? – matka bynajmniej nie była spokojna. Była wściekła. – Jeśli nie macie nakazu to sugerowałabym się stąd natychmiast wynieść! – wskazała drzwi. – Na przyszłość radzę uważać na to, co robicie. Mój ojciec takich jak wy zjada na śniadanie!
Ojciec uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu.
– Śledzicie mnie. Dobrze wiecie, że nic nie zrobiłem. Nie byłbym w stanie, nawet gdybym chciał. Skończcie tę grę, pokażcie mi nakaz i przeszukajcie całe mieszkanie. Macie jakiś?
– Nie tym razem – odpowiedział jeden z Kosiarzy. – Przychodzimy na…
– Gdybyście mieli dobry powód, przyszlibyście przygotowani – oświadczyła matka, odrobinkę spokojniej. – Nie macie, więc ładujecie się do nas pod byle pretekstem. Na dzisiaj proponuję się pożegnać, chyba że chcecie byśmy złożyli zażalenie o bezprawnych najściach. Kosmos mi świadkiem, dostaniecie je zaraz po tym, gdy przyjdziecie do nas jeszcze jeden raz, bez dobrego usprawiedliwienia!
Kosiarze odwrócili się i wyszli. Matka pobiegła, by zablokować drzwi. Ojciec dotknął panelu na stole, włączając zagłuszanie. Iwen i Ros obserwowali ich w milczeniu. Iwen czuł, że rozumiała tyle samo co on – czyli nic.
– Nawet twój ojciec niewiele nam pomoże – powiedział do matki, wciąż dziwnie spokojnie.
– Nie będzie siedział z założonymi rękami – matka oparła się o zamknięte na głucho drzwi. Nieprędko dochodziła do siebie po takich wizytach. – Choćby dla własnego dobra. Jeśli coś się stanie, poruszy cały kosmos…
– Twój wspaniały ojciec nie kiwnie palcem, gdy będą ciebie ćwiartować! Sprzedał cię mi, pamiętasz? Każdy jeden impuls na jego koncie jest mu wart więcej niż my – ojciec oparł się o stół, podpierając rękoma o blat. – Nie dają mi wyboru. Muszę to powynosić zanim wrócą z nakazem.
– Może tego oczekują. Chcą nas wystraszyć, wywabić, by… – matka urwała.
Dobrze im idzie, pomyślał Iwen, czując wilgoć koszulki pod strojem kompensacyjnym.
– Z takimi łatwo sobie poradzę. Myślą, że są sprytni, lecz są ledwie żałosną bandą amatorów, którym tylko się wydaje, że coś potrafią. Zwykli żołnierze, choć pracują na stacji.
– Nie przejmuję się Korpusem. Do bomb wzywają Protektorów.
– Ktokolwiek to zrobił, dał im dobry pretekst – spojrzał na dzieci, jakby dopiero przypomniał sobie, że słuchają. – Wiem, te dranie są paskudne, ale nie macie się czego bać. Mogą wchodzić do naszego domu, lecz to wszystko co mogą nam zrobić.
Iwen kiwnął głową, uspokojony. Wierzył ojcu. To, jak mówił o Kosie dodało mu pewności, iż wie jak z nimi postępować. Rossie tak nie myślała. Mruknęła coś niezrozumiałego, po czym weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na blokadę.
– Nie przejmuj się, Iw – usłyszał głos matki. – Wszystko będzie dobrze.
Nie odpowiedział. Nie był pewien czy wszystko będzie dobrze. Teraz mówienie im o szkole byłoby niebezpieczne. Musiał sam się z nią uporać.
Godzinę później ojciec wyszedł z pokoju. Niósł ze sobą szczelnie zamkniętą, wielką i tajemniczą walizkę o grubych ściankach. W wolnej ręce trzymał garść małych przyrządów. Włożył je do kieszeni i wyszedł. Iwen nie wiedział kiedy wrócił, poza tym, że gdy się obudził, ojciec jak co dzień szykował się do pracy.
• • •
Na stacji tę porę dnia jedynie z przyzwyczajenia nazywano „wieczorem”. Mówili tak głównie planetarianie. Czerwieniejące słońce chyliło się wprawdzie ku zachodowi, powoli opadając w stronę przełęczy między szczytami na drugim brzegu jeziora, otaczającego cypel podłogi, lecz wystarczyło kilka ruchów dłonią, by rzucić je w górę, zamieniając porę dnia na południe, czy ranek. Chwilowo, na jego życzenie, pejzaż stworzył wrażenie zbieżne z prawdziwą porą dnia. Otoczone lasem i górami pełne życia jezioro, w jakie zmieniły się trzy ściany, wraz z wznoszącym się w górę skalnym klifem, z tkwiącymi w nim drzwiami do wnętrza jaskini – jego domu – pozwalały, jak długo powstrzymywał się przed próbą dotknięcia powierzchni wody, odetchnąć przestrzenią, której nie mógłby zaznać ani tu, ani na Ziemi. Prawdziwe promienie słońca zajrzały do domu Wilana ledwie raz, gdy budowano stację. Nikt by się nie ucieszył, gdyby kiedykolwiek miały zawitać tu ponownie – nikt nie ubrany w skafander chroniący przed próżnią kosmosu, czyhającą tylko na błąd człowieka, który pozwoliłby jej przywrócić panowanie na tym niewielkim, odebranym jej dawno temu skrawku przestrzeni. Niemniej, według domowego zegara, można było mówić o wieczorze – i mówił tak, choć od jedenastu lat żył w sztucznym świetle, oświetlającym sztuczne krajobrazy, nad powierzchnią realnej, choć na wpół martwej planety. Zegar wskazywał wieczorową porę, czuł się dość zmęczony jak na wieczór, zatem na tej stacji był wieczór. Nie jakiś tam początek zaciemnienia, jak czasem mówił Arto. Niewielu dorosłych przestawiało się na slang kosmosu.
Ten „wieczór” był decydujący. Nawet wiadomości, przewijające się na wiszącym w powietrzu obrazie domowego projektora nie potrafiły przyciągnąć go na dłużej niż kilka minut. Z roztargnieniem obserwował sceny. Choć przekazywały nowości, tak naprawdę nie pokazywały niczego nowego. Protesty i strajki w jakiejś kolonii, awaria węzła, braki materiałowe, kolejny wypadek na którejś tam stacji, o tyle godny uwagi dziennikarskich sępów, że liczba ofiar przekroczyła granicę, na jaką ustawiły się media, więc można było o tym wspomnieć… Podziemie znów coś wysadziło, znów napadnięto na domy ludzi z rządu – a może na bogate rodziny właścicieli korporacji? To bez znaczenia. Rzadko kiedy takie akcje były czymś więcej niż kłopotem dla służb ochrony. I były jeszcze niekończące się negocjacje z rebeliantami na Absolomie, kolejna krótka, zdawkowa informacja o nasilających się niepokojach. Mówiono o tym już gdy chodził na studia, a o kolonii – od kiedy był dzieckiem. Aż dziw brał, że Flota jeszcze jej nie spacyfikowała, lecz trzeba było lat, by okręty dotarły do celu. Póki co zarządzono blokadę systemu i zakaz przewozów. To, co zwykle.
Nawet wśród gwiazd nic się nie zmieniało. Najwyżej czasem i jedynie na gorsze.
Tylko jedna informacja przyciągnęła jego uwagę. Kolejny naukowiec od bioprzekształceń miał nowy pomysł na przemianę wypalonej powierzchni Merkurego w życiodajny ekosystem. Wprawdzie jeszcze bardziej pustynno-tropikalny niż na Wenus – tropikalny na biegunach – bo przy takiej ilości energii, jaka docierała na jego powierzchnię, nic więcej nie dałoby się osiągnąć, ale zdolny podtrzymać życie i atmosferę. Który to już raz, dwunasty, trzynasty? Za każdym razem zmieniano orbitę planety, by dopasować ją do nowego planu. Ile jeszcze surowców, energii, pracy, ile ofiar kolejnych wypadków poświęcą, nim dadzą sobie spokój? Czy było to warte przekształcenia tej niespełna dwumiliardowej kolonii z ledwie jedną stacją na piętnastomiliardową fabrykę? Kolejny przytułek dla ubogich pod otwartym niebem, jak Mars, Wenus i Ziemia? Ludzi i tak nie będzie tam więcej niż te piętnaście wstępnie oszacowanych miliardów. Tylko to nie zmieniało się w kolejnych projektach.
Szybko machnął na to ręką. Co go to obchodziło? Znowu nic z tego nie wyjdzie. Sam pomysł, nawet jeśli brzmiał na tyle sensownie, by mówić o nim w mediach, nie oznaczał jeszcze aprobaty rządu.
Wrócił myślami do swojej pracy i do Burisa. Pracując razem szybciej posuwali się do przodu. Miał więcej czasu, lepiej kontrolował zespół. Podnieśli wydajność, podgonili zaległości. Przyłączenie go do planu nie okazało się złym posunięciem, choć wciąż nieufnie patrzyli sobie na ręce. Nowe odkrycie, choć niepokojące, nie wpływało znacząco na przebieg prac. Lecz tego rozjaśnienia nadszedł czas pierwszej próby. Komory trafiły do magazynu. Jego plan wszedł w najbardziej ryzykowną fazę – zdobycia i zamontowania urządzenia o wiele bardziej skomplikowanego i zbyt dużego, by go schować w torbie. Kończył się etap krycia po kątach, zaczynał się etap kłamstw. Jeśli miał się udać, plan musiał być wiarygodny od samego początku, bardziej wiarygodny niż plan tajemniczej konkurencji.
– Konsola, do mnie – zakomenderował. Poświata obok projekcji wiadomości zabłysła. Popłynęła w jego stronę, po drodze formując wirtualną konsolę. Wilan uaktywnił wyjście sieci i wybrał połączenie z magazynem. Połączenie przez uprzywilejowane łącze zabrało mu tyle czasu co nieśpieszne dotarcie do projektora. Konsola posłusznie podążyła jego śladem. Wyłączył kanał wiadomości i połączył się z magazynem stoczni.
Na projektorze pojawiła się czyjaś twarz.
– Tak? – głos magazyniera był na tyle uprzejmy, na ile pozwalało mu urzędowe znudzenie.
– Wilan Waspers, główny nadzorca stoczni numer osiem – odczekał moment, aż konsola sczytała zdalnie dane z jego identyfikatora. – Potrzebuję kompletu komór inercyjnych, do testów złącza i systemu WIR w kadłubie, numer gwiezdny rejestru siedemdziesiąt trzy – przesunął palcami po konsoli, prezentując odpowiednie dokumenty. Ruchem palca podświetlił wybrany fragment zamówienia. – To standardowa procedura, zgodna z protokołem – dodał dla pewności, prawie natychmiast przeklinając się za to w myśli.
Magazynier przejrzał coś na swoim projektorze i ponownie zwrócił się w jego stronę.
– Tak, to jest zgodne z protokołem, ale rzadko praktykowane. Po co wam komory w stoczni? Wasza jednostka ich nie wymaga. To pusty kadłub…
Spodziewał się tego. Mieli pracować szybko i wydajnie. Nie powinno ich interesować do czego miała posłużyć ich praca.
– Muszę sprawdzić obciążenie sieci zasilającej komory. Od tego zależy…
– Nie przygotowujecie statku dla ludzi – zaprotestowała twarz na projektorze. – Wysyłacie kadłub do stoczni na pograniczu. Tam będą instalować komory. Nie robimy im prezentów.
– Nie chcę ich instalować. Chcę sprawdzić sieć zasilającą i interfejs komputera. Mam pozwolić by stoczniowcy na Peryferiach rozpruwali kadłub bo nie mogliśmy wszystkiego sprawdzić na miejscu? Pusty czy nie, kadłub musi być odpowiedniej jakości.
– Dobrze, dobrze, rozumiem – odparł pojednawczo magazynier. – Coś się znajdzie.
– Mam nadzieję, że znajdzie się szybko. Jutro spotykają się technicy odpowiedzialni za sieci wewnętrzne. Może uda mi się ich ściągnąć pojutrze, ale nie później…
– Więc przyślemy… – magazynier coś sprawdził – tak, przyślemy jedną komorę. Akurat…
– Jedna to za mało! – powiedział ze złością. Nie musiał udawać oburzenia. Nie pozwoli, by cały plan rozbił się o jednego biurokratę! – Jak mam sprawdzać sprzężenia między komorami z jedną tylko komorą? Równie dobrze możecie nie przysyłać żadnej!
– Rozumiem. Nie musi się pan tak unosić, dam tyle, ile mam. Dwie komory, to wszystko…
Wilan odetchnął bardzo, bardzo głęboko.
– Sprawdzanie sprzężenia polega na kolejnym podłączaniu ze sobą komór – zaczął wyjaśniać, najspokojniej jak tylko potrafił. – Mając dwie nie tylko nie będziemy w stanie obciążyć na raz wszystkich złączy, ale za każdym razem będziemy musieli rozłączać je i łączyć w nowej konfiguracji. To zajmie kilka dni i…
– Dwie i ani sztuki więcej, panie… Wilan – głos był stanowczy. – To wszystko, co mamy w magazynie. Dopiero co wyposażyliśmy jednostkę spod jedenastki. Następny wolny transport będzie za miesiąc, a według planu… – znowu coś szybko sprawdził. – Tak, według planu wasza powinna być już wtedy odcumowana. Przykro mi, ale musicie sobie poradzić z dwiema. Może ograniczyć kontrolę do…
Wilan ledwo nad sobą zapanował. Na kosmos, wiedział, że to będzie trudne, ale żeby aż tak? I po to bawił się z tym wszystkim, by teraz ocierać się o swoje kompetencje?
– Mam uwierzyć, że na całej stacji nie ma ani jednej komory więcej? Jak w ogóle tu coś jeszcze działa, jak ta stocznia może pracować, jeśli… – zamilkł, nie wiedząc co powiedzieć.
– Wszystkie inne komory idą prosto na okręt pod dwudziestką jedynką. Jego montaż ma się zakończyć w ciągu miesiąca. Sam pan to może sprawdzić, ma pan odpowiednie uprawnienia. Mają zapotrzebowanie na tysiąc, w trybie pilnym, do montażu, nie do testów. Te dwie są wolne tylko dlatego, że są niekompatybilne z siecią lokalną powyżej stu jednostek terminali.
Miesiąc… Może zdążą, jeśli montaż kadłuba wydłuży się nieco ponad plan, z przyczyn technicznych, drobnych, acz istotnych usterek, których naprawa zajmie kilka dodatkowych dni… Jeśli się nie uda, będzie mógł pocałować pracę w stoczni na do widzenia.
– Niech będą dwie, trudno. A reaktory macie? Przyślijcie chociaż jeden, dodatkowy. Wiem, jeden już mamy, sam go montowałem – wyjaśnił ze zniecierpliwieniem, widząc, że urzędnik znów zaczyna coś sprawdzać. – Ale elementy cewek pochodzą z różnych pakietów. Muszę sprawdzić układ synchronizujący zasilanie i rozdział plazmy.
– Reaktor? – zdziwił się magazynier. – Mamy ich kilka w zapasie, ale zarządzenia…
– W otchłań z waszymi zarządzeniami! Mam zgadywać czy cewki z różnych fabryk będą płynnie współpracować z dwoma źródłami zasilania? Ma pan jakieś pojęcie o budowie gwiazdolotów? Chce pan, by za sto lat rozerwało przewody, lub doszło do wycieku plazmy, gdy statek będzie wykańczany na Peryferiach?
– A formularze? Należy zaznaczyć…
– Wypełnię je, niech tylko mi je pan prześle! I bardzo proszę, niech te komory dotrą do nas jutro, najpóźniej pojutrze.
Magazynier zrezygnował. Tak jak się Wilan spodziewał, nie wiedział, że takie kontrole może przeprowadzić każdy, nawet najbardziej beznadziejny technik w najbardziej zapadłej dziurze w kosmosie. Na miejscu i tak wszystko sprawdzą.
– Proszę pamiętać, musi je potwierdzić naczelnik stoczni, inaczej…
– Tak, dziękuję. To mi wystarczy – przerwał połączenie.
Siadł, uspokajając drżenie rąk. Stało się, rozpoczął prawdziwą grę. Jeśli ktoś go sprawdzi, wszystko próżnia weźmie. Z reaktorem był najmniejszy problem. Budowa reaktorów nie pozwalała im się psuć. Jeśli nie miały wady fabrycznej, działały aż do zużycia. Przygotował się na to. Wskutek kunsztownie zaimplementowanej wady konstrukcyjnej, plazma przepaliła ścianki komory w pierwszym testowanym reaktorze, dokładnie pod numerem produkcji i fabrycznym identyfikatorem. Wiele go kosztowało ocalenie urządzenia przed komisyjnym zniszczeniem, tak, by nie wyszło to na jaw, lecz sama podmiana nie będzie niczym trudnym.
Tylko dwie komory… i miesiąc czasu. Gdyby nie Buris, dwie by mu wystarczyły. Mógł tylko siąść i zastanawiać się, jak zdobyć kolejne – albo oszukać Burisa.
Tak, to drugie było łatwiejsze. Tak właśnie zrobi! Arto znał się na statkach. Gdy już wszystko podłączy, nauczy syna co robić i jakoś przerzuci go na pokład. Postara się o swoje własne dowody przeciwko Burisowi, zmusi szantażem, by siedział cicho, a potem podda się konserwacji. Co miał do stracenia? Zostając, skazywał się na więzienie. Buris sam się w to wpakował. Niech sam zadecyduje, jak bardzo mu zależy…
Spuścił głowę. Na jego twarzy pojawił się grymas gorzkiego uśmiechu. Reaktor był najważniejszy, lecz to z komorami miał największy problem.
Los bywał okrutnie złośliwy.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.