powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Wąż Marlo, tom 1
Marcin Wroński
ciąg dalszy z poprzedniej strony
II
Do gospody w Dzielnicy Farbiarzy na Dużym Przedmieściu, gdzie zatrzymałem się z mistrzem, wróciłem podekscytowany i szczęśliwy. Nie odkryłem nic, a jednak coś mnie radowało. I zarazem kazało wymyślać powody, by znów ruszyć w pogoń za piękną Severią, samemu brnąć w misję, której nikt mi nie zlecił. Śmiejesz się, panie, że nic nie rozumiałem z najprostszych ludzkich spraw… Tak, były ludzkie i przez to dla węża wcale nie takie proste.
Ojciec również nie znalazł na strzępie kanclerskiego odzienia ani śladu trucizny. Zresztą sam widziałem kanclerza Larga jeszcze kilkakrotnie na placu świątynnym podczas składania ofiar i gdzieś na mieście. Był zdrów i cały, choć kiedy próbowałem z daleka chwytać ślady jego myśli, czułem w nich niepokój, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca. Sądziłem, że może on również – Addlijczyk jak ja – czuł się obco w tym pięknym mieście. Z całych sił musiałem pilnować umysłu, aby nie otępiał od nadmiaru widoków, zapachów i dźwięków. Mimo to chwilami całkiem traciłem instynkt węża, mój duch nazbyt podgrzewał wolę i myśli plątały się, nie wiedząc, co mają robić – jak wojownicy pozbawieni wodza.
Kłamały też moje zmysły. Nieraz, chodząc ulicami stolicy świata, czułem naraz woń pachnideł Severii, zupełnie jakby pojawiła się gdzieś blisko. Stawałem w miejscu potrącany przez tłum świętujących ludzi, rozglądałem się, ale jej nigdzie nie było, a zapach znikał lub nagle zmieniał się w odór końskiego potu, jakby umyślnie chciał ze mnie zakpić. Nieraz już chciałem wracać do gospody, aby zamknąć się w izbie i oddzielić od tego złośliwego, magicznego miasta. Ale zaraz gdzieś między ludźmi wynurzała się postać tajemniczej nieznajomej, więc szedłem tym tropem, by zgubić go w jakimś zaułku, do którego z pewnością by nie zachodziła.
W trakcie jednej z takich pogoni za cieniem Severii znalazłem się tuż nad rzeką, na skraju Dzielnicy Sług. Podczas gdy w niedalekim pałacu trwała uczta władców, a na Placu Czterech Świątyń – godnych poddanych, tu na radosną wieczerzę przyszli wszyscy żebracy z miasta. To, czego tam nie dojedzono, za sprawą litościwych służących czy ich rozrzutnych panów trafiało właśnie tu. Nie, nie mogłem w takim miejscu znaleźć kobiety, której szukałem od czasu spotkania na moście. Nie mogło jej tu być, choć ją czułem.
– Co? – zwrócił się do mnie naraz jeden z obdartych biesiadników. – Kiedyś wynosili nam jadło na skraj świątynnego placu, potem na ten koło koszar i więzienia, a teraz tu. Pewnie za rok wrzucą nam żarcie do rzeki, he, he…
Odepchnąłem go, bo nagle powiew wiatru przyniósł mi nową falę zapachu Severii. Ruszyłem za nim, ale szybko zmienił się w woń nieświeżej ryby.
Nie miałem odwagi wyznać mistrzowi, że straciłem instynkt. Pamiętam, gdy podczas szkolenia zapoznawałem się z planami wszystkich najważniejszych miast cywilizowanego świata, uprzedzał mnie, że wielkie miasto dla takiego wieśniaka jak ja może być niczym obcy las dla węża. Musi długo badać językiem ziemię i powietrze, zanim zrozumie, gdzie jest i kim jest, gdzie polować, a gdzie się ukrywać. Jednak ja już długo badałem nowe miejsce, potrafiłem bez kłopotu trafić, gdzie tylko chciałem, mimo to nos i oczy nie chciały być posłuszne. Dziś wiem, że Omar od razu poznał moją tajemnicę, choć wtedy łudziłem się, że zdołałem ją przed nim ukryć.
Trzeciego dnia po Święcie Pufa byłem już jak w gorączce – moje zmysły i myśli chodziły swoimi drogami. Wtedy właśnie mistrz oznajmił, że przed wieczorem odwiedzę Severię w jej domu.
– Opłaciłem ją aż do rana. Idź, Marlo. Ufam, że zdołasz coś wyśledzić.
– Czy masz dla mnie jakieś polecenia, ojcze? – Poczułem, jak myśli mi gęstnieją, jak znów staję się wężem.
– Polecenia? Jesteś tu tylko, żeby poznać miasto. No i może siebie – dodał, łagodząc ostre, kłujące spojrzenie dość szczerym uśmiechem. – Tylko nie zdradź się, kim jesteś, jasne?
• • •
Severia wyglądała jeszcze piękniej niż na moście w dniu wjazdu króla Daviego. Marlo dziwił się, jak to możliwe, że tak doskonałą urodę zdołała jeszcze poprawić. Wdziała też długą, wąską suknię utkaną z materiału cienkiego i lekkiego niby pajęczyna, z tą jednak różnicą, że skrzyła się złotem, nie srebrem. We włosy – tym razem już nie koloru ciemnego miodu, lecz czarne jak najciemniejsza noc – wplotła złote nitki. Gdy stanęła w świetle, suknia co chwilę to znikała, pokazując piersi, zarys bioder i łona, to znów rozbłyskała jak Słońce, drażniąc oczy, nie pozwalając im za wcześnie poznać wszystkich nagich tajemnic.
– Więc to ty jesteś Marlo! Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Twój ojciec mówił, że przyjdziesz, ale w tym mieście jest przecież tyle cudów, że nigdy nie wiadomo, czy któryś nie skusi po drodze pięknego młodzieńca – powiedziała, siadając na sofie. Suknia spłynęła po jej udzie, odsłaniając nogę aż po biodro.
Marlo przełknął ślinę. Nie żeby nie widział w ruchach Severii gry nieodzownej przecież w jej fachu. Przyjemny fałsz powitania rozpoznałby pewnie każdy, nie tylko wąż. Ale chłopak chciał wierzyć, że to prawda, i o mało co nie uwierzył.
– Słyszałem wprawdzie, że jesteś trzecim cudem Miasta Trzech Słońc po Pałacu Królów i świątyni Pufa. Ale tamte już widziałem, więc nie mogły mnie zatrzymać. A teraz, gdy już zobaczyłem ciebie, będę opowiadał, że pierwszym słońcem Trzech Słońc nie jest pałac ani dom boga, ale piękna Severia – odparł, tak jak to sobie ułożył.
Uniosła rękę, zapraszając go, by usiadł. Znów uderzyło go w oczy światło – tym razem odbite od pierścieni. Każdy był zakończony łańcuszkiem i połączony z bransoletą, przez co palce Severii wydawały się dłuższe i bardziej wiotkie. Złote ogniwa zadźwięczały cicho, Marlo usiadł.
– Jestem szczęśliwa, że tak mówisz. Ale mam nadzieję, że nie odejdziesz już teraz, by opowiadać, jakie ze mnie cudo.
Wstał dość niezręcznie, udając, że chce się przyjrzeć paterze z owocami. O mało nie przydeptał przy tym skraju sukni Severii. Nie znalazł na to gotowej odpowiedzi, a co najgorsze, nie rozumiał, co jej słowa miały znaczyć – zachętę, rozczarowanie czy kpinę. Próbował sięgnąć do jej umysłu, ale myśli nie posłuchały go, tylko latały niespokojnie po rozgrzanej głowie.
– Nie, nie, wolałbym zostać. Mam dar dla ciebie. – Zaczął pospiesznie odwijać pakunek, który dotąd przekładał niepewnie z ręki do ręki.
– O, nie spiesz się z tym, Marlo! Sądzę, że masz dla mnie większy dar. – Stanęła przy nim, oparła się udem o jego udo i położyła mu dłoń na karku. Chłodny dotyk złota uspokajał, ale ciało Severii wzmagało chaos w głowie. Cóż, ciała było więcej niż złota…
– Nie, nie mam innych darów – powiedział zmartwiony chłopak. Nie był wężem, nie był sobą, był nikim. Jeśli mistrz się dowie…
– Ależ masz! – zawołała rozbawiona. Wyjęła mu pakunek z rąk i położyła na stole obok owoców.
– Jaki? – Odwrócił się do niej. Niepotrzebnie! Teraz czuł na szyi jej oddech. Pachniał winem, tymiankiem i odrobinę fajczanym zielem. Marlowi zakręciło się w głowie jak kiedyś wśród złodziei w Ozdze, gdy pierwszy i ostatni raz próbował palić.
– Usiądź, napij się wina. Jesteś niespokojny, niepotrzebnie. Chcę cię ugościć, żebyś nie wspominał źle Severii i Miasta Trzech Słońc. Uspokój myśli, wtedy ci powiem.
Usiedli, ale to nie pomogło mu się uspokoić, bo dalej czuł ją blisko, zbyt blisko siebie. Podała mu kielich, który Marlo opróżnił jednym haustem. Źle, należało spróbować, pochwalić i dopiero wypić – pomyślał, ale za późno. Severia dolała wina.
– Doskonałe – powiedział nieswoim, drewnianym głosem. – Od razu czuć, że z Miasta Trzech Słońc.
– Ależ nie, to wino z Pobrzeża, z okolic Molku. Rzadki trunek, bo tam winorośl rodzi bardzo niechętnie. Tylko jeśli przyjdzie pomyślny rok, mniej gorący i wilgotniejszy. Ale za to grona nabierają wtedy magicznej mocy i przekazują ją winu. Ci, co piją je razem, ciesząc się swym towarzystwem, nigdy tych chwil nie zapomną. Tak pisze mistrz Xanto, autor pięknych traktatów miłosnych, i całkowicie się z nim zgadzam.
– Nie wiedziałem. Cóż, mój ojciec i ja mieszkamy w Addli. Handlujemy co prawda… – Dwa kielichy wina nie pomogły Marlowi całkiem uspokoić myśli, ale przynajmniej dodały odwagi. Znów poczuł instynkt węża i wśliznął się w rolę, którą przyszło mu odegrać. – To znaczy ojciec handluje, a ja się przyuczam… Chciałem powiedzieć, że handlujemy jęczmieniem, jak to w naszych stronach. Krótko mówiąc, Addlijczyk tyle wie o winach, co Maudyjczyk o jęczmieniu.
– Znam smak jęczmiennych placków – rzekła naraz zupełnie innym tonem.
Marlo przestraszył się swego kolejnego nietaktu. Słyszał przecież, że nie od zawsze żyła w Dzielnicy Rodów. Z pewnością znała nie tylko smak jęczmiennego ciasta, ale i smak głodu.
Na szczęście kolejny kielich wina na tyle ośmielił Marla, że chłopak dotknął jej ramienia. A ona przysunęła się jeszcze.
– Teraz jesteśmy coraz bliżej daru, który masz dla mnie, i nawet nie wiesz, jak mi się on podoba! Nie byłeś jeszcze z kobietą, prawda?
Oczywiście, że byłem! – chciał już wykrzyknąć, ale sam sobie by nie uwierzył. Ręce mu drżały jak synowi rzeźnika, który pierwszy raz ma samodzielnie zaszlachtować krowę. Zresztą czy niezdarna, leniwa i przestraszona Seba przypominała w czymkolwiek Severię? Jeśli kobieta winna wyglądać jak ta, którą miał właśnie przed sobą, to nie, Marlo żadnej takiej nawet nie dotknął.
– Cóż to za dar?! – Wzruszył ramionami. – Czy jeśli chcesz kupić konia, to wybierasz przyuczonego do jazdy czy głupiego źrebaka?
– Nigdy nie kupowałam konia, ale chyba wolałabym źrebaka. Źrebak nie mówi: Połóż się tak! Teraz zrób to a tamto! A na koniec chcę, żebyś mówiła mi o tym czy tamtym! Uczenie jest przyjemne, Marlo – powiedziała, kładąc rękę na jego brzuchu.
Jej palce grzały jak Ogień, pierścienie chłodziły jak Ziemia, oddech muskał skórę jak leniwe podmuchy morskiego Powietrza. Do pełni brakowało tylko czwartego, wilgotnego żywiołu…
– Jeśli źrebak jest chętny i pojętny, wkrótce prześcignie najlepsze rumaki i będzie rżał z radości – mówiła dalej. – Chyba jesteś chętny i pojętny?
Przytaknął. W tamtej chwili zrobiłby tak niezależnie od pytania. Nawet gdyby trzeba było wyznać prawdę, zrobiłby to szczerzej, niż ludzie zwierzają się katu. Na szczęście Severia nie chciała nic wiedzieć.
• • •
To, co go obudziło, z pewnością nie było świtem. Rankiem? Południem? Miasto Trzech Słońc żyło niby inny świat stworzony przez innych bogów i prawidła, do których przywykł, tu zdawały się zawodzić. Światło wpadało przez okno, prześlizgując się między dwiema zasłonami i przewędrowawszy przez pół łoża, ukłuło oczy młodego węża. Po Severii pozostał tylko świeży zapach włosów na podgłówku.
Wstała, a on się nawet nie obudził! Powinien nie spać już od dawna i tylko przymykając powieki, nasłuchiwać jej oddechu i ruchów. Najwyraźniej miasto tak omamiło jego zmysły, że gdyby tylko ktoś zechciał, mógłby zarżnąć go bez walki.
Marlo wyskoczył z łoża i wciągnął nosem powietrze. Ten zapach z szaty kanclerza Larga też tu był. Dobiegał zewsząd i znikąd, wabił i oszukiwał…
Wąż zamknął oczy. Znów był sobą. Pełzł przez gorzko pachnącą trawę, a poruszający się koniuszek rozdwojonego języka drgał, szukając tej jedynej woni. Była tu, unosiła się gdzieś w powietrzu, pośród kwiatów jaśminu, roztartej na proszek kory, pośród piżma, tłuszczu i wiatru niosącego zapach morza. Przez chwilę wydawało mu się, że wyśledził znajomy zapach na zgniecionym w rogu łoża szalu, ale nie – len oszukał go i przyłożony do nosa pachniał już tylko perfumami. Marlo spojrzał na drewnianą toaletkę w rogu, na prawo od okna, powiódł wzrokiem po słoiczkach z pomadami i kamiennych puzderkach na wonności. To musiało być blisko, ale nie tu. Usłyszał klaskanie bosych stóp na kamiennej posadzce. Szybko zrobił kilka kroków w stronę łoża i odwrócił się ku wchodzącej Severii.
– Już nie śpisz? – zapytała. Pachniała tylko wodą. – Odpocznij. Zaraz podadzą nam jedzenie.
Wyszła znowu, a Marlo powrócił do przeszukiwania komnaty. Znów spojrzał ku toaletce. Tuż za nią była jeszcze kamienna półka, a może ołtarzyk, na którym stał tylko jeden niewielki szklany flakon ozdobiony rysunkiem koła. A może nie koła, tylko Ojca-Słońca? Może Matki-Księżyc? Przy jego szyjce rozlewała się mała tłusta plama, taka jaką zostawia palec umoczony w cieczy, a potem niedokładnie wytarty. Obok leżała zgnieciona w kłąb chustka. To ona…
– Jednak śniadanie będziesz musiał zjeść w swojej gospodzie – usłyszał oschły głos Severii. Wśliznęła się cicho, zupełnie nie tak, jak ludzie zwykle chodzą po swoim domu. Chyba że są czymś więcej niż tylko ludźmi…
Nie kończ tak źle takiej nocy, kochana. Powiedz mi coś więcej o tej chustce. Taka jesteś piękna! No, powiedz… – pomyślał do niej, ściskając w ręku kawałek płótna zdjęty z ołtarzyka. Ale Severia nie zwróciła na to uwagi. Jakby jej umysłu nie sięgnął rozkaz węża. Obroniła się? Nie, nie musiała się bronić. Marlo sam poczuł, że jego myśl wychodzi z głowy, zupełnie nie wierząc w to, że jest ostra i zabójcza. Niemal czuł, jak flaczeje i opada, zwiesza się wzdłuż jego włosów.
– Idź już! – usłyszał.
• • •
– A rób, co chcesz, Marlo – machnął ręką zniecierpliwiony mistrz Omar. – Larg żyje, zatem bez znaczenia, czym pachną rękawy jego szaty. Może jadłem, może łajnem… Zauważasz, jakże to podobne słowa? Więc Larg żyje, a ja nie dostałem żadnych rozkazów, zatem nie moja rzecz i nic mnie nie obchodzi.
Od kilku dni, właściwie niemal od chwili, gdy wrócił od Severii, Marlo ciągle wynajdywał nowe powody, aby udać się tam znowu.
– Powinienem to sprawdzić, ojcze. Sam mnie uczyłeś, jak podstępne mogą być jady. O, choćby grzybów! Dać trzy krowiaki do sosu, będzie lepiej smakować. Dać cztery i nakarmić tym człowieka kilkakrotnie, umrze za parę świąt.
– Jak mówiłem, chłopcze, rób sobie, co chcesz. Zresztą, węsząc, najlepiej poznasz miasto. Tylko jedna rzecz, nikt nie może domyślić się w tobie węża. Nikt i w żadnym razie. Choćby cię bili, masz się bronić jak ciemięga. Zapamiętasz?
– Tak, ojcze.
– W Ozdze zbyt łatwo pobiłeś tych złodziejaszków, sam opowiadałeś. Tu nie może się to powtórzyć.
– Wtedy dałeś mi inne rozkazy, ojcze.
– No, mówisz jak wąż – roześmiał się Omar.
Marlo był rad z tej pochwały, ale po raz pierwszy czuł, że mistrz się myli. Węża pozostało w nim niewiele. Mięśnie pamiętały, jak walczyć, rozum pamiętał, jak kluczyć, ale Ogień wygasł, duch osłabł i zobojętniał na wszystko poza tą jedną rzeczą – jeszcze raz zobaczyć Severię.
– Ojcze, muszę jeszcze raz do niej pójść. Potrzebne mi pieniądze – starał się mówić rozsądnie, spokojnym tonem. – Inaczej nie dojdę, dlaczego…
– Nie przypominam sobie, abyś zarobił jakieś pieniądze, Marlo, żebyś miał czym płacić dziwkom. Z czego mam ci dać? Ze szkatuły Bractwa Węży? A może ze swojej własnej? To jeszcze bardziej pocieszne! Synu, a może stało się coś jeszcze zabawniejszego!? – wykrzyknął Omar, siadając obok ucznia na jego łóżku. – Może ty się zakochałeś?
– Ja? Dlaczego ze mnie kpisz? Nie, bo ja… jestem wężem, tfu, pluje Chlu! – Chłopak wybiegł na wąski, ciemny korytarz prowadzący do izb innych gości gospody „Wedle Traktu”. Zza jednych dochodziło pijackie chrapanie, za kolejnymi ktoś sikał do nocnika, następne z trudem tłumiły czyjeś lubieżne szepty i posapywanie. Marlo przystanął zdziwiony, że sam też bezwiednie posapuje, choć bez wątpienia z gniewu, nie z rozkoszy. Zezłościł się na mistrza? Teraz, właśnie teraz, gdy Omar nic mu nie zrobił prócz wypowiedzenia kilku kąśliwych słów? Bywało przecież dużo gorzej. Spojrzał na swe zaciśnięte pięści i zdziwił się znowu, bo w prawej ręce nie wiadomo skąd znalazł się kawałek wykwintnego stroju kanclerza Byrd, który teraz przypominał raczej jedną z tych chustek, jakich tu, w Trzech Słońcach, używa się do smarkania. Chłopak przyłożył tkaninę do nosa, ale nic nie czuł, a jeśli nawet, z pewnością nie był to zapach zmiętej szmatki, tylko woń skóry pięknej ladacznicy, którą pamięć co rusz podsuwała węchowi.
• • •
Już od Święta Mieczy Severia chodziła rozdrażniona jak głodna kotka. Marlo widział to, bo co dzień bywał pod jej domem, licząc… oczywiście na to, że stanie się coś, co podpowie mu rozwiązanie zagadki. Jednego dnia jakiś młody kupiec, innego oficer straży miejskiej odchodzili wściekli spod jej drzwi. Chłopak postanowił jednak spróbować.
– Pani dziś nie przyjmuje – odezwał się szorstko osiłek, który nie musiał nawet rozstawiać szeroko ramion, aby swoim ciałem całkiem zastawić drzwi.
Dla pana Marla drzwi zawsze mają być otwarte, przecież pani Severia tak rozkazała. A teraz precz! – pomyślał do niego wąż. Jednak sługa tylko się skrzywił, marszcząc jeszcze bardziej nos złamany pewnie w jakiejś dawnej bójce.
– Kilka dni temu przez nieuwagę zostawiłem tu coś, co… – zaczął chłopak z innej strony.
– Poszukam – burknął tamten, splatając ramiona szersze od ud młodego węża. – W tym domu nie ma złodziei. Co to było i gdzie odesłać?
– Chcę sam pomówić o tym z twoją panią.
– Pani Severia dziś nie przyjmuje – powtórzył osiłek tym samym tonem co poprzednio, twardo, spokojnie i beznamiętnie. Nim jednak zatrzasnął drzwi, młody wąż dostrzegł jakiś ruch wewnątrz domu i usłyszał coś, co mogło być tylko kocim stąpaniem drobnych kobiecych stóp. Wyszła tylnymi drzwiami przez ogród. Nie towarzyszyły jej cięższe kroki żadnego z pozostałych drabów.
– Gdy przyjdę następnym razem, powiem co trzeba twojej pani – rzucił Marlo na pożegnanie i leniwym krokiem ruszył ulicą.
Po kilkunastu krokach przyspieszył, wszedł w zaułek, wreszcie zaczął biec wzdłuż bielonego muru, ponad którym wychylało się kilka drzew z ogrodu Severii. Wreszcie dojrzał przed sobą i ją, ale po chwili znikła za zakrętem. Szła jednak wolno, jakby zmęczona. Ale gdy wyjrzał zza rogu, to nie on ją, ale ona jego zaskoczyła. Patrząc wściekle, stała na cienistej, wąskiej uliczce, na której dwóch ludzi z trudem by się wyminęło. Marlo nie rozumiał, jak mogło się tak stać, przecież to on był wężem, to on miał instynkt, który zawsze ostrzegał, zawsze dobrze kierował…
– Czego chcesz? – W jej dłoni błysnął mały sztylecik.
– Wybacz, ja…
– Nie powiedziano ci, że dziś nikogo nie przyjmuję?
Czuł jej myśli tak gniewne, tak napięte, że jego własna ledwie by się między nimi przecisnęła. Gdyby tylko potrafił do niej myśleć równie celnie, co do innych. Choć ostatnio… nie umiał myśleć do nikogo.
– Jednak bardzo pragnąłem cię widzieć… – rzekł wreszcie.
– Nie teraz, ukochany – powiedziała, nie kryjąc znudzenia, a jednak Marlowi tak spodobał się ten ukochany, że prawie uwierzył. – Przyjdź po święcie. Wtedy przyjmę cię z całą należną tęsknotą.
Po Święcie Darów – pomyślał z ulgą. Już rozumiał jej zły nastrój, bo któż ma inny przed tym dniem płacenia danin i podatków? Skoro wściekli chodzą kupcy, to czemu nie prostytutki?
Schowała sztylecik – tak, z pewnością nie on był jej najostrzejszą bronią – i bez słowa poszła dalej.
Chłopak mało przypominał węża podążającego za ofiarą, był raczej psem prowadzonym na niewidzialnej smyczy. Przez zaułki na tyłach domów, między niewielkimi ogrodami, przez podcienie budynków zrośniętych ze sobą wyższymi piętrami albo dachami Severia ciągnęła go aż do ulicy Królewskiej, a potem na zachód, ku portom. Pamiętał, miał już podobne uczucie, gdy mistrz Asso wkradł się do jego umysłu, ale tym razem było inaczej. Mógł stanąć, mógł zawrócić, ale… nie chciał. Było już popołudnie, Ojciec-Słońce popatrywał na twarz i piersi idącej ku niemu kobiety, jednocześnie przeświecał przez suknię Severii i młody wąż dobrze widział zarys jej nóg i pośladków. A widziałby jeszcze lepiej, gdyby przyspieszył kroku…
Skręciła w ulicę Targową, o tej porze już prawie pustą, jednak nadal przesiąkniętą zapachem ryb i skorupiaków z porannego połowu. Przez pierwsze dni spędzone w tym mieście wydawał się on Marlowi odpychający, teraz jednak dziwnie go nęcił. Puf, pan woni i dźwięków, zaczynał go oszukiwać, tylko patrzeć, jak odbierze wężowi też wolę… Ale nie, woli nie pozwoli sobie odebrać, idzie za Severią, bo chce. Tylko dlatego!
Gdyby komuś z nielicznych przechodniów chciało się przyjrzeć jego twarzy, uznałby go pewnie za nałogowego palacza podążającego z wytrzeszczonymi oczyma i pobielałą twarzą do któregoś ze sklepów z zielem, licznych w Dzielnicy Żeglarzy. On jednak szedł pewien, że choć Chlu w ostatnich dniach rozrzedził mu ślinę i popsuł smak jadła, to bystrości myśli nie odebrał.
Wtem kobieta zatrzymała się przed przysadzistym budynkiem ledwie o dwie przecznice od portu handlowego.
• • •
Evaia od dziecka służyła Pani Nieba – najpierw przychodziła do jej domu z babką, potem z matką, w końcu sama. I choć jej własne córki tylko w co ważniejsze święto pokazywały się w świątyniach Panów Żywiołów, o Starych Bogach nawet już nie pamiętając, ona wiedziała swoje – bogini rada jest pobożnym niewiastom, skoro Evaia mimo skończonych pięćdziesięciu sześciu lat nadal zmieniała się wraz z Księżycem i jej ciało, choć nie tak już piękne, wciąż gotowe było dawać życie. Widziała wiele smutnych i radosnych twarzy, spotkała wiele matek i ladacznic, jej oczy śledziły niejedną miłość, lecz nigdy jeszcze tu, w przybytku Matki-Księżyc, nie zetknęły się z oczami mężczyzny.
Wszedł cicho. Wszedł? Wśliznął się jak wąż – stworzenie tyleż nieśmiałe, co okrutne – i stanął obok drewnianej skarbonki. W pierwszej chwili wzięła go za bezczelnego złodzieja, których stolica świata przyciąga jak miód osy. Jednak oparł się o skrzynię na datki, najwyraźniej wcale nie zauważając jej przeznaczenia. Skupił zdziwione spojrzenie na dwudziestu dziewięciu posągach Zmiennej Bogini. Wtedy Evaia zrozumiała, że choć ten młodzieniec sam jeszcze tego nie wie, również stał się wiernym wyznawcą Pani Nieba.
Obiegła wzrokiem półkoliste wnętrze świątyni, szukając tej, która weszła ostatnia. Severia – tak, to ona! Kładła właśnie dłoń na figurze Matki kryjącej twarz pod chustą. A młodzieniec wodził za nią oczami sam skryty w cieniu. Miał czarne włosy, jakie najczęściej widuje się u Pobrzeżan lub Quetlijczyków, ale skórę białą jak południowcy. Umysł zaś najwyraźniej zamroczony przez zmysły, które ciągnęły go tu, szarpiąc łańcuch, wreszcie rzuciły na kolana.
Kapłanka uśmiechnęła się. Gdyby była młodsza i mniej uwagi poświęcała rozważaniom o naturze bogini, a więcej ludzkim zwyczajom, pewnie widok prostytutki wśród matek spodziewających się dzieci i żon oczekujących poczęcia wydałby się jej niestosowny. Jednak Evaia wiedziała dobrze, że tak jak Matka-Księżyc ma wiele twarzy, tak i jej ziemskie córki różnie korzystają ze swej natury, różne odnosząc zwycięstwa.
Przez chwilę pragnęła zagadnąć młodzieńca, objaśnić mu obrzęd, jaki właśnie dokonuje się w nim i na jego oczach, ale stanęła w pół kroku, w pół myśli. Nie byłoby właściwe ogrzewać się w blasku cudzej miłości, wchodzić jak stara ciotka w cudzą grę natury, czy – jak mówią mężczyźni – między piwo a placek, tym bardziej że przecież mimo swych pięćdziesięciu sześciu lat Evaia wciąż czuła się płodną, zatem młodą kobietą.
Odeszła więc, by położyć dłonie na posągu bogini z odkrytą, uśmiechniętą twarzą, ale gdyby wiedziała, co stało się później, uznałaby pewnie, że młodzieniec potrzebował jej rady, zaś obrzęd zmiennej natury córek Księżyca wyzwolił zbyt wielkie siły…
• • •
– Severio… – odezwał się głos z ogrodu, najpierw cichy, a gdy nie odpowiadała, coraz to bardziej natarczywy. – Severio! Severio!
– Na Chlu, głowa mi pęka – westchnęła, unosząc się z sofy i otulając głowę mokrym ręcznikiem. – Kto to krzyczy?
– Jakiś żebrak, maleńka – odezwał się jeden z jej osiłków, podszedłszy do okna. – Dam mu grosza i wykopię na ulicę.
– To nie żebrak – powiedział drugi. Właśnie przyniósł jej nowy ręcznik parujący wonią olejku różanego. – Poznaję po głosie. To ten sam smark, który dziś tak chciał cię odwiedzić.
– Wielka mi rzecz – pierwszy wzruszył ramionami. – W takim razie tylko wykopię, a grosza nie dam, skoro nie biedak.
– Dobrze – zgodziła się. – Ale to uczeń starego węża. Nie idź sam, Eno.
– Żartujesz, maleńka! – zarechotał. – Ja nie dam rady?
– Powiedziałam! – tupnęła nogą i skrzywiła się. – Dasz czy nie, chcę cię jeszcze długo mieć zdrowego. Idźcie wszyscy trzej.
– Skoro chcesz… – Zeszli po schodach, ledwo mieszcząc na stopniach swoje wielkie stopy i starając się stawiać je jak najciszej.
– Ty! – zawołał Eno, stając zgięty w ciasnych drzwiach do ogrodu.
Zdziwił się, bo chłopak czekał na nich wcale nie przestraszony.
– Wyjdź sam, jakżeś przyszedł, to nic ci nie zrobimy – dodał.
– Wróćcie do swojej pani i powiedzcie, że muszę ją zobaczyć. Wtedy i ja nic wam nie zrobię – syknął Marlo.
W chwili gdy to mówił, był zdecydowany zmusić ich, aby wyszli do ogrodu, potem jednym skokiem wyśliznąć się za ich plecy, a nim znów go otoczą, oślepić, a może i zabić choćby tego największego. Trzy kroki, dwa ruchy i tamten padłby, brocząc krwią spod powiek, a myśl węża zatrułaby strachem pozostałych. Dość tego! Miał dość zwykłej dziwki, która udaje nieprzystępną, podczas gdy on…
Wtedy jednak przypomniał sobie słowa mistrza: Choćby cię bili, masz się bronić jak ciemięga. Trzech zbirów zacieśniało pierścień. Wszyscy byli rudzi, a w blasku ogniska Matki-Księżyc ich gęste włosy zdawały się płonąć.
– Idź stąd. Mówię po dobroci – powiedział znów ten sam, chyba najstarszy, i zaraz upadł na kolana, gdy Marlo kopnął go w krocze. Ale to był jedyny celny cios, na który mógł sobie pozwolić.
Wyglądali jak bracia i tak samo podobnie walczyli. Silni, ale sprytni tylko wyuczonym sprytem – to ciało wymierzało ciosy, nie szybsze od niego oko i myśl. Gdy jeden zamachnął się pięścią jak dzban, wąż mógł przemknąć pod nią i ugodzić samymi palcami pod pachę. Odebrałby osiłkowi władzę w ręce nawet na cały dzień, a gdyby miał sztylet… Ale pozwolił mu trafić, unikając tylko ciosu w skroń. Pięść przetoczyła się po wierzchu głowy.
Chłopak widział też, że chyba najmłodszy z trójki, z twarzą niepoznaczoną śladami ulicznych potyczek, zachodzi go od tyłu. Wystarczyłby oszczędny, kolisty ruch, który wyprowadziłby Marla na zewnątrz zaciskającego się koła, a tamtego umieściłby w środku, tak by przeszkodził na chwilę pozostałym. Jednak wąż przyjął kopnięcie wymierzone pod kolano. Zachwiał się.
Ból był niemal słodki, oczyszczał umysł, wyostrzał instynkt. Chłopak poczuł się tak, jakby po długim śnie wrócił do niego własny umysł. Przegraj. Już! Za bardzo ich rozwścieczyłeś – podpowiedział.
Marlo sam wystawił się pod uderzenie łokciem w kark i upadł. Kopali go, ale nie tak, by zabić. Jednak nim zasłonił głowę, któryś trafił, bardziej przypadkiem, niż celując.
– Nie taki wąż jadowity…
Więcej już nic nie usłyszał.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.