powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Ale nas zbaw ode złego
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Powietrze w środku było nagrzane, ciężkie, wydawało się oblepiać ciało jak miód. Z rusztowań zwieszały się kokony w kształcie z grubsza ludzkich sylwetek – jedne wielkości arbuza, inne tak duże, jak dorosły mężczyzna. Na wysypanej słomą podłodze baraszkowały małe diabełki.
Od stojącego w kącie pieca buchało gorąco. W stojącym na ogniu wielkim garze mieszała kopyścią przedziwna osoba. Suknia z grubo tkanej wełny, która na Blanche wisiałaby niczym żagiel, na niej opinała się tak ciasno, że biust, brzuch i biodra omal nie rozsadzały szwów. Włosy demonicy były skołtunione, a ciało porośnięte sierścią. Wolną ręką podtrzymywała przy piersi niemowlę, któremu z kędzierzawej czuprynki sterczały różki.
Na widok przybyszy uśmiechnęła się szeroko, pokazując kły.
– Co ja widzę, goście? I to ktoś nowy? Skąd się wzięłaś na dole, kochaniutka? Przecież wszyscy wiedzą, że grzeczne dziewczynki idą do nieba, a ty mi na niegrzeczną nie wyglądasz.
– Co pani robi? – spytała Blanche, zafascynowana zawartością gara, w którym w czarnej mazi kłębiły się jakieś na wpół rozpoznawalne kształty.
– Gotuję moim maleństwom potrawkę ze skorpionów i żmij w sosie a la Sziwa. W tym wieku muszą się dobrze odżywiać. Gdy urosną duże i silne, zostaną wojownikami Belzebuba. Nie odpowiedziałaś mi na pytanie, maleńka. Co cię tu sprowadza? Ach, przepraszam, już nie musisz nic mówić, widzę. Prywatna krucjata, co? Konstantin nie straszył cię jeszcze, że powinnaś sobie dać z tym spokój i wrócić na górę? – Mamka Gorylica znowu obnażyła kły w uśmiechu. – Biedaczysko. Pamiętam, jak dawno temu nadszedł gościńcem od strony bramy, z takim samym ślicznym znakiem na czole, jak ty teraz. Jak w tanim melodramacie, zstąpił do piekieł, by szukać ukochanej. Nie znalazł jej i musiał tu zostać.
Oniemiała Blanche popatrzyła na mężczyznę. Ten skinął głową.
– Tak, takie jest prawo, ciebie też ono dotyczy. Dopóki łaska Pana jest z tobą, nie masz się czego obawiać, ale znamię zniknie, jeśli Pan uzna, że nie zasługujesz już na jego opiekę, a wówczas przepadło, nie ma powrotu na górę – znowu zaśmiał się swoim nieprzyjemnym śmiechem. – Większość schodzących tak kończy. Widzisz, kotku, idealizm nie popłaca. Trzeba było grzecznie siedzieć w raju…
Dziewczyna odruchowo przycisnęła palce do czoła. Zaczynało jej się kręcić w głowie, może od nadmiaru wrażeń, a może od panującego w wylęgarni zaduchu. Wymamrotawszy półgłosem przeprosiny, uciekła na otwartą przestrzeń.
Usiadła opierając się plecami o ścianę baraku i z braku lepszego pomysłu zaczęła się modlić.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi…
Jak zawsze, wspomnienia przypłynęły nie wołane.
Jej starszy brat – prezenter radiowy, oczko w głowie całej rodziny… Tak długo nie umieli przyjąć do wiadomości, że dzieje się z nim coś złego.
Kiedy Blanche po lekcjach ćwiczyła grę na wiolonczeli i śpiew, on imprezował z podejrzanym towarzystwem. Kiedy ona zdała egzaminy na muzykologię, on wyleciał z pracy za prochy.
Kiedy ich ojciec otrząsnął się z pierwszego szoku, zareagował nadspodziewanie trzeźwo, bez kłótni, krzyków i obwiniania kogokolwiek. Mamy problem, rozwiążemy go. Załatwił synowi odwyk. Jeden, drugi, trzeci. Ale kiedy za którymś razem z kolei Philippe krótko po powrocie z ośrodka znowu miał źrenice jak szpilki, a z domu zaczęła ginąć już nie gotówka – bo tej nie trzymali na wierzchu – ale głośniki od komputera, aparat cyfrowy, biżuteria, oboje z żoną doszli do wniosku, że nie mają już siły. Za namową terapeuty spakowali rzeczy syna do torby, wystawili torbę za drzwi i wymienili zamki.
Philippe zniknął. Przez rok nie dawał znaku życia. Aż któregoś wieczoru, bodajże w lutym, zadzwonił do Blanche, która wtedy nie mieszkała już z rodzicami. Był na głodzie i nieskładnie prosił o pieniądze.
W tajemnicy przed wszystkimi poszła do mieszkania, gdzie nocował u kumpli. Jeszcze teraz robiło jej się zimno na wspomnienie tamtej wizyty. Mieszkanie okazało się norą, w której smród dławił za gardło. Od czasu, kiedy ostatni raz go widziała, Philippe schudł tak, że został z niego cień człowieka. Rozmawiał unikając jej wzroku, trząsł się, było widać, że myśli zaprząta mu tylko jedno. Na podłodze między brudnymi naczyniami kątem oka dostrzegła okopconą łyżkę i strzykawkę. Wcisnęła bratu w rękę kilka banknotów i uciekła.
Wracała tam później jeszcze kilka razy, ale nie odważyła się nacisnąć dzwonka. Kupowała jogurty, serki homogenizowane i zostawiała siatkę na progu. Nie umiała się zdobyć na to, żeby zrobić coś więcej. Bała się.
Mniej więcej w tym czasie sama zaczęła mieć problemy ze zdrowiem. Spała po dwanaście, potem po czternaście godzin na dobę i nadal czuła się zmęczona, w ustach porobiły jej się dziwne, nie gojące się ranki, w krótkim odstępie czasu zaliczyła kilka angin. Zapracowanego lekarza w przychodni studenckiej w końcu coś tknęło i skierował Blanche na badania krwi, po których od razu trafiła do szpitala. Diagnoza – białaczka.
Walczyła z chorobą przez dziesięć miesięcy, długich jak lata. I przez cały ten czas Philippe nie dał znaku życia. W listopadzie dostała wiadomość o jego śmierci i coś w niej zgasło. Straciła chęć do walki.
W peruce, ale jeszcze w miarę silna pojechała na pogrzeb. Tydzień później już leżała półprzytomna na intensywnej terapii. Wpisano ją na listę biorców szpiku. Bank znalazł dawcę, ale nie doczekała przeszczepu.
Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój…
Ujrzała znów anioła w białych szatach, jak tamtego dnia pochyla się nad nią w szpitalnej sali, ujmuje wychudzoną dłoń, w której tkwi wenflon.
– Wstań i chodź. Czekają na ciebie w niebiosach.
– Nie! – woła Blanche, która w momencie śmierci już wie, kogo w niebiosach nie spotka… – Chcę pójść tam, gdzie jest mój brat!
Nawet nie zobaczyła raju.
Oczy zapiekły ją nagle; uznała, że nie ma siły dalej katować się przeszłością i wstała. Z wylęgarni dolatywał tak radosny gwar, że aż z ciekawością zajrzała do środka. Czereda diabląt zajadała się potrawą, która wyglądała i pachniała do złudzenia jak curry z kurczaka na słodko, z rodzynkami i dużą ilością imbiru. Blanche przełknęła ślinę; kuszący aromat sprawił, że na chwilę zapomniała, gdzie się znajduje.
– Chcesz i ty skosztować, maleńka? – Mamka Gorylica nie czekając na odpowiedź podała jej przez próg talerz. Dziewczynie wydało się, że ślepia diablicy złośliwie błysnęły, jednak curry pachniało tak smakowicie, że gotowa była zapomnieć o ostrożności. Już miała usiąść i zabrać się do jedzenia, kiedy ktoś chwycił ją za ramię. Odwróciła się i popatrzyła wprost w zmęczone oczy Konstantina, lekko szkliste od alkoholu.
– Nie ruszaj tego, rozchorujesz się – poradził, wyjmując jej talerz z rąk. Potrawa natychmiast przeszła przykrą metamorfozę; ryż, mięso i sos zlały się w obrzydliwą ciemną masę, a następnie wyparowały. Konstantin cisnął pustym talerzem o ścianę; zamiast się roztrzaskać, talerz przemienił się w ćmę i odleciał.
– Widzisz? Co innego, gdybyś pobyła tu dłużej, wtedy można się pomału przyzwyczaić. Ja jeszcze nie mogę jeść tego, co oni, ale napoje już mi nie szkodzą – na potwierdzenie łyknął z butelki, którą przyniósł z sobą, i wstrząsnął się lekko.
– Jak to się dzieje, że diabły cię tolerują na swoim terenie?
– Przydaję się w ambulatorium. Trochę trwa, zanim pacjenci wypuszczeni z katowni dojdą do siebie, przez jakiś czas trzeba ich doglądać, opatrywać… zasadniczo wszystko goi się samo, ale może się zagoić lepiej albo gorzej. Gdyby zostawiać rannych ich losowi, mielibyśmy za dużo kalek niezdolnych do niczego. Sęk w tym, że udzielanie pomocy nie leży w gestii czartów. Od tego jest tu jedna stara lekarka i jej pomocnik, chłopak niespełna rozumu. Pomagam im.
– Pacjenci wypuszczeni z katowni… – na twarzy dziewczyny odmalowała się nadzieja, lecz Konstantin pokręcił głową.
– Nie, przykro mi, twojego brata tam nie ma. Kto cię w ogóle do nas skierował? Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek trafił tu jakiś narkoman.
– Przy bramie powiedziano mi, że jeśli ktoś może mi pomóc, to tylko tutejszy książę – Blanche popatrzyła w górę, wzdrygając się, gdy wiatr dmuchnął znowu, niosąc tumany pyłu. Opary rozwiewały się, odsłaniając szczyt najbliższej z gór. Na samym wierzchołku widać było budowlę, małą jak zabawka.
– Nie idź tam – powiedział cicho fizyk, ku jej zaskoczeniu.
– Muszę. Nie martw się, znak mnie ochroni.
Za sobą usłyszeli śmiech Mamki Gorylicy, która oparta o framugę przysłuchiwała się ich rozmowie.
– Nic nie poradzisz, mój drogi. Przecież książę już wie, że ona tu jest. Tylko patrzeć, jak przyśle po nią żołnierzy.
• • •
Przybyli wkrótce potem. Ich hełmy miały przyłbice w kształcie zwierzęcych pysków, a bestia, na której przylecieli, wyglądała jak skrzyżowanie sępa z olbrzymim nietoperzem. Blanche z trudem wdrapała się na grzbiet poczwary i wczepiła mocno oburącz w śmierdzące kudły. Żołnierze usadowili się za nią, a wówczas stwór załopotał skrzydłami i z przerażającą szybkością wzbił się od razu pod chmury.
Zagryzła wargi, żeby nie krzyczeć. Zimny pęd powietrza wyciskał jej łzy z oczu i wtłaczał oddech z powrotem do gardła. Modliła się, żeby zgrabiałe ręce nie osłabły. Nie wiedziała, co by było, gdyby spadła. Teoretycznie tak długo, dopóki chronił ją pocałunek anioła, nie miała prawa w piekle ponieść absolutnie żadnej krzywdy, ale na wszelki wypadek wolała nie spoglądać w dół.
Wylądowali pośrodku dziedzińca akurat w momencie, gdy błyskawica rozdarła chmury, wydobywając z mroku kontury zębatych baszt. Powietrze śmierdziało rozgrzanym metalem. Zagrzmiało; Blanche poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu.
– Ruszaj się, szkoda czasu! – żołnierz chwycił ją za rękę i wciągnął w niewielkie boczne drzwi.
Korytarze od czasu do czasu rozświetlał pełgający blask pochodni. Przez uchylone drzwi jednej z komnat Blanche dostrzegła kilka kobiet w czerwonych wieczorowych sukniach, które wdzięczyły się do demona o czarnym, jakby spalonym obliczu. Na stole, przy którym siedzieli, pokryte girlandami kwiatów, leżały nagie zwłoki dziecka. Poczuła chłód w brzuchu i czym prędzej odwróciła wzrok.
Dotarli do dwuskrzydłowych wrót z hebanu, pokrytych płaskorzeźbami. Były uchylone. Gwardzista szturchnął Blanche w plecy na znak, że ma wejść.
Posadzka w komnacie była z marmuru, a na ścianach wisiały zwierciadła – rozmieszczone tak, by odbijać się w sobie wzajemnie, tworząc iluzję lustrzanych korytarzy. W potężnym kominku huczał ogień, chociaż nie było widać, by spalało się tam jakieś drewno, a w jednym z rogów komnaty trzy oliwne lampki paliły się przed postumentem, na którym stał złoty posąg cielęcia. Odblaski płomieni zwielokrotniały się w zwierciadłach, rozpraszając mrok. Zadarłszy głowę, Blanche bez trudu mogła stwierdzić, co przedstawia fresk na sklepieniu – bestię o siedmiu głowach, której dosiadała kobieta w bogatym stroju, trzymająca w ręku kielich.
Szelest sprawił, że odwróciła głowę i zmartwiała. Aksamitna kotara w najdalszym końcu pomieszczenia rozsunęła się wolno, odsłaniając jeszcze jedne drzwi, które otwarły się bez najlżejszego skrzypnięcia. Za nimi stał książę.
W czarnym aksamitnym dublecie, takichż nogawicach oraz trzewikach z klamrami wyglądał jak na ilustracji z podręcznika do historii. Powoli wyszedł na środek komnaty i stanął, lustrując dziewczynę spod zmrużonych powiek. Nie miał brwi, co w połączeniu z rudymi włosami i trupiobladą cerą nadawało mu upiorny wygląd.
– No proszę, mała protegowana niebios. Doszły mnie słuchy, że się pętasz po moich włościach – chrapliwy głos przemówił tak niespodziewanie, że przeszły ją ciarki. – Podejdź bliżej, niech no ci się przyjrzę.
Chciała spełnić polecenie, ale po kilku krokach nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Dygotała jak zajączek we wnykach.
– Bliżej! – warknął. – Co jest? Nie podobam ci się?
Złapał ją i bezceremonialnie przyciągnął do siebie. Czuła, jak od samego jego dotyku drętwieje jej ramię, a oddech więźnie w płucach. Wcześniej nie miała bladego pojęcia, co to znaczy stanąć twarzą w twarz z jednym z upadłych rycerzy Pana. Z tak prastarą potęgą i z tak zapiekłą nienawiścią.
Ujął ją szorstko pod brodę. Postanowiła, że choćby nie wiadomo co, wytrzyma jego spojrzenie. Chociaż tyle, chociaż jakaś śladowa forma oporu.
Światło nie odbijało się w źrenicach księcia, lecz ginęło w nich jak w bezdennej próżni. Blanche uświadomiła sobie, że pocałunek anioła znaczy dlań tyle, co nic. Była na jego łasce.
– Jak śmiałaś wnieść to tutaj? – szarpnięciem zerwał krzyżyk wraz z łańcuszkiem. Wymamrotał coś i przedmiot rozwiał się w chmurce dymu. Z uśmiechem pokazał dziewczynie pustą dłoń. – Widzisz, Blanche? Pod tym dachem twój Pan nie ma żadnej mocy.
Milczała.
– Wiem, czego szukasz. Być może ci to dam. Ale wpierw musisz pocierpieć, tak jak cierpiał ten, w którego wierzysz. Jesteś gotowa zapłacić krwią?
– Tak – głos jej drżał.
Ze stojącej w rogu skrzyni książę wyjął bicz o dziewięciu rzemieniach.
Znikąd, nie wołani, u jego boku znów pojawili się żołnierze.
– Unieruchomić ją – rozkazał. Sprawnie wykonali polecenie, przykuwając jej ręce kajdankami do kółek zamocowanych w ścianie. Stała teraz tyłem do nich i do ognia.
– Zdejmijcie z niej te łachy.
Użyli noży, żeby pociąć sweter i spodnie, kalecząc ją w paru miejscach. Potem wszystko z niej zdarli, łącznie z bielizną.
Książę cofnął się o krok i wziął zamach. Świsnęły rzemienie.
Grube mury wchłonęły krzyk.
Chłosta trwała długo. Po jej zakończeniu Blanche nie była w stanie utrzymać się na nogach, w postawie zbliżonej do pionu utrzymywały ją jedynie unieruchomione ręce. Kiedy ją rozkuto, osunęła się na podłogę.
– Dobrze ci? No, odezwij się! Dobrze?!
Dyszała, nie mogąc wydobyć słowa. Książę cmoknął z niezadowoleniem i od niechcenia przydeptał jej dłoń podkutym butem, miażdżąc palce. Potem – widocznie uznawszy, że już dosyć – cofnął się, żeby poobserwować ofiarę. Ponapawać się.
Blanche wiła się rozpaczliwie na śliskim od krwi parkiecie. Próbowała się podnieść i nie mogła, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Czuła, jak przy każdym ruchu pęka jej skóra na plecach.
Książę klasnął w ręce. Owionął ją zimny, cuchnący prąd powietrza. Rozległy się gwizdy i pohukiwania.
Powierzchnia luster zmatowiała, jakby od wewnątrz zasnuł je dym. Zaczęły się zeń wyłaniać istoty; stwory o na wpół ludzkich, na wpół zwierzęcych kształtach, szczerzące kły… A także inne, nieopisanie wstrętne – bez nosów i warg, podobne do gnijących trupów.
– Pragną ciebie… Nie cieszysz się? Dogodzą ci jak nikt inny.
Nabrała tchu i splunęła mu pod nogi. Jedyną reakcją był pogardliwy uśmieszek.
– Takaś dzielna? Nie chcesz prosić o łaskę?
Blanche zaprzestała prób podźwignięcia się i tylko patrzyła mu w oczy, milcząc. Chociaż nie była tego świadoma, wyglądała teraz jak święte męczennice z obrazów. Znamię na czole świeciło jak gwiazda.
Książę, wciąż się uśmiechając, klasnął po raz drugi.
– Jest wasza! – krzyknął w stronę zbliżających się sylwetek.

2. Pokarm i popiół
Diablęta spały na słomie, rozkosznie pochrapując. Tylko rogate niemowlę niestrudzenie raczkowało po podłodze. Mamka Gorylica, zmęczona po całym dniu, usadowiła się przy piecu, opierając nogi na stołeczku.
Miała gościa. Za stołem siedziała młoda kobieta o smagłej cerze, odziana w czarne szaty. Jej palce kończyły się ptasimi pazurkami.
Drobnymi kęsami, jak na damę przystało, jadła żmijowo-skorpionie curry, popijając je czymś, co wyglądało jak parująca smoła, ale było po prostu kawą.
– Książę ciężko naruszył zasady – podsumowała zaczętą wcześniej wypowiedź, dyskretnie wypluwając zakończony żądłem ogonek. – Miał ją jedynie zaprowadzić do podziemi i wystawić na próbę… Cóż, jest głupcem. Znak to glejt, nie zbroja, ale to nie znaczy, że nie działa. Skrzydlaci rycerze już wyruszyli dziewczynie na ratunek.
– Przybędą za późno.
– Zgadza się. Dlatego ty musisz się wybrać na zamek. Nic nie uzdrawia tak skutecznie, jak twoje mleko. Obudzisz ją i zaprowadzisz do podziemi, żeby zobaczyła to, co ma zobaczyć.
– Niech mnie diabli, kotuś, czasami nie rozumiem zamysłów góry – Mamka Gorylica w zadumie oglądała łapy, od czasu do czasu ogryzając jeden czy drugi pazur. – Wiesz, słyszałam myśli tej dziewczyny, kiedy się modliła. Uważa, że zgrzeszyła zaniedbaniem, bo za życia nie próbowała temu swojemu bratu pomóc. Może ma rację, to nawet podobne do Pana, żeby za karę nakłonić ją do przyjścia tu, boso przez popiół i kamienie… Ale nie zasłużyła na to, co ją spotkało.
– Cóż, świat byłby piękny, gdyby cierpienie zawsze było wprost proporcjonalne do winy, ale nie ma tak dobrze. Ilu cierpi niezasłużenie na ziemi… Pewnie zostanie to jej wynagrodzone, jeśli kiedyś wróci na górę. Mamy niewiele czasu, więc idź już! Ja popilnuję wylęgarni.
– Zobaczy, co ma zobaczyć – zamruczała do siebie Mamka Gorylica, wychodząc. Jej wargi wykrzywił brzydki uśmiech. – Ale co jej powiem, to już moja rzecz.
Demonica o ptasich pazurkach skończyła tymczasem jeść i postawiła talerz na podłodze, żeby raczkujące pod stołem diablątko mogło go wylizać. Ze stojącego na piecu imbryka dolała sobie kawy i również się uśmiechnęła.
A ja wiem, że oszustwo masz we krwi, ale to bez znaczenia. Bez względu na to, co jej powiesz, z dziewczyną stanie się w podziemiach to, co ma się stać – lecz na tym nie skończy się gra. I nie tylko o duszę Blanche tu idzie.
• • •
Dwóch pacjentów, świeżo przywiezionych z katowni, pojękiwało przez bandaże. Konstantin wrzucił do pieca kłąb zakrwawionej gazy i waty, zamknął drzwiczki, po czym opłukał ręce w miednicy i usiadł przy oknie, biorąc z parapetu butelkę.
Na zewnątrz zbierały się czarne burzowe chmury. Zagrzmiało.
– A ty czego tak wypatrujesz? – wymamrotał Sytnikow, podkurowany już potępieniec, siadając na łóżku. Jego głowę i pół twarzy spowijały opatrunki. – Zabrali tę małą na zamek?
– Zabrali.
– Wróci – Sytnikow uśmiechnął się bezzębnymi ustami. – Pokancerowana, ale wróci na bank.
– Zamknij się – warknął fizyk.
– Co się wkurzasz, przecież tak właśnie będzie. Założymy się? Ej, spójrz no na niebo! Co się tam dzieje, do diabła? Pali się?
Konstantin drgnął, bo dopiero teraz zauważył, że nad horyzontem pojawiła się posępna, czerwona łuna. Choć łuny nie były niczym niezwykłym w tej części piekieł, z jakiejś przyczyny fizyk poczuł lęk.
Pewnie znowu pożar w sąsiedniej dolinie, powiedział sobie. Ostatecznie mieści się tam ośrodek dla piromanów. Ale uczucie niepokoju nie opuszczało go.
Zahuczał grzmot i pierwsze ciężkie krople deszczu spadły na spopieloną ziemię.
Nagle fizyk zamarł, bo zobaczył, jak z wylęgarni ociężałym krokiem wychodzi znajoma postać. Diablica zagwizdała na palcach i z mroku sfrunęła ku niej skrzydlata bestia, taka sama jak te, które służyły za wierzchowce żołnierzom księcia.
Konstantin odstawił butelkę, czując, że opary piekielnego trunku błyskawicznie wietrzeją mu z głowy.
• • •
W opustoszałej komnacie śmierdziało krwią jak w rzeźni. Mamka Gorylica oblizała się – zapach, obrzydliwy dla ludzi, jej wydawał się smakowity. Na posadzce krzepło ciemne jezioro.
Mała leżała tak, jak ją zostawili, naga, koszmarnie poraniona – wydawało się, że na jej ciele nie ma jednego zdrowego miejsca. Brak oddechu, brak pulsu… Lecz punkt pośrodku czoła nadal świecił słabo.
Rozpiąwszy suknię, diablica wydobyła na wierzch jedną obwisłą, porośniętą futrem pierś. Położyła sobie głowę Blanche na kolanach i lekko ścisnęła między palcami brodawkę. Żółtawe diabelskie mleko pociekło do ust martwej dziewczyny.
• • •
Płynęła przez spokojną czerń, z której wyszarpnięto ją gwałtownie z powrotem do świata doznań. Ocknąwszy się jęknęła; wszystkie mięśnie, wszystkie włókna w ciele rwały bólem.
Coś ciepłego i słodkiego napływało jej do ust. Przełknąwszy odruchowo, z miejsca poczuła, że krew zaczyna żywiej krążyć, a ból maleje. Nie otwierając oczu odnalazła sutek i ssała łapczywie, omal się nie krztusząc.
Choć nie wiedziała o tym, w miarę jak piła, srebrny znak przygasał, aż zniknął zupełnie.
Gdy w końcu otworzyła oczy, nie wiedziała, czy ma się radować, czy płakać, widząc nad sobą znajome, małpie oblicze.
– Cóż to, nie podziękujesz mi? – zaśmiała się Mamka Gorylica. – Wypadałoby! Przywróciłam cię do życia, moja droga.
Gdy dotarło do niej, co się właściwie wydarzyło, dziewczyna zwinęła się w pozycję płodu, dławiąc się szlochem. Diablica przytuliła ją mocno. Jej ciepłe futro pachniało jak sklep korzenny, cynamonem, goździkami, kawą.
– Cicho, cicho, córeczko. Nie trzeba płakać. Zobacz, nic ci nie dolega.
Blanche wydała cichy okrzyk niedowierzania i radości, gdy dotarło do niej, że wszystkie rany i stłuczenia zagoiły się bez śladu. Prawa dłoń funkcjonowała bez zarzutu.
– Niestety, na plecach zostaną ci blizny – poinformowała ją diablica. – Moje mleko nie działa aż tak skutecznie na rany, które zadał jego bat. Zaczekaj tu chwilę, pójdę skombinować ci jakieś odzienie.
Odeszła. Blanche ponownie skuliła się na posadzce. Nie była w stanie zebrać myśli.
Wróciwszy, Mamka Gorylica rzuciła dziewczynie na kolana czerwoną wieczorową suknię.
– Ubieraj się. Zabiorę cię do podziemi, coś musisz zobaczyć. Trzymaj, tu masz jeszcze buty – wręczyła jej safianowe trzewiczki ze złotymi taśmami do zawiązania wokół kostek. Blanche uniosła przekrwione, lecz już przytomniejsze oczy.
– Nie grozi ci kara za to, że mi pomagasz?…
Mamka Gorylica zaśmiała się ochryple.
– Wykarmiłam własną piersią pół Szeolu. Nie odważą się mnie tknąć. No, wstawaj już. Musimy się spieszyć, zanim wrócą słudzy księcia.
• • •
W podziemiach było przeraźliwie zimno, tak zimno, że oddech przemieniał się w parę. Cele o żelaznych drzwiach stały puste. Żołnierzy nie było nigdzie widać, a nieliczne kryjące się po kątach czarcięta na widok Mamki Gorylicy pierzchały z wrzaskiem.
Diablica przystanęła przy jednej z cel.
– Wejdź – powiedziała cicho. – Nie przestrasz się.
Gdy Blanche przekraczała próg, srebrne znamię znów pojawiło się na jej czole; tak słabiutkie, że niemal niedostrzegalne.
W najdalszym kącie celi leżał człowiek w czarnej skórzanej kurtce. Nie ruszał się. Przypadła doń bez tchu, odwróciła ciało na wznak.
Spojrzała wprost w twarz Philippe’a, bladą i martwą. Nie oddychał. I nie miał oczu – w ich miejscu ziały krwawe otwory.
W następnej chwili jego zwłoki rozsypały się w szary pył.
– Nie ma go tu – przemówiła bardzo cicho Mamka Gorylica. – To tylko skorupa, którą zostawił, odchodząc w światłość.
Wciąż wpatrując się w swoje pokryte pyłem dłonie, dziewczyna była w stanie tylko wyjąkać:
– Jak? …
Diablica rozłożyła ręce.
– Przykro mi to mówić, Blanche, ale oszukali cię. Twojego brata ułaskawiono, już dosyć dawno temu. Trafił do raju, jednak wynikł pewien problem. Ktoś tam na górze pokpił sprawę przy spisywaniu dokumentacji. Zdarza się… I dlatego ty po śmierci musiałaś trafić do nas, żeby statystyka się zgadzała.
– Nie, nie… to niemożliwe… – Blanche chwyciła się za głowę. Słowa docierały do niej jak przez mgłę.
– Tak, kotuś. Z chwilą, gdy pocałował cię anioł, byłaś już nasza.
– Nie! – krzyknęła rozpaczliwie dziewczyna. – Nie wierzę! Boże, czemu? Czemu mi to robisz? Tak wygląda Twoja sprawiedliwość?!
Osunęła się na posadzkę i gorzko zapłakała, kryjąc twarz w dłoniach. Diablica obserwowała ją, wstrzymując oddech. Dobrze wiedziała, co nastąpi lada chwila.
Rozległ się nieprzyjemny syk, jakby ktoś splunął na rozpaloną blachę. Blanche przycisnęła rękę do czoła, lecz jeszcze szybciej ją cofnęła.
Srebrne znamię zniknęło. Został po nim brzydki, czerwony ślad, jak po oparzeniu.
Mamka Gorylica roześmiała się radośnie.
– Doskonale, o to chodziło! Wróć ze mną do wioski, uczynię cię moją pomocnicą. Zawsze chciałam mieć taką miłą dzieweczkę do pomocy… – wyciągnęła ramiona, ale Blanche odepchnęła ją. Wciąż płacząc wypadła z celi.
Biegła na oślep, nie oglądając się. Raz czy dwa razy w korytarzu mignęli jej żołnierze, ale nikt nie kwapił się, by ją zatrzymywać; była ubrana w strój kochanek księcia i pachniała czarcim mlekiem, samą esencją diabelskości.
Nawet nie zauważyła, kiedy minęła dwa ociężałe demony w zbrojach strzegące głównej bramy. Na jej widok nie raczyły choćby mrugnąć okiem. Wypadła na zewnątrz, w deszcz prześwietlony dziwnym czerwonym blaskiem, nie myśląc i nie czując już nic.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.