Rzeszów słynął kiedyś z konwentu o nazwie Fantastykon. Jego organizacja i jakość stały na tak niskim poziomie, że chyba nikt nie żałuje jego prędkiego zgonu i odejścia do lamusa pod zaszczytną nazwą Chlejkonu. Ale pojawili się nowi ludzie, którzy postanowili, że trzeba wreszcie zrobić jakiś porządny, rzeszowski konwent. I tak powstał R-kon.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Tegoroczna, czwarta już edycja R-konu odbyła się w konwencji Hi-Tech, ze wszystkimi wymysłami tego nurtu: od cyberpunka, przez space opery, aż po Star Wars. Dotychczas konwent zbierał pochlebne opinie w środowisku jako przyjazny uczestnikom, sympatyczny, kameralny i bardzo fajny. Jednak mimo najszczerszych chęci organizatorów, tegoroczna edycja mogła poszczycić się tylko średnim poziomem. Rzeszów jaki jest, każdy widzi Na miejsce konwentu nie miałem wcale daleko, zaledwie kilka przystanków autobusowych czy godzina spaceru po mieście. Grzechem byłoby nie zjawić się i nie sprawdzić, co też Podkarpackie Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki „Reanimator” przygotowało tym razem. Zapakowawszy kilka niezbędnych rzeczy do plecaka, ruszyłem na ulicę Lwowską. Jak na każdy szanujący się konwent przystało, także tegoroczny R-kon miał spore, chyba półgodzinne opóźnienie w otwarciu. Wiązało się to z tym, że niektórym rodzicom nie spieszyło się wcale z odebraniem dzieci ze świetlicy, przez co organizatorzy nie mogli wpuścić zgrai niepoczytalnych konwentowiczów na teren szkoły. Jednak nie trzymano wszystkich na zimnie i pozwolono zrzucić swoje bagaże wewnątrz. I ja tak postąpiłem, po czym zająłem się wypatrywaniem znajomych twarzy w tłumie. Było ich jak na lekarstwo, choć udało mi się odnaleźć Krzysztofa „JaXę” Rudka oraz całą Grupę Fenixa (fanatycznych GSoholików). W końcu, po dłuższej chwili czekania, nakazano wszystkim ustawić się w kolejce do akredytacji. Nie obyło się bez większych lub mniejszych przepychanek, ale ostatecznie każdemu dostał się identyfikator, smycz WSiZ-u i informator. Z tymi smyczami to był feler, bo zostały tak skonstruowane, że utrata identyfikatora nie była czymś trudnym. Udało mi się nawet znaleźć dwukrotnie czyjś identyfikator na korytarzu, a wychodząc ze szkoły przezornie chowałem swój do kieszeni. Szkoła ta sama od lat czterech Sale zostały dobrze opisane na umieszczonej w informatorze mapce, zatem ze znalezieniem się kłopotów większych nie było. Do użytku konwentowiczów oddano ponad pięć sal sypialnych, trzy sale prelekcyjne, jedną konkursową, jedną przeznaczoną na blok japoński i salę gimnastyczną. Należałoby dodać, że trzecia sala prelekcyjna była użytkowana tylko w sobotę, a pokazów na sali gimnastycznej było bardzo mało. Na terenie konwentu działał nieodłączny games room, w którym można było rozegrać partię jednej z popularnych ostatnio planszówek. W sobotę miał w nim miejsce także turniej nowej gry pt. „Legenda: Czas Bohaterów”. Choć na terenie szkoły nie nocowałem, nie wydaje mi się, by były jakiekolwiek problemy ze znalezieniem odrobiny miejsca na kawałek karimaty i śpiwora. Konwent od zawsze był kameralny.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nauka i technika prelekcji Gdy tylko zdobyłem swój identyfikator, ruszyłem na opóźnione (ale opóźnione w sposób kontrolowany) otwarcie konwentu, którego w ciągu kilku minut dokonał Bogusław „Mordred” Kleszczyński – koordynator tegorocznego R-konu. Zaraz po nim niemal wszyscy udali się na konkurs Macieja „Lucka” Sabata, ja natomiast na prelekcję o technice w Star Wars. Choć fanem serii Lucasa wcale nie jestem, trzeba było czymś się zająć. Prelegentka opowiadała o mieczach świetlnych, okrętach Imperium, myśliwcach Rebelii i innych rzeczach, w czym pomagał jej jeden ze słuchaczy, jak się okazało, zagorzały fan systemu Star Wars d6. Wszystko było poparte różnego rodzaju rysunkami poglądowymi oraz statystykami. Dwie godziny później, w tej samej sali, odbyła się prelekcja Tomasza „Matrixa” Krupy o walkach kosmicznych. Było to właściwie połączenie dwóch prelekcji, zarówno o walkach kosmicznych dziś, jak i jutro (jutrem miał zająć się Andrzej „Stary” Wardas, ale niestety nie przybył). Przy naszej pomocy prelegent zaczął rysować na tablicy teoretyczny wygląd i rozkład poszczególnych modułów wielkiego, wojennego okrętu. Jedną trzecią zajmował silnik razem z bakiem na paliwo, jedną trzecią zajmowały magazyny i pomieszczenia mieszkalne, a reszta stanowiła to wszystko, co najczęściej widuje się na filmach sf: mostek, wyrzutnie rakiet itp. Podstawowym problemem walk kosmicznych jest nawigacja i konieczność namierzenia wrogiej jednostki w nieogarniętej przestrzeni. Aby sensory wykrywające mogły bez problemów działać, trzeba by umieścić je albo na długiej iglicy z przodu okrętu, albo też na kilkukilometrowym sznurze tuż za nim (choć w trakcie manewrowania może się zdarzyć, że potężny silnik najzwyczajniej w świecie spali ten sznur). Inną sprawą było rozmieszczenie silników, bo jak wiadomo, w próżni nie ma sił oporu; zatem aby wyhamować, potrzebujemy tyle samo energii, ile zużyliśmy przy przyspieszaniu. Pomijając te kwestie i całą masę innych, zdecydowaliśmy się na rozpatrzenie bitwy między takimi kolosami (każdy z nich musiałby mieć kilka kilometrów długości). Bardzo ważny okazał się element zaskoczenia, bowiem bez niego oba okręty miałyby czas na przygotowanie się i tysiące rakiet napotkałyby na swej drodze tysiące kontrrakiet. Konkluzja z tej prelekcji była jedna: do żadnych walk kosmicznych za naszego życia nie dojdzie. Jeden z obecnych na prelekcji zasugerował nawet, że praktyczniej byłoby umieścić na dziobie każdego ze statków olbrzymi taran, który byłby podstawową i najlepszą bronią w walkach kosmicznych. Na tej prelekcji skończył się mój pierwszy dzień konwentu. W sobotę także nie było mi dane pojawić się na wielu punktach programu. Gdy tylko pojawiłem się na konwencie, grupka znajomych upomniała się o obiecaną sesję w 7th Sea. Cóż było zrobić? Udaliśmy się do Tawerny, położonej kilkanaście minut drogi od konwentowej szkoły i spędziliśmy miło czas do godziny czwartej. O piątej znaleźliśmy się znów na konwencie. Ruszyłem na prelekcję Ilony Lentas dotyczącą opętań. Ciekawie opowiadała o psychologicznym ujęciu tego zagadnienia, opętaniach w Biblii, a także o najsłynniejszych egzorcystach. Zaraz po niej salę objął w posiadanie Witold Jabłoński i fani jego prozy, ja natomiast przeniosłem się na prelekcję Mateusza „Inkwizytora” Budziakowskiego o kapłanach w Gasnących Słońcach. Po przegonieniu Jacka Komudy, który z sarmacką werwą opowiadał o sprzedawczykach i zdrajcach szlacheckiej Rzeczpospolitej, Inkwizytor przystąpił do prelegowania. Opierał się głównie na dodatku „Kapłani Niebiańskiego Słońca” i trudno powiedzieć, by było to jakoś wybitnie ciekawe. Przyznam szczerze, że oczekiwałem czegoś zupełnie innego. Później udało mi się trafić na końcówkę pokazu gier MMORPG Lucka. Dzięki multimedialnemu wyświetlaczowi wszystko było ciekawie pokazane. Poza takimi hitami jak Lineage, Guild Wars czy World of Warcraft prelegent opowiadał o mniej znanych i wciąż testowanych grach. Wśród nich znalazł się Conan (kapitalnie wyglądał jego trailer) i kilka dalekowschodnich produkcji. Jakkolwiek od MMORPG trzymam się z daleka, skłamałbym pisząc, że Lucek mnie nie zaintrygował niektórymi z nich. W międzyczasie starałem się także sprawdzić, co ma do zaoferowania blok japoński, ale z marnym skutkiem. Warsztaty kenjutsu skończyły się po godzinie z planowanych dwóch, zaś na pokaz sushi nie zdołałem się dopchać. W sobotę wieczorem odbyła się biesiada sarmacka w karczmie „Pod Strzechą”, na którą wszyscy konwentowi Sarmaci uznali za stosowne się wybrać. Uczyniono ją w realiach „Ostatniego Zajazdu na Rusi” rodem z „Pana Tadeusza” i z opinii obecnych na niej wiem, że udała się bardzo dobrze.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Niedzielny poranek spędziłem w games roomie nad sławną Neuroshimą HEX. Rozgrywka była całkiem ciekawa, choć w pewnych momentach nużąca. Tym niemniej nabrałem chęci na bliższe zapoznanie się z tą planszówką. O godzinie dziesiątej odbyło się oficjalne zakończenie konwentu, choć prelekcje odbywały się do godziny pierwszej. Mordred podziękował wszystkim konwentowiczom za przybycie i zaprosił na następny rok. Z nieoficjalnych źródeł wiem, że gospodarzem przyszłego R-konu może być Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania. Jeśli tak, będzie to drugi (po U-Bocie) konwent odbywający się na terenie wyższej uczelni. Następnie postanowiłem, że muszę przesiedzieć od początku do końca na kolejnych dwóch prelekcjach. Tak też się stało. Kolejny punkt programu nosił enigmatyczny tytuł „Płeć, szamanizm i przemiana”, choć bardziej pasowałoby nazwanie jej „Historią seksu”, bo o tym właśnie była. Prelegentka w ciekawy sposób, opierając się na zebranych materiałach, przedstawiła obecność kobiet i seksu w czasach plemiennych, w kulturze greckiej, babilońskiej, egipskiej, a nawet chińskiej. Jako ciekawostkę uznać należy fakt, że bóstwa kultur pierwotnych były najczęściej obupłciowe, czym należałoby tłumaczyć pewne równouprawnienie kobiet i mężczyzn w tamtym okresie. Prelekcja była ciekawa, choć Ilona (zapewne po nieprzespanej nocy; w końcu niedzielny termin prelekcji jest najgorszy) przedstawiła wszystko dość chaotycznie. Ostatnia prelekcja, na której się zjawiłem, a zarazem miłe pożegnanie konwentu, została poprowadzona przez Magdalenę „Lorii” Rutkowską. Jednak zamiast omawiania, dlaczego nie można trzymać się zasad opisanych w podręczniku do Cyberpunka, odbyła się najzwyklejsza rozmowa o tym, dlaczego nowa wersja tego systemu kompletnie nie nadaje się do użytku oraz jaki pseudonim mógłby nosić Ignacy Trzewiczek w Poznaniu. Ostatecznie przerodziło się to w nieoficjalne kalambury z tak pokręconymi hasłami, jak „portal wikipedystów zainteresowanych fantastyką” czy „praktyczny przewodnik survivalu”. Jako rzeszowianin powinienem bronić i wychwalać R-kon. Ale nie zrobię tego. A przynajmniej nie pod każdym względem. Oczywiście organizacji nie można nic zarzucić, wszystko było zapięte na ostatni guzik, a samych organizatorów można było spotkać na każdym niemal kroku. Tutaj złego słowa powiedzieć się nie da. Jeżeli jednak chodzi o program, ponarzekam. Wśród sześciu bloków programowych było mi naprawdę trudno znaleźć coś ciekawego. Jeśli już pojawiałem się na jakiejś prelekcji, to rzadko kiedy były one na tyle zajmujące, bym przesiedział tam od początku do końca. Można powiedzieć, że pod tym względem tegoroczny R-kon prezentował się co najwyżej średnio. Nie można także zapomnieć, że organizatorzy zdecydowali się ostatecznie na wprowadzenie akcji „100% bez”, choć początkowo na forach zapowiadali jej brak. Z pewnością wyszło to konwentowi na zdrowie. Chcąc podsumować tegoroczny R-kon mam pewien problem. Niby atmosfera, klimat i ludzie byli fajni, ale jakoś konwent nie wywarł na mnie większego wrażenia. Pewnie to wina programu, bo wielokrotnie nie miałem co ze sobą zrobić i tylko obecność games roomu ratowała mi życie; pewnie także trochę udziału w jakości konwentu miała próba wsadzenia go w jednolitą konwencję na kształt Imladrisów i Krakonów. Próba niestety nieudana. Co tu dużo mówić: było średnio na jeża. Cyberpunkowego.
Organizator: PSMF „Reanimator” Cykl: R-kon Miejsce: Rzeszów Od: 17 marca 2006 Do: 19 marca 2006 |