powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Prawda przeciw światu
Irwing Wallace ‹Zaginiona ewangelia›
Fala marketingowa, w której żagle dmie „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, wciąż sunie z impetem, choć często związki pomiędzy tym bestsellerem, a nową pozycją księgarską są naciągane – i zwykle jest to argument na korzyść tej drugiej. Nie inaczej jest w przypadku „Zaginionej Ewangelii” Irvinga Wallace’a, określanej jako „thriller historyczny a la Kod Leonarda da Vinci”.
Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
To naprawdę solidne, opasłe czytadło, liczące 544 strony jest odgrzanym kotletem, bo zostało napisane jeszcze w latach 70-tych przez nieżyjącego już pisarza i autora scenariuszy Irvinga Wallace’a. Ponowne wydanie tej książki w specjalnej serii Wydawnictwa Albatros to oczywista konsekwencja mody na literaturę rzekomo demaskatorską, ujawniającą najróżniejsze sekrety związane z chrześcijaństwem. Ale w tym wypadku książka napiętnowana Danem Brownem jest naprawdę warta uwagi, w odróżnieniu chociażby od „Bram Templariuszy” Javiera Sierry (ta sama seria), których lekturę przy okazji szczerze odradzam (notabene, dokonane na jej okładce porównanie autora do Arturo Pereza-Revertego to jakaś kpina).
Próżno szukać na samym początku „Zaginionej Ewangelii” hitchcockowskiego trzęsienia ziemi. Otwarcie fabuły ma tu charakter obyczajowy, nakreśla sylwetkę głównego bohatera powieści, Stevena Randalla, właściciela prężnej i renomowanej nowojorskiej agencji reklamowej. Poznajemy jego relacje z ojcem, pastorem, jego własne przekonania dotyczące życia czy wiary, stosunki panujące w jego rodzinie – generalnie rzecz biorąc trwa to wystarczająco długo, żeby się lekturą znudzić i zniechęcić. Zwłaszcza, jeśli ktoś ma w pamięci kustosza Luwru rozłożonego nago na podłodze sali muzeum, śmiertelnie ranionego przez fanatycznego mnicha – i to już w pierwszym rozdziale wiadomej książki.
Dopiero potem fabuła zaczyna nabierać rumieńców i przyśpieszać. Bohater zostaje wybrany przez syndykat wydawców religijnych, biblistów i teologów, o dość sugestywnej nazwie „Drugie Zmartwychwstanie”, do zaplanowania i przeprowadzenia wielkiej akcji reklamowej dotyczącej ich najnowszego produktu. Ma nim być Międzynarodowa Ewangelia zawierająca – sensacyjną, rzecz jasna – treść odkrytych w starożytnej Ostii (największym porcie rzymskim) dokumentów: papirusu pokrytego aramejskim pismem, będącym relacją spisaną w Roku Pańskim 60 przez Jakuba Sprawiedliwego, brata Jezusa oraz pergaminu z raportem rzymskiego żołnierza, dotyczącym przeprowadzonego przezeń ukrzyżowania. Oba dokumenty są pozytywnie zweryfikowane przez ekspertów od języka, materiał po badaniu metodą C14 datowano na odpowiedni okres czasu, atrament odpowiada temu, który wtedy stosowano – słowem prawdziwa bomba. Całe przedsięwzięcie jest oczywiście „tajne przez poufne” nie tylko po to, by móc uzyskać potężne marketingowe uderzenie, ale również obronić się przed węszącymi w pobliżu przeciwnikami.
Akcja rozkręca się na dobre, kiedy Steven Randall próbuje po prostu sumiennie wykonać swoje obowiązki, co oznacza między innymi konieczność przewidzenia wszelkich możliwych słabych punktów reklamowanego produktu, które mogłyby go zdezawuować, kompromitując wszystkich członków „Drugiego Zmartwychwstania”. Pojawiają się wątpliwości co do autentyczności tekstów, a rzetelnemu ich rozstrzygnięciu wszyscy poza Randallem są niechętni. Zaczynają się mnożyć wypadki, które utrudniają mu prowadzenie jego własnego, prywatnego śledztwa – słowem absolutna klasyka sensacji, nic wyjątkowego.
• • •
A jednak książka jest warta uwagi nie tylko ze względu na liczne zwroty akcji, typowe zmyłki czy znany skądinąd motyw „samego przeciw wszystkim”. Po pierwsze, całkiem nieźle ukazane zostały różne aspekty badań starożytnych pism. Rozmowy przeprowadzane przez Stevena z zajmującymi się tym fachowcami pozwalają czytelnikowi zapoznać się z drogą, jaką odnalezione wcześniej teksty przechodziły, by w postaci Biblii móc wylądować na księgarskich półkach, rozważane są także różnice między językiem aramejskim a hebrajskim i ich pisownią. Widać, że autor dobrze rozpoznał temat, wykonał sporo pracy, by zgłębić teksty apokryficzne, poznać rzeczywistość starożytnego świata, wreszcie zebrać szczegóły wszystkich wizji Jezusa historycznego, jakie ścierały się we wczesnym Kościele (choćby tę, że był on wyjątkowo brzydkim mężczyzną, chromym na jedną nogę, z owrzodzoną skórą). A także hipotezy dotyczące tego, co rozbudza emocje najgorętsze – losu Jezusa po uwięzieniu przez Piłata i ukrzyżowaniu.
Pojawiają się również elementy natury filozoficznej, koncentrujące się na pragnieniu poznania prawdy i tym, jaką ma ona wartość w życiu człowieka. Gdzieś w tle snuje się próba odpowiedzi na pytanie, czym może być poszukiwanie czegoś ostatecznego, skarbu, za którym nie goni się tak po prostu, by znalezisko odhaczyć na liście – nie po to ślęczy się w bibliotekach, nie po to grzebie się w ziemi. Są tu postacie, które pod wpływem lektury odkrytej Ewangelii zmieniają swoje postępowanie i przewartościowują życiowe cele. Jezus wyłaniający się z treści kruchych, rozpadających się, w wielu miejscach niekompletnych papirusów jest bardziej ludzki. To niezłomny nauczyciel, a nie zwycięzca śmierci, nie pantokrator. Nie jest światłością, a raczej wędrującym po loncie małym płomieniem, który w końcu gaśnie, jednakowoż pozostawiając po sobie pożar. Po lekturze pozostaje zatem otwarte pytanie, co jest w Bogu-Człowieku ważniejsze: Bóg czy Człowiek?
Opisane powyżej życiowe przemiany, które obserwujemy na kartach „Zaginionej Ewangelii”, dotyczą pojedynczych ludzi, garstki gorliwców studiujących starożytne pisma, w dodatku mających dostęp do dokumentów, do których zwykły szary człowiek dostępu nigdy miał nie będzie. To klasyczny zapał ideowców przekonanych, że obejmie on cały świat, że szerokie masy podobnie zareagują na ujawnione rewelacje, że podobnie ujmie ich odmienny od dotychczasowego obraz Chrystusa. Książka Wallace’a nie jest zatem wolna od błędu większości tego typu pozycji, których bohaterowie skalę efektu ujawnienia przez nich jakiegoś sekretu, zwykle pieczołowicie strzeżonego, utrzymywanego przy życiu przez wielopokoleniową i wielowiekową sztafetę wtajemniczonych, przewidują i rysują w dużym stopniu życzeniowo, w oderwaniu od rzeczywistości. Częstokroć odtajnienie jakichś faktów ma wstrząsnąć fundamentami cywilizacji, przenieść zmianę myślenia osób bezpośrednio w tę demaskację zaangażowanych na całe społeczności, sprawić, że ludzie ni z tego ni z owego zrzucą z siebie, jak wąż skórę, wszystkie złe instynkty i zaczną się powszechnie miłować. Albo – nie wiedzieć czemu – pogłębi się ich religijność, tak jakby zależała ona od ciekawostek i sensacji, a nie od wewnętrznej potrzeby.
Nie jest ta dziwaczna wizja tak nachalna i prymitywna, jak u Dana Browna, choć szczegółów nie podam z oczywistych dla potencjalnego Czytelnika powodów. Wprawdzie badacze znalezionych pism, a i sam Randall, zdradzają wielki optymizm co do wpływu, jaki miałoby wywrzeć ich odkrycie na ludzi, ale już w przypadku wydawców chodzi o zwyczajną, przyziemną chęć zarobienia solidnych pieniędzy, a cała huraoptymistyczna reszta jest zwykłą przykrywką. Zresztą finał powieści, zarówno prawda o dokonanym odkryciu, jak i to, co się z nim w końcu dzieje, ściąga czytelnika na ziemię – rzekomą odnowę świata autor kwituje paroma zdaniami, w zasadzie ograniczającymi się do opisu panującego wokół całej sprawy posmaku sensacji i zarobionych przez wydawców milionów – niczego dziwnego, niespodziewanego czy przełomowego. Żadnych reform Kościoła, żadnych ruchów społecznych, żadnej rewolucji.
Czy można się dziwić? Nie tak dawno temu przez media przemknęła informacja o odkryciu ossuarium (urny na kości), na której odkryto napis „Jakub, syn Józefa, brat Jezusa”. Serwisy medialne podały ją do publicznej wiadomości, świat się na moment nieco zaciekawił, ale bynajmniej nie wybuchła po tym jakaś wielka debata, nie zaczęto powszechnie roztrząsać, czy jest to odkrycie autentyczne, czy rzeczywiście dotyczy osoby Chrystusa (imiona, które wymieniono, były w Palestynie dość powszechne), wreszcie, jak w tym kontekście wygląda kwestia dogmatu o Niepokalanym Poczęciu. Ktoś głębiej zainteresowany prawdopodobnie sprawę monitoruje, ale większość chrześcijan jakoś specjalnie się tym nie przejęła. Lubię przy takich okazjach przytaczać słowa Henryka Sienkiewicza, który powiedział: „Systemy filozoficzne mijają jak cienie, a msza po staremu się odprawia.” Coś w tym jest.
• • •
Sporo w tej książce prawd, z którymi bohater musi się uporać. Jest prawda o Chrystusie spisana przez jedną z najbliższych mu osób, nieskażona wielowiekowymi naleciałościami, błędnymi interpretacjami i tłumaczeniami, często dyktowanymi – jak twierdzi niejeden krytyk – względami politycznymi. Jest prawda o wyczekiwaniu wielu badaczy Ewangelii na rewolucyjne odkrycie, wyczekiwaniu tak wielkim, że aż się prosi, by ktoś na nie odpowiedział. Jest wreszcie prawda o tym, że ten, kto odpowiada, nie zawsze ma czyste intencje, tak jak i ten, kto oczekuje, nie zawsze czyni to w dobrej wierze. „Cóż to jest prawda?” – sentencjonalnie miał kiedyś zapytać rzymski namiestnik z Pontu, sugerując trudność i względność ostatecznego osądu. Zakończenie książki daje odpowiedź, że być może prawda jest wtedy, kiedy trzeba ją nieść przeciw światu, jak dawno temu czynił pewien Żyd, twierdząc, że właśnie ona wyzwala.
A do lektury szczerze zachęcam.



Tytuł: Zaginiona ewangelia
Tytuł oryginalny: The Word
Autor: Irwing Wallace
Wydawca: Albatros
ISBN: 83-7359-293-8
Format: 544s. 150×210mm
Cena: 31,50
Data wydania: 6 grudnia 2005
Ekstrakt: 80%
powrót do indeksunastępna strona

41
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.