powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Więzień układu – część 5
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
• • •
Arto zapamiętał ostatnie słowa Nowego. Pomyślał dokładnie to samo, lecz taka możliwość go nie przerażała. Szkoła już dawno oswoiła go z poczuciem zagrożenia, a on poszedł jeszcze dalej. Odważył się wyzwać swoją pluskwę do walki, choć była gorszym przeciwnikiem niż stu starszaków, a gdy wszedł do kanału, rzucił wyzwanie samej śmierci. Pierwszy pojedynek przegrał, lecz z drugiego wyszedł zwycięsko. Wydało mu się to trochę zabawne, gdyż aż dotąd myślał o tym raczej jak o odzyskanej nadziei, nie o przekroczeniu granicy, za którą nie było już żadnej innej, niczego, czego mógłby się jeszcze obawiać. Jednak tak właśnie było: przestał się bać czegokolwiek. Może się przyzwyczaił, a może był za głupi, by to do niego dotarło? Było też coś jeszcze – od chwili gdy domyślił się co zamierzali zrobić rodzice, Arto nie widział już dla siebie przyszłości.
Brak lęku czynił go silnym, lecz Nowy nie był z tym oswojony. Jego strach był strachem młodszaka, był prawdziwy, głęboki, potrafił paraliżować. Arto obawiał się, że jeśli jakoś go nie pocieszy, Nowy załamie się i podda Anhelowi.
Dzieciaki w szkole załamywały się na dwa sposoby. Zwykłe beksy po prostu pękały. To zdarzało się przeważnie w pierwszych klasach, u chłopców. Taka beksa nie chciała wracać do szkoły, lecz ostrzeżenie od opiekunki i strach przed akademią zwykle w porę przywracały jej rozsądek. Po powrocie do szkoły dostawała „lekcję” i odtąd siedziała cicho.
Arto najbardziej obawiał się drugiego sposobu. Że Nowemu przyjdzie do głowy pójść do Przystani. Takie beksy pękały w środku, po cichu. Nie skarżyły. Wiedziały, że skarżypyta jest najpodlejszą istotą w szkole. Po prostu postanawiały z sobą skończyć. Raz widział takiego, który potem to zrobił. Chłopiec po prostu stracił chęć życia. Wtedy pomyślał, że przynajmniej miał dość odwagi, by nie przysparzać kłopotu rodzicom. Dorośli jak zawsze stwierdzili, że nikt nie był niczemu winien, może za wyjątkiem obsługi stacji, która źle zabezpieczyła niebezpieczny teren. Zawsze badali miejsce wypadku i nigdy niczego nie znajdowali – bo nie szukali. Najwyżej czasem, bardzo rzadko, gdy ślady były tak wyraźne, że nawet oni nie mogli ich przegapić. Wtedy czepiali się szkoły. Pojawiali się, naprawiali perceptory i na pozór wszystko się uspokajało. Czasem jakiś głupi trojak uderzył mocniej młodszaka, lecz bardziej doświadczeni chłopcy wynosili swoje sprawy poza szkołę.
Kiedyś było to dla niego naturalne. Niektórzy, choć musieli iść do szkoły, nie nadawali się tutaj. Teraz, obserwując Nowego, zrozumiał, że to mogło się przytrafić każdemu. Gdyby Anhelo tak siadł na kogokolwiek z nich, każdy skończyłby podobnie. Poddałby się później, po roku czy dwóch, ale by się poddał. Anhelo wiedział co robi. Powoli, lecz skutecznie zabijał w nim wolę walki, a z nią wolę życia, by potem zabić go naprawdę. Dlaczego to robił? Tego nie wiedział nikt, tylko on sam. Anhelo zawsze miał zgubny wpływ na innych chłopców, nawet na tych silniejszych od siebie. Sama jego obecność wielu przyprawiała o dreszcze. Tak naprawdę Smok zaczął się rozpadać nie przez Nowego, lecz przez Anhela – bo inni chcieli, by jak najszybciej zostawił ich w spokoju.
Oto jaka naprawdę była jego wspaniała grupa. Przez pięć lat działali wspólnie, lecz gdy przyszło co do czego, okazali się lojalni tylko wobec siebie. Pozorna jedność trwała tak długo, jak długo nie pojawiało się prawdziwe niebezpieczeństwo. Nie różnili się niczym od innych uczniów – banda zwykłych tchórzy, tak jak powiedział Dael, zwierząt walczących o przetrwanie, nie chcących się narażać dla nikogo poza sobą, tyle tylko, że zwierząt bardzo wytrzymałych. Dla swojego może nie poddaliby się tak łatwo, ale też by się poddali. Grupa była dla nich tylko wspólnym interesem.

Na lekcji Arto poczuł się nagle bardzo zmęczony. Zgarbił się jakby całe rozjaśnienie nosił na plecach skrzynie z magazynu. Postanowił, że spróbuje znowu, po raz ostatni. Wciąż potrzebował sprawnej siatki obserwacyjnej.
Prywatnymi kanałami oznajmił każdemu, by po lekcjach przyszedł na zebranie, w ich stałym miejscu. Każdy dostał taką samą krótką wiadomość, każdy oprócz Nowego. Padnie wiele słów, gorzkich lub złośliwych, skierowanych przeciwko im obu. Nie chciał, by tego słuchał, zwłaszcza teraz. Zastanawiał się nawet czy nie ukryć spotkania przed Żimmym, lecz Żimmy miał zwolenników, którzy powiedzieliby mu o wszystkim. Uznałby to za spisek, a Arto jeszcze nie był gotów do otwartej walki.
Nie chcą bronić Nowego, w porządku. Niech chociaż śledzą Anhela i ostrzegają, gdy jest w pobliżu. Przekona się kto pozostał wierny, kto wypełni rozkazy, a kto już stoi po stronie Żimmiego.
• • •
Ich salą narad był mały, nikomu niepotrzebny magazyn. Były tu tylko ściany. Dorośli nie przejmowali się zniszczonymi czujnikami. Czasami uzgadniali tu razem pewne rzeczy, takie jak kto najlepiej zdoła wykonać powierzone zadanie. Wtedy nikt nie wątpił w słuszność jego decyzji. Jeśli mieli wątpliwości, pytali go, a on im tłumaczył dlaczego. Teraz pytali, a on nie potrafił im wyjaśnić, więc prosił, by mu zaufali, lecz byli zbyt wystraszeni. Nie potrafili zaufać, a niektórzy już nie chcieli.
Tylko raz i tylko jedna osoba zakwestionowała jego przywództwo – Żimmy. Teraz zrobił to ponownie. Mógł pokonać każdego z nich. Mógłby stanąć przeciwko każdej dwójce, za wyjątkiem takiej, w której byłby Żimmy. Lecz sam jeden przeciwko wszystkim, nawet z tą wciąż wierną mu garstką, nie znaczył nic. Jedynym pocieszeniem było to, że Żimmy jeszcze nie panował nad grupą. Miał ledwie kilku zwolenników. Nigdy nie umiał wzbudzać szacunku, miał jedynie swoją siłę. Arto wiedział, że jeśli rozegra to mądrze, to wprawdzie nie odzyska grupy, lecz wstrzyma zapędy Żimmiego. Kupi sobie czas.

Chłopcy zgromadzili się w sali. Siedli gdzie który mógł. Przyszli wszyscy bez wyjątku, co przyjął z ulgą. Nikt nie ważył się odrzucać jego wezwania, nawet Żimmy.
Stanął na środku. Wciąż był kapitanem, a oni wciąż o tym pamiętali. Splótł dłonie za biodrami i przeszedł przed nimi. Wiedzieli dlaczego ich tu zebrał. Na ich twarzach widział strach przed Anhelem, obawę przed tym, jak daleko posunie się ich kapitan, i wątpliwości czy powinni go posłuchać, czy mu odmówić.
Dotąd nigdy nie odmawiali. Teraz ich decyzja zależała od tego, co im powie.
– Nie chcecie chodzić z Nowym – zaczął twardym głosem, skrywając pogardę, jaką czuł na ich widok. – Więc dobrze. Nie będę was do tego zmuszać. To sprawa między wami a waszym honorem, jeśli go posiadacie. Od teraz przy Nowym pozostanę tylko ja i Dert – skinął do niego głową. Dert odpowiedział. Wiele zaskoczonych oczu spojrzało w jego stronę. – Możecie się trzymać z daleka, ale pilnujcie Anhela! To da mi trochę czasu.
Niemal poczuł ich ulgę. Rozległy się szepty. Wielu kiwnęło głowami. Tylko kilku tego nie zrobiło. Oni milczeli. Żimmy nie.
– Myślisz, że to nas nie narazi? – odezwał się. Siedział z nogami lekko podgiętymi do siebie, oparty o ścianę, z rękoma złożonymi na kolanach. Podniósł wzrok na Arto. – Że Anhelo nie domyśli się, że go szpiegujemy?
– Wątpię, by chciało mu się was ganiać – powiedział, podkreślając dystans, jaki ich teraz dzielił od reszty grupy. Spodziewał się jego sprzeciwu, choć nie na początku spotkania.
– Ale zaryzykujesz, prawda?
Nie odpowiedział. Rozmowa znów zamieniła się w pojedynek. Żimmy chciał coś powiedzieć. Arto zamierzał mu na to pozwolić. Zatrzymał się na środku sali, czekając.
– Anhelo jest groźny – zaczął Żimmy. – Ile dzieci zginęło przez ostatni rok? Osiemnaście, dziewiętnaście? Jeśli nawet połowa to tylko samobójcze beksy, to zostaje dziewięć morderstw. Morderstw – podkreślił. – Gdy ty bawiłeś się w podchody z Anhelem, ja dowiadywałem się o tym czegoś więcej. Co najmniej jedno to jego robota, a dwa lub trzy inne wydarzyły się, bo on tak chciał. To samo w zeszłym roku, to samo od trzech lat! – wstał i stanął przed Arto. Wzniósł oskarżająco rękę. – Od kiedy przestałem być pierwszakiem i zacząłem liczyć, było ponad sześćdziesiąt wypadków. Aż pięć z nich było winą Anhela! Nawet niektóre samobójstwa jakoś się z nim wiążą! Jedni mówią, że przez niego zginęło dziewięciu, inni, że jedenastu. Czy to nie wystarczy, by się bać?
Prawda. Anhelo nie był jedynym mordercą w szkole, lecz był jednym z najgroźniejszych. Jeśli Żimmy chciał przerazić chłopców, to mu się udało. Aż do dziś Jeźdźcy Smoków niczego się nie obawiali, lecz wystarczyło, by zaczął ich straszyć ktoś spośród nich, ktoś z wysoką pozycją, by zaczęli się bać. Nie tylko Anhela. Był kapitanem od kiedy pamiętali. Bali się co ich czeka, gdy go zabraknie. Nie zdając sobie z tego sprawy Żimmy złamał w nich ducha walki. Lecz Żimmy nigdy nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Nie zwracał już uwagi nawet na własną winę. Jego umysł odrzucił ją od siebie. Żimmy szczerze wierzył, że postąpił słusznie. Czując się usprawiedliwionym, zepchnął niedawne zdarzenie w niebyt niepamięci, jakby się nigdy nie zdarzyło, jakby nie on brał w nim udział, nie jego decyzja doprowadziła do tego spotkania.
– Ja już od dawna niczego się nie boję, Żimmy – odpowiedział. – Nawet Anhela.
– Ale ja tak nie potrafię! – położył dłoń na piersi. Wskazał na resztę chłopców. – My nie potrafimy. Pamiętasz co Anhelo zrobił rok temu? Pamiętasz Ersta i Włócznię?
Pamiętał. Nigdy nie znał Ersta, nie zadawał się z Włócznią, lecz wiedział o tym niemal wszystko. Wyciąganie tej historii, tu i teraz, było ostatnią rzeczą jakiej potrzebował.
– O Erście wie cała szkoła – odparł lekceważąco, próbując go zbyć. – Był dziwny. Tacy jak on zawsze komuś się nie podobają.
Dziwny… Sam też był dziwny, ale nie aż tak jak Erst. On mniej zwracał uwagę na otoczenie i nie zawsze rozumiał co się do niego mówi. Wciąż miał kłopoty, na lekcji i poza nimi. Być może Anhela drażniła sama obecność Ersta, a być może tak bardzo się nudził, że uznał, iż się nim zajmie, zanim zrobią to inni.
– O, tak. Tacy zwykle nie przeżywają szkoły – Żimmy nie dał się zbyć. – Ale mało kto wie co się wtedy stało. Ja wiem i ty to wiesz. Widziałem jak się wypytywałeś.
– Nie przyszedłem tu, by mówić o Erście. Nie po to, by…
– Z nami może być tak samo, jeśli nie przestaniesz!
Wśród grupy zawrzało. Arto nie sądził, by ktokolwiek poza nim i Żimmym miał pojęcie o czym mówią. Zwykle nikt nie pytał o szczegóły wypadków. Nadmierne zainteresowanie mogło równie dobrze sprowadzić wypadek na ciekawskiego ucznia.
– Przecież to nie Anhelo go zapuszkował! – głośno zauważył jeden z chłopców. – Sami się ich pozbyli, ci z Włóczni.
– Właśnie! Nie chcieli go u siebie – powiedział drugi. – Tyle, że im nie wyszło i policja zabrała tamtą dwójkę do akademii…
– Nikt nigdy nie mówił, że Anhelo miał z tym coś wspólnego!
– Kapitanie, jeśli coś wiesz, powinieneś powiedzieć – włączył się kolejny.
– Dotąd nic nie ukrywałeś – zauważył ktoś inny. – To Nowy wszystko psuje.
Pozostali przytaknęli, zgodnie i głośno.
– Psuł wszystko zanim dowiedziałem się o Anhelu, czy dopiero później? – Arto zdołał przekrzyczeć powstały gwar. To wystarczyło, by ucichli – Nie zepsuł bitwy, ani zbierania podatków. Dopiero teraz, jak są kłopoty, Nowy jest nagle wszystkiemu winien. Może i tego, że Anhelo chce jego głowy? Że się urodził na Ziemi? – nie oczekiwał odpowiedzi i jej nie dostał. – Każdy z was mógł mieć tego samego pecha.
Na chwilę zapanowała cisza.
– Po prostu powiedz, co się stało z Erstem – usłyszał niepewny głos. – Powinniśmy to wiedzieć, skoro…
Głos umilkł. Arto wlepił spojrzenie w Żimmiego. Już nie mógł zbagatelizować tej sprawy.
– Skoro Żimmy tak twierdzi? Więc niech Żimmy o tym opowie.
Żimmy odpowiedział złym spojrzeniem. Arto nie bez powodu chciał, by to on o tym opowiedział. Był ciekaw, czy Żimmy wie coś więcej ponad to, o czym Anhelo pozwala mówić.
– To Anhelo chciał dopaść Ersta – powiedział patrząc na Arto, choć słowa kierował do reszty chłopców. Oskarżał. Ostrzegał. Napominał. – Ale nie chciał zrobić tego sam, więc wysłał na młodszaków swoją grupę. Siedzieli na nich kilka miesięcy, aż ci z Włóczni nie wytrzymali – oderwał wzrok od Arto i spojrzał dookoła. – Anhelo zmusił ich, by zabili chłopca ze swojej własnej klasy! Wszyscy zabrali go do Przystani, nie tylko tamtych dwoje. Oni mieli tylko pecha, że akurat ich złapali. Taka jest prawda.
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Nawet Arto się wzdrygnął. Wyobraził sobie jak Anhelo zmusza jego własną grupę, by pozbyli się Nowego. Żimmy nie wiedział, że znał tylko część prawdy. Jeśli ktoś stał za tym pechem, to właśnie Anhelo. Arto też nie wiedział wszystkiego, lecz umiał wyczuć, że w tej sprawie jest coś więcej niż mówiono.
Potrząsnął głową. Wolał o tym nie myśleć. Nie mógł patrzeć na swoich wojowników jak na potencjalne narzędzie zbrodni.
– A ty, Żimmy? – spytał. – Dałbyś się złamać Anhelowi? Otworzyłbyś mu drzwi do Przystani, gdyby cię o to poprosił? Gdyby zapłacił? Zabiłbyś Nowego?
Żimmy milczał. Tak, pewnie byś to zrobił, pomyślał. Popatrzył po pozostałych. Każdy miał wątpliwości, tylko nie kapitan. Spuścił głowę. Nawet jemu niełatwo było o tym mówić.
– Mamy zasady – odwołał się do jedynej rzeczy, w którą wierzył każdy uczeń. – Cała szkoła je ma. Nie zabijamy. Jeśli odwrócicie się od Nowego, pozwolicie, by ta zasada została złamana. Szkoła zostanie narażona i wy będziecie temu tak samo winni jak Anhelo.
– Co to ma do rzeczy? – zaprotestował Żimmy. – Anhelo jest silny i ma przyjaciół. Tworzy własne zasady. To też jest jedna z zasad szkoły.
– Nikt nie tworzy własnych zasad! – odpowiedział ostro. – On też ma wrogów.
– Jego wrogowie wam nie pomogą. Nawet oni się go boją. Dla nich jesteśmy niczym.
Żimmy był stanowczy. Arto nie rozumiał, co go tak odmieniło. Był zazdrosny, bo kapitan poświęcił swoją uwagę jakiemuś planetarianinowi? Nie, Żimmy nigdy nie ma takich uczuć. Może rozczarował się swoim kapitanem, może nie chciał go zniszczyć, może po prostu… Arto stał mu na drodze, a on na swój sposób prosił, by z niej zszedł?
– Tak się przejąłeś Nowym, że stał się ważniejszy od nas! – Żimmy wykorzystał milczenie kapitana. – To nas niszczy! Daj mu spokój, Arto, proszę. Narazisz tylko grupę!
– Narażę grupę? Przez ciebie nie ma już grupy! Jesteśmy tak silni jak silny jest każdy z nas. Jeśli Anhelo może zrobić z Nowym co zechce, to znaczy że jesteśmy słabi. Nie rozumiesz tego?
– Nie, nie rozumiem! Nowy nigdy nie był jednym z nas! Powinniśmy go wyrzucić i zapomnieć o wszystkim. Inni tak robią. Długo nie pociągnie, z twoją pomocą czy bez, będzie tylko dłużej cierpiał. Gdyby nie ty, może już by nie żył i nic by nie czuł, a tak… – umilkł, widząc gniew w jego oczach. Nieczęsto go widywał i wtedy zawsze milkł.
Arto niemal zatrząsł się od ślepej złości. Nie mógł znieść tego poddania się, skazywania Nowego na śmierć. Dwa tygodnie temu sam by tego nie rozumiał, lecz już nie potrafił tak myśleć. Wtedy może miałby wyrzuty, lecz by to zrobił. Ale teraz…
Uspokoił się. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Wszyscy słuchali ich w napięciu. Dwóch najważniejszych wojowników kłóciło się ze sobą i to ich przerażało. Czuli, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
– Próbowałem was uczyć, że bycie silnym nie oznacza jeszcze zwycięstwa – zaczął, najspokojniej jak mógł. – Nie pozwoliłem bić się między sobą, lecz gdy to robiłem, nie wiedziałem, że to nas wzmocni. Po prostu wierzyłem, że tak będzie najlepiej. Teraz wierzę, że pomaganie sobie uczyni nas jeszcze silniejszymi, ale wy boicie się tego bardziej niż wpadki w magazynie, może nawet bardziej niż akademii! Ile ty byś pociągnął, gdyby cię ścigał Anhelo?
– Ale nie ściga i powinniśmy to tak zostawić – przerwał Żimmy. – Nowy zniknie i znowu będzie spokój. Broniąc go stajesz się słaby. Mówię ci, skończ z nim póki czas, zanim pociągnie cię za sobą! On już jest skończony. Widzę to w nim…
– Jest skończony, bo widzi, że nikt nie chce mu pomóc!
– A w czym my możemy pomóc? Kapitanie, jeszcze tylko cztery lata i Anhelo opuści szkołę. Zniknie.
– Do tego czasu Nowy będzie częścią atmosfery Ziemi! Czekanie go nie ocali!
Żimmy spojrzał na niego tak bezradnie, że Arto niemal zrobiło się go żal. Niemal, gdyż pamiętał co mówił o Nowym. Ty już go skazałeś, Żim. Miotasz się jak szczur w skrzyni, nie wiedząc do zrobić, więc wybierasz najprostsze rozwiązanie. Może nie jest ci z tym dobrze, lecz nie masz żadnych wątpliwości. Ja mam.
– Czego od nas chcesz? – jęknął. – Mamy pobić Anhela? Na nagłą dekompresję, on ma prawie piętnaście lat! Co możemy zrobić starszakowi cztery lata starszemu od nas?
– Możemy go unikać. Tu nie chodzi o zwykłe sprawy. Nowy może nawet uciekać. Nikt mu tego nie wypomni. Wystarczy, że nas ostrzeżesz.
Żimmy ściągnął brwi.
– Więc niech ucieka. Ja nie muszę i nie będę. Nie pozwolę, by Anhelo zaopiekował się mną tylko dlatego, że spłoszyłem jego ofiarę. Inni myślą podobnie.
– Inni? – Arto się rozejrzał. – Ilu z was tak myśli? Macie swoją szansę. Przyznajcie się teraz, a zostawię was w spokoju. Kto nie chce mi pomagać niech po prostu podniesie rękę.
Chłopcy powoli zaczęli podnosić ręce. Wahali się, patrzyli na sąsiadów, czekając aż ktoś inny będzie pierwszy. Ledwie kilku zdecydowało od razu, część dopiero wtedy, gdy zrobili to inni. Większość nie zrobiła tego wcale.
Arto odetchnął. Tylko jedna trzecia grupy nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Reszta też nie zrobi wszystkiego co im powie, lecz będzie go słuchać, w rozsądnych granicach. Zamierzał tych granic przestrzegać. Nie zwykł powtarzać swoich błędów.
Spojrzał na Żimmiego.
– Jednak nie wszyscy myślą tak jak ty – stwierdził, bez złośliwości czy satysfakcji, po prostu to stwierdził. Żimmy przyjął to do wiadomości równie spokojnie. Chyba sam nie wierzył, że po pięciu latach zaufania wszystko zniknie ledwie w kilka rozjaśnień.
– Ich prawo. Dla mnie to sprawa między tobą, Nowym i Anhelem. Nie moja.
– Więc to tak? – Arto uśmiechnął się gorzko. – Wykorzystałeś to, by się zbuntować?
– Nie. Sam robisz mi miejsce. Nie chcę go, lecz wykorzystam, jeśli zaczniesz nas ciągnąć za Nowym. Nie zamierzam skończyć jak Pilp.
Na pewno nie skończysz jak Pilp, pomyślał. On poszedł na dół z honorem, z zasadami.
– Najpierw musiałbyś zostać kapitanem – odpowiedział twardo. – Jeśli Anhelo mnie pobije możesz spróbować wykorzystać sytuację. To zależy od ciebie. Ja nie zamierzam stracić Nowego. Rób z tym co zechcesz. Jeśli nie chcesz pomagać, to przynajmniej nie przeszkadzaj.
Usta Żimmiego ściągnęły się w grymasie nagłego, hamowanego gniewu.
– Jesteś dziwakiem – powiedział głośno. – To wie każdy. Może już czas, byś przestał się rządzić.
Stali chwilę naprzeciwko siebie. Powiedział to. Wreszcie to powiedział, otwarcie i przy wszystkich. Widział jak zareagowali. Nie mówili o tym, nawet między sobą, lecz Żimmy miał rację – wiedzieli, tak dobrze jak on sam. Tabu zostało złamane. Aż do dziś niektórzy mogli traktować jego dziwactwa jak zaletę – myślał i postępował inaczej niż inni kapitanowie i dzięki temu był od nich lepszy. Przez Żimmiego zaczną myśleć, że to wada.
Żimmy odwrócił się i wyszedł. Arto dostrzegł niepewność na twarzach tych, którzy się z nim zgadzali. Kilku z przepraszającym spojrzeniem udało się w jego ślady.
– Idźcie za nim, jak chcecie – powiedział. – Nie potrzebuję nikogo, kto myśli jak on. Nieważne kogo słuchacie, jak długo wypełniacie obowiązki grupy.
Chętnie rozkazałby im zostać, gdyby miał choć cień nadziei, że to coś zmieni. Jednak coś musiał powiedzieć. Jeszcze kilku wyszło z pomieszczenia. Na co powinien uważać, by nie stracić tych, co pozostali?
Przed rozejściem wspólnie ustalili kto czym się zajmie. Arto był wyjątkowo wyrozumiały. Już nie wymagał od nich tego, czego wymagał od siebie, jedynie tego, na co mogli się odważyć.
powrót do indeksunastępna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.