powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Więzień układu – część 5
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Arto cichutko uciekł do swojego pokoju i oparł się plecami o zamknięte drzwi. Ojciec nie zauważył, że cały czas stał przy drzwiach, nawet się z tym nie kryjąc. Poznał jego tajemnicę. Nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień.
Rodzice planowali ucieczkę!
Wiedział do czego służą komory inercyjne. Zdenerwowanie ojca powiedziało mu wszystko. Testy… Dobrze wiedział o jakie testy chodzi! Statek ze stoczni miał lecieć na autopilocie, bez ludzi. Więc po co komory? Po co akurat dwie?
Próbował zdobyć więcej. Próbował zabrać go ze sobą, ale z pluskwą to było niemożliwe. Może tak będzie lepiej, łatwiej. Niech uciekają sami. Trudno im będzie go zostawić, lecz w końcu się poddadzą. Muszą! Zbyt wiele razy patrzył na siebie z obrzydzeniem, jak na błąd, pomyłkę, zbyt kochaną, by ją porzucić. Nie zniósłby świadomości, że mieli szansę, lecz zrezygnowali.
Był smutny, lecz czuł ulgę. Na pewno mieli wątpliwości. Postara się, by o nich zapomnieli. Dorośli czasem podejmowali dziwne decyzje, nawet jeśli wiedzieli, że będą ich żałować.
Będzie czekać, lecz będzie się też przygotowywać. Na razie będzie tylko obserwować, lecz gdy już to zrobią, spróbuje uciec za nimi. Miał małe szanse, więc przygotuje się na akademię, lecz nie pozwoli się tam zawlec. Będzie walczyć.
I był jeszcze Nowy. Musiał mu pomóc przetrwać. Był mu to winien.
• • •
Komory dotarły do stoczni następnego rozjaśnienia w południe. Wilan z trudem powstrzymał chęć ich natychmiastowego podłączenia. Kazał robotowi przetransportować je do przyszłego pokoju terminali, po czym zabrał się za przerwaną pracę. Nie chciał, by ktoś pomyślał, że mu zależy.
Brakowało reaktora. Figurował w zamówieniu, lecz w formularzu dowozu nie było po nim śladu. Biurokracja, pomyślał. Niektóre przypadki wymagały nieco więcej pracy przy konsoli. Pewnie czekały na wysłanie, brakowało tylko autoryzacji stoczni. Nie przewidywał kłopotów ze strony szefa. Póki praca szła jak powinna, potrafił go przekonać do wszystkiego.
O umówionej godzinie, wraz z inżynierami i kilkoma technikami przeszli do przyszłego pokoju terminali – niewielkiego, niemal pustego pomieszczenia. Rozpakowali skrzynie i podłączyli komory do złączy. Pierwsze próby wypadły pomyślnie, dopiero potem kontrolki transmisji i pola inercji nagle zaczęły szaleć. System wyłączył komory z sieci statku, a gdy spróbowali ponownie je uruchomić, te przestały reagować na instrukcje. Czytniki potwierdzały dotarcie sygnału do komór, lecz nie było odpowiedzi.
Dla wszystkich był to dowód uszkodzenia komór. Złącza nigdy się nie psuły; były tylko spiralnie zwiniętą taśmą, ponadziewaną molekularnymi przewodami, lecz wystarczyło pozamieniać przewody, by zasymulować niemal każdy rodzaj awarii. Wilan postarał się, by wyglądało to na sprzężenie w sieci, które wywaliło wszystkie komory.
Świadkowie bez problemu autoryzowali jego raport. Gdy wyszli, miał na konsoli wszystkie potrzebne dokumenty. Pozostało mu wysłać skrzynie na wysypisko. Jeśli ktoś zacznie szukać tych komór, zwali wszystko na odzyskiwaczy. Oni zatrą nieistniejące ślady. Tylko elementy specjalnej troski, jak reaktory, nigdy nie trafiały na złom, lecz były niszczone komisyjnie.
Zabawne, pomyślał, wstawiając podnośnik magnetyczny pod jedną z komór. Mamy więcej wolności, niż sądziłem. Prawo nie zabrania grzebać w śmieciach.
Podnośnik był niewielki i łatwy w obsłudze. Przypominał kawał płyty z pionowym prętem, na którego końcu znajdowała się rękojeść i konsola sterująca. Taki model działał tylko w polu ciążenia. Z łatwością operował nim jedną ręką. Gdy pojawił się Buris, podsunął mu pod nos konsolę z dokumentami.
– Człowieku, ty masz łeb! – Buris długo podziwiał rządek sygnatur autoryzacji. – Sam bym tak tego nie wymyślił.
– Być może – Wilan wsunął konsolę w kieszonkę na plecach. Widok Burisa przypomniał mu o planowanym oszustwie. Już dziś zebrał przeciwko niemu pierwsze dowody. Wciąż się zastanawiał, czy nie mógłby wykorzystać swoich najnowszych odkryć, by jeszcze bardziej go obciążyć. Poczuł się podle. Przykro mi, stary, ale muszę grać. Niepotrzebnie jesteś tak uparty.
Złapał za drugi wózek i podsunął w jego stronę.
– Sam nie dam rady tego przenieść. Złap się za drugi podnośnik.
Buris wciąż stał. Zmarszczył czoło i ściągnął brwi.
– Wykorzystałeś Lerszena? – spytał.
– Od tego tu jest, od komputerów i elektroniki pokładowej.
– Nie o to chodzi. On jest… dziwny. Nie ufałbym mu.
I on mówił o zaufaniu…
Wilan ledwie znał się na podłączaniu. O systemach nawigacji i całej reszcie nie miał czarnego pojęcia. Przepisy wymagały, by pod raportem podpisał się inżynier elektronik; Wilan potrzebował też kogoś, kto zabezpieczy wybrane porty wejścia, by w testach symulowały podłączoną aparaturę. Tylko tak podłączone komory mogły pozostawać niewidoczne, zachowując możliwość przejmowania kontroli nad statkiem.
Lerszen nadawał się do tego doskonale. Dzięki jego pomocy odpowiedni program był już w systemie. Nowy nie znał się na budowie gwiazdolotu; łatwo uwierzył w bajkę o kolejnych testach. Nie zadawał pytań, a ludzie z zespołu nie byli skorzy do nawiązywania z nim znajomości. Nie mógł nic im wygadać. Wilan liczył, że pomoże mu także w konstrukcji zagłuszacza dla lokalizatora Arto, lecz tę rozmowę wolał odłożyć do ostatniej chwili.
Gdy w ramach swojego śledztwa przeglądał pobieżnie jego dokumenty, Wilan zauważył jak wiele wysiłku kosztowało Lerszena zdobycie pozwolenia na zamieszkanie na stacji. Poświęcił wszystko dla nędznej roboty, jaką tu dostał, daleko poniżej jego możliwości – głupstwo zbyt wielkie, by Wilan je przeoczył. Był gotów założyć się o swój plan, że Lerszen też myślał o szybkim opuszczeniu stacji. Lecz myśleć o tym, a dokonać tego, to były dwie zupełnie inne sprawy. Biedak, nie wiedział, że dopiero tutaj trafił do prawdziwego więzienia. Nie wiedział tylko, ile Lerszen sprawi kłopotów, nim się o tym przekona.
– Zrobił co trzeba – wyjaśnił krótko. – Nie będzie więcej potrzebny. Masz narzędzia?
– Czekają na miejscu. Wil, teraz naprawdę myślę, że to się może udać.
– Jeśli miałeś wątpliwości to po co się wprosiłeś? – spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
– A ty byś ich nie miał? Mimo to próbuję.
– Więc próbuj dalej – odpowiedział. Próbuj mocno, pomyślał, bo ja nie zamierzam przestać. Jak nie znajdziesz komór, zostaniesz na stacji.

Układ korytarzy był zorientowany względem rdzenia statku. W pewnym momencie musieli użyć obu wózków jednocześnie. Nastawili jeden na podnoszenie, a drugi na opuszczanie, tworząc prostą windę magnetyczną, by przeciągnąć trzymetrowej długości komory w pobliże właściwego tunelu. Wilan obawiał się, że będą je musieli zdemontować na mniejsze elementy, lecz dzięki pomysłowości Burisa komory dotarły w jednym kawałku. Na szczęście nikt nie kręcił się nieproszony po przyszłym górnym pokładzie.
Średnica włazów była zgodna ze standardem, który nie bez powodów zgadzał się z rozmiarami podzespołów komór. Ich rozebranie i złożenie zajęło im godzinę. W nieważkości szło im znacznie szybciej.
Wilan z niecierpliwością podłączył komory do założonych przez siebie złączy. Nie był specjalistą; niektóre elementy montował na amatorskie wyczucie. Coś mogło wysiąść.
– Oby tym razem nie przeciążyło ich naprawdę – Buris wisiał w pobliżu włazu, obserwując jego działania. Znał się na tej pracy jeszcze mniej niż Wilan.
Wilan złapał się klamry. Wyjął z kieszeni spreparowane łączniki.
– Bez obaw – stwierdził. – Coś mi mówi, że tym razem zadziałają jak trzeba.
Buris wyjął czytnik połączeń i podpłynął do pierwszej komory. Wilan podłączył konsolę ze zdalnym węzłem wewnętrznej sieci komputera pokładowego, wykorzystując świeżo ułożony przewód. Zawiesił konsolę w powietrzu, obserwując przebieg sygnałów. Gdy inicjalizacja połączenia została zakończona, uaktywnił program testowy. Kontrolki na czytniku Burisa kolejno potwierdzały funkcje komory. Buris przesunął urządzenie w stronę drugiej komory. Z początku kontrolka mocy migotała ostrzegawczo, lecz gdy Wilan zwiększył natężenie impulsu natychmiast rozbłysła jasnym światłem. Reszta testu wypadła pomyślnie. Komora będzie działać poprawnie, nawet jeśli nie wykryje przyczyny zaburzenia, o ile nie zapomni o drobnej korekcie impulsu na złączu. To przypomniało mu jak wielką uprawiał prowizorkę.
Gdyby program centralnego komputera już był załadowany, już teraz mogliby rozkoszować się urokami własnych terminali WIR-u – integralnej części każdej z komór. Lecz na razie komputer był napakowany programami testującymi, a jego główny procesor błądził między fabryką, magazynem a stocznią.
Wspomniał kiedy ostatni raz miał okazję zanurzyć się w WIR-ze. Wtedy był jeszcze studentem. Sieć stacji była mocno obciążona ciągłą analizą danych z perceptorów. Za już i tak ograniczoną wolną moc obliczeniową trzeba było nieźle zapłacić. Teraz mogliby się zabawić za darmo, podłączając się bezpośrednio do łącza stoczni, lecz ogromne ilości danych, nie mających nic wspólnego z diagnostyką, mogłyby przykuć uwagę jakiegoś natręta. Wilan miał też uczucie, że w razie powodzenia operacji długo nie spojrzy na jakikolwiek terminal.
Buris z zadowoleniem odpłynął od komór i poszybował w stronę przeciwnej ściany. Obrócił się w powietrzu, zgiął nogi, odbił się stopami i poleciał w kierunku Wilana. Tam złapał się za pręt. Wirował chwilę, nim wbita w klamrę stopa zatrzymała go w miejscu.
– Uważaj ze sztuczkami – uprzedził go Wilan – zanim się na coś nadziejesz. Przyrządy są niewidzialne, lecz nie są niematerialne.
– Próżne nadzieje! – sukces dosłownie dodawał Burisowi skrzydeł. – To jak, sprawdzimy dzisiaj wszystkie złącza, czy poczekamy aż będzie komplet?
Wszystkie? Wilan wyłączył projekcje maskującą, by z zaskoczeniem stwierdzić, że dodatkowe cztery złącza już czekały na kolejne komory. Dobry jesteś, pomyślał. Dla twojego i mojego dobra, mam nadzieję, że je zdobędziesz. Przemiana w pulchną bryłę zamarzniętych tkanek i cieczy konserwującej nie bardzo się miała do jego ideału podróży międzygwiezdnej.
– Sprawdzimy – uznał. Lepiej niech wywali tylko te dwie, niż wszystkie inne, jeśli Buris je zdobędzie – ale nie dziś. Chłopaków od materiałów nie dziwią moje późne powroty, ale kiedy zaczniemy przesiadywać tu obaj, aż do zaciemnienia…
Nie, to już by było zbyt podejrzane. Aż tak nikt się nie poświęcał dla pracy. Na pękniętą śluzę, nawet w dzisiejszych czasach stacja nie jest dwudziestowieczną Japonią!
– Pewnie – Buris schował czytnik i podleciał do klamer przy włazie. – Zawieźć pudła na stos?
– Nie sądzisz, że wypadałoby je najpierw czymś obciążyć, by ważyły tyle, ile powinny?
– Też prawda. Ale, w końcu, to ty jesteś tu od myślenia, nie?
Wilan zdziwił się w duchu. Jak to możliwe, że Buris zapominał o tak podstawowych środkach bezpieczeństwa, a mimo to zdołał wykryć jego przeróbki? Miałem pecha, pomyślał, czy oślepłem z przemęczenia?
– Nie wiem co lepsze, zwiększyć ich reakcję na ciążenie, czy wypchać jakimś złomem – odparł. – To pierwsze łatwo wykryć, a do drugiego potrzebujemy złomu ze statku. Nie zamierzam pakować go na zewnątrz, by wszyscy zobaczyli co robimy.
– Oczywiście, że nie! – Buris wykrzywił się w ironicznym uśmieszku i wskazał na siebie kciukiem – Nawet ja bym tak nie zrobił.
– Powiedziałem, że biorę cię za głupka?
– Czasami mam wrażenie, że dajesz to do zrozumienia. Nie jestem geniuszem, ale kretynem też nie. Możemy je wypchać panelami radiatora. To gwiaździście ciężkie płyty z ochronnego plastiku. Zrywali je dzisiaj we wszystkich sekcjach napędowych. Niby lustra tylnych dysz nie wytrzymywały kontaktu z plazmą, bo ktoś wrzucił do zbiorników nici molekularne z niewłaściwym programem. Powinieneś się tym zainteresować. Jest tam teraz kilka dobrych ton śmiecia do wyniesienia i kilka dni pracy do tyłu – zachichotał. – To zbyt proste dla nas dwóch. Zabieram przenośniki. Mam słabe plecy.
Jeśli jego plecy były słabe, dosłownie i w przenośni…
– Pakuj tylko tyle, ile ważą komory! – przypomniał.
Buris już płynął przez właz, lecz zdążył jeszcze wystawić rękę z wyciągniętym kciukiem.
Wilan znowu poczuł się podle. Tylko dwie, pomyślał patrząc na komory, i tylko miesiąc czasu. Miesiąc z półrocza jakie zeszło mu na modyfikacjach. Oby magazyn, po wykryciu rzekomej awarii, stał się bardziej skory do współpracy. Co było ważniejsze – kilka niedrogich, produkowanych masowo komór, czy życie przyszłych astronautów? Oczywiście, ktoś może uznać, że to już problem stoczni na Peryferiach…
Zabrał się za rozkładanie dodatkowego projektora maskującego. Gdy skończył, wyłączył wszystkie projekcje i rozejrzał się po pomieszczeniu. Jeszcze kilka dni takich postępów i łatwiej będzie zastąpić wszystko jednym, zgrabnym holo.
• • •
Aż do tego rozjaśnienia Arto sumiennie wypełniał daną Nowemu obietnicę. Zapewnił mu kilka rozjaśnień spokoju, lecz nie zawsze mógł robić co chciał. Dla starszaków wciąż był pętakiem do wyciskania. Mira musiał teraz słuchać Arista, lecz nie zapomniał co Arto mu uczynił. Kumple Mira chcieli tylko impulsów, on chciał czegoś więcej. Dopiero gdy zostawili go w spokoju uświadomił sobie, że ich rozdzielenie mogło nie być przypadkowe. Zaczął szukać Nowego, lecz nie zdążył. Nowego nie było przez całą lekcję, wraz z szóstką najwierniejszych, pilnujących go wojowników. I nie było Żo.
Na tej lekcji poprzysiągł sobie, że zawiódł go po raz ostatni.
Garstka wojowników przeciwko Anhelowi, któremu zawsze towarzyszyło najmniej dwóch oddanych towarzyszy. To się nie mogło udać, od samego początku. Potrzebował czegoś więcej. Potrzebował dobrego planu.

Na przerwie natychmiast udał się do ich kryjówki. Szybko przeciskał się przez kolejne szyby. Każdy chłopiec z grupy znał drogę na pamięć, trafiłby tam nawet gdyby był na wpół ślepy i połamany – co zresztą się zdarzało. Wczołgał się do środka. Niewielkie pomieszczenie leżało na skrzyżowaniu dwóch szybów wentylacji drugiego rzędu, znacznie szerszych od tych, które wychodziły na korytarz. Metr nad jego głową wielki wiatrak z cichym szumem powoli zasysał powietrze. Uczepiona jego tarczy słaba lampka wirowała dookoła, oświetlając wnętrze bladą poświatą. To tutaj trzymali większość leków, by były gotowe do użycia.
Byli tu wszyscy, pobici i milczący. Maść dopiero zaczynała działać, aż za dobrze widział jak zostali potraktowani. Wszystkie pary oczu wbiły się w niego.
Żo kończył opatrywać Basakisa. Na widok kapitana pokręcił z niezadowoleniem głową. Alsza dopiero czekał na swoją kolej. Konstelacje piegów skryła zaczerwieniona opuchlizna. Obaj byli bez zbroi. Lewą dłoń Alsza trzymał przyciśniętą do prawego boku. Wyglądał na najbardziej zbitego; zakrzepła krew i wielka, sina plama świadczyły o tym jak marną ochroną były ich kaftany przeciwko pierścieniom starszaków.
Żaden widok nie potrafiłby go lepiej przekonać, że to, co robił było bez sensu. Wyprostował się, lecz został przy wejściu. Co mógł im powiedzieć? Czy mógł powiedzieć cokolwiek, czego sami nie wiedzieli? Że ich rany nic nie zmieniły, że mógł i powinien im tego zaoszczędzić? Miał nadzieję, że będzie inaczej, lecz oszukiwał nią jedynie samego siebie. Był głupi, hardy, a oni za to płacili.
– Przynajmniej próbowaliście – wbrew swojej woli powiedział to cicho, z poczuciem winy. – Jesteście lepsi od Żimmiego. Nie zapomnę o tym.
Wiedział, że nie zrobili tego dla grupy, lecz dla swojego kapitana. Byli mu wierni, choć nie wiedział czy pozostaną tacy choćby rozjaśnienie dłużej. Od tej chwili musiał myśleć trzeźwo. Z nich wszystkich tylko on sam, Dert i Alsza byli w stanie stawić czoła Anhelowi – gdyby dopadli go bez ochrony.
Nowy wstał i bez słowa zniknął w tunelu po drugiej stronie. Lekko utykał. Wszyscy milczeli. Próbowali wypełnić swój obowiązek, lecz zawiedli, choć nie z własnej winy. Patrzył na nich i nie mógł odgadnąć co się kryło za ich spojrzeniami. Widział tylko ich oczy, błyszczące ponuro, gdy na chwilę oświetlało je światło lampy. Towarzyszące ruchom Nowego uderzenia o ścianki szybu powoli zaczęły cichnąć. Minął towarzyszy. Nie był pewien czy powinien iść za nim, czy zostać tutaj, lecz nie chciał, by Nowy był sam.
– Czy dalej chcesz, byśmy chodzili z Nowym? – pytanie zatrzymało go w pół drogi.
Alsza. On jeden odważył się zapytać o to, o co bali się spytać inni. On jeden miał prawdziwe wyrzuty sumienia po tym, co zrobił, lecz po dzisiejszym poczucie wstydu i winy nie wystarczało, by brnąć w to dalej. Nie uciekliśmy, kapitanie – mówiły jego zmęczone oczy – i oto jak wyglądamy. I tak wyglądali lepiej niż Nowy. Ich Anhelo tylko przepędził, nad nim zwyczajnie się znęcał.
Czy dalej chcę byście pilnowali Nowego? Czy mam prawo? Nowy miał rację. Nie powinienem wymagać od innych tego, czego sam nie mogę zrobić. To, że chciałem, ale mi się nie udało nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Powinienem być z wami.
– Nie – odpowiedział. Dostrzegł jak im ulżyło, choć starali się to ukryć. – Sam się tym zajmę. Wy zostańcie w pobliżu i uważajcie na Anhela. Wkrótce mogę bardziej potrzebować waszych oczu, niż pięści.
Potrzebował ich wsparcia gdzie indziej. Obawiał się tego, co zrobi Żimmy. Nie bał się go, wciąż był silny i miał swoje znajomości, a Żimmy miał tylko siebie, jednak ich utarczki odbijały się na grupie. Przez tchórzostwo Żimmiego Jeźdźcy Smoków mogli skończyć jak Dziki Pazur.
Wszyscy kiwnęli głowami. Grejgy nie okazał się nawet w połowie tak twardy, lecz oni też mieli swoje granice. Też zaczną uciekać, to tylko kwestia czasu. Taka była szkoła – kto wycofywał się przed niebezpieczeństwem, ten pozostawał nietknięty. Kto próbował walczyć, ten obrywał. Tak naprawdę każdy był karaluchem, tylko jedni o tym nie wiedzieli, a inni o to nie dbali. Dotąd nie musieli się tym martwić, bo ich przeciwnicy byli słabsi od nich.
– Ty też nie zdziałasz wiele przeciwko Anhelowi, kapitanie – zauważył Prat. – Nie powstrzymasz go.
Dlaczego nazwał go kapitanem? Żimmy go tak nazwał, a potem…
– Nie w walce. Ale coś wymyślę – kolejne kłamstwo czy zwykła nadzieja?
– Ja zostanę – odezwał się Dert – mimo wszystko. Będę chodził z Nowym.
Arto odwrócił się. Pragnął każdej pomocy, lecz postawa Derta mogła zawstydzić innych, skłonić do większego ryzyka, jak Alszę, lub do odejścia.
– Nie musisz.
– Pamiętam, co powiedziałeś – w głosie Derta brzmiała pewność siebie. – Tak nie jest w porządku. To ty masz rację, nie oni. Wiem to od kiedy podłożyłeś się za mnie policjantom. Wiedziałeś, że byłem spisany już dwa razy i… byłbym spalony na dobre. Nie zapomniałem o tym. Teraz robisz to samo, tylko dla niego, dla Nowego.
Arto poczuł dziwne ukłucie w piersi. To się zdarzyło na długo przed odejściem Daela. Wtedy byli rywalami, lecz postąpił tak, jak on go uczył. Nikt poza nimi niczego nie widział. Myślał, że Dert już dawno o wszystkim zapomniał. Sam by tak zrobił, gdyby nie było to jedynie w jego życiu poważne spotkanie z policją.
– Nic mi nie jesteś winien. Zrobiłbym to dla każdego.
– Ale wtedy zrobiłeś to dla mnie. To nic, że gdy doszedł Dziadek odsunąłeś mnie na drugiego zastępcę. On był silniejszy, tak było dobrze dla grupy. Musiałeś mieć na niego oko, by nie zaczął rozrabiać. Ale teraz rozrabia. Pokazał, że jest tylko zwykłym starszakiem. Nigdy do nas nie należał. Ty wiedziałeś o tym od początku.
– Dert, to co on powiedział… Tak myśli większość.
– To co? Nie my. I nie ja. Nie odwrócę się.
Opuścisz mnie, sam się o tym przekonasz, pomyślał. Gdy sprawy zajdą za daleko, nie zostanie przy mnie nikt, nawet ty. Wtedy będzie ci wstyd, za to, co teraz powiedziałeś.
– Więc dobrze, zostań, ale gdy Anhelo znowu nas dorwie, masz się wycofać. Zawołasz Żo, gdy będzie trzeba. Nie rób nic więcej. To… bez sensu.
Dert poważnie skinął głową. Arto pożałował, że przez dwa lata był tak ślepy. To Żimmy powinien być drugim, lecz dobro grupy przeważyło. Nie mógł przewidzieć czegoś takiego. Dert był mu wierny, lecz myślał tak samo jak inni. Nigdy nie był taki jak on. Tylko ślepa wdzięczność kazała mu wciąż iść za kapitanem, nie pytając o nic. Tylko dwie osoby naprawdę wiedziały o co chodzi.
– Nie siedźcie tu za długo – przypomniał na odchodnym. – Nie było was całą lekcję. Nie stać nas na dodatkowe kłopoty z dorosłymi.
• • •
– Nowy, zaczekaj! – Arto dopadł go na korytarzu. Nie zatrzymał się, więc zaczął iść obok niego. – Tym razem cię bronili…
– Widziałeś jak na tym wyszli! – odpowiedział ostro. – To twoja wina!
Nie chciał z nim rozmawiać. Arto go przerażał. Z powodu swojej dumy nie wahał się poświęcać innych. Jeśli tak miała wyglądać jego pomoc, to niepotrzebnie mu uwierzył.
– Nawet nie mieli złamań, może z wyjątkiem Piegusa. To tylko pobicie, jak w każdej bitwie…
– Ale każdy ich siniak powstał przeze mnie! – wrzasnął. Arto był jedynym winnym tego, co się stało, ale nie chciał tego zrozumieć.
– Więc wolisz umrzeć, tak? – Arto złapał go i obrócił do siebie, jakby chciał uderzyć. – Wolisz dać się zapuszkować temu sadystycznemu kopalniakowi? Nie wierzę! Popatrz na mnie i powiedz, że szukasz śmierci. Powiedz to!
Speszył się. Oczywiście, że tego nie chciał. Rozważał czy mimo wszystko nie powiedzieć o wszystkim rodzicom, gdy to zajdzie za daleko, ale za bardzo bał się akademii. Choć, gdyby poszli z tym na policję, Anhelo pewnie zabiłby go od razu, jak tamtego chłopca, jeśli nie dla zatarcia śladu, to z zemsty. Jak nie on, zrobiłby to któryś z jego towarzyszy.
Powstrzymał napływające łzy. Tego też zaczął się uczyć.
– Damy sobie radę. Ty dasz sobie radę. Wytrzymaj jeszcze trochę, a znajdę sposób…
Westchnął żałośnie.
– Sposób? Kolejni ranni?
– Nie. Powiedziałem im, by już z nami nie chodzili. Od teraz będziemy tylko ty i ja, i Dert. Jego też nie chciałem, lecz nie dał się przekonać. Może to i dobrze. Będzie przy nas, by zawołać pomoc. Kazałem mu się nie mieszać.
Iwen odetchnął. Arto robił to z własnej woli, ale to wcale nie przynosiło mu ulgi. Gdyby wierzył, że to coś zmieni, bez wahania prosiłby, by z nim został. Miał nadzieję, że w porę się wycofa, jak inni. Nie chciał, by ktokolwiek cierpiał z jego winy.
– Chodź. Czas wracać na zajęcia. Nie wyglądasz źle, nauczyciele nic nie zauważą.
Skinął głową. Chwilę szli w milczeniu.
– Nikt nam nie pomoże – stwierdził nagle. – Widzę to, Arto. Nikt się nawet nie zbliży, jakbyśmy byli zarażeni – i w pewnym sensie byli. Otaczał ich niewidzialny krąg bólu.
Arto nie musiał mu niczego tłumaczyć. Grupa rozlatywała się, przez niego i przez kapitana, który nie chciał się wycofać. Cokolwiek dotąd trzymało Żimmiego i innych przy Arto, teraz znikło bez śladu, przepędzone strachem przed prawdziwym niebezpieczeństwem, może nawet – tak, musiał to sobie uświadomić – może nawet przed śmiercią.
– To tchórze – Arto machnął ręką. – Karaluchy. Jak przychodzą kłopoty, zaraz uciekają, martwiąc się o własne ogony. Ale ja cię nie zostawię. Powiedziałeś, że nie wiem jak to jest, być na twoim miejscu – uśmiechnął się krzywo. – No to teraz się przekonam.
Tego Iwen obawiał się najbardziej.
– Wiem co inni sobie myślą. Beze mnie wasza grupa była silna, więc dalej będą silni, muszą się tylko mnie pozbyć – pisali tak na kanale, że powinni go wyrzucić, choć niedługo pewnie i tak będzie miał wypadek, że jest trupem, na którego szkoda ich zdrowia. Że wystarczy poczekać i wszystko będzie po staremu. Najczęściej powtarzał to Żimmy. To przez niego Iwen już nie chciał być w grupie. Nie w takiej, jaką się stała, przez Dziadka.
– Mogą tak sobie mówić, lecz tego nie zrobią. To nie głosowanie. Tu rządzi najsilniejszy i to wciąż jestem ja. Dalej uważam, że jesteś wart, by cię bronić. To dzięki tobie nasze ostatnie zwycięstwo było tak wspaniałe. Chłopcy z Dzikiego Pazura niczego nie rozumieli, więc ich opowieści były tak niestworzone…
– Daruj sobie – odpowiedział szorstko. – Przestań mnie pocieszać. Grupa już ciebie nie słucha! Gdy cię nie ma, robią co chcą. Tylko patrzą kiedy…
– Myślisz, że o tym nie wiem? – Iwen zauważył, że oczy Arto już nie były tak twarde i chłodne jak dawniej. Ostatnie trzy dni całkowicie go zmieniły.
– To przeze mnie – powtórzył. – Osłabiam cię. Przeze mnie tracisz grupę!
– To nie tak! Musimy to tylko przeczekać, wtedy znowu będą się słuchać. Teraz musiałbym się bić z każdym z osobna. To Żimmy ich podburzył. Tłumaczy swoje tchórzostwo twoją słabością, więc inni wierzą, że mają prawo postąpić tak samo.
– A nie mają? Nie zbuntują się?
– Nie im o tym decydować. Wciąż jestem kapitanem. Mogą spróbować mnie wyzwać, ale pokonam każdego z nich. Teraz mnie nie słuchają, bo mamy problem i wiedzą, że nic im nie zrobię, lecz gdy to się skończy, o wszystkim im przypomnę – zacisnął pięść. – Wtedy tego pożałują. Sprawię, że poczują to samo co ty!
Właśnie tego Arto nie mógł zrozumieć. Iwen nie chciał, by ktokolwiek był w jego skafandrze.
– Powinieneś mnie zostawić – szepnął.
– Wtedy zginiesz, a ja już… – Arto urwał myśl. – Nowy. Póki jesteśmy razem, póty Anhelo może nas bić, ale nie zdarzy się żaden wypadek.
– Albo wypadek zdarzy się nam obu.
Arto nie odpowiedział. Dalszą drogę przebyli w milczeniu.
Iwen nie zapomniał ani słowa z tej rozmowy. Poznał Arto na tyle, by wiedzieć, że gdy kłamie, wtedy nikt nie jest w stanie tego zauważyć, lecz umiał rozpoznać skrywane wahanie, lekki ruch oczu w bok, wyraz jego twarzy, gdy mówił półprawdę, gdy zastanawiał się co ma powiedzieć, a co ukryć. Podczas tej rozmowy zrobił to kilka razy. W grupie działo się coś, o czym nie mówiły udawane rozmowy na kanale, które tak naprawdę były pisane tylko do niego. Niedomówienia Arto tylko to potwierdzały.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.