powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Wiatr był silniejszy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Świtało, gdy wypadli nagle spośród schowanych we mgle drzew. W ciszy przerwanej kilkoma zaskoczonymi głosami. Skupieni i żądni krwi jak stado wygłodzonych przedłużającą się zimą wilków. Bez zbędnych, mimo panujących ciemności, nawoływań i krzyków. Z wyciągniętą drapieżnie bronią i twarzami naznaczonymi brakiem litości.
Wyglądali jak legendarni jeźdźcy burzy, przemierzający nieboskłon. Bajkowy Dziki Gon, który zszedł na chwilę na zamgloną ziemię.
Tylko że oni byli tutaj naprawdę. I miało być dużo gorzej niż jest w legendach.
Pierwszy z zaskoczonych ludzi złapał się za przebitą pierś i z głośnym jękiem zwalił się w błoto i śnieg.
Ktoś przeskoczył nade mną i zniknął poza zasięgiem wzroku. I jeszcze jeden. I kolejny. Na wpół leżałem, na wpół siedziałem przywiązany do wbitego w ziemię pala. Po ostatnich, wieczornych kopniakach na długo straciłem przytomność i teraz, gdy rozległy się pierwsze odgłosy bitwy, doszedłem do siebie.
Dookoła słychać było wrzawę pojedynków. Napuchnięte powieki za nic nie chciały się otworzyć. Ktoś wyciągnął pistolet i wypalił z hukiem. Echo popłynęło wysoko ponad drzewami. Coś ciężkiego zwaliło się na ziemię niedaleko mnie. Usłyszałem charakterystyczne, śmiertelne charczenie.
Zwinąłem się w kłębek. Zatkałem uszy.
Nic nie widziałem. Nic nie słyszałem. Po chwili zapadłem się jeszcze głębiej.

Jak przez mgłę docierały do mnie ginące w oddali odgłosy pościgu. Ktoś pochylił się nade mną i odwrócił mnie powoli. Promienie słońca boleśnie zakłuły mimo zamkniętych oczu.
– Nie wstawaj – głos był lekko chrapliwy. Nie należał do tych przyjemnych dla ucha męskich głosów, które godzinami mogą opowiadać o wielkich i ważnych wydarzeniach, i które mogą wydać na ciebie wyrok bez zająknięcia. Był to głos odwykły od pijackich krzyków, obelżywych uwag i sprośnych piosenek. Spokojny i stonowany, bez fałszywych nut, których tak często i łatwo się używa.
Głos, który chciałoby się słyszeć przed śmiercią.
– Nie wstawaj.
Dzięki, że istnieją jeszcze takie głosy.

Pamiętam, że świat wirował wokół i co raz to chował się za szarą kurtyną, by po chwili znów pojawić się na moment. Czasem było mi gorąco i nie mogłem złapać oddechu, czasem robiło się tak zimno, że zęby tłukły o siebie jak kołatka w dziecięcej dłoni. Czasem czułem, że już odchodzę i wtedy, nie wiedzieć czemu, wracał głos i chwytał mnie mocno, trzymając na powierzchni tego zimnego jeziora, w które wpadałem za każdym razem coraz głębiej. Nie rozumiałem jednak co takiego do mnie mówił.
Aż w końcu usłyszałem i popłynąłem do brzegu.
– Obudził się – powiedział głos z moich snów.

Pogranicznicy nienawidzili nas, bo żyli dzięki nam. Ci, którzy wchodzili nam w drogę nienawidzili nas, bo potrafiliśmy być bardziej wredni niż oni. Cała reszta nienawidziła nas, bo po prostu się bała albo to lubiła. Zaklęty krąg.
Ostatni raz czułem się tak bardzo kochany, gdy moja pierwsza, młodzieńcza miłość splunęła mi w twarz. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że życie to nie bajka. Miałem dziewięć lat. Siedziałem za jej domem, ze zwieszoną głową, gdy znalazł mnie Eger. Wysłuchał w milczeniu, a potem poszedł i pobił jej brata, którego nigdy zresztą nie lubił. One wszystkie są nietykalne, powiedział. Dlatego trzeba się cieszyć z tego, że mają czasem braci. Bo w każdym niepowodzeniu jest miejsce na radość.
– Obudził się – powiedział głos z moich snów.
I wtedy ich poznałem i gdybym mógł to zaśmiałbym się w głos.
Wymamrotałem coś.
– Co on mówi? – zapytał Słomka poza zasięgiem mojego wzroku.
– Mówi, że jak chcemy mu coś jeszcze złamać, to musimy trochę poczekać, aż coś się zrośnie.
– Żartowniś – mruknął Bielmo.
– I że to miłe, że cierpliwie poczekaliśmy na swoją kolej.
– Hej, to naprawdę wesołek – powiedział Słomka.
Jakaś twarz pochyliła się nade mną. Czyjaś gęsta, ciemna broda zasłoniła mi widok na świat. To musiał być Słomka.
– Czuj się uratowany, wesołku – usłyszałem.

Długo dochodziłem do siebie. Powrotną podróż pamiętam jak przez mgłę. Gorączka opanowała moje ciało i większość czasu spałem, albo traciłem przytomność. Kilka obrazów wryło mi się jednak w pamięć i wiedziałem, że będę je pamiętał jeszcze bardzo długo.
Pochylona sylwetka Wiosła prowadzącego za uzdę zapadającego się w zaspach konia, który ciągnął moje nosze.
Gęsto sypiący z szarego nieba śnieg. Jego wolny taniec w leniwych porywach wiatru.
Eger idący całą drogę obok mnie z kamienną twarzą. Jego dłoń w ciężkiej, obitej ćwiekami skórzanej rękawicy na moim ramieniu.
I inne, niezliczone, krótkie przebłyski świadomości pośród gorącej i dusznej ciemności. Gdzieś na jej granicy dziwnie kojące światło kusiło bezpieczeństwem i wiecznym spokojem.

5.
Drewniane, zbudowane z grubych bali ściany Stanicy lśniły w słońcu. Tego dnia wyjątkowo nie padało. Długie sople wisiały wzdłuż okapu niby zęby przyczajonej nieruchomo bestii. Duży fragment śnieżnej czapy zsunął się po nagrzanym dachu i spadł obok wejścia na otrzepującego buty Bielma. Ten podskoczył zaskoczony i parsknął głośno. Rozległy się dowcipne komentarze.
Wróciliśmy do domu. Nikt nie mówił o tym co się stało. To była już historia. Śmierć naszych kompanów każdy opłakiwał głęboko w sobie.
Położyli mnie w pokoju i pozwolili spać cały ten dzień i następny. Eger przyniósł skądś nowe ubranie i zmienił mi opatrunek. Po południu przyszedł Wołacz. Rzucił na mnie okiem i powiedział krótko:
– Wyliżesz się, szczęściarzu.
Chciałem mu podziękować, ale okazywanie uczuć nie było tutaj pożądane. Kiwnąłem tylko głową. Machnął dłonią.
– Śpij.

Miejsce położenia Stanicy to tajemnica. Nie zna go nikt oprócz nas i kilku zaufanych osób. Sam budynek jest tak schowany pośród gór, aby nikt nie mógł tutaj trafić przypadkowo. Daleko od uczęszczanych tras, daleko od wiosek. W najbardziej oddalonym i dzikim miejscu. Nasi kwatermistrze często załamywali ręce.
Było jednak kilka ukrytych ścieżek, dzięki którym mogliśmy się szybko dostać na szlaki. Niektóre prowadziły przez miejsca, wręcz idealnie pasujące na zasadzki i pułapki. Dzięki nim czuliśmy się bezpiecznie. Czuliśmy się jak w domu. Domu, którego już nigdy nie mogliśmy opuścić.
Przed przyjazdem każdy musiał podjąć decyzję, która nie mogła zostać cofnięta. Jeśli raz zgodziłeś się tutaj pozostać, nigdy nie mogłeś już odejść. Przynajmniej żywy. Braterstwo braterstwem, a przyjaźń przyjaźnią, jednak tajemnica musiała zostać tajemnicą.
Nie pamiętam, żebym słyszał o kimś, kto chciał stąd uciec, bo tak naprawdę każdy, kto tutaj był, nie miał już dokąd iść. To była ostatnia przystań dla tych, którzy chcieli zapomnieć o świecie, albo na odwrót.
I tylko czasem coś na kształt ziarna piasku kłuło mnie głęboko w piersi. Coś co powodowało, że tęskniłem za normalnym życiem. Bez tych gór, śniegu i wiatru. Teraz, po tym co się stało, poczułem to jeszcze bardziej.
Zbierałem się, żeby powiedzieć o tym Egerowi, ale za każdym razem czułem jeszcze większy wstyd. To dzięki niemu mieliśmy tutaj w końcu jakiś dach nad głową, z dala od kłopotów. Nie mogłem sobie pozwolić na okazywanie przed nim słabości. Nie przed nim.
Dni mijały, a ja lizałem swoje rany. W międzyczasie ktoś nowy znalazł się na miejsce Drzewca. Tak to już bywa.

Padało od czterech dni.
Wioska, do której dotarliśmy, otoczona była starą, nadpaloną palisadą. Domy, te najbiedniejsze, kryte słomą, tłoczyły się dookoła kilku wysokich, piętrowych, malowanych poszarzałym już wapnem budynków z gontem, które stały na samym środku wioski. Pomiędzy nimi na placu stał wysoki słup otoczony drewnianym pomostem, z wielkim kołem od wozu przymocowanym na szczycie. Resztki podwieszonych do koła grubych sznurów huśtały się leniwie popychane przez wiatr.
Kilka obdrapanych domów, trochę rozklekotanych chat i pomysłowa szubienica. Tak po raz pierwszy zaprezentowała się nam Tabliczka. Nieoficjalna stolica Pogranicza. Serce gór, jak mówiono.
Po jej pełnych błota ulicach przemykało szybko kilka skulonych postaci. Nikt nie zwrócił na nas większej uwagi. Ktoś głośno otworzył okno i wylał coś wprost na drogę. Wolałem nie patrzeć dłużej w tamtą stronę. Miałem paskudny humor, jeden z tych najgorszych.
Eger pokazał mi pierwsze z brzegu drzwi. Sam poszedł obok. Ruszyłem szybko w potokach lejącej się z nieba wody.
Zajazd był pusty i śmierdział.
– Zamknięte – mruknął ktoś z ciemnego kąta sali.
– Ja tylko na chwilę.
– Zamknięte.
Siedzieli we czterech przy pogrążonym w mroku stole. Przez chwilę miałem dość całego świata i każdego kto siedział sobie wygodnie w cieple pod dachem. Przestałem myśleć.
– W ręce mam pistolet, ale w oczach miłosierdzie. Wybierajcie – mruknąłem. Rzuciłem trójkątny kapelusz na ladę i przetarłem mokrą twarz. Druga ręka tkwiła wciąż schowana pod płaszczem.
Jeden z cieni wstał powoli, po nim kolejny i jeszcze jeden. Ostatni siedział sztywno i miał zamknięte oczy.
– Chcesz coś sobie udowodnić, synku? – zapytał jeden z nich.
– Hę? – zaskoczył mnie trochę.
– Pytam czy chcesz coś sobie udowodnić – powtórzył.
– Nie. Nie chcę. Jestem tylko mokry i zmęczony, i mam bardzo zły humor.
Trzasnęły drzwi i do sali wszedł Eger. Zatrzymał się i stanął obok mnie. Czasem czułem się przy nim jak karzeł. Tym razem było podobnie. Przez chwilę wszyscy przyglądali się sobie nawzajem. Zacząłem myśleć racjonalnie i poczułem ukłucie strachu.
– To jedyne trzy racjonalne powody, żeby się do nas teraz przysiąść – powiedział w końcu tamten i wskazał miejsce obok. – Nazywają mnie Bielmo. Ten to Słomka, a tamten to Żerdzie.
Spojrzałem na Egera, a ten na mnie. Wzruszył ramionami. Odrzucanie takiej propozycji w tej sytuacji równało się z napluciem im w twarz, a ja nie chciałem już kłopotów. Chciałem spać. I jeść. I mieć święty spokój.
Zajęliśmy miejsca przy stole. Było ich w sumie czterech. Trzech patrzyło na nas, a czwarty spał. Przez chwilę panowała cisza.
– Pusto tu trochę – mruknąłem.
– Jest zamknięte. Od dwóch dni. Mamy tutaj taką małą uroczystość.
– A co z nim? Zasnął? – wskazałem na tego, który się nie ruszał.
– Tak – odpowiedział wolno Bielmo. – Snem wiecznym.
Dopiero później dowiedziałem się, że siedzieli i pilnowali, żeby nikt nie przeszkadzał, aby ich towarzysz mógł w spokoju umrzeć tak jak chciał. Dostał postrzał w kręgosłup trzy dni wcześniej. Powoli paraliż zaczął ogarniać całe jego ciało. Nie było czasu szukać medyka. Jego ostatnim życzeniem było umrzeć w spokoju. Najbliżej mieli do Tabliczki. Wyrzucili wszystkich z zajazdu i czekali, aż zapije się na śmierć.
Całe dwa dni.
Gdzieś w głębi duszy byłem chyba poruszony.
– Nie masz tam pistoletu, synku, prawda? – zapytał mnie nagle Bielmo.
– Nie. Nie mam – nie chciałem go okłamywać.
– Wiem. Wiedziałem od początku, ale odważnie tam wyglądałeś przy tych drzwiach. Całkiem jak kiedyś ten tutaj. Odważnie, co chłopcy? – zapytał pozostałą dwójkę. Pokiwali ciężko głowami.
– Obaj wyglądaliście odważnie. Ty i ten cichy niedźwiedź obok – uśmiechnął się Bielmo. Dopiero teraz zobaczyłem ślady smutku na jego schowanej w cieniu twarzy. – Od dzisiaj mamy wakat. Nie szukacie czasem pracy?

Czasem się zdarza, że wszyscy wracają bez żadnych ran. Czasem się zdarza, że nie wszyscy wracają. Tym razem piliśmy niewypowiedziane zdrowie Drzewca i innych, którzy odeszli.
Poza tym, jak zwykle, siedzieliśmy przy stole grając w oko.
Wyjątkowo wygrałem trzy razy z rzędu. Następnie przegrałem jeszcze więcej z kretesem. Zwykłe koleje losu.
Potem Ktoś zaczął się nabijać ze Szczeniaka i było trochę śmiechu.
Później Szczeniak odgryzł się Ktosiowi i wszyscy pokiwali z uznaniem głowami. Nawet bracia Lasy, którzy generalnie unikają takich posiedzeń. Uczeń w końcu przerósł mistrza.
Dla mnie był to ważny wieczór z jeszcze jednego względu. Był to wieczór, w którym w końcu podjąłem decyzję.
Zawsze tam, gdzie się udałem z Egerem, w rezultacie była jakaś wojna. Zawsze to on mnie z niej ratował. I tam na Pograniczu, pośród gór, o jakich marzą poeci w cywilizowanych miastach pośród idyllicznych krajobrazów, ludzie też zabijali ludzi.
Nie byłem chlubnym wyjątkiem.
Zdecydowałem, że niedługo wszystko się skończy, a potem nasze drogi się rozejdą. Raz na zawsze. Może tak odnajdziemy spokój. Byłem mu to winien. Od wielu, wielu lat.
Poszedłem go szukać.
Spał w ciemnym pokoju na sienniku. I śnił.
Stałem i długo myślałem, aż w końcu wyszedłem i cicho zamknąłem drzwi.

I gdy tak stałem nagle przyszło mi do głowy, że wszystko ułożyłoby się dla niego inaczej, gdyby mnie nie było w pobliżu. Bo fatum, które prześladuje mnie i Egera, może wcale nie być Egera, może wcale nie być nasze i może być tylko moje, bo to wokół mnie ludzie odchodzili albo cierpieli i to wszystko była tylko moja wina, że nie mogłem znaleźć drogi do domu, chociaż tyle razy już próbowałem, bo, w którą stronę nie pojechaliśmy, zawsze kończyło się podobnie.
A ponieważ nie było tam już wtedy nikogo, kto powiedziałby, że jest inaczej, więc uwierzyłem w to ze wszystkich sił, bo każdy musi w coś wierzyć, nawet jeśli może przy tym do końca znienawidzić samego siebie.

6.
Gdy pokazały się pierwsze pąki, zapowiedzi zielonych liści, nadeszły roztopy. Wraz z nimi ziemia zamieniła się w pokryty błotem dywan, na którym gdzieniegdzie rosło coś zielonego. Nieustannie pochmurne, pełne mokrego śniegu dni, nie dawały szans słońcu.
Dużo się zmieniło. Odeszli Ktoś, śmiertelnie postrzelony podczas patrolu i Słomka. Ten drugi miał wyjątkowego pecha. Poślizgnął się na oblodzonej ścieżce i upadł tak nieszczęśliwie, że złamał kręgosłup. Umierał kilka dni. Zima na sam koniec pokazała nam swoje kły.
– Nabij – pistolety i proch leżały na stole obok. Niezręcznie chwyciłem jeden za lufę i sięgnąłem po prochownicę. Nie szło mi najlepiej. Kiedyś robiłem to sprawniej z zamkniętymi oczami. Kropla potu spłynęła mi po czole.
Głuszec patrzył na to ze spokojem. Podobnie jak Eger. Brakowało tu tylko jeszcze ślepego. Byłem zły na siebie i chciało mi się śmiać. Starałem się, ale coś trzymało mnie za gardło. Moja zmarszczona i miejscami biała skóra nie chciała normalnie wydzielać potu. Nerwy nie odzyskały sprawności. Byłem zły.
Dwa tygodnie wcześniej poparzyłem sobie poważnie dłonie przy podkuwaniu nowych koni. Nie wiedzieć czemu, od ognia z prowizorycznej kuźni zajęła się nagle stajnia. Ogień wybuchnął płomieniami wysokimi jak drzewa wokół. Pierwszy rzuciłem się żeby je ugasić. Skończyło się na tym, że nic nie mogłem utrzymać w dłoniach i z bólu nie mogłem spać.
Dzięki Egerowi, który przywiózł skądś jakieś tłuste świństwo, oparzenia szybko zeszły, ale blizny zostały.
– Dobra. Dasz radę – mruknął Wołacz. Postarzał się przez tę zimę. Włosy na skroniach straciły swój czarny blask. Eger uśmiechnął się lekko. Był jedyną osobą, która wspierała mnie od początku. Głuszec spokojnie kiwnął głową.
Wyruszyliśmy o świcie, dwa dni później.

Wyznaczyli nas we dwóch. Jak za starych czasów. Które były tak złe jak i dobre, i które zawsze będę pamiętał, bo były.
– Sprawdźcie, co z jeziorem – powiedział Wołacz. – Jedźcie, zobaczcie i wróćcie przed nocą.
Zobaczyliśmy.
Jezioro skute lodem. Zimne, czyste powietrze. Kłęby pary wokół przyciśniętych do ust dłoni. Zapowiadało się na kolejny z ostatnich, mroźnych dni. Jednak nawet tu, wysoko, coraz częściej robiło się ciepło. Jeden z ostatnich nocnych przymrozków nie dał rady ściąć do końca rozmarzłej tafli.
Staliśmy tak we dwóch. Chciałem mu powiedzieć o tym, co zdecydowałem zrobić i w końcu prawie zebrałem się na siły.
Jednak nie mogłem powiedzieć nic. I tylko uśmiechnąłem się. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby się ode mnie odwrócił. Od zawsze byliśmy we dwóch. Od kiedy zaciągnęliśmy się i dużo, dużo wcześniej. To samo miasto i to samo dzieciństwo. Została mi tylko nadzieja, że samo wszystko się ułoży.
– Ładnie tu – mruknąłem.
Wymieniliśmy spojrzenia. Eger wzruszył ramionami. Zdjął futrzaną czapę i zmiął ją w rękach. Bruzdy na czole pogłębiły się, podniosły, zawisły na moment i opadły. Kątem oka złapałem jego niewyraźny uśmiech. Popatrzył na mnie, przeniósł wzrok na opatulone jeszcze gdzieniegdzie śniegiem drzewa. Białą, z lekka szarzejącą przestrzeń wciąż zamarzniętej wody. Zrobił bardzo mądrą minę i pokiwał głową.
Żachnąłem się. Niepotrzebnie otwierałem usta. Krótka chwila słabości. Uczucie chłodu przeniknęło przez ubranie. Znałem go bardzo dobrze, a jednocześnie przecież wcale.
I wtedy poklepał mnie po ramieniu.
I zrozumiałem, bo przecież przeszło jak ręką odjął.

Wracaliśmy powoli, bez pośpiechu i wspominaliśmy przeszłość. I tak wjechaliśmy do obozu. To były dobre chwile.
– Jezioro już puszcza i strumienie zaczną niedługo przybierać.
Eger potwierdził moje słowa skinieniem. Staliśmy we trzech. Wołacz, on i ja. Tutaj, niżej, szlaki zależały od ilości wody, która spłynie wraz z nadchodzącymi roztopami. Wąskie strumienie często przybierały gwałtownie i puszczały nadmiar tworząc małe, płytkie, ale grząskie rozlewiska.
– Może nie potopimy się w tym błocie.
Wiosło przechodząc poklepał czule chudy bok konia. Ten, obejrzał się wolno i zakręcił łbem. Powalany błotem aż po wzdęty brzuch, wyglądał żałośnie.
Wiosło lubił konie. Potrafił traktować je lepiej niż większość ludzi.
– Powiem mu – mruknął Wołacz. Zarzucił mokrym płaszczem. Jego krokom towarzyszyło ssanie rozmiękłej ziemi. – Powiem mu i zobaczymy.
Minął już tydzień, odkąd włóczyliśmy się po zamglonych lasach i grząskich torfowiskach. Jedyne, co spotkaliśmy to zmęczenie i zniechęcenie. Powoli wygrywały uzbrojone w zimno i wilgoć. Eger wskazał między drzewa. Zatarł dłonie.
Poszliśmy z końmi ogrzać się przy ogniu.

Dni mijały. Śnieg stopniał. Przybrały strumienie, a od doby padał pierwszy wiosenny deszcz.
Ostatnio rzadko kto się dłużej odzywał. Budziło się zwątpienie. Wiadomość, która do nas dotarła, nie była sprawdzona. Zaczęło przypominać to bezsensowne pałętanie bez celu.
Przystanęliśmy pomiędzy drzewami, bo nieoczekiwanie od strony mijanego urwiska doleciał odgłos toczących się kamieni. Za blisko jak na tylnią straż. Ktoś westchnął głośno i niechętnie zawrócił w tamtą stronę. Wrócił po dłuższej chwili przeklinając muflony. Zasłonięty kapeluszem przymknąłem oczy. Jedyne, o czym marzyłem, to suchy kąt.
Najbliższy był gdzieś po drugiej stronie tęczy.
– Pusto coś, nie? – wtrącił nagle Szczeniak.
– Co? – wybił mnie ze snu na jawie.
– No – zmieszał się. – Jakoś nikogo nie widać.
– Czekasz na kogoś specjalnego?
– O co ci chodzi?
Nie odpowiedziałem. Przystanąłem i wbiłem w niego wzrok.
– Nie masz nic ważnego do zrobienia, Szczeniaku?
Był bardziej zaskoczony niż wzburzony. Nie zdążył odpowiedzieć. Szybko stamtąd odszedłem. Gołe skały i pokrzywione drzewa oblepione były skulonymi postaciami. Zlane deszczem twarze kryły zmęczenie pod maską nienaturalnego spokoju.
Eger pokiwał w moim kierunku swoją niedźwiedzią łapą. Miałem dziwne dreszcze. Stał ogromny, wyższy prawie o głowę, obok wyprostowanego, biorącego cięgi od wiatru i wody Wołacza. Pokazał za moje plecy z krzywym uśmiechem. Wracamy.
Westchnąłem cicho z ulgą. Tym razem nici z polowania. Ulżyło mi.

Wracaliśmy do stanicy. Wszyscy byli w dobrych nastrojach. Nigdy bym w to nie uwierzył, gdyby mi to ktoś opowiedział.
To był jeden z tych dni, które niewykorzystane musiałyby się zemścić. To mógł być taki dzień. Ptaki wcześnie wypędziły poranną ciszę i długo odgrażały się jej zimnu. Po trzech dniach nieustającej chłosty deszcz złagodniał i równie gwałtownie jak się pojawił, zniknął. Krople wciąż kapały z drzew, jak gdyby jego resztki schowały się w lesie i nie chciały pogodzić z odejściem.
Woda ściekała po gołej skale i płynęła po nasiąkniętej ziemi.
I wtedy nagle wydarzył się cud.
Przednia czujka dała sygnał.

Huk palby. Salwa zmiotła równo połowę, zanim reszta zdążyła się rozejrzeć, co dopiero schować. Wypadliśmy spomiędzy drzew, rzucając dymiące pistolety na ziemię. Szum wysuwanych rapierów rozciął głuchy pogłos po wystrzałach. Ktoś się zaśmiał, inny dosadnie zabluźnił.
Potem wszędzie było już tylko słychać umierających ludzi.
Samo zwarcie to chaos. Nie wiedziałem dokładnie, co się działo ze mną, a co dopiero naokoło mnie. Wiem, że nagle znalazłem się obok Wołacza i podbiłem wymierzone w niego pchnięcie. Przez ułamek sekundy widziałem wdzięczność w jego oczach. Potem na nowo wszystko się zamazało.
W tym dniu znowu zabiłem człowieka. Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłem.
Dla mnie skończyło się na kilku draśnięciach. Gdy było już po wszystkim rozejrzałem się wokół.
Czwórka Egera zaczęła zjeżdżać po skosie obsuwającego się zbocza, odcinając drogę tym, którzy chcieli uciec z dolinki. Konie prawie siedziały w błocie zarzucając łbami. W końcu dotarli na dół. Uciekinierzy rzucili broń.
To był koniec. Usiadłem tam gdzie stałem. Wielu tak zrobiło. Zamknąłem oczy.
Nie braliśmy rannych. Nie braliśmy jeńców. Po dłuższej chwili znów było spokojnie i zaśpiewały ptaki.
– Wszystko dobrze?
Bielmo podszedł do mnie i obejrzał z każdej strony. Kiwnąłem głową. Stary, dobry Bielmo.
Ktoś spośród grupki stojącej niedaleko przy drzewach zaczął głośno krzyczeć.
– Cicho tam – powiedział do nich Bielmo.
– Nie da się – odpowiedział jeden z nich i splunął na ziemię. – Nie można ciszej umierać.

Obłowiliśmy się jak jeszcze nigdy dotąd.
Wyglądało, że to o nich wspominano w dostarczonym opisie. To nimi mieliśmy się zająć. To była jedna z ostatnich, większych band po tej stronie Przesmyku. Nie wiem jak wcześniej mogliśmy się minąć. Kiedy sprawdziliśmy co wieźli, nawet przez twarz Głuszca przemknął cień uśmiechu. Albo mieli szczęście, albo trafili na podobnych sobie głupców. Ostatnio różni szaleńcy pchali się w te góry, żeby zarobić na handlu z Pograniczem. Szczęście ma jednak to do siebie, że potrafi się każdym znudzić. Byli bez szans już w tej chwili, gdy się pojawiliśmy.
Prowadzone, zdobyczne konie zapadały się w błoto.
– W końcu zagramy na poważnie – mruczał Bielmo.
– W końcu spłacisz długi – odpowiadał Żerdzie.
Nie musieliśmy się śpieszyć. Nikt nas nie ścigał. Świeże ciała na drzewach obwieszczały, że wróciliśmy i nikt bezkarnie nie będzie się tu włóczył.
Pogranicznicy płacili nam za spokój i tak miało być. To nasze prawo.

Reszta drogi do domu zleciała szybciej, niż się spodziewałem.
Stare, góralskie chaty, w których mieszkałem tyle lat, błyszczały w promieniach wschodzącego słońca. Powyginane od wiatru, wyschnięte, drewniane bale uśmiechały się zapraszająco. Ciężkie chmury odpłynęły i wiecznie białe szczyty lśniły.
Byliśmy bez szans już w tej chwili, gdy się pojawili.

Pierwszy zginął Żerdzie. Kanonada strzałów, która nastąpiła zaraz potem poszła jednak w większości w konie. Huk pistoletów i rżenie zdychających zwierząt załamały ciszę. Żerdzie klęczał w błocie i patrzył na zalane krwią ręce. Tak umarł.
Pierwsi, imperialni żołnierze wybiegli niechętnie spośród drzew. Nikt nie chciał ginąć na początku. Nie czekaliśmy na nich.
Ze śmiertelnym spokojem Głuszec wydał rozkazy. Krótkie komendy Wołacza rozeszły się echem. Ruszyli. Ktoś zdążył jeszcze się zaśmiać, inny zabluźnić.
Kilka następnych chwil pamiętam tylko jak obrazy wyrwane z jednej chaotycznej całości.
Widzę spokój, z którym umiera Głuszec przyszpilony do ziemi. Widzę dwie czyste bruzdy na brudnej twarzy Szczeniaka ciągnące się od oczu do ust. Widzę śmierć, która stoi i ostrzy swoją stępioną kosę o odrąbane głowy braci Lasów. Widzę zmieszane z krwią czerwone błoto, w którym nieznani mi ludzie padają od potężnych ciosów Bielma. Widzę dym z lufy pistoletu Wiosła przyłożonego do brzucha zaskoczonego oficera.
Nie widziałem cię Eger. Szukałem, ale nie widziałem, a tylko ja mogłem cię uratować.
Zabłąkana kula wbiła mi się w ramię i upadłem na ziemię.

Wszędzie tam gdzie pojechaliśmy z Egerem była jakaś wojna. Miałem już dość zabijania. Życie na Pograniczu to przysłowiowa krawędź, po której się poruszasz. Przez cały ten czas czułem się jak zapędzone w kozi róg zwierzę. Zaszczute, bez możliwości ucieczki. Jedna myśl opanowała mnie i wbiła się głęboko. Zacząć wszystko od początku.
Moim grzechem jest to, że poszukałem światełka w tunelu. Promyka na niebie. Dla siebie i Egera.
Tylko dla nas, bo zawsze trzeba coś poświęcić, żeby coś mieć.
Wiem, że w ten sposób, ten jeden raz, to ja uratowałbym ciebie, bracie. Ten jeden jedyny raz.
Okrutna ironia losu prawda?

Po burzy zawsze musi być cisza. Nikt i nic się nie rusza oszołomione grzmotem, błyskiem i gwałtownością żywiołu. Po burzy zawsze przychodzi spokój i wytchnienie.
Słońce poraziło mnie w oczy, gdy je otworzyłem. Usłyszałem jakieś przyciszone głosy. Jęk i charkot. Wiedziałem, że muszę wstać.
Nie szarpałem się, zakrwawiony płaszcz wyrzuciłem jak najdalej i podniosłem rękę. Któryś z żołnierzy podszedł i popchnął mnie w stronę naszej starej chaty. Młody porucznik zaskoczony śmiercią przełożonego na szczęście znał rozkazy. Miał złamane żebra i wybite zęby, ale mnie wysłuchał.
Powiedziałem mu tylko kilka umówionych słów. Z wysiłkiem kiwnął głową.
Ciała zebrano i spalono w chacie razem z końską padliną. Płomienie i dym zakryły słońce.

Epilog
Nikt nie zapytał się mnie, po co tu przyszedłem. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Nie spodziewałem się gorącego powitania. Drewniany blokhauz, w którym mieściło się biuro naczelnika straży w Pustce był bliski ruiny. Podobnie jak reszta budynków w okolicy. I ludzie w nich wegetujący. Blada kobieta w wyraźnie już zaawansowanym, błogosławionym stanie złapała mnie za rękę. Spod brudu twarzy wysepleniła propozycję nie do odrzucenia.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Odrzuciłem.
Czerwień zachodzącego słońca zalała wszystko w zasięgu wzroku. Czerwone błoto. Czerwoni ludzie. I tylko plamy ceglanego muru na ścianach były takie jak zawsze. Czerwone.
Włóczący się, kulawy pies zawył i podkulił ogon. Grupka wrzeszczących dzieci zarzuciła na niego stary, dziurawy kosz. Włożone w dziury kije wbiły mu się w chudy bok i tłukły w głowę. Brunatny kolor błota przeszedł w głęboką purpurę. Odwróciłem się w ich stronę. Któreś dziecko gwizdnęło ostrzegawczo. Szybko zniknęły za rogiem i tylko najbardziej odważne odwróciło się, żeby coś krzyknąć. Wyjące zwierzę wyrwało się i skoczyło w moim kierunku. Kulejąc, padło wyczerpane po kilku metrach.
Zrobiłem kolejny krok w kierunku otwartej bramy. Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Drwiący śmiech stojącej za mną kobiety wibrował w wilgotnym, ciężkim powietrzu.
Zamknąłem za sobą drzwi.

Biuro naczelnika straży w Pustce było ruiną, a sam naczelnik był małym, tłustym człowiekiem, który czerpie radość z każdej formy łapówki. Nawet go nie słuchałem, gdy coś do mnie powiedział. Złapałem go za kołnierz i wyrzuciłem na zewnątrz.
Mężczyzna siedzący za jego biurkiem patrzył na to ze spokojem. Gdy wróciłem, od razu przeszedł do sedna. Słuchał mnie, od czasu do czasu wyglądając przez okno. Miał ostatecznie zweryfikować poprzednie raporty. Potem będzie rozdawał nagrody i kary.
Było już późno i za oknem wychodzącym na dziedziniec zamarł ruch, gdy w końcu mogłem zadać pytanie.
– Mogę już iść?
– Tak – podsunął leżący kawałek papieru.
– Twoje ułaskawienie – skrzywił się. – Nie zapomnij.
Nie przyszło mi do głowy niczego dodawać. Stałem tak, a on wciąż patrzył na mnie.
– Jesteś wolny – powiedział w końcu.
Wyszedłem stamtąd czym prędzej.

Nic nie było już czerwone, gdy wychodziłem. Słońce zaszło za horyzont i zgasło. Ciemność rozpraszana skrawkiem księżyca zakryła niebo. Było pusto. Zniknął pies, dzieci i brzemienna kobieta.
Miałem suche gardło, gdy stałem tak na środku rozrytej koleinami drogi. Powiało i musiałem się szczelniej opatulić. Chociaż daleko od gór, noce wciąż były chłodne.
Nigdy nie podobało się tym na górze, w Róży, że Pogranicznicy mają swoje wojsko, ale nigdy nie powiedzieli tego wprost. Bali się, że Pogranicze zechce oderwać się od macierzy. Kolejna wojna nikomu się nie uśmiechała. Nie było wojska, żeby tu walczyło. Były tylko góry ze złotem, srebrem i rudą.
Poświęciłem wszystko co miałem w imię nowego, lepszego życia.
To ja doniosłem władzom spoza Pogranicza gdzie jest Stanica. To ja dałem sygnał żołnierzom i podpaliłem naszą stajnię, żeby mogli do niej trafić i przygotować pułapkę.
To przeze mnie uśmiercono legendę.
Skrzywiłem się. Zabolały mnie ręce i poprawiłem naciągnięte na nie długie rękawice.
I nagle to spojrzenie. Czułem je na plecach od pewnego czasu. Dopiero teraz dotarło to do mnie.
Nie musiałem go długo szukać.

Wiem, że kiedyś się spotkamy. Nie wiem tylko gdzie i kiedy. To wiesz tylko ty. Szukałem cię pośród czerwonego od krwi błota i czarnego od dymu stosu ciał. I wtedy zrozumiałem, że kiedyś jeszcze się spotkamy. Gdzieś i kiedyś.
Nie jestem pewien czy zrozumiesz i myślę, że spojrzymy wtedy na siebie i żaden nie wyciągnie dłoni, bo będzie wtedy myślał o czymś, ale nie o tym samym i wiem, że nigdy mi nie darujesz, bo takich rzeczy nie można wybaczyć nawet w imię przyjaźni, bo zaufanie to rzecz, którą ma się tylko raz.
Prawda Eger?
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.