powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Ale nas zbaw ode złego
ciąg dalszy z poprzedniej strony
3. Głębiej w mrok
Konstantin powoli wspinał się ścieżyną wśród skał. Błyskało raz po raz, szalała ulewa, a po niebie coraz intensywniej rozlewała się podejrzana łuna, na widok której czuł się coraz bardziej nieswojo, nie wiedząc właściwie, czemu.
Nagle zobaczył dziewczynę – szła lekko się zataczając, na szczęście ścieżką, nie na przełaj. Śpiewała coś głosem przerywanym zadyszką; grzmoty zagłuszały słowa.
Nie poznała go. Nie zareagowała nawet wtedy, kiedy chwycił ją za ramiona i potrząsnął.
– Mój panie, wygrałam! I co ty na to? Całe twoje wojsko nie dało mi rady! – parsknęła wesoło. Rozkaszlała się, z trudem złapała oddech i ponownie zaczęła nucić. Tym razem rozpoznał nawet, co – fragment znanej opery.
Non, monsieur, je ne suis demoiselle, ni belle…
Albo jest w szoku, albo ci z zamku sprawili, że postradała zmysły, pomyślał bezradnie.
– Blanche, ocknij się! Musimy znaleźć schronienie!
Żadnej reakcji. Spostrzegł, że jej usta są zupełnie sine. Przemoczona do nitki, w cieniutkiej, wydekoltowanej sukni, wydawała się nie zauważać zimna. Konstantin szybko zdjął kurtkę i narzucił jej na ramiona.
Et je n’ai pas besoin pour me donner la main1) – wymamrotała jeszcze, gdy prowadził ją w dół zbocza. Na szczęście nie była boso, a fikuśne trzewiczki nie miały obcasów. Cały czas rozglądał się, próbując odtworzyć w pamięci topografię okolicy. W końcu wypatrzył pomiędzy skałami wejście do jaskini. Sam widok tego miejsca przejął go dreszczem. To tu się schronił wtedy… krwawiący, zbyt słaby, by chodzić…
Wciągnął Blanche do środka. Trzęsła się jak liść. Cała była umorusana od brudnej, zmieszanej z popiołem wody, on zresztą też.
– Konstantin…? – ledwie znaleźli się w osłoniętym miejscu, popatrzyła na niego ogłupiałym wzrokiem. – Co się stało? Gdzie jestem?… Czemu mnie trzymasz, puść! – gwałtownie wyrwała się z jego uścisku, uciekła pod ścianę, gubiąc po drodze kurtkę.
Nie bardzo wiedział, co zrobić. Blanche zachowywała się jak ogarnięte paniką zwierzątko. Przykucnęła pod ścianą, kołysząc się w przód i w tył. Fizyk podniósł kurtkę, otrzepał i założył, po czym usiadł w pewnej odległości i czekał. Po jakimś czasie dziewczyna znieruchomiała, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń.
Podszedł wolno, nie zareagowała. Ukląkł.
– Blanche?…
Przywarła do niego, płacząc. Nie zaprotestowała, gdy ją objął. Łzy wsiąkały w jego koszulę.
Dopiero teraz spostrzegł pręgi blizn na jej ramionach i plecach.
– Boże drogi. Co oni ci zrobili?
– Ja… – zająknęła się. – Konstantin, nie. Nie pytaj, proszę.
– Powiedz. Krócej będzie bolało.
Więc zmusiła się i opowiedziała mu wszystko, łamiącym się szeptem. Słowa uwolniły kolejną falę łez. Płakała długo, podczas gdy fizyk ostrożnie gładził jej splątane włosy.
W końcu uspokoiła się, ale nadal siedzieli przytuleni. Na zewnątrz ulewa huczała z niesłabnącą furią.
– Jak właściwie umarł twój brat? – spytał w pewnej chwili Konstantin.
– Przez zanieczyszczoną działkę. Ostatnia porcja hery, jaką sobie wstrzyknął, zawierała domieszkę strychniny. Podobno lekarka z pogotowia o mało nie zemdlała, kiedy zobaczyła jego twarz. Wiesz, ten grymas, który powstaje wskutek skurczu mięśni – wyglądało to, jakby się uśmiechał… a nie żył od tygodnia, bo tyle trwało, zanim go znaleźli… Czemu pytasz? Czy ma to jakieś znaczenie?
– Nie ma. Po prostu byłem ciekaw.
Zerknęła z ukosa, ale nie patrzył na nią. Wpatrywał się w deszcz.
– Liza, moja żona, zmarła po operacji – powiedział cicho. – Po głupiej operacji kolana. Wywiązało się jakieś koszmarne zakażenie szpitalne, wiesz, któryś z tych zarazków, których nie bierze żaden antybiotyk – głos mu drgnął. – Miała tylko czterdzieści dwa lata. Ja przeżyłem dalsze trzydzieści sam.
– Chcesz powiedzieć, że umarłeś mając ponad siedemdziesiąt lat?
– Siedemdziesiąt sześć – Konstantin lekko się uśmiechnął, dotykając swoich czarnych włosów. – Wiem, dziwnie to brzmi, ale pomyśl, co byłby wart raj dla staruszków, gdyby zmartwychwstawali w takim samym stanie, w jakim umarli? Nie, ci z góry wybierają dla ciebie taki wiek, jaki ich zdaniem będzie najbardziej odpowiedni. Nie mam nic przeciwko temu, że mi odjęli te cztery krzyżyki, tym bardziej że umierałem bardzo chory, przykuty do łóżka. W każdym razie trafiłem do nieba i tam dowiedziałem się, że Lizę zesłano na dół. I cóż… zdecydowałem, że wyruszę, aby ją odszukać. Wiesz, Blanche, do tej pory nie mogę pojąć, za co ją… Jako młoda dziewczyna straciła wiarę i była skłócona ze swoją rodziną, ale żeby tylko dlatego… Nie wiem.
– Znalazłeś ją?
– Tak – mówiąc, mimo woli krzywił twarz. – Tak, znalazłem ją tutaj, w tej dolinie. Odmłodzoną o dwadzieścia lat i piękną jak nigdy, bo została kochanką księcia.
Umilkł, patrzył w deszcz, nerwowo splatając i rozplatając palce. Padający z góry szkarłatny blask osiągnął taką intensywność, że rozświetlał wnętrze jaskini, ale żadne nie zwracało na to uwagi.
– Co było dalej? – spytała cicho Blanche.
– Chyba łatwo się domyślić, prawda? Odtrąciła mnie i wyśmiała. Straciłem rozsądek i zacząłem bluźnić przeciwko Panu. Wtedy mój znak zniknął… Słudzy księcia skatowali mnie i zepchnęli z góry w przepaść.
Zamilkł. Pamiętał wszystko, chociaż wolałby zapomnieć.
Pamiętał, jak odzyskał przytomność po upadku, chociaż nie miał prawa jej odzyskać. Jak próbował wstać i nie mógł. Jak pełzł po piargach, zostawiając za sobą krwawe ślady. Na ziemi nie przeżyłby z takimi obrażeniami, z narządów wewnętrznych została miazga. Do tego kilka złamanych kości, rozwalona głowa, pozdzierana w stu miejscach skóra, zapewne również uszkodzony kręgosłup. Mleko Mamki wygoiło wszystko, choć nie od razu. Stopniowo odzyskał wzrok i władzę w nogach…
Głos Blanche przywrócił go do rzeczywistości.
– Co było dalej?
Konstantin odchylił głowę do tyłu i z westchnieniem zaczął trzeć zmęczone oczy.
– Niczego nie pragnąłem tak bardzo, jak powtórnej śmierci. Pan odmówił mi tego. Mamka Gorylica znalazła mnie i wyleczyła, tak jak ciebie. No i skończyło się tak, jak widzisz. Już nie podlegam niebiosom, żyję życiem demona – uśmiechnął się smutno. – A teraz ty też… Jedziemy na tym samym wózku.
– Konstantin, ale ja nie zbluźniłam przeciwko Panu! Nie zrobiłam tego, rozumiesz?
– Więc może wystarczyło to, że ona cię wskrzesiła. Albo że pozwoliłaś się opanować rozpaczy. Albo że skalały cię te stwory… Na jedno wychodzi, skoro tak czy inaczej nie masz już znaku.
– Mamka Gorylica powiedziała mi… ale to przecież niemożliwe! Na pewno kłamała! To wszystko jakaś straszna pomyłka… – dziewczyna złapała go za rękę. – Konstantin, proszę, pomódl się ze mną! Przecież pamiętasz słowa. Wiem, że pamiętasz.
Milczał. Blanche uklękła, składając dłonie.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – zająknęła się, dławiły ją łzy. – Święć się imię Twoje.. przyjdź kró… lest… – dalsze słowa utonęły w szlochu. Fizyk obserwował ją z trudnym do rozszyfrowania wyrazem twarzy.
– Wichura przycicha – zauważył.
Nagle rozległ się głuchy grzmot, zupełnie inny niż odgłosy burzy. Ziemia zadrżała, ze sklepienia posypały się kamyczki.
– Co to? – spytała z niepokojem dziewczyna.
– Nie mam pojęcia… Sza!
Nasłuchiwali, wstrzymując oddech. Znów grzmot, znów drżenie, jakby echo odległej eksplozji.
I nagle ziemia zakołysała się w posadach, aż rzuciło ich na ścianę. Z mrożącym krew w żyłach rumorem jeden ze skalnych bloków zaczął się osuwać.
Blanche krzyknęła. Fizyk złapał ją za rękę i pociągnął w głąb jaskini, dokładnie w chwili, gdy wielki fragment sklepienia zawalił się z hukiem.
Kiedy wszystko ucichło, a kurz opadł, za nimi piętrzyły się zwały kamieni i ziemi. W jednym miejscu przez szczelinę nadal sączyła się odrobina światła, ale nie było nadziei, aby gołymi rękami zdołali się przekopać przez to wszystko. Konstantin otarł twarz, rozmazując krew ze skaleczonego czoła.
– No cóż, została nam tylko jedna droga – oznajmił ze spokojem, wskazując czarną czeluść.
• • •
Szli długo, bardzo długo. Cały świat zawęził się do dotyku. Zdawało się, że grota nie ma końca; otchłań w otchłani.
– Proszę, zatrzymajmy się – poprosiła w końcu Blanche. – Nie mam już siły.
Usiedli pod ścianą. Fizyk gestem nakłonił dziewczynę, żeby oparła się o niego.
– Śpij. Ja będę czuwał.
• • •
Obudził ją dźwięk dzwonów.
Zanim jeszcze otwarła oczy, serce zabiło jej szybciej, bo poczuła cudowny, niemożliwy do pomylenia z niczym innym zapach kwiatów, trawy i ziemi.
Dzwony biły dalej. Blanche usiadła i natychmiast zmrużyła powieki, tak jaskrawy był błękit nieba. Słońce przyjemnie grzało, a owady bzyczały, całkiem jak w świecie żywych.
Znajdowała się na łące, której zieleń niemal ginęła pod żółcią mleczy. Zbocze opadało łagodnie – poniżej, w dolinie widać było błyszczącą wstęgę rzeki i dachy wioski lub niedużego miasteczka, nad którymi górowała wieża kościoła.
Popatrzyła po sobie – zamiast obszarpanej sukni znów miała na sobie sweter i dżinsy, w których wieki temu wyruszała w drogę. Ubranie było czyste i nie zniszczone, jakby nigdy nie oglądało bezdroży popielistej krainy.
Konstantin spał obok, przykryty kurtką. Również z jego odzieży zniknęły wszystkie ślady pobytu na dole. Wyglądał zdrowiej, niż zapamiętała, na jego ściągniętej, wyniszczonej twarzy wreszcie zagościł wyraz spokoju. Postanowiła na razie go nie budzić, niech odpoczywa.
Wstała, żeby móc się lepiej rozejrzeć i wtedy zobaczyła, że nie są sami. Na przełaj przez łąkę szły ku nim dwie dziewczyny w kolorowych letnich sukienkach, z rozpuszczonymi włosami. Jedna niosła bukiet polnych kwiatów.
Blanche niepewnie wyszła im naprzeciw. Uśmiechnęły się do niej promiennie jak do dawno nie widzianej przyjaciółki.
Nagle blask słońca zgasł i z rozpaczą ujrzała, że wszystko, co ją otacza – dziewczęta, krajobraz, niebo – rozsypuje się w proch…
Gdy ponownie otworzyła oczy, powitała ją czerń.
– Już nie śpisz? – spytał ze zdziwieniem Konstantin, czując, że się gwałtownie poruszyła.
– Śniłam… Śniłam, że wydostaliśmy się stąd – Blanche zaczęła się głucho śmiać.
Konstantin z wprawą kogoś długo przebywającego w Szeolu rozpoznał, że niewiele brakuje, aby znowu zatraciła kontakt z rzeczywistością.
– Cicho! – chwycił ją za rękę. – Blanche, posłuchaj! Te podziemia mają więcej, niż jedno wyjście. Niedługo wydostaniemy się na powierzchnię, zobaczysz.
Ale ona nie przestawała się śmiać.
– Nigdy się nie wydostaniemy! Nie ma sensu dalej iść, tam jest tylko ciemność. Ciemność na wieki wieków!
– Nie bredź! – potrząsnął nią. – Co to za gadanie? Nie oddam cię ciemności!
Zaskoczyło ją to tak, że umilkła. Wtedy pocałował ją delikatnie.
– Przestań! – odepchnęła go gwałtownie, zerwała się. Wstał również, zagradzając jej drogę.
– Nigdzie nie pójdziesz, Blanche.
Nie próbowała się z nim szarpać, spuściła tylko głowę.
– Nie chcę… Nie tutaj, Konstantin. Nie w ten sposób.
– Wiem – powiedział to tak miękko, że nagle cały gniew i strach opadły z niej. – Usiądź.
Usłuchała bez słowa, ale gdy jej dotknął, nie odsuwała się już. Pozwoliła, żeby zamknął jej dłonie w swoich, i siedzieli tak bardzo długo w zupełnej ciszy.

4. Już nic
Gdy w końcu wyszli na powierzchnię, naokoło trwała noc. Ulewa ustała, lecz na kamieniach lśniły kałuże, a łuna koloru krwi rozlewała się po całym niebie. Konstantin zadarł głowę, lustrując wierzchołki gór.
– Blanche, spójrz! Zamek runął!
Budowla istotnie zniknęła, jej miejsce zajął krąg dymiących ruin. Przyczyna trzęsienia ziemi stała się jasna.
– Obalono księcia, no proszę… – fizyk cicho gwizdnął. – Wiedziałem, że takie rzeczy załatwia się tu szybko, ale nie sądziłem, że aż tak. Ciekawe, czyja to sprawka.
– Co za różnica?
– Dla mieszkańców wioski bardzo duża. Od tego, kto przejmie władzę nad kotliną, zależy, czy wylęgarnia, manufaktury i katownia nadal będą funkcjonować na dotychczasowych zasadach…
– Zamierzasz wrócić do wioski?
– Pewnie. A co miałbym zrobić? Ty też powinnaś zostać w wiosce, Blanche. Mamka Gorylica zatrudni cię z pocałowaniem ręki, a jeśli zlikwidują wylęgarnię, wyszuka ci inne zajęcie. Może za kilkaset lat nadadzą nam status demonów…
– Konstantin, przestań bredzić i posłuchaj. Wiem, jak stąd dotrzeć do bramy.
– Ja też wiem, ale co to zmienia?
– Możemy spróbować się jakoś, no wiesz, przemknąć tamtędy… we mgle, kiedy akurat będzie przybywał transport… Może nas nie zauważą w zamieszaniu…
Fizyk patrzył na nią z politowaniem.
– Mało wyszukany pomysł, wiem – przyznała, wzruszając ramionami. – Ale zawsze to jakaś szansa na wydostanie się stąd.
– Jaka tam szansa. Cerber cię połknie i na tym koniec.
Blanche wsparła ręce na biodrach.
– Masz lepszą propozycję? Jeśli tak, słucham.
– Już ci powiedziałem. Zostań w wiosce.
– Nie zostanę w wiosce. Ty tam wróć, jeśli chcesz. Trafię sama do bramy.
Konstantin wzniósł oczy do nieba.
– Teraz, kiedy nie masz znaku, nic cię nie chroni przed demonami. Wytropią cię i w najlepszym razie sprowadzą z powrotem tutaj. W najgorszym – potraktują cię jak zbiegłego skazańca. Ewentualnie padniesz ofiarą jakiejś bestii, w górach gnieździ się ich wiele. A jeśli nawet jakimś cudem uda ci się dotrzeć do bramy, Cerber cię rozszarpie.
– Chcę zaryzykować. Co mam do stracenia?
– Wolne żarty, dziewczyno. Nie po to cię wyprowadziłem z podziemi, żebyś…
Urwał, zatrzymując się. Minęli właśnie zakręt i ich oczom ukazał się niesamowity widok.
W cieniu wielkiej skały zwinął się potężny stwór – ni to smok, ni koń, z lwią głową i ogonem skorpiona. Od razu poznali, że jest umierający; jego skrzydła zwisały bezwładnie, przez ciało od czasu do czasu przebiegał dreszcz. Nie miał siły nawet unieść głowy na ich widok.
Obok, na kamieniach spoczywał jeździec. W pancerzu barwy ognia, hiacyntu i siarki.
Dziewczyna gwałtownie wciągnęła oddech.
– On nie jest sługą piekieł, on… on…
– Nie podchodź, to może być pułapka – syknął fizyk, ale zignorowała go.
Niebiański rycerz wyglądał bardzo młodo, prawie jak chłopiec. Jego twarz o delikatnych rysach była alabastrowo blada. Zlepione deszczem pukle, wymykające się spod hełmu, zachowały połysk złota.
Leżał jak martwy, ale gdy Blanche się nad nim pochyliła, uniósł powieki. Jego oczy były mlecznobłękitnymi półkulami bez tęczówek i źrenic. Oddychał chrapliwie, wyraźnie słyszała rzężenie dobiegające z płuc.
– Konstantin, nie stój tak, pomóż mi! Trzeba mu zdjąć pancerz, przewiązać rany…
– Nie dotykaj mnie – szepnął anioł. – Krwawię wewnątrz.
– Wygląda na to, że piekło cię pokonało, panie – stwierdził rzeczowo fizyk, który też w końcu zdecydował się podejść.
– Widocznie tak miało być, człowieku.
– Dlaczego porzuciliście swoje harfy i śpiewy? Co was tu sprowadziło?
– Książę złamał prawo, więżąc dziecko, które było pod opieką Pana. Wyruszyliśmy mu na ratunek.
Blanche poczuła, że jej oczy wypełniają się łzami.
– To po mnie przybyliście! Ja byłam tym dzieckiem!
Przyjrzawszy się jej uważnie, anioł pokręcił głową.
– Kłamiesz, kobieto. Nie masz znaku.
– Straciłam go – wyszeptała, spuszczając wzrok. Niebiański wojownik westchnął.
– A zatem przybyliśmy za późno. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Blanche ukryła twarz w dłoniach. Fizyk objął ją.
– Co zrobiliście z księciem? – spytał z ciekawością.
– Został zdegradowany do rangi szeregowego demona i zesłany do jednego z niższych piekieł. Zniszczyliśmy jego siedzibę, rozpędziliśmy służbę.
Konstantin popatrzył na dziewczynę z nagłym zainteresowaniem.
– Blanche, czy pamiętasz, kto ci powiedział przy bramie, że powinnaś się udać na zamek? Założę się, że ktoś tutaj dobrze wiedział, jak książę cię powita, i pewnie tylko czekał, aby powiadomić Górę o jego najnowszym wyczynie… Wygląda na to, że niechcący stałaś się pionkiem w tutejszych rozgrywkach. W świecie żywych coś takiego nazywa się prowokacją.
Niebiański wojownik wzruszył ramionami.
– Mogło być i tak. Kto wie? Piekło rządzi się swoimi brudnymi regułami, intrygi to ich chleb powszedni. Ale my tylko wypełnialiśmy rozkazy.
– Jak to się stało, panie, że zostałeś ranny?
– Ponieważ nie znaleźliśmy dziewczynki na zamku, rozdzieliliśmy się, żeby sprawdzić teren – anioł westchnął. – Leciałem nisko, wypatrując śladów, a gdy mijałem te oto skały, wyfrunął z nich potwór, chimera – jedna z tych, które zdołały uciec z płonących stajni księcia. Zabiłem bestię, zdychając spopieliła się… Ale zdążyła ciężko okaleczyć nas obu – spojrzał ze smutkiem na wierzchowca.
Stwór wydał przeszywający, bolesny odgłos, ni to rżenie, ni jęk. Kopyta konwulsyjnie grzebnęły proch. Konstantin poruszył się niespokojnie.
– Cholera… Ma rozszarpany brzuch, nie wyjdzie z tego. Wykrwawia się. Zdaje się, że nie powinniśmy teraz tkwić w pobliżu. Słyszałem…
Niebiański wojownik skierował na niego swe niesamowite oczy.
– Wiem, co ci chodzi po głowie. Dobrze słyszałeś. Kiedy one umierają, zwłoki natychmiast zajmują się ogniem. Spłonę razem z nim, by obudzić się z powrotem w królestwie Pana.
– Więc na co czekamy, cholera jasna? – Konstantin zerwał się na równe nogi. – Blanche! – szarpnął dziewczynę za ramię. – Wstawaj!
Anioł uśmiechnął się boleśnie. Miał zakrwawione usta i zęby, więc uśmiech wyglądał jak rana.
– Mam dla was ciekawszą propozycję. Zostańcie.
Blanche wyrwała się towarzyszowi, przyklękła przy rannym.
– Rycerzu, czy twierdzisz, że w ten sposób… możemy wrócić…? – spytała bez tchu. Zadrżała, gdy niebiański wojownik skinął głową.
– Tak, kobieto. Ogień oczyszcza dusze – przymknął oczy, wyraźnie zbyt zmęczony, żeby mówić dalej.
– A cóż to ma być? Do nieba na skróty? – prychnął Konstantin. – Oferta specjalna dla grzeszników? Pieprzę taki interes. Chodź, Blanche.
Zaczął schodzić po pochyłości, wolno i ostrożnie, bo przy każdym kroku żwir usuwał się spod nóg.
– Zaczekaj! – zawołała dziewczyna. Przystanął niechętnie.
– Blanche, co z tobą? Chodź! Czy wolisz spłonąć?!
Nie odrzekła nic, tylko patrzyła na niego podkrążonymi, zmęczonymi oczami, oczami starej kobiety. Na umorusanym policzku dostrzegł ślad łzy.
– Blanche, zaufaj mi i chodź! Proszę!
– Nie, to ty mi zaufaj i zostań.
Mierzyli się wzrokiem, a cenne sekundy upływały. Konstantin nagle poczuł, że ogarnia go zrezygnowanie. Prawda – co miał do stracenia? Paszcza Cerbera, wieczność tutaj czy płomienie… jaka różnica?
Zawrócił i usiadł obok niej.
Blanche znów zaczęła cicho płakać. Przytulił ją mocno i zamknął oczy.
Czekali.
• • •
W momencie zburzenia zamku ślepcowi wrócił wzrok.
Z początku starzec widział jedynie rozmazane kształty w krwawej łunie, lecz gdy ulewa przycichła, kontury świata wyostrzyły się. I oto ujrzał krążących pod chmurami jeźdźców na skrzydlatych wierzchowcach, których pełne gracji sylwetki nawet z tej odległości nie przypominały monstrów z książęcych stajni. Zastępy Pana! W Szeolu! Na czarny Styks!
Popatrzył na wierzchołek najbliższej góry. Na widok ruin serce aż w nim podskoczyło. Książę obalony! Co będzie dalej? Rewizja wyroków? A może amnestia?!
Skrzydlaty oddział rozproszył się, znikając wśród turni, a łuna przygasła. Starca to nie zmartwiło. Wrócą, na pewno wrócą. Nie po to przybyli, żeby wszystko zostawiać bez zmian. Przecież tyle się mówi o sprawiedliwości Pana!…
Mijały godziny. Ciemność pomału ustępowała miejsca szarości, ale do starca nie docierało, że noc się kończy. Im jaśniej się robiło, tym bardziej napawał się faktem, że widzi. Głazy. Chmury. Swoje własne, koszmarnie wychudzone nogi i brzuch, pokryte na wpół zagojonymi szramami.
Nagle jego źrenice poraził oślepiający rozbłysk. Równocześnie z oddali dobiegł przeciągły huk, wprawiając ziemię w drżenie. Echa zwielokrotniły go. Chwilę później zabrzmiał rumor – gdzieś w górach schodziła lawina.
Chciałoby się powiedzieć, że tuż po eksplozji nastąpił cud. Że ołowiany pułap na mgnienie oka rozstąpił się, ukazując skrawek czystego nieba. Ale nie, nic takiego nie miało miejsca. Mgła gęstniała w kotlinie, chmury spełzały coraz niżej. Drobnymi płatkami prószyła z nich sadza. Tylko w jednym miejscu, wśród skał, coś nadal jaśniało jak flara. Stos pogrzebowy anioła, jego wierzchowca i dwojga ludzi.
Starzec nie wiedział, co tam się stało i nie obchodziło go to.
Czekał wytrwale, ale nikt nie przybywał, żeby go uwolnić… Stopniowo dotarło do niego, że zburzenie zamku niczego nie zmieniło; kara wciąż trwa. Gdy to zrozumiał, po policzkach spłynęły mu dwie palące łzy.
Ogień na zboczu dogasał. Nad górami wstawał ranek.
Starzec zamknął oczy. Nadlatywały kruki.
1) C. Gounod, Faust. Partia Małgorzaty: „Nie, panie, nie jestem ani damą, ani piękną, i nie potrzebuję, aby mi podawano ramię”.
powrót do indeksunastępna strona

6
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.