powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Wąż Marlo, tom 1
Marcin Wroński
Fragment powieści
Prezentujemy fragment pierwszego tomu powieści Marcina Wrońskiego „Wąż Marlo”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa Fabryka Słów.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
I
Mówiłem ci już, panie, o pierwszych słowach, jakie wyrzekłem do mistrza, gdy wjeżdżaliśmy do Ozgi: »Pokonałem węża Assa. Co tu może mnie spotkać trudniejszego?«. Z podobną myślą po raz pierwszy postawiłem stopę na brukowanych ulicach Miasta Trzech Słońc. Sądziłem, że przyjdzie mi tylko poznać je bliżej, nie wiedziałem, że mistrz szykował tu nową próbę dla mych umiejętności…
Przez pierwsze dni byłem nieco nieufny, czekałem, czym mnie zaskoczy. Aż przyszła chwila, gdy ja – szesnastoletni wówczas wyrostek – stanąłem na Moście Królewskim, by wraz z tłumem innych ludzi witać pana kraju Addli zjeżdżającego na coroczną Radę Królów, lecz szybko zapomniałem i o nim, i o moim podstępnym ojcu, bo nagle po przeciwnej stronie mostu ujrzałem najpiękniejszą kobietę Aytlanu.
Zbliżało się Święto Pufa i wszędzie czuć było nadchodzącą wiosnę, nawet kraj Addli powoli zmieniał się ze śnieżnej równiny w błotniste bajoro. W takie samo bezkształtne bajoro ona zmieniła mój umysł. Stałem wpatrzony w nią jak wioskowy przygłup na widok maga i gdybym miał przy sobie sakiewkę, pewnie zaraz by mi ją ukradli.
• • •
Miasto Trzech Słońc, serce Aytlanu oraz stolica świata, liczyło sobie ledwie dwieście lat – mniej niż niejedna wioska, a jednak wyglądało tak pięknie i okazale, że nieświadomemu jego wieku przybyszowi trudno byłoby uwierzyć, że nie stoi tu od zawsze – wzniesione wspaniałomyślnym kaprysem bogów. Jego najwspanialsza część leżała na wyspie w kształcie grotu wbitego w ujście rzeki Der, nad Zatoką Trzech Słońc. Nazwali ją tak pierwsi osadnicy, którzy założyli tu wioskę i niewielki port rybacki, zachwyceni widokiem Ojca-Słońca nie tylko oświetlającego tu niebo, ale też odbijającego się w śnieżnym szczycie Białej Góry i wodzie. Po owej wiosce nie został nawet ślad, bo stała na drodze byrdyjskiej armii, która właśnie tu, nad zatoką, wysypała się z okrętów. Jednak wojna, choć najpierw zniszczyła doszczętnie krainę Maud, później pozwoliła jej też rozkwitnąć, bo odkąd zawarto pokój, całym Aytlanem wspólnie rządzili trzej władcy, a ich stolicą stało się właśnie Miasto Trzech Słońc. Na tępym końcu grotu, po zachodniej stronie wyspy, stanęły domy żeglarzy i rybaków. Potem wyrosła wśród nich Wieża Chlu rozświetlająca noc i pokazująca drogę do portu. Kilka lat później na mniejszej wysepce, położonej na południowej odnodze rzeki, zbudowano jeszcze Wszechnicę Magii i prowadzący do niej most. Na czubku grotu powstał w tym czasie garnizon i Mała Wieża, którą miejscowe rzezimieszki zwały częściej Głęboką Wieżą albo Studnią, bo komu zdarzyło się do niej wpaść, rzadko wychodził z powrotem. Północna część wyspy należała do biedniejszych handlarzy, choć właśnie tam wznosił się budynek Gildii Kupieckiej. Bogatsi skupili się w południowo-wschodniej części grota, naprzeciw Pałacu Królów. Jego wieże wystrzelały tak wysoko, że nawet w deszczowy dzień można było spojrzeć z nich ponad całym miastem na morze, a przynajmniej dokładnie obejrzeć górne tarasy domów w Dzielnicy Rodów w centralnej części wyspy. Tu też wybrukowano kolorowym kamieniem Plac Świątyń i zbudowano Akademię Wiedzy. Nawet położona przy południowym brzegu wyspy Dzielnica Sług miała trzy- lub nawet czteropiętrowe domy, które choć przy gmachach wzniesionych bliżej pałacu wyglądały jak dzieci przy ich ojcach, to i tak były wyższe od niejednej rezydencji w innych miastach cywilizowanego świata.
Przez większą część roku pałac służył tylko Kwidowi – panu kraju Maud, Światłu Świata, Sercu Miasta Trzech Słońc, ale na Święto Pufa zjeżdżali tu również wraz z liczną świtą pozostali królowie, by wspólnie decydować o sprawach całego Aytlanu. Wtedy dla licznych karczmarzy, winiarzy, kupców, żebraków, złodziei, prostytutek zaczynały się wielkie żniwa i całe miasto drżało z podniecenia, licząc, ile złota zdoła połknąć tego roku.
Właśnie trwał drugi dzień tego szaleństwa, a jego najważniejszą chwilą był wjazd króla kraju Addli. Tutejsi wiązali z tym wydarzeniem duże nadzieje, choć nikt nie liczył, że wymyśli on coś ciekawszego niż Kai, władca Byrd. Gdy dwa dni wcześniej jego trzy ogromne, trzyrzędowe okręty z lwimi pyskami na dziobach wyłoniły się zza Wyspy Magów, ich katapulty wystrzeliły tysiące kwiatów, które najpierw wzleciały – zdawało się – aż pod szczyt Białej Góry, a potem opadły na wodę i ludzi na Wschodnim Moście. O tej porze roku kwiaty nie rosną nawet w Quetli, zatem skąd wziął je król Byrd, i to w takiej ilości? Okrzyk zachwytu, jaki przeszedł nad tłumem, mówił aż nadto wyraźnie, że ludzie widzą w tym magię piękniejszą jeszcze i bardziej dostojną niż ta strzeżona przez magów na ich wyspie, w murach Wszechnicy, przy której królewskie okręty robiły właśnie zwrot na lewą burtę. Ale jeszcze nie wszystkie kwiaty zmieszały się z pyłem ulicy, a mieszkańcy stolicy królów już zrozumieli, że zostali oszukani. Piękno pięknem, jednak cudowne widoki mieli tu przecież na co dzień. Król sypiący kwiatami, nie groszem, zszedł więc po trapie okrętu witany tylko przez pałacowych i miejskich dostojników.
Tym bardziej od pana Addli spodziewano się może i prostackich, jednak bardziej konkretnych dowodów potęgi i bogactwa. Od rana tłum oblepił Nowy Trakt w Dzielnicy Farbiarzy i Most Królewski prowadzący w pobliże pałacu. Ledwie orszak Daviego dało się dostrzec z Dużego Przedmieścia, już wiedzieli o tym wszyscy, bo gapie stali tak gęsto jeden obok drugiego, że wystarczył jeden okrzyk: Jadą! Jadą!, by płomień podniecenia przeskoczył po ludzkich głowach na drugi koniec miasta.
Marlo w towarzystwie mistrza rozpychał się łokciami na Moście Królewskim, tuż przy Rzecznej Wieży – niewielkiej strażnicy wyrastającej z filaru pośrodku nurtu lewej odnogi Der. Tego dnia cała wieża była pokryta czarnymi, czerwonymi i białymi proporcami wszystkich trzech władców. Niektórzy komentowali sposób ich rozmieszczenia i to, który kolor przeważa nad pozostałymi, jakby istotnie był to znak układu sił przed rozpoczynającym się właśnie zjazdem królów. Ale uwagę Marla bardziej zaprzątało dwóch osiłków mocno rozpartych łokciami po przeciwnej stronie mostu, którzy najwyraźniej pilnowali miejsca dla kogoś trzeciego. Gdy tylko dotarła podawana z ust do ust zapowiedź zbliżającego się orszaku z Addli, jeden z drabów wzniósł rękę ponad tłumem i kilka razy zatrzepotał dłonią. Marlo próbował wyłowić wzrokiem kogoś, kto czekał na ten gest, ale był za niski, aby go dostrzec. Zaczął więc obserwować złodziejaszka, który w zamieszaniu próbował odcinać sakiewki. Nie szło mu to jednak najlepiej, bo choć w ścisku trudno upilnować swojej własności, to rzezimieszka też co i rusz ktoś potrącał. Wreszcie zdołał sięgnąć nożem do woreczka jakiegoś kupca może o dwa kroki od Marla. Ten spojrzał pytająco na Omara:
Chwycić go? Jeden ruch i będzie w rzece.
Nie twoja sakiewka i nie twoja rzecz. Patrz lepiej przed siebie – odpowiedział mu myślą mistrz.
Po drugiej stronie mostu dwóch osiłków jeszcze bardziej rozepchnęło tłum, a trzeci wpuścił między nich jakąś strojną damę, którą prowadził między ludźmi, rozdając im kuksańce i nadeptując na nogi. Kiedy stanęła tuż przy drodze, odrzuciła kaptur płaszcza i w tym momencie Marlo całkiem zapomniał o rzezimieszku. Po drugiej stronie mostu stała bowiem najpiękniejsza kobieta, jaką widział. Nie poznał ich dotąd wiele, ale wiedział już, że to, co ludzie nazywają urodą, zawiera się najczęściej tylko w jednym szczególe przyciągającym wzrok męża czy kochanka – mogą to być oczy i rzęsy niczym trzepocący skrzydłami motyl, usta, które mimochodem układają się w słowa pełne zachęty, lub szyja i włosy spływające na nią jak wodospad na marmurową skałę… Mogą to być piersi i biodra poruszające się pod szatą jak żywe stworzenia, mogą być łydki lub kolana, może to być wiele drobiazgów, które niczym sól nadają smaku całej reszcie potrawy. Ale w tej damie na moście wszystkie te szczegóły spotkały się w jednej postaci.
Zdjęła płaszcz i podała go słudze, który ją przyprowadził. Odrzuciła z twarzy włosy koloru spadziowego miodu i pozwoliła, by spłynęły na czerwoną suknię, która choć zakrywała całe jej ciało od stóp do szyi, to – niemal jakby była mokra – pokazywała je lepiej niż zupełna nagość. A oczy… Gdy Chlu stwarzał błękit morza, musiał brać wzór właśnie z nich. Bo one mówiły to samo, co mówi Woda: Jestem uległa. Daj mi kształt, a ja go przyjmę, jak każesz. Zarazem Marlo widział też w nich falę gotową runąć na brzeg, jeśli tak będzie trzeba. Miał przed sobą wodny żywioł tak czysty, jakiego nie spotkał dotąd w żadnym człowieku. Żywioł przyjazny wężom, choć i one mogą się w nim utopić…
Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Chłopak poczuł dreszcz, jakby nieznajoma wlała mu się w umysł, przerwała tamy myśli i niczym gwałtowny potok uderzyła w żyły i serce. Ale to nie było możliwe, żadna kobieta nie mogła przecież przejrzeć węża! Tego był pewien jak niczego na świecie. Jednak pierwszy odwrócił oczy, a kiedy spojrzał ponownie, nie spotkał już jej wzroku, bo oto z dzielnicy Farbiarzy wchodziła na most przednia straż orszaku.
Królowie Addli jedyni na Aytlanie z bezrozumną dumą pielęgnowali pamięć o wojnie, w której trzy kraje omal nie powyrzynały się do nogi. Pozostali władcy dawno zapomnieli o poległych oddziałach, co przyszło im tym łatwiej, że stolica kraju Maud przeniosła się ze zniszczonego doszczętnie Omm w zakolach rzeki Der do Miasta Trzech Słońc wyrosłego przy jej ujściu. Ale w Addli pamięć była rzeczą ważną, nawet jeśli nie szła za tym złość. Dlatego gdy tylko przeszły stępem doborowe dziesiątki z każdego skrzydła jazdy, a za nimi przemaszerowały dziesiątki pieszych, rozpoczął się pochód dziesiątek z pułków cieni. Każdą poprzedzał wojownik z proporcem, a za nim na odległość trzech koni lub trzech pieszych ziała tylko pustka. Dla obserwujących pochód ludzi było to dziwactwem południowych sąsiadów, ale Marlo już wiedział, że takie dziwactwa mogą się przemienić w znak pełen wymowy – wyrzut sumienia albo zapowiedź zemsty, zależnie jak dalej potoczą się losy świata. Nikt też nie miał wątpliwości, że jeśli pojawi się ktoś, kto znów rozrąbie Aytlan na małe, wiecznie walczące ze sobą królestwa, to spłodzi go kraj Addli. Tak mówiły nie tylko mgliste przepowiednie, ale i zwykła logika. W innych krajach rozbite pułki zostały sformowane na nowo albo po prostu pominięto ich numery i nawet nie każdy uczony wiedział, dlaczego właściwie w Byrd jest pułk XVI, a potem dopiero XX.
Strzeżony przez ostatni oddział umarłych jechał król Davi na czarnym koniu, a jego płaszcz z wilczych skór zwisał z zadu wierzchowca i chwilami ciągnął się po ziemi – gdy władca przechylony rzucał w tłum garść monet. Na tę chwilę czekali właśnie zebrani tu ludzie, rzucali się więc w pokłonach po miedziaki, a ci, których pan Addli dopiero miał minąć, prześcigali się w pochlebnych okrzykach, by zwrócić jego uwagę.
Tylko piękna nieznajoma pozostała obojętna, nie licząc pełnego godności ukłonu, jaki złożyła Daviemu. Marlo dałby za ten gest garść czystego złota, jednak król Addli poprzestał na uśmiechu, też rozumiejąc zapewne, że liche grosze byłyby niegodnym jej upokorzeniem. Ale gdy władca już przejechał, a z Rzeczną Wieżą zrównał się jego kanclerz Larg, dumna pani nagle upadła, choć nikt jej nie popchnął, i z jakże przekonującą bezradnością uchwyciła się płaszcza przejeżdżającego dostojnika.
Koń szarpnął się, a ręka kanclerza sama złapała rękojeść sztyletu. Niepotrzebnie. Ta kobieta patrzyła na niego z przestrachem i psim zachwytem w pięknych błękitnych oczach.
– Wybacz, panie – powiedziała zmieszana. – Wybacz moją niezdarność.
Larg wstrzymał konia i podał jej ramię, by mogła się podnieść. Skinął jej jeszcze dłonią i spiesznie pokłusował dalej, żeby nie wstrzymywać pochodu. Wszystko trwało trzy, może pięć oddechów i nikt prócz Marla i mistrza nie zauważył plamy powoli zasychającej na rękawie kanclerskiej szaty.
Trucizna? – pomyślał młody wąż.
Nic nam do tego. Ale jak chcesz, to sprawdź. Tylko spiesz się, pałac już niedaleko – odpowiedział bezgłośnie Omar.
• • •
Gdy ktoś łajno wie o złodziejskim fachu, wymądrza się po karczmach, że nie ma dla rzezimieszka lepszego miejsca niż Most Królewski w dniu, gdy władca Addli zmierza ku sercu miasta. Jednak prawdziwy ćwik nie rusza do roboty jak zbój na leśnej drodze, ale jak wytrawny wojownik. Musi mieć straż przednią i tylną do wypatrywania psów, musi mieć piechotę do robienia tłoku, tabory, którym przekaże łup, a sam tylko niby konnica przypuszcza ostateczny atak. Tymczasem most był zbyt długi, aby przekazać fanty kompanowi, który w mgnieniu oka zniknąłby z ludzkich oczu, zaś tłok, jaki tu panował, mógł się okazać bardzo, ooo, bardzo zdradliwy! Dlatego nikt rozważny nie pracował na moście w takie święto.
Grigo nie był rozważny, raczej łapczywy, a jednak – tfu, pluje Chlu! aby nieszczęścia nie przywołać – póki co wszystko szło mu dobrze. Jeszcze zanim pokazał się orszak Daviego, już miał dwie tłuste sakiewki, do których podczas największego zamieszania dołączyły trzy kolejne. Najwyższy czas było czmychnąć, jednak musiał czekać, aż tłum sam się rozejdzie. I to właśnie było najbardziej ryzykowne w łowach na moście. Samotna konnica w ciasnym wąwozie pełnym wrogiej piechoty. Choć schowana we mgle, w każdej chwili może zostać odkryta. Tak przynajmniej wyobrażał to sobie Grigo, który jakiś czas przygotowywał się do fachu wojownika.
Wtem tłum zafalował, ktoś przepchnął się między ludźmi i wskoczył na balustradę mostu.
– Zabije się! – zawołała jakaś kobieta, ale tamten pobiegł szerokim może na dwie stopy murem sprawnie jak linoskoczek.
Grigo i tamten spotkali się wzrokiem.
Psy? – zapytał mrugnięciem złodziej.
Obcy w lot zrozumiał.
Cała sfora – obrócił oczami dwa razy i potwierdził ruchem kciuka koło szyi.
Rzezimieszek ruszył więc ku wyspie, ale grzązł w tłumie, bo bał się też skoczyć na barierkę. Na szczęście nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy patrzyli na tego samobójcę na balustradzie. Ale ten widać kradł nie od wczoraj i wiedział, co trzeba robić.
– Tam! Złodziej! – krzyknął, wskazując Griga. – Pilnuj sakiewki!
Teraz już mógłby nie tylko skakać po krawędzi mostu, ale nawet machać gołym przyrodzeniem – i tak nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Zaś Grigo poczuł się jak konny wojownik otoczony tuzinem pik. Gdy tamten zeskoczył z balustrady po drugiej stronie rzeki, jego obmacywała już psiarnia.
• • •
Marlo znalazł się na ulicy w ostatniej chwili, gdy czoło orszaku znikało już za pałacową bramą, ale król i jego ludzie jeszcze obrzucali tłum datkami. Tu orszak króla Daviego rozciągnął się, co młodemu wężowi bardzo ułatwiło zadanie. Larg nie jechał już po przeciwnej stronie ulicy, ale niemal tuż obok, odgrodzony od tłumu tylko swym sekretarzem. Chłopak wyczekał, aż ten zostanie z tyłu o długość końskiego pyska i upadł jak długi na bruk.
– Panie, ja też jestem z Addli! – zawołał rozpaczliwie, podnosząc się obok kanclerza. – Wspomóż!
– Z Addli? – warknął dostojnik. – Addlijczyk nie żebrze.
– Panie, weź na służbę.
– Precz! – Odepchnął butem młodzieńca, a ten upadł w tłum i zniknął mu z oczu.
– Rozerwał ci rękaw. – Do Larga podjechał Joab, pierwszy z generałów Daviego. – Sprawdź, czy masz sakiewkę.
– Chlewy jak góry, ludzie jak świnie – odparł kanclerz, popatrując niechętnie na domy po obu stronach ulicy. Na szczęście jego mieszek wciąż był przy pasie. – Tfu, pluje Chlu, wreszcie to się kończy!
Gdy wjechali za bramę, miał już na głowie wiele ważniejszych spraw niż chciwa natura mieszkańców Miasta Trzech Słońc. Tłum również począł się rozchodzić, bo aż do zmroku, do rozpoczęcia uczty, nie mógł liczyć na żadne szczodrobliwe królewskie gesty. Mało kto zwrócił uwagę na młodego głupka, który miętosił w rękach kolorową szmatkę, podnosił ją do nosa, a nawet próbował językiem. Tylko jedna tłusta kupcowa zatrzymała się chwilę i wcisnęła mu do ręki półgroszaka.
– Masz, chłopcze, kup sobie placka.
• • •
To był tylko strzęp szaty, nic więcej. Zwietrzała nuta jakichś pachnideł, potu i ciała, i kurzu wżartego w materiał – zwykła woń ubrań bogatych podróżnych, jaką nieraz zdarzało mu się czuć w karczmach i zajazdach. Teraz też nie wywąchał w niej żadnych innych składników, a już na pewno nie było śladów znanych wężowi trucizn. O tych mistrz uczył go dużo, zwłaszcza przez ostatni rok. Skoro tkanina nie mogła nic powiedzieć, Marlo postanowił przyjrzeć się jeszcze dokładniej kobiecie, którą uznał za trucicielkę. Choć czy naprawdę postanowił? Nie, raczej instynkt kazał mu ruszyć na jej poszukiwanie. Ale czy był to instynkt węża, czy ten drugi, ludzki? Nie myślał o tym, dość, że coś kazało mu iść.
Był pewien, że ją pozna, wyczuje choćby w największym tłumie. Rysy jej twarzy, figura, cały jej obraz miał już wyryty w głowie jak żywy. Jednego tylko nie potrafił zgadnąć – w jakim ona jest wieku. Równie dobrze mogła być dwudziestoletnią, rozkapryszoną panną, która długo przebiera w narzeczonych, jak i trzydziestoletnią damą, której całą pracą jest pielęgnowanie strojów i urody.
Gdy pojawiła się u wylotu ulicy w otoczeniu swych osiłków, ruszył dziesięć kroków za nimi.
Szła najpierw wzdłuż wschodniej ściany pałacu, a potem przecięła na ukos Plac Czterech Świątyń. Tu o mało co nie zgubił jej w ciżbie, gdy zapatrzył się na zdobną kolumnadę Domu Królów pełną wyobrażeń smoków, gnomów i innych legendarnych stworzeń, nad którymi górowały pilnujące dachu śnieżne lwy – godła Aytlanu. Na szczęście służący nieznajomej przewyższali wzrostem większość ludzi na placu, więc ich głowy sterczały niby wieże nad równiną. Zmierzali wprost ku pachnącej przyprawami i rybą północnej Dzielnicy Kupców, gdzie mieli swe domy i składy głównie handlarze ryb, homarców i cudzoziemskich towarów. Wyszli w końcu na szeroką ulicę z wysokimi, nawet czteropiętrowymi domami arystokratów po lewej stronie i z teatrem po prawej. Z dachów ciągnął się zapach ziemi i słychać było ciurkanie fontann.
– Uważasz, panie Tifo, trzystopniowy dowód podzielności żywiołów wobec paradygmatu ich transmutatywnej natury… – Marlo słyszał głos z jednej strony.
– Dotąd kupowałem wszystkie obrazy tego młodego Ambra, jednak ileż można robić miejskich pejzaży z tłem Białej Góry?! – mówił ktoś z drugiej.
Marlo nie wytrzymał i sięgnął w myśli przechodniów. Te były już bardziej zrozumiałe, ale odniósł wrażenie, że większość z nich zdziera szaty ze śledzonej przez niego kobiety. Nie rozumiał, dlaczego poczuł zazdrość, przecież pchał go za nią tylko instynkt… wężowy instynkt!
W końcu nieznajoma znikła w bramie niewielkiego, dwupiętrowego budynku dwie przecznice za teatrem.
• • •
Atone był tylko sługą Rona, jednego z najstarszych i najbardziej skąpych profesorów Akademii, jednak ile razy mijał panią Severię lub choćby jej dom, tylekroć przeliczał, ile musi jeszcze oszczędzać na noc w jej towarzystwie. Zawsze wychodziło, że ciągle ma za mało, a nawet gdyby miał więcej, to może należało raczej pomyśleć o własnym sklepie, choćby na przedmieściu? Jednak tym razem, nim doszedł do końca rachunków, misterne dodawanie zburzył jakiś prostacki głos.
– Wybacz, panie. Jestem tu obcy, a…
– Nic nie dam – odpowiedział obcesowo Atone, nawet się nie zatrzymując.
– Nie o to chodzi! – Natręt ruszył za nim. – Chcę tylko wiedzieć, kim jest ta kobieta.
Profesorski sługa zatrzymał się rozbawiony i życzliwiej spojrzał na obdartego młodzieńca. Ten biedak z pewnością nie był zawodowym żebrakiem, na złodzieja też nie wyglądał. Może był jednym z tych utracjuszy, którzy sami doprowadzili się do takiego stanu, goniąc za uciechami, winem i zielem? I na koniec, gdy nie miał już nic, ujrzał tę ladacznicę i teraz ślini się jak pies uwiązany koło kuchni. Atone czytał kilka podobnych historii, a o paru innych bajał kiedyś stary pijak w karczmie „Pod Kogutem”.
– Cha, cha, poraziła ci oczy! Cha, cha, pewnie aż kuśka zdrętwiała?! Odejdź, przyjacielu, kundle nie jedzą przy stole.
– Powiedz mi, bo…
Tfu, pluje Chlu, ależ ta prośba zgrzytnęła w uszach! Służący już poznał po mowie – to nie był żaden tutejszy utracjusz, ale jakiś Addlijczyk-włóczęga. Atone odsunął się raptownie, bo gdzie Addlijczyk, tam sztylet. Wiadomo przecież, że ci prostacy najpierw tną, potem myślą.
– Powiedz mi, bo proszę, a ciebie to nic nie kosztuje… panie – znów odezwał się obcy.
Ha, nie obraził się! Słusznie mówią, że na takich obdartusów trzeba huknąć z góry! – Profesorski sługa uśmiechnął się promiennie do myśli, która przemknęła mu właśnie przez głowę. Zadowolony poprawił pas i uniósł pięty, zyskując całe trzy palce wzrostu. Ale zaraz znów stanął wygodnie, widząc, że Addlijczyk i tak jest sporo niższy.
– Ta kobieta to trzeci cud Miasta Trzech Słońc – zaczął Atone, bezwiednie naśladując przemądrzały ton, którym zwykł przemawiać jego pan. – Trzeci, przyjacielu, zaraz po pałacu królów i świątyni Pufa. Nazywa się Severia i jest wielką mistrzynią w swoim fachu. Jeśli masz rozum, to sam wiesz w jakim. Urodziła się w Dzielnicy Kamieniarzy, a teraz sam widzisz, ma piękny dom w Dzielnicy Rodów. Jak wiele dziewuch z przedmieścia zaczęła kupczyć kształtnym tyłkiem, ale w porę wyceniła go wysoko i nie sprzedawała byle komu. No i do dziś wygląda jak dziewica, a majątek ma większy niż stara rajfurka.
Przerwał, odetchnął i odkrył przerażony, że jednak nie jest mistrzem Ronem i nie potrafi gadać całymi godzinami o jednym i tym samym. Ale widząc zachwyconą minę przybłędy, chrząknął kilkakrotnie, zbierając myśli.
– Ha, sama Gildia Kupiecka mogłaby się od niej uczyć! – kontynuował. – A to jeszcze nie koniec, bo ma wiele lat handlu przed sobą. Zapamiętaj moje słowa, przyjacielu, pewnego dnia nikt już nie będzie pamiętał, kim był król Kwido, ale Severii nikt nie zapomni. Ponadto, khe, khe… – I po tych słowach rozkaszlał się na dobre, bo już żadną miarą nic nie przychodziło mu do głowy. Na szczęście głupi Addlijczyk nie odgadł, w czym rzecz.
– Dzięki, panie – powiedział. – Zechciej mi też wybaczyć, że zaczepiłem cię i przeze mnie nadwerężyłeś głos. Musisz być kimś znacznym w tym mieście i tym bardziej dziękuję, że poświęciłeś chwilę prostakowi.
– Tak, tak – odparł pospiesznie Atone. – Czekają na mnie w Akademii. Powiedziałbym ci jeszcze, co to jest Akademia, ale… No, masz grosza i żegnaj!
Odchodząc, nie pamiętał już, że mija dom pięknej Severii. Milej było rozpamiętywać słowa obdartusa. Jednak grosza już wkrótce pożałował. Cóż, nie był przecież byle kim i nie musiał płacić za pochlebstwa. No ale przepadło…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.