powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Wiatr był silniejszy
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zaczynało się od bzdur, a jak zwykle kończyło na polityce.
Żerdzie znowu przegrał, wstał i rzucił kartami.
– Gdybym nie musiał, nigdy bym tu nie przyjechał.
– Trzeba było zostawić tego lichwiarza w spokoju – mruknął Ktoś szyderczo.
– Sukinsyn. Wszystko mi zabrał. Niczego nie żałuję.
– To zamknij się, siadaj i przestań jęczeć – mruknął szorstko ktoś inny.
Nastała chwila ciszy. Czasem musieliśmy sobie przypominać o tym, że to nasza wina, że jesteśmy w tym miejscu i tylko nasz wybór. Wielu tęskniło, niewielu chciało o tym mówić. Większość wciąż czuła brzemię swoich win i wolała o tym nie pamiętać.
Tutaj stare życie było tylko martwym wspomnieniem, którego nie powinno się odgrzebywać. Jednak nie jest tak łatwo pożegnać najlepszego przyjaciela, prawda?
– Jesteście jak dzieci – Bielmo pyknął z fajki i położył swoje karty. – Znowu wygrałem.
Bielmo miał tylko jedno oko, na które widział. Drugie prawie stracił podczas którejś kolejnej wojny o granicę z Marchią. Był też jednym z niewielu weteranów, którzy przeżyli bitwę pod Pawim Stawem. Największą klęskę, jaką Imperium poniosło w ciągu kilkuset lat swego istnienia. Lubiłem go. Był spokojny i wesoły.
My z Egerem też byliśmy pod Pawim Stawem.
Bielmo był nałogowym alkoholikiem, który w pijackim amoku zabił swoją konkubinę.
Nie oceniam nikogo po błędach przeszłości. Ja popełniłem ich mnóstwo. Każdy z nas ma jakieś wady. Moja to zbytni sentymentalizm i brak wiary w hasła typu „szczęście dla każdego”.
– Widzieliście dzisiaj braci Lasów? Młodszy był mi winien jakieś pieniądze – powiedziałem patrząc jak Bielmo zgarnia całą pulę.
– Wczesnym rankiem pojechali na szlak – powiedział Żerdzie. W trakcie tego jak graliśmy śnieżyca rozpętała się na dobre. Wiatr potępieńczo wył w szczelinach ścian.
– Po cholerę? W taką pogodę tylko szaleniec może tędy jechać – parsknął Szczeniak. – Z drugiej strony, kto o zdrowych zmysłach w ogóle by się tutaj pchał?
– Zdziwiłbyś się, Szczeniaczku. Pamiętasz Ktoś? Te kupieckie wozy, co zginęły tamtej zimy i znaleźliśmy je dopiero na wiosnę?
– Pamiętam. Pamiętam.
Ktoś odwrócił się z miną profesora.
– Widzisz, Szczeniaku, przez góry biegnie ponoć najkrótszy szlak do południowo-wschodniej części Rzeszy. Co jest poniekąd prawdą, jeśli spojrzy się chociaż raz na mapę. Nikt jednak oficjalnie go nie znalazł. Jeszcze. Chętnych na szybkie pieniądze nie brakuje. To najstarsza handlowa prawda, że ten, kto będzie szybszy, najwięcej zarobi. Zresztą, nikt nie mówi tego głośno, ale jest tu pewnie tyle węgla i rudy, i srebra, i pewnie nawet złota, że to jest tylko kwestia czasu, aż je ktoś znajdzie. Tyle, że nikt nie chce tu takiej gorączki jak na Zakolu: ci, co tutaj mieszkają, bo mieliby piekło; ci z góry, bo nie ma wojska, żeby to wszystko upilnować.
– To dlatego nie wybudują fortów i go nie przyślą? Bo go nie mają? Dobre, bardzo dobre, zaraz zacznę się śmiać – parsknął Szczeniak. Był młody ale na pewno nie był głupi.
– Moim zdaniem właśnie tak – mruknął Bielmo. Pyknął z fajki i puścił kółko z dymu.
– Zresztą, musieliby je tutaj budować za każdą górką. To nie jest zwyczajne miejsce – dodał Ktoś.
– Wystarczy spojrzeć za okno od jakiegoś miesiąca. Słyszycie jak wieje? – parsknął Żerdzie.
– Imperium jest za duże i chwieje się już od dłuższego czasu. Kiedyś runie. Musi runąć. Inne też się skończyły. Taka jest kolej historii. Teraz kłócą się z Rzeszą o Zakole, a przecież nie tak dawno byli z nią na noże o coś innego – Ktoś zaczął wyliczać na palcach. – Zresztą prawie całe południe wrze. W tamtych prowincjach gotuje się od dawna. Wolne Księstwa cały czas patrolują swoje północne granice. Zostaje tylko morze, ale i tam jest daleko do spokoju. Marchia dba o swoje interesy.
– No, no, Ktoś! Powinieneś uczyć się na uniwersytecie, a nie okradać kupieckie domy.
– Studiowałem. Pierwsze, czego się nauczyłem to, że jedno nie przeszkadza drugiemu.
– Hej! To on! Nasz mały profesor!
– Może dzięki tobie, Ktoś, w końcu nauczę się czytać.
Rozległy się śmiechy. Jedną z zasad jakie mieliśmy było w pokorze znosić docinki innych. Zwłaszcza jak samemu się na nie wystawiło. Ktoś przyjął je z godnością.
– Szanowni Panowie. Szanowne Panie. Zapisy przyjmuję od jutra w swoim gabinecie.
– Ej, gramy czy nie? – Bielmo nie lubił długich przerw gdy szła mu karta.
Zagraliśmy.

3.
To było nie tak dawno, a wszystko wydaje się być zamazane niby najdalsze wspomnienia. Kolejny dzień służby i kolejny wieczór odpoczynku. Mieliśmy ideały, gdy się zaciągnęliśmy z Egerem. Potem wszystko się rozmyło i spłynęło rynsztokiem. Dorośliśmy. Dorastanie na wojnie zawsze się tak kończy. Trzciny, Igła, rzeź nad Pawim Stawem. Nie wiem czy wypaczenie ma granice czy nie.
Niedługo po naszym przeniesieniu złapała nas tamtejsza partyzantka. Purpurowe Sztandary z Wielkich Jezior. Chłopi i mieszczanie podpuszczani przez kilku znudzonych miejscowych baronów. Odbito nas po dwóch dniach. Wyciągnięto nagich, z klatki wpuszczonej do połowy w rwący, lodowaty strumień. Zabrano do obozu i opatrzono.
Nie brano jeńców.
Przez prawie miesiąc leczyłem się z ciężkiego zapalenia płuc. Eger stracił o wiele więcej i trzymali go zamkniętego w separatce. Potem, pewnego dnia, gdy go odwiedziłem chciał żebym go dobił. Zabrałem przestraszonemu strażnikowi pistolet i przytknąłem do swojej głowy.
Znał mnie od dziecka i wiedział, że nie żartuję i gdy powiedziałem mu, że zrobię to samo, zaraz po nim, po raz pierwszy, odkąd pamiętam, miał łzy w oczach.
Nie wracaliśmy już więcej do tego tematu.
Nie wiedziałem czy mu zazdrościć, bo dla niego wojna już się skończyła. Był kaleką. Ja miałem zostać i odsłużyć swoje. Długo mnie przekonywał.
W końcu dałem mu posłuch. Zabraliśmy swoje rzeczy i pewnej bezksiężycowej, jesiennej nocy uciekliśmy z obozu.
To były najpiękniejsze chwile w moim życiu. Niczym nieskrępowana wolność.
Całe trzy dni.
Natknęliśmy się na niego w przydrożnym zajeździe. Wszedł i od razu nas poznał. Miał dystynkcje podoficera naszego legionu. Nawet nie zadawał pytań. W trakcie burdy, po tym jak go uderzyłem, stracił przytomność. Chwilę później dowiedzieliśmy się, że zmarł.
Uciekliśmy na Pogranicze, w dzikie góry.

Dniało. Szary odcień poranka i wszechobecna cisza królowały nad nieruchomym, zasnutym przez chmury horyzontem. Słońce schowane za kłębiącym się parawanem nie dawało o sobie znać. Jedyny dowód, że jeszcze było, to sam fakt, że dniało.
– Zbieraj się. W nocy wrócili bracia Lasy. Jest robota.
Odwróciłem się. Skrzypiący śnieg zapadał się pod nogami Wołacza. Potarłem zmarzniętą brodę. Nie czułem już na niej palców. Nie mogłem spać i wcześnie wstałem. Chciałem porozmawiać z Egerem, ale coś wiło mi się w żołądku i nie chciało przestać.
– Idę.
Nie czekał na odpowiedź. Już wszedł do środka zbudzić resztę.
A potem pojechaliśmy tak jak chciano, aż za Przełęcz. I tak jak chciano, złapaliśmy, kogo trzeba było złapać.

Gdy nagi trup skończył się już kołysać, a drgawki, które nim przed momentem wstrząsały – ustały, Starszy Las i Grodzie popuścili linę na tyle, by jak lalka na sznurkach opadł na ziemię.
Siedząca na gałęzi wrona przekrzywiła głowę, przypatrując się temu i otarła dziób o popękaną korę. Ktoś rzucił kamieniem, więc zerwała się w powietrze i uciekła, żeby przeczekać gdzieś i wrócić za moment.
Konie nerwowo ryły ziemię, spłoszone nagłym odorem, rozrzucając martwe liście na biały śnieg.
– Przybijcie – zasygnalizował Głuszec. Jego oczy bez żadnego uczucia przyglądały się rozgrywającej się przed nim scenie. Twarz poprzecinana niezliczoną ilością blizn dawno zatraciła wszelki wyraz. Oprócz spokoju.
Starszy Las skinął na brata. Nie musiał mu nic mówić. Od zawsze rozumieli się bez słów, to jest od momentu, gdy zrodzili się z jednej kobiety w tym samym czasie. Z nożem w ręce Starszy Las pochylił się nad ciałem. Jego wiecznie skrzywiony wyraz twarzy się pogłębił. Chwycił je za włosy, przejechał po odsłoniętym gardle. Dla pewności. Wytarł nóż i odrzucił go bratu. Skinął do stojącego z boku z założonymi rękami Słomki. Odwiązali linę.
– Na trzy – mruknął.
Przez chwilę słychać było głuchy odgłos stukania. Ale wkrótce znów zaległa cisza. Wołacz pokazał coś do Głuszca, na co ten skinął nieznacznie głową. Robiło się coraz ciemniej i zimniej, a dopiero co było południe.
Gdy Głuszec przytaknął, Wołacz odwrócił się do nas i podniesionym głosem zarządził wymarsz. Już nic nas tu nie trzymało. Podjechał do mnie.
– Zostajesz i zamykasz – stwierdził lakonicznie. Gdy jego koń rżąc cicho stał z boku, obejrzałem się na niewyraźną jak plama sylwetkę przybitą do pnia.
Nie wiem kiedy odjechał. Kolumna zniknęła mi z oczu. Jako drugi został Drzewce, małomówny, zamknięty w sobie człowiek z lodem w oczach. Stał i rozcierał sobie dłonie.
Gdy ruszyliśmy, splunął tylko za siebie. Wydało mi się, że odpowiedziało mu ciche krakanie. Popatrzyłem tam, ale nie zobaczyłem już nic.

Jesteśmy wolni. Nie słuchamy rozkazów Imperium, ani żadnych innych wielkich tego świata. Jesteśmy największą siłą militarną na Pograniczu. Jedyny głos, jakiego słuchamy, to brzęk sypiących się monet i wyciąganych rapierów.
Nie daliśmy się pokonać bandzie Dzikiego ani nawet słynnym Leśnym Duchom. Nie wspominając o innych, mniej sławnych. Wszyscy oni skończyli podobnie, wisząc na pogranicznych drzewach. Jako przestroga i znak naszego prawa. Prawa, które egzekwujemy nieubłaganie, bo tylko takie prawo może przetrwać pośród tych bezlitosnych gór.
Jak mówi historia, przez długie lata ludzie omijali Pogranicze. Ponure szczyty, wiecznie zasnute chmurami i paskudna pogoda, nie sprawiają przyjaznego wrażenia. Gęste lasy, w których słychać ogłosy, jakich człowiek nigdy nie chciałby usłyszeć, zgubią każdego, kto wejdzie w nie głębiej. To i wiele innych rzeczy, złożyło się na to, że najdalej wysunięty skrawek Imperium długo nie był zamieszkany. W końcu jednak pierwsi osadnicy pojawili się na skraju tej ziemi i tutaj założyli swoje domy. Z czasem zaczęło ich przybywać. Gdy Imperator ogłosił, że na Pograniczu każdy ma tyle ziemi ile chce i nikt nie musi odrabiać pańszczyzny, zgłosiło się jeszcze więcej chętnych.
Większość nie przetrwała pierwszych lat. Zła pogoda i choroby, słabe zbiory i głód. Wszystko to spotkało tych, którzy przyjechali jako pierwsi. Przetrwali tylko najsilniejsi i najbardziej zdesperowani. Najgorsze było jednak przed nimi – bandy, które pojawiały się jak zaraza, żeby żerować na osiedleńcach. W drugim rozporządzeniu Imperator ogłosił, że każdy ścigany przez prawo może pojechać na Pogranicze i tylko tam będzie objęty amnestią.
Piekło końca świata rozwarło wrota i przyjęło swe dzieci z radością.

Mężczyzn było dwóch. Jeden wysoki z kruczoczarnymi włosami i spokojnym, dźwięcznym głosem. Ze swoimi manierami i wyglądem mógł być jakimś magnackim bękartem. Synem z dumą swojego ojca. Drugi, cichy, siedział i w ogóle się nie odzywał. Czasem coś pokazywał do pierwszego. Miał najbardziej oszpeconą twarz, jaką widziałem u kogoś, kto żył i wyraz oczu spokojny jak u zmarłego. Czarny kiwał mu w odpowiedzi głową. Stał z założonymi rękoma.
– Wakat jest jeden.
– Nas jest dwóch.
– Mamy umowę na określoną liczbę miejsc.
Spojrzałem na Egera, ale on nie patrzył na mnie. Przyglądał się niemowie. Cztery osoby, z których tylko dwie coś mówią, a pozostałe patrzą sobie bez przerwy w oczy.
– Umowa jest umową – powiedział Czarny. – Nie ma wyjątków.
Ściągnąłem pas z rapierem. Zza pasa wyciągnąłem pistolety. Podałem Egerowi.
– Jeździcie konno?- zapytałem.
Czarny kiwnął głową. Podrapałem się po długiej, niegolonej od tygodni, brodzie.
– To chłopca do koni pewnie potrzebujecie.
Nie zmienił wyrazu twarzy.
– Ktoś do koni zawsze się przyda. Ja jestem Wołacz. On nazywa się Głuszec.
Eger zasygnalizował coś do tego, który siedział. Ten odpowiedział. Wołacz uniósł jedną brew, a ja uśmiechnąłem się lekko. Wpisał nas obu, a potem wyszliśmy z Egerem przed drewnianą chatę. Słońce stało wysoko i mokre od deszczu góry lśniły razem z nim. Wiał przenikliwy wiatr i ktoś rąbał drewno, klnąc za każdym razem, gdy podnosił w górę gruby pniak.
– Witaj w domu, żołnierzu – powtórzyłem głośno to co pokazał Głuszec.

Śnieg pogodnie skrzypiał mi pod nogami. Szare łaty nieba na tle gęstych drzew ciemniały coraz bardziej. Zapadał wieczór i wracaliśmy z kolejnej, udanej potyczki, chociaż rzeź byłaby tutaj lepszym słowem.
Nie mieli żadnych szans. Zastaliśmy ich tam, gdzie dzień wcześniej napadli na wozy. Za swoją głupotę zapłacili najwyższą cenę. Tego dnia żaden z nas nawet się nie skaleczył.
Pierwsi zginęli nieliczni pijani wartownicy. Reszta, wkrótce potem. Dobijani we śnie rzadko mieli okazję się dobudzić. Gdy krótki, zimowy dzień zaczął się kończyć było już po wszystkim. Jedyny ocalały wóz wzięliśmy ze sobą. Wysłaliśmy nim do najbliższej wioski zamarznięte ciała niedoszłych kolonistów. Matka wciąż ściskała w rękach najmłodsze dziecko. To nie był dobry pomysł jechać tutaj jeszcze w zimie. To nie był dobry pomysł jechać tutaj w ogóle.
Śnieg wciąż wesoło skrzypiał mi pod nogami.
Jak głosi historia, tak chętnie powtarzana, po kilku wyjątkowo ciężkich latach Pogranicznicy zebrali się w końcu i podjęli jedyną decyzję jaka wydawała im się słuszna. Wysłali delegację do największej z band, które rabowały i rządziły na Pograniczu, z zapytaniem, czy za comiesięczny żołd nie stanie odtąd w ich obronie.
Pierwsza grupa wróciła ponoć w kawałkach z dołączonym krótkim listem: „Nie, dziękujemy”.
Nie mając nic do stracenia, może oprócz życia, Pogranicznicy wysłali więc drugą delegację. Tym razem do najgorszej z band w tych górach. Do grupy wyrzutków, która najbardziej bezlitośnie mordowała wszystko i wszystkich.
Do nas.

Pierwszy raz usłyszałem o nich od ludzi z kupieckiej eskorty. Karawana kierowała się już z powrotem do Pustki, gdy natknęliśmy się na nią pewnego chłodnego, letniego wieczoru. Dopiero co wchodziliśmy na teren Pogranicza. Niebo pełne już było spadających gwiazd, gdy weszliśmy do obozu. Rozkulbaczone konie pasły się spokojnie i ogień, który palił się nieopodal, koił widokiem po długiej podróży.
Z chęcią przysiedliśmy się do reszty. Nikt nie pytał, co tutaj robimy, chociaż czujnie się nam przyglądano. Zwyczaj zapraszania wędrowców do swojego ogniska, mimo iż coraz częściej zapominany, nie zniknął jeszcze zupełnie.
Wyciągnąłem ręce do płomieni. Ogień przyjemnie ogrzewał dłonie, do czasu aż zaczęły boleśnie szczypać. Ściągnąłem kapelusz oraz płaszcz i wyciągnąłem z worka jedzenie. Poczęstowałem siedzących i Egera, który wolał jednak się położyć.
Przez chwilę mnie też zachciało się spać.
– Dokończ, Dziadku, opowiadać – powiedział nagle jeden z siedzących obok mężczyzn. Przytaknęło mu kilka głosów.
– Co tu dużo mówić – starszy mężczyzna, nazwany Dziadkiem, chrząknął i spojrzał na mnie i na leżącego niedaleko Egera. – Nadjechali tak jak mówiłem, o zmierzchu. Szybciej niż ktokolwiek inny mógłby przebyć tę trasę, a konie nie były nawet zmęczone. Znają te góry jak nikt inny, mówię wam, bo i są tutaj dłużej niż ktokolwiek inny. Ponoć na początku rabowali i mordowali jak pozostali, ale teraz mają za sobą tutejszych i mówi się, że gdy jest tylko taka potrzeba, stają w ich obronie. Taki mają układ. Spokój za spokój. I za pieniądze.
– Wyjechali więc z lasu i podjechali we czterech do stojących wozów. Kupiec, który był tam jako zakładnik, prawie już się udusił od powrozu i ten, co go tak trzymał cały dzień też już chwiał się na nogach. Ale gdy tylko zobaczył tamtych od razu otrzeźwiał i zbladł. Czwórka, nic sobie z tego nie robiąc, podjechała bliżej. Kupiec zzieleniał i prawie wyzionął ducha, bo tak go tamten ściskał z nerwów. Stanęli w takiej odległości jak, o, tamten krzak. Na kilka kroków. „Masz całą noc, jedź” powiedział nagle jeden z tych, co przyjechali. „Jedź i próbuj”.
Słuchacze siedzieli wokół ogniska i nie przerywali Dziadkowi. W ciszy i skupieniu słuchali historii. Eger spał pod jednym z wozów. Przełknąłem kolejny kęs chleba i popiłem kwaśnym winem.
– I wyobraźcie sobie, że tamten puścił kupca i, biały jak śnieg, wsiadł na konia i odjechał nie zatrzymywany przez nikogo. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś bardziej się bał. Tak on jak i cała reszta. Nawet ja sam, chociaż byłem na wojnie i trochę widziałem. Zostawił wszystko i pojechał, i nawet się nie oglądał. Wiedział, że jeśli nie zrobi tego, co chcieli, tak czy inaczej, będzie od razu wisiał na drzewie.
Zapadła chwila ciszy. Ognisko strzeliło iskrami i wybiło mnie z myśli.
– A ci czterej? Gdzie pojechali? – zapytałem.
Wszystkie oczy spojrzały na mnie ze zdziwieniem.
– Tak z ciekawości pytam – uśmiechnąłem się do Dziadka.
– Przeczekali całą noc tak jak obiecali – odpowiedział Dziadek. – I pojechali za nim, oczywiście.

4.
Nie wiem dlaczego Drzewce zginął od razu, a ja przeżyłem. Może to kwestia przypadku, może przeznaczenia, a może fortuny.
Może, może.
Podążaliśmy za kolumną. Nie rozmawialiśmy. Gdy się przewrócił pomyślałem, że to tylko potknięcie czy zmęczenie. Było w końcu ciemno. Bardzo ciemno. Tak ciemno jak tylko może być w gęstym lesie, w późny zimowy wieczór.
Faktycznie, wyprostował się po chwili, mamrocząc coś niewyraźnie. Poczułem jego rękę na ramieniu. Ścisnął nią mocno i przewrócił się ponownie. Gdy pochyliłem się nad nim, dławił się krwią, która uparcie zalewała mu gardło i kurczowo zaciśnięte na nim dłonie. Drgnął kilkakrotnie. I umarł. Wstałem z kolan.
Gdy Drzewce stanął i ścisnął mi ramię ktoś pojawił się obok. Do boku przyłożył mi zimy i ostry nóż. Gdy pochylony patrzyłem, a raczej wsłuchiwałem się w śmierć Drzewca, cichy, spokojny głos szepnął.
– Czujesz smak przygody?
Ktoś inny, a może ten sam, kopnął ciało. Popatrzyłem na niebo. Niewidoczne, ale wyczuwalne chmury rozpełzły się szeroko szczelnie przykrywając ziemię. Poczułem gorycz w ustach i usłyszałem kolejny szept.
– Dzisiaj zabiliście mi brata. Zapłacisz za to własną krwią.
Gdy ktoś to powiedział wszystko rozbłysło i zgasło. Został wszechobecny ból rozsadzający głowę i kark. Ból jednak także zniknął.
Nic nie czułem, gdy mnie wieźli. Nic nie czułem, gdy rzucili na zmarzniętą ziemię. Zamknąłem się w sobie i uciekłem myślami w przeszłość. Obudziły mnie zapach dymu i kopnięcie w brzuch. Pierwsze z wrażeń uleciało wraz z powietrzem w moich płucach. Jęknąłem i zwinąłem się niezgrabnie. Wrzynające się rzemienie nie dawały większych możliwości.
Coś przesłoniło padające światło. Półprzytomnie zamamrotałem coś do siebie. Ktoś pochylił się nade mną. Słuchał.
– W tym miejscu nie ma Boga ani twojej matki – powiedział po chwili.
A potem wszystko wokół zaczęło przypominać koszmarny sen na jawie. Widoczne kątem oka, przemykające kształty i niewyraźne odgłosy.
I tylko ból był prawdziwy.
Pamiętam, że gryzłem ziemię i łzy płynęły mi z oczu. Wszystkie pytania, które mi zadano, wymieszały się w jednym wielkim kotle pełnym cierpienia. Za każdym ciosem wołałem imię Egera, ale on nie mógł mnie usłyszeć. Słyszeli mnie wszyscy, ale nie on.
– Mam dobry dzień i skoro tak bardzo chcesz to dam ci pogadać z twoim kumplem – powiedział wysoki, blady mężczyzna. Wykrzywił okrągłą twarz w złośliwym grymasie. Stał na szeroko rozstawionych nogach i wycierał zakrwawione ręce w szmaty. Popatrzyłem na niego półprzytomnie spod opuchniętych powiek.
– Nie wiem tylko czy on będzie chciał rozmawiać z tobą.
Ciepła krew z nosa zaczynała zasychać mi na wargach. Przekręciłem się na bok. Niedaleko, na jeden z dwóch zaostrzonych słupów, nabita była głowa Drzewca. Ktoś zadał sobie wiele trudu. Pal wychodził przez rozwarte usta.
Kiedyś spędziłem dwa dni w niewoli, w klatce zanurzonej w górskim strumieniu. To były najgorsze chwile mojego życia. Wtedy coś złamało się gdzieś, głęboko we mnie, ale podniosłem się jeszcze raz, żeby spojrzeć życiu w kpiące oczy.
Teraz nagle nie zostało już nic. Ten widok wypalił wszystko, co z takim trudem uchowałem.
Gdzieś wysoko nade mną, przeskakując z gałęzi na gałąź, czarna wrona spojrzała w dół i zakrakała głośno z litością.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.