powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

Ale nas zbaw ode złego
Nie. Naprawdę nie mówcie, że nie wiecie, kim jest Agnieszka Hałas i/lub czego się spodziewać po jej tekstach. Mrocznych fantasy, choć – tym razem bez udziału Krzyczącego w Ciemności. Nikt Wam w to przecież nie uwierzy…
Otchłań jest królestwem cierpienia, które spala dusze. Tak powiedział anioł stróż. Strzeż się, aby twoje serce nie stało się popiołem. Pamiętała jego ostrzeżenia jak przez mgłę. Wydawały się teraz abstrakcyjne, żeby nie powiedzieć – naiwne w swym patosie. Wędrowanie przez piekło nie miało w sobie niczego wzniosłego. Żadnych kuszeń, żadnych zmagań z podstępnymi demonami – ani jednej okazji do udowodnienia, że godna jest znaku, który nosi na czole.
Tylko krwawiące stopy, brud, pył w oczach i ustach…
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nadziei brama strzaskana w pył
Znów dłonie splecione w modlitwę,
Co pomóc ma
W oczach mych woda
We włosach ogień
Świata kres – między mną a nim nie ma nic
(Artrosis „Nie ma nic”)
1. Droga na zamek
Ślepy starzec wisiał przykuty do skały za nadgarstki i kostki u nóg.
Rany prawie się już zasklepiły, tak jak zasklepiały się co noc, lecz wcale nie czuł się dzięki temu lepiej. Dręczyły go pragnienie i głód; język przysechł do podniebienia, żołądek skręcał się w skurczach. Rozciągnięte do granic możliwości ścięgna paliły żywym ogniem. Jednak najgorszy ze wszystkiego był dławiący gardło strach. Starzec dobrze wiedział, chociaż nie mógł tego zobaczyć, że niebo nad szczytami gór z czarnego powoli staje się szare. Chłód był znakiem, że wkrótce nadlecą kruki.
Ptaki zawsze zjawiały się o tej samej porze. Nie był pewien, ile ich jest – czasem wydawało mu się, że tylko jeden, kiedy indziej, że całe stado. Za każdym razem rozpaczliwie próbował je płoszyć, krzycząc i szarpiąc się w więzach. Bez skutku.
Kiedy koło południa znikały, był kukłą z krwawiącego mięsa i przez kilka błogosławionych sekund nie czuł zupełnie nic. Potem rozpoczynała się tortura mozolnej regeneracji. Znów wrzeszczał jak opętany, podczas gdy zmasakrowane ciało walczyło, by odzyskać poprzedni kształt; rany wypełniały się ziarniną, stawały się bliznami. Na samym końcu, już wbrew wszelkim regułom biologii, blizny przemieniały się w zdrową skórę. Tylko wzrok nie wracał – stanowiła o tym specjalna, oddzielna klauzula w wyroku – mimo że wydziobywane oczy codziennie odrastały.
Nagle zesztywniał, słysząc – rzecz niebywała – kroki. Kroki! Ktoś nadchodził powoli, chyba kulejąc. Potem przystanął.
– Starcze! Czy możesz mi pomóc? – zachrypnięty ze zmęczenia głos należał do kobiety. – Chcę się dostać na szczyt tej góry, na której stoi zamek księcia. Którędy powinnam iść?
– Dla… haa… czego pytasz ślepca o drogę? – wyskrzeczał starzec, z trudem formując słowa. Prawie zapomniał już, jak się wydaje dźwięki inne niż wrzask.
– Zdaje się, że cierpisz tu od bardzo dawna, twoje okowy są całkiem zardzewiałe. Nie wierzę, że nie wiesz, jak dotrzeć na zamek.
– Po co chcesz tam iść?
– Szukam brata, nazywa się Philippe. Podobno trafił gdzieś w te okolice, może na zamku mi powiedzą, gdzie go znaleźć.
– Jak ci na imię, dziecko?
– Blanche.
– Blanche, niestety nie wiem, którędy się idzie na zamek, ale coś ci poradzę – starzec przerwał na chwilę, żeby nabrać sił. – Zejdź w kotlinę, jest tam osada. Pytaj mieszkańców o dom Mamki Gorylicy. Stara chętnie przyjmuje u siebie przybyszy z powierzchni. Ona ci objaśni, którędy wiedzie ścieżka na szczyt góry. Zrozumiałaś?
– Tak.
– Świetnie – skazany uśmiechnął się chytrze. – No, Blanche, pomogłem ci, więc teraz ty zrób coś dla mnie. Zgoda?
Dziewczyna przytaknęła niepewnie.
– Okaż mi miłosierdzie i zabij mnie.
– Nie mogę… – wyjąkała przerażona Blanche. – Nie wolno mi się wtrącać do wyroków… A zresztą, przecież nie można umrzeć po raz drugi!
– Nie do końca masz rację, ale na jedno wychodzi. Umrzeć można jak najbardziej i po raz drugi, i trzeci, i czwarty. Umierałem już setki razy… i cóż z tego? Ale jeśli ty mnie zabijesz, być może więcej się nie obudzę. Błagam, przynajmniej spróbuj!
Odpowiedział mu tylko cichnący zgrzyt żwiru pod butami. Odchodziła… Gdy to pojął, wybuchła w nim wściekłość pomieszana z rozpaczą.
Jego krzyki goniły ją jeszcze długo.
• • •
W piekle nigdy nie widuje się słońca, lecz w jego górnych partiach dzień i noc następują po sobie tak, jak na powierzchni.
Noc przeraża. Nie ma księżyca ani gwiazd. Na ziemi gdzieniegdzie żarzą się ogniki, wskazując położenie miejsc, gdzie cierpią potępieni. Co i rusz w oddali strzela gejzer płomieni albo niebo przecina złowrogi, czerwony meteor.
Jedną noc od drugiej oddziela kilka godzin szarzyzny, spowitych w mgłę i dymy. Najpochmurniejszy listopadowy dzień na powierzchni ma się do nich tak, jak ludzka twarz do nieudolnej rzeźby z masy papierowej.
Wstawał ranek. Chmury spełzły niżej, przesłaniając skalne masywy. Powoli, kulejąc, Blanche schodziła coraz niżej po łagodnie nachylonym stoku. Podpierała się zniszczoną kulą inwalidzką, którą znalazła poprzedniego dnia pomiędzy piargami.
Była tak drobna i szczupła, że na pierwszy rzut oka wydawała się małą dziewczynką. Miała na sobie wyświechtane dżinsy oraz niebieski sweter, który wyglądał jak wygrzebany ze śmietnika. Ciemne, długie do ramion włosy zwisały w strąkach wokół umorusanej twarzy.
Pośrodku jej czoła widniało znamię, wyglądające jak plamka srebrnej farby; pocałunek anioła stróża, jej glejt na ścieżkach Szeolu.
Nosiła stare, rozdeptane tenisówki z dziurami w podeszwach. Skarpetek ani śladu. Poobijane i pokaleczone stopy sprawiały, że każdy krok na kamienistym podłożu przypominał stąpanie po rozżarzonych węglach.
Idąc modliła się. Czy raczej z samego nawyku szeptała słowa, które dawno przestały nieść otuchę. Jakby zamiast chleba połykała piach.
Otchłań jest królestwem cierpienia, które spala dusze. Tak powiedział anioł stróż. Strzeż się, aby twoje serce nie stało się popiołem. Pamiętała jego ostrzeżenia jak przez mgłę. Wydawały się teraz abstrakcyjne, żeby nie powiedzieć – naiwne w swym patosie. Wędrowanie przez piekło nie miało w sobie niczego wzniosłego. Żadnych kuszeń, żadnych zmagań z podstępnymi demonami – ani jednej okazji do udowodnienia, że godna jest znaku, który nosi na czole.
Tylko krwawiące stopy, brud, pył w oczach i ustach…
Zadrżała, gdy z podmuchem wiatru przypłynęło ochrypłe krakanie. Po niebie kołował kruk. Po chwili dołączył do niego drugi i razem zniknęły wśród skał. Wiedziała, że nie są to zwykłe ptaki, ale nie przestraszyła się. Dopóki nosiła znak, nic nie miało prawa jej tu skrzywdzić.
Chmury rozstępowały się, ukazując ciemne dno kotliny. Blanche zmrużyła oczy. W dole wznosiły się budowle, między którymi wytężywszy wzrok mogła dostrzec uwijające się sylwetki. Chwilę później mgły zwarły się znowu, zasłaniając widok. Ale przynajmniej wiedziała już, w którą stronę się kierować.
Z góry wraz z wiatrem doleciał potworny wrzask – wrzask człowieka rozszarpywanego żywcem. Zmusiła się, by go zignorować.
• • •
Budowle z bliska prezentowały się imponująco. Imponująco i z lekka absurdalnie pośrodku pustkowia. Architekturą trochę przypominały gotyckie katedry, trochę zaś – olbrzymie termitiery. Blanche naliczyła ich sześć. Siódmą, położoną najbardziej z brzegu, dopiero wznoszono; była o połowę niższa od pozostałych, a jej mury jeżyły się rusztowaniami. Wokół wrzał gorączkowy ruch; szaro odziane postacie dwoiły się i troiły, zwożąc na taczkach kamienie, obrabiając je, mieszając zaprawę. Budowę nadzorowały postacie jak z meskalinowych wizji – ni to jaszczury, ni skrzydlate małpy. Dzierżyły bicze, z których od czasu do czasu czyniły użytek, ponaglając opieszalców.
Wokół sześciu pozostałych budowli wyrosło nader ziemsko wyglądające osiedle bud i szałasów. Dykta, blacha, płachty folii, szmaty rozwieszone na sznurach… Jedyne, co się nie zgadzało, to cisza. Brakowało bzyczenia much, krzyku dzieciaków. Tylko folia szeleściła na wietrze.
Może ktoś bardziej obeznany z piekłem po samej ciszy zorientowałby się, co to za miejsce.
Pierwszy mieszkaniec osady, jakiego Blanche zobaczyła z bliska, wyglądał prawie normalnie, tyle tylko, że na czole miał jaśniejszą łatę źle dopasowanego przeszczepu. Jednak poruszał się wolno i niepewnie – widocznie luźna szata kryła poważniejsze defekty.
Im dalej, tym było gorzej. Przed każdą budą kuliła się jedna lub kilka zdeformowanych postaci. Kalecy bez rąk, bez nóg, wsparci na szczudłach lub pełzający w pyle. Łyse dzieci, pokryte jakimiś potwornymi naroślami… W pewnej chwili Blanche minęła kobietę, która nie miała twarzy. Oczu, nosa, nic – prócz bezkształtnej masy blizn.
Przełamując strach i obrzydzenie, próbowała pytać tych ludzi, gdzie szukać Mamki Gorylicy, ale bez skutku. Albo odpowiadali milczeniem, albo – w najlepszym razie – wydawali jakieś nieartykułowane gulgoty czy jęki.
W końcu wyszła spomiędzy bud, by stanąć u podnóża termitierokatedry. Do wysokości pierwszego piętra z całej powierzchni muru wystawały w regularnych odstępach mniej więcej dwumetrowe, ostro zakończone drągi. Gdy przyjrzała im się uważniej, przeszedł ją dreszcz – wszystkie oblepione były zakrzepłą krwią. Z czubka jednego zwisało długie pasmo włosów.
Szła wzdłuż muru, aż odnalazła wejście – masywne, dwuskrzydłowe drzwi. Przed nimi siedział na ziemi staruszek w brudnej szacie, spod której wystawały włochate nogi zakończone kopytami. Domyśliła się, że to emerytowany demon. Bawił się plastikowymi figurkami żołnierzy, na przemian nucąc coś i mamlając do siebie. Z ust sterczał mu pojedynczy sczerniały kieł.
– Dziadku, gdzie znajdę Mamkę Gorylicę? – spytała Blanche bez większych nadziei. Ku jej zaskoczeniu, bez wahania wskazał drzwi.
– Muszę wejść do środka?
Mruknął coś, co mogło być potwierdzeniem. Wstrzymując oddech przestąpiła próg.
Czasem piekło przypominało miejsce ze snu. Wchodziło się gdzieś i sceneria zmieniała się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kręty, obrośnięty pajęczynami korytarz, w którym znalazła się Blanche, po kilkunastu krokach sam z siebie przemorfował się w salę o niskim sklepieniu, w której woń potraw walczyła o lepsze ze swądem spalenizny i smoły. Nad barem jaśniał krzywo umocowany neon w kształcie półksiężyca; sina poświata odbijała się w kieliszkach i zastawie. Skąpo ubrane kelnerki uwijały się między stołami, za którymi tłoczyły się hałaśliwe czarty.
Skrzywiła się, gdy pusty żołądek boleśnie przypomniał o swoim istnieniu, pamiętała jednak ostrzeżenie anioła, by na dole nie brać do ust niczego, ani jedzenia, ani napojów. Piekło nie rządziło się ziemskimi prawami; nie miała tu ciała, tylko jego namiastkę. Głód, ból i zmęczenie były złudzeniami, które należało zignorować.
Dawno zapomniała, jak smakuje chleb, jak pachnie cynamon, jabłko, bazylia. Zostały jej tylko nazwy, cienie doznań, niczym słowa martwego języka.
Weszła między stoły, nieświadoma, że z każdym stąpnięciem zostawia na podłodze krwawe ślady. Na jej widok gwar najpierw przycichł, potem wezbrał jak fala przyboju. Przystanęła pod ścianą i rozglądała się niepewnie. W zasadzie nie bała się – na tym etapie już niewiele rzeczy było w stanie ją przestraszyć, poza tym ufała mocy znamienia. Nie wiedziała tylko, co powinna zrobić; poszukać wolnego krzesła, czy może podejść do baru, nad którym – jak teraz spostrzegła – wisiały w charakterze dekoracji zmumifikowane ludzkie szczątki?
Barman w smokingu i białej gipsowej masce zmierzył ją drwiącym spojrzeniem, ale nie odezwał się ani słowem. Przed nim na kontuarze stały dwa pękate słoje, pełne zielonkawej cieczy. W jednym pływały jelita, w drugim – gałki oczne.
Nagle w kącie z ulgą dostrzegła kogoś, kto wydawał się człowiekiem, nie czartem. Wynędzniały mężczyzna ze splątanymi czarnymi włosami i brodą obserwował ją znad szklanki z trunkiem. Podeszła.
– Mogę się przysiąść?
Zrobił nieokreślony gest ręką, który potraktowała jako przyzwolenie. Zauważyła, że mankiety kurtki miał czymś upaprane, chyba smołą.
– Konstantin – przedstawił się, nim zdążyła go spytać o imię. – A ty się nazywasz…
– Blanche.
Mówili dwoma różnymi językami, ale mimo to rozumieli się wzajemnie, choć żadne nie umiałoby wytłumaczyć, na jakiej zasadzie to się dzieje.
– Co tu robisz, Blanche? Zabłądziłaś?
– Muszę znaleźć Mamkę Gorylicę.
– Rozumiem. A można wiedzieć, na co ci ona?
– Chcę, żeby mi wskazała drogę do pałacu księcia.
– Coraz lepiej – pokiwał głową. – A po co, Blanche, chcesz tam iść?
– Potrzebuję od księcia wskazówek. Szukam kogoś… Brata.
– Ach, tak. No fakt, nosisz znak, czyli jesteś szczególnym przypadkiem. Pozwól no bliżej, niech ci się przyjrzę, szczególny przypadku – Konstantin omiótł dziewczynę wzrokiem od stóp do głów. Lekko uniósł brwi, widząc krzyżyk na szyi.
– Jesteś wierząca, czy to tylko tak dla ozdoby? – raz jeszcze ogarnął spojrzeniem resztę jej żałosnego ubioru. Blanche zignorowała jawną złośliwość.
– Jestem wierząca.
Jego usta skrzywił grymas, który mógł być uśmiechem.
– Wierząca w co? Sprecyzuj.
– Wierzę w Boga – mówiąc to wyprostowała się odruchowo.
– W Boga Ojca wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi? Wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych? – Konstantin uśmiechnął się znowu, tym razem z politowaniem. – Biedactwo, i cóż ci z tego? Piekło to nieobecność Boga.
– Ja wierzę, że Bóg jest wszędzie.
Wzruszył ramionami, unosząc szklankę do ust.
– Byli i tacy, co twierdzili, że piekło jest puste. Jak widać na załączonym obrazku, nie mieli racji.
Przy jednym ze stołów z trzaskiem zapłonął ogień. Paliła się zawartość wielkiej wazy, którą kelnerka postawiła przed biesiadnikami. Zewsząd rozległy się okrzyki entuzjazmu; natychmiast ustawiła się kolejka chętnych do spróbowania ognistej potrawy. Lokal wypełnił się duszącym dymem. Konstantin klnąc otworzył okno, które – jak zauważyła teraz dziewczyna – znajdowało się w wykuszu za ich stolikiem. Nie zwróciła na nie wcześniej uwagi, bo okiennice były zaryglowane. Na zewnątrz wszystko tonęło we mgle. Z nieba prószył popiół; kilka płatków osiadło na parapecie. Skądś nadpłynął chóralny śpiew.
– Co to? – zdziwiła się.
– Zesłańcy śpiewają pieśń ku czci księcia. Podlizują mu się w nadziei, że dzięki temu złagodzi im wyroki. Oczywiście nic to nie da, ale biedni głupcy nie zrezygnują za nic w świecie.
– Ci… z osady? Oni potrafią śpiewać?
– Dziś jest szabat. W szabat w samo południe odzyskują na godzinę głosy. Książę lubi słuchać, jak śpiewają. Co nie zmienia faktu, że niczego w ten sposób nie zwojują, bo lubi też patrzeć, jak są karani. Nawiasem mówiąc, siedzimy w knajpie dla katów. Nie przypatruj się im! – syknął, gdy obejrzała się odruchowo. – Lepiej nie zwracać na siebie ich uwagi.
– Nic mi nie zrobią – musnęła palcami znamię.
– Tobie może i nie. Ja nie chcę się im narażać. Tolerują mnie tu, ale wolę nie sprawdzać, jak daleko ta tolerancja sięga.
– Zaraz, chwila – Blanche zamrugała. – To ty tu nie… no wiesz… nie z wyroku?
– Nie – zaśmiał się ponuro. – Kochana, gdybym ja tu był z wyroku, to byśmy nie mieli okazji rozmawiać, zaręczam ci.
– Więc właściwie na jakich zasadach tu jesteś?
– Na żadnych. Dawno temu zszedłem tu z głupoty, Blanche, z pospolitej, chamskiej głupoty, i już nie udało mi się wrócić na górę – Konstantin zgarbił się jeszcze bardziej. – Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją… – zamruczał właściwie do siebie.
– Jesteś człowiekiem?
– Oczywiście, a kimże miałbym być? Jeśli chcesz wiedzieć, za życia zajmowałem się fizyką jądrową. Dużo mi z tego przyszło – ponuro zapatrzył się pod światło na resztki trunku w butelce.
Blanche nagle złapała się na tym, że wpatruje się w jego przygarbioną sylwetkę, kościste dłonie zaciśnięte wokół butelki, jakby podświadomie doszukując się podobieństwa do Philippe’a. Philippe’a w schyłkowej fazie, kiedy żywił się już tylko jogurtami owocowymi i glukozą, a zastrzyki robił sobie w stopę, bo na rękach wszędzie miał zrosty…
Śpiew dolatujący z dworu ucichł. Dla odmiany na sali rozległy się ochrypłe wrzaski – podpite czarty zaintonowały sprośną parodię pieśni kościelnej. Konstantin jednym haustem dopił zawartość szklanki, po czym zaczął się przyglądać dziewczynie przez denko szklanki, zmrużywszy drugie oko.
– Za kim tu zeszłaś?
– Za bratem. Może go znasz? – spojrzała z nadzieją. – Nazywa się Philippe…
– Nie znam nikogo takiego. Za co tu trafił? Nie obraź się, ale musiał nielicho narozrabiać, wyroków nie dostaje się za byle co.
– Nie tak, jak niektórzy – westchnęła. – Co nie znaczy oczywiście, że był dobrym człowiekiem. Ale to wszystko jest tak cholernie względne…
– Biedactwo… – nieoczekiwanie mężczyzna złapał ją za ramię, zaciskając palce aż do bólu. – Lepiej wróć na górę, póki możesz. Ten śliczny srebrny znak na twoim czółku kiedyś zniknie, a wtedy będziesz musiała tu zostać na zawsze…
Znowu parsknął śmiechem, takim, że Blanche zmroziło. Wyrwała się i pobiegła do wyjścia, ścigana rechotem tłuszczy. Paru krzyknęło za nią, ale nie oglądała się.
Wypadła na zewnątrz i stanęła jak wryta – wszystko tu się zmieniło po raz kolejny. Stała na zaniedbanej klatce schodowej; pobazgrane ściany, smród moczu… Wzdrygnęła się, bo znała to miejsce.
Blok, w którym zmarł Philippe.
Pierwsze piętro… mieszkanie numer 46…
Stała na parterze, pojedyncza żarówka oświetlała schody. Gdzieś z góry dobiegł płacz dziecka, a może zawodzenie kobiety? Blanche wytarła spocone, lodowate ręce o spodnie. Nie mogła opanować drżenia.
Opasali drzwi żółtą taśmą… Nie chcę tam iść! Ale nogi, jak w złym śnie, już same prowadziły ją na górę…
I wtedy schody na powrót stały się korytarzem pełnym pajęczyn. Blanche z westchnieniem ulgi ruszyła naprzód w nadziei, że uda się jej znaleźć wyjście z budowli.
W pewnej chwili coś ją tknęło; obejrzała się i zobaczyła, że krok w krok za nią idzie Konstantin.
– Czego chcesz? – spytała ostro. – Pilnuj swoich spraw!
– Kotku, najpierw posłuchaj, co mam do powiedzenia, a dopiero potem krzycz. Te korytarze potrafią zmieniać położenie. Jeśli budowla wyczuje, że nie wiesz, gdzie jesteś, zrobi wszystko, żebyś nie trafiła tam, dokąd chcesz. Projektował ją… powiedzmy, że dość złośliwy architekt.
Jakby na potwierdzenie jego słów, w ścianie tuż obok nich otworzył się drugi korytarz, z którego powiało ciężką wonią pleśni. Po podłodze walały się zetlałe szmaty, stare zabawki i inne śmieci. Koło nóg Blanche przemknął szczur. Wzdrygnęła się, a zaraz potem krzyknęła mimo woli, gdy Konstantin ujął ją za ramię.
– Nie patrz tam, to niedobre miejsce. Chodź.
– Nie dotykaj mnie! – wyszarpnęła rękę.
– Przepraszam. Rusz się, dziewczyno! Koniecznie chcesz się przekonać, co się stanie, jeśli nie posłuchasz?
W zaśmieconym korytarzu gęstniała sina mgiełka. Blanche nagle poczuła, że drapie ją w gardle, a oczy zaczynają łzawić. Gaz?! Konstantin tymczasem od niechcenia machnął ręką i ściany przeformowały się niczym obraz w kalejdoskopie, formując kolejne dwa przejścia. Nie zwlekając wybrał lewe; otrząsnęła się z zaskoczenia w samą porę, żeby podążyć za nim. Sekundę później mur za ich plecami zrósł się na nowo.
Zbiegli po chwiejnych schodkach, które zmaterializowały się znikąd, i zatrzymali się w sali, gdzie na długich stołach piętrzyła się zakurzona aparatura – jakieś urządzenia z pokrętłami, sploty kabli. Szyby w dużych, okratowanych oknach były tak brudne, że prawie nie przepuszczały światła.
– No, chwilowo jesteśmy bezpieczni – skonstatował mężczyzna.
– Co to za miejsce?
– Po prostu miejsce. Punkt w labiryncie.
– W takim razie czym jest labirynt? Czym jest cała ta budowla?
Wzruszył tylko ramionami, ale postanowiła drążyć kwestię.
– Śmieci, zabawki i maszyny to symbole, prawda? Co oznaczają? Jakim kluczem kierował się architekt?
– Och, architekt nie projektował w szczegółach wnętrza budowli. On tylko nakreślił ogólny plan, a korytarze i sale wypączkowują same. Chcesz wiedzieć, co w nich mieszka? – Konstantin zawiesił głos. – Wspomnienia potępionych. Martwe wspomnienia martwych ludzi, którzy utracili je z chwilą przybycia tutaj. Teraz ich przeszłość żyje w tych murach własnym życiem. Nie chcesz wiedzieć, co by się stało, gdybyś za długo się tu błąkała. Przypomnij mi, Blanche, dokąd ty właściwie chcesz trafić?
– Do Mamki Gorylicy.
– Wiesz chociaż, gdzie ją znaleźć? Pewnie, że nie wiesz, bo gdybyś wiedziała, to by cię tu nie było.
– Powiedziano mi, że mam szukać w tej budowli…
– Kto ci powiedział? Kiedy?
Opowiedziała mu o staruszku od żołnierzyków.
– Kłamał, jak to demony – skwitował Konstantin. – Mamka Gorylica nie mieszka tutaj, tylko w osadzie. Jest przełożoną wylęgarni. Mogę cię tam zaprowadzić, jeśli chcesz. Sama nie wydostaniesz się z labiryntu.
Nie czekając na odpowiedź szepnął coś, przyciskając dłoń do ściany i mur rozstąpił się, ukazując spopielony krajobraz doliny. Blanche wyszła śladem swojego dziwnego przewodnika na otwartą przestrzeń. Cuchnący spalenizną wiatr zmierzwił jej włosy. Staruszek zniknął; w pyle walały się porzucone zabawki.
Okaleczone postacie nadal snuły się między ruderami, całkowicie ignorując przybyszy. Konstantin zaprowadził ją do niskiego drewnianego baraku i pchnął skrzypiące drzwi.
– Tu mieszka Mamka Gorylica – oznajmił. – Witaj w wylęgarni.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.