powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LV)
maj 2006

AutorAutor
Dwugłos
Guy Gavriel Kay ‹Lwy Al-Rassanu›
Smutek utraconego świata

„Lwy Al-Rassanu” to kolejny dowód niezwykłego talentu Guya Gavriela Kaya, bo oto znów dostajemy do ręki opowieść skomplikowaną, mądrą, a przede wszystkim kipiącą emocjami, które ujmuje w karby elegancki, bogaty język.
Zawartość ekstraktu: 90%
‹Lwy Al-Rassanu›
‹Lwy Al-Rassanu›
Guy Gavriel Kay swoje powieściowe światy opiera w dużej mierze na światach prawdziwych, istniejących niegdyś w przeszłości. Zmienia nazwy, ale cechy poszczególnych kultur i religii pozostają podobne. Dlatego dzieła kanadyjskiego pisarza określa się czasem mianem „powieści historycznych”, pomimo iż autor nie stroni od zmiany biegu dziejów. „Lwy Al-Rassanu” dzieją się w tym samym uniwersum, co późniejsza „Sarantyńska mozaika”, choć w innym czasie i miejscu, do złudzenia przypominającym jedenastowieczny Półwysep Iberyjski. I tak jak w Sarancjum nietrudno rozpoznać Bizancjum, tak i w „Lwach Al-Rassanu” aszaryci są muzułmanami, Kindathowie – Żydami, a dżadyci to oczywiście chrześcijanie. Książka tym bardziej zasługuje na miano historycznej (czy przynajmniej quasi-historycznej), że charakterystycznej dla fantasy magii jest tu bardzo mało. Autora znacznie bardziej interesują skomplikowane relacje pomiędzy trzema różnymi kulturami, reprezentowanymi tu przez troje głównych bohaterów.
Kindathijska lekarka Dżehana, aszaryta Ammar, dyplomata, wojownik i zarazem poeta, oraz dżadycki dowódca wojskowy Rodrigo – troje bohaterów pierwszo-, a także część drugoplanowych, to obdarzone niezwykłymi talentami oraz siłą charakteru „postaci większe niż życie”, jakie częściej spotyka się w literaturze niż w realnym świecie. Mimo to nie tracą one wiarygodności, bo psychologia i znajomość tajników ludzkiej duszy to zdecydowane atuty autora, który znakomicie radzi sobie także tam, gdzie zawodzi wielu piszących fantasy. Mam tu na myśli problem władców i władzy – wychowani w zdemokratyzowanym społeczeństwie pisarze często nie rozumieją, kim tak naprawdę był król czy kalif, który w ich interpretacji staje się albo swojskim kumplem (wersja pozytywna) albo okrutnym tyranem (wersja negatywna). U Kaya natomiast postacie władców są znacznie mniej jednoznaczne, a ich dylematy o wiele bardziej złożone. Zawsze też widać dystans dzielący króla od poddanego, nawet jeśli ten pierwszy jest człowiekiem z natury miłym i dobrym.
Kay ma niezwykły talent do manipulowania uczuciami czytelnika. Potrafi trzymać w napięciu, wzruszyć, także rozbawić – przykładem choćby scena, gdy Miranda wita Rodriga strzałą, czy przekomarzanki Ammara i Dżehany. Jednak zdecydowanie ważniejsze od humoru jest wzruszenie. Kay jak nikt potrafi chwycić za serce, nawet zmusić do płaczu. Siła jego prozy tkwi w połączeniu wyrafinowania (skomplikowane charaktery i relacje interpersonalne) z zaskakującą prostotą. Bo który inny autor miałby na tyle odwagi, by z całkowitą powagą, bez odrobiny ironii, użyć wyrażenia „on był przeznaczeniem jej duszy” i nie popaść przy tym w melodramatyczny banał? Kayowi to się udaje. Poświęcenie, bohaterstwo, jedyna i prawdziwa miłość – kanadyjski pisarz nie unika patosu, który w jego wykonaniu zyskuje niespodziewany urok oraz głębię prawdziwej wielkości.
„Lwy Al-Rassanu” mają tę zaletę, że można je odczytywać na wielu poziomach. Sprawdzają się na przykład jako romans, a także jako powieść przygodowa, choć metoda, przy pomocy której autor potęguje napięcie, jest nietypowa. W scenach dynamicznych, tam, gdzie wydawałoby się, że należy przyśpieszyć bieg akcji, autor zwalnia, a nawet cofa się, opisując dramatyczne wydarzenie z punktu widzenia coraz to innego bohatera i odwlekając moment zdradzenia czytelnikowi, co się stało i kto z bohaterów przeżył. Sposób dość ekscentryczny, ale skuteczny – drugą część powieści czyta się, jednocześnie nerwowo obgryzając paznokcie. W utrzymaniu napięcia pomaga także stosunek Kaya do powieściowych postaci. Znam autorów, którzy tak kochają swoich bohaterów, że wyciągną ich z każdej, nawet najgorszej opresji, i znam takich, którzy, dążąc do maksymalnego realizmu, zazwyczaj ich zabijają. Każda z tych metod jest na swój sposób przewidywalna. U Kaya natomiast może zdarzyć się wszystko – zarówno ratunek w ostatniej chwili, jak i śmierć ulubionej postaci.
„Lwy Al-Rassanu” budzą także szlachetniejsze uczucia, niż tylko prostą obawę „ocalał, czy nie” – choćby przejmujący smutek po utracie będącego w kruchej równowadze świata. Kay podkreśla podobieństwo aszarytów i dżadytów (celowo piszę tylko o nich, bo Kindathowie, którzy nie biorą udziału w walce o władzę, pozostają trochę na uboczu) i to zarówno pod względem cech pozytywnych, jak i negatywnych. Obie kultury zdolne są z jednej strony do wydania postaci takich jak Ammar czy Rodrigo, a z drugiej – do religijnego fanatyzmu i bestialstwa. Jednak Kay nie byłby sobą, gdyby ograniczył się tylko do prostego pacyfistycznego przesłania. Bo przecież obaj główni bohaterowie są wojownikami, a silnego państwa nie da się zbudować bez rozlewu krwi – zarówno Ammar, jak i Rodrigo świetnie zdają sobie z tego sprawę. Z jednej strony marzenie o pokoju, o świecie, w którym wszystkie trzy kultury będą mogły żyć w harmonii, z drugiej – równie kusząca perspektywa własnego kraju rozciągającego się od morza do morza. Duży plus należy się Kayowi za ukazanie, jak skomplikowana i trudna jest to kwestia. A także jak niewiele znaczy w praktyce, bo w „Lwach Al-Rassanu” bohaterowie tak naprawdę mogą wybierać jedynie pomiędzy wycofaniem się, a wzięciem udziału w niszczeniu tego, co się kocha.
Piękny, bogaty język, dopracowane postaci, wiedza historyczna, która nadaje powieściowemu światu głębię – doprawdy, „Lwy Al-Rassanu” balansują na granicy doskonałości. Ale właśnie balansują, bo mimo wszystko nie jest to książka pozbawiona wad. Zbyt wiele autor buduje na symetrii – na przykład losy Ammara oraz Rodriga są niemal lustrzanymi odbiciami. Obaj zostają wygnani, obaj zaciągają się na służbę do tego samego króla, obaj kochają tę samą kobietę, obaj pod koniec powieści zajmują bliźniaczo podobne stanowiska. Jest to zbyt proste, zbyt sztuczne. Na szczęście postacie Kaya są na tyle żywe, że nie da się zamknąć ich w schemacie.
Podobna symetria charakteryzuje trzy główne religie: dżadyci czczą słońce, aszaryci gwiazdy, a Kindathowie księżyce. Jest to dobrze uzasadnione, ale znów wydaje się zbyt proste. I chyba też mało prawdopodobne, bo właściwie jaka jest szansa, że na jednym półwyspie spotkają się religie oddające cześć różnym ciałom niebieskim?
Nie są to poważne wady i żadna z nich z pewnością nie zepsuje płynącej z lektury przyjemności. Recenzując inną książkę, pewnie nawet bym o nich nie wspominała. Jednak taki już los autorów równie utalentowanych jak Guy Gavriel Kay – czytelnicy przywykli więcej od nich wymagać.



…ale pomyślcie o własnej słabości

Czy było to zrządzenie losu, czy kaprys wydawców – przynajmniej raz okazało się dla czytelników szczęśliwe. Wydanie „Lwów Al-Rassanu” Guya Gavriela Kaya po „Sarantyńskiej mozaice” – wbrew chronologii powstawania – jest posunięciem słusznym, bo pozwala na pełniejsze spojrzenie zarówno na „Lwy”, jak i „Mozaikę”.
Zawartość ekstraktu: 90%
‹Lwy Al-Rassanu›
‹Lwy Al-Rassanu›
Choć od pierwszych stron „Lwów” widać aż nadto wyraźnie, jak bardzo rozwinął się warsztat autora pomiędzy nimi a „Pożeglować do Sarancjum”, choć trudno na ich kartach osiągnąć podobny poziom zachwytu nad wyrafinowaniem narracji, prowadzeniem postaci – to jednak niedostatki techniczne i lekka toporność pewnych autorskich zabiegów1) nie są w stanie rzucić cienia na radość z innego, zaskakującego odkrycia. Otóż myśl, która stoi za historią opowiedzianą w „Lwach Al-Rassanu” jest kontynuacją tej obecnej w „Mozaice”. A jest to tym większa niespodzianka, że dotarcie do niej wymagało od autora zarówno większej dojrzałości, jak i odwagi. Bowiem trzeba odwagi, by zamiast opowieści o marzeniach na miarę imperium snuć historię marzeń mierzonych niemocą i starć spadkobierców wśród ruin upadającej kultury.
„Sarantyńska mozaika” – prócz tego, że była opowieścią o historii – pokazała narodziny i śmierć marzenia o odmianie świata. Pokazała narodziny i śmierć wielu marzeń – i spełnienie nielicznych. A te, które się nie spełniły, miały wspólny mianownik. To ludzie silni – determinacją, inteligencją lub talentem – sięgali granic możliwości, by odcisnąć swój ślad w dziejach. I przegrywali. Mimo możliwości, mimo uzdolnień – byli bezsilni wobec Władcy Cesarzy.
„Lwy Al-Rassanu” przenoszą nas w czasie i przestrzeni, lecz wciąż pozostajemy w tym samym świecie pod dwoma księżycami. Tym razem na Kayowym odpowiedniku Półwyspu Iberyjskiego, podzielonym między chylący się ku upadkowi Al-Rassan, władany przez pustynny lud czczących gwiazdy aszarytów, oraz trzy północne królestwa modlących się do słońca wyznawców Dżada. Królestwa te, Valledo, Dżalonia i Ruenda, przechodzące z rąk do rąk w niemającej końca wojnie spadkobierców Sancza Otyłego, coraz zachłanniej patrzą na Al-Rassan, przed laty trzymający w garści cały półwysep. Tymczasem piętnastoletnie rządy króla Almalika, który obalił słabnącą władzę kalifów, nie odmieniły losu. Kolejne aszaryckie miasta leżące u granic ziem dżadytów zmuszone są płacić haracz, dorośli synowie króla są równie dalecy jego sercu, co politycznym planom, a dzieci jego konkubiny i wybranki to raczej cień nadziei niż realna przyszłość.
A oprócz tych dwóch sił – dwie bardzo odmienne enklawy. Pierwszą, dopełniającą kulturowe tło opowieści, są rozproszeni Kindathowie, żyjący w gettach lud wędrowców, który za bóstwa obrał sobie to, co na niebie pozostało: dwa księżyce. Prześladowani przez dżadytów, cieszący się niepewną i chwiejną wolnością wśród czcicieli Aszara, boleśnie świadomi, że najlżejszy podmuch historii może zamienić niepewną wolność w pewną śmierć. Drugą jest Ragosa, miejsce schronienia i szansy na wzajemne zrozumienie, gdzie prawą ręką aszaryckiego króla Badira jest Kindath Masur ben Avren, jego kanclerz i przyjaciel.
Tam skrzyżują się losy trójki bohaterów „Lwów”, których, choć wywodzą się z ludów podzielonych wiarą, nienawiścią, często pogardą, połączy wzajemny szacunek, miłość, duchowe pokrewieństwo i lojalność (nie skończy się ona nawet wtedy, gdy staną naprzeciw siebie z wyciągniętą bronią). Tam Rodrigo Belmonte, dżadycki żołnierz i najemnik z Valledo, i Ammar ibn Khairan, poeta, polityk, także żołnierz, bohaterowie pełnych podziwu i lęku opowieści, wygnani wbrew najskrytszym pragnieniom swych władców, spotkają się po raz pierwszy. Tam też ich szlak ostatecznie skrzyżuje się z losem kindathijskiej lekarki Dżehany, którą obaj pokochają. Z wzajemnością.
Klucz historyczny i kulturowy „Lwów Al-Rassanu” jest oczywisty. Narzuca się tym bardziej, że konflikt leżący u jego podłoża jest wciąż aktualny – i to na skalę większą niż pojedynczy półwysep. Tym bardziej jednak warto o nim zapomnieć, powstrzymać się przed nazwaniem wiar i narodów innymi imionami, niż zostały im nadane. I sięgnąć po to, co jest poza nimi, poza niezmiennym konfliktem powodowanym przez różnorodność.
„Lwy Al-Rassanu” obfitują w wydarzenia, sploty intryg i uczuć. Na osobny tekst zasługuje zaskakujący głębią związek między Ramiro, królem Valledo, a jego królową Ines oraz, będący antytezą romansowych klisz, trójkąt Rodrigo – Dżehana – Ammar2). Na wspomnienie – dwie znakomite narracyjne zmyłki i jedna, która autorowi tej klasy przydarzyć się nie powinna lub powinna o wiele lepiej. To książka, pomiędzy okładkami której mieści się wiele słów, czynów i spostrzeżeń godnych tego, by poświęcić im czas i rozważania. Ale tylko jedno tkwi w myślach jak cierń po zakończeniu lektury, pozornie niedbale porzucone przez autora, bez wahania porzucone przez bohaterów, w imię poczucia obowiązku bądź miłości. Ragosa.
Miasto przechowujące sens tego, czym był Al-Rassan, będące zalążkiem tego, czym mógłby być – stanie samotnie przeciw najeźdźcom, gdy Ammar wraz z Rodrigiem dołączą do swych królów, by walczyć u ich boków – przeciw sobie. A przecież jedynym, o co warto walczyć na tym półwyspie, pustoszonym przez władców zżeranych tyleż ambicją, co strachem, było właśnie to miasto, niewiążące nikogo wiarą, przysięgą, lękiem o bliskich. Dlatego warto było o nie walczyć – i dlatego zostało samo.
Pisząc o „Władcy Cesarzy”, drugim tomie „Sarantyńskiej mozaiki”, nazwałem go fabularnym epilogiem „Pożeglować do Sarancjum”, pierwszej części dylogii. Tymczasem intelektualny ładunek „Mozaiki”, który zdawał się mieścić w pełni na kartach „Władcy”, znalazł swoje niespodziewane dopełnienie we wcześniejszych o pięć lat „Lwach Al-Rassanu”. I gdybyż to jeszcze była prosta kontynuacja losów królestw i królów, to doświadczenie jej nie byłoby przeżyciem tak istotnym. Jednak „Lwy” przede wszystkim pozwalają dostrzec to, co skala zamierzeń Waleriusza i Crispina z taką łatwością przysłoniły.
To, jak wiele upadków mieści w sobie każdy upadek. To, że historia nie kończy się na żadnym z nich. Że na barkach gigantów – i wśród ich strzaskanych pomników – stawać będą kolejni, coraz mniejsi giganci. A miara możliwej (czy możliwej?) do osiągnięcia wielkości, tak porywającej w „Mozaice”, tak bezdyskusyjnie wartej, by po nią sięgnąć bez względu na ryzyko – będzie się kurczyć z każdym pokoleniem.
Doprawdy, trudno wyrazić zachwyt dla autora, który pod prąd czasu osiągnął tak nadzwyczajną konsekwencję wykreowanego świata, spójność jakże inną – i o ileż cenniejszą – od tej, której zazwyczaj oczekujemy, a niekiedy doświadczamy w fantasy. Spójność historii podporządkowanej idei, historii, która staje się kluczem nie tyle do naszych własnych dziejów, co do umysłów.
Pisząc o „Władcy Cesarzy”, nazwałem go książką do końca pesymistyczną, być może nawet wbrew intencjom autora. Cena, jaką Crispin musiał zapłacić za szczęście i artystyczne spełnienie wydawała się za wysoka, warta tego, by ją płacić, ale już nie tego, by mieć przy tym nadzieję. Jakże inaczej to wygląda w świetle „Lwów”, w kolejnej inkarnacji gigantów, którzy nie bacząc na swe możliwości nie chcą, nie mogą lub nie potrafią odepchnąć szansy zwycięstwa. Jakże inaczej to wygląda w świecie, w którym jedynie klęska stwarza nadzieję na przyzwoitość. Bo klęska pozwala odetchnąć od walki, znaleźć szczęście. Pozwala pomyśleć o własnej słabości, zamiast o triumfie nad ludźmi.
Jeszcze trudniej natomiast zająć stanowisko w obliczu paradoksu pięknego, strasznego i niemożliwego do ominięcia: otóż zachwyt nad „Lwami Al-Rassanu” nie narodził się z nich samych. Stoi on na barkach arcydzieła, które przyszło po nich.
1) Zresztą cóż to za niedostatki, cóż za toporność – są takie aspekty tworzenia prozy, w których Kay ściga się wyłącznie sam ze sobą i można się jedynie cieszyć z tego, że im dłużej biegnie, tym częściej zwycięża.
2) Tu skojarzenie, nie na miejscu, ale nieodparte: „Atlas zbuntowany” Ayn Rand.

Tytuł recenzji zaczerpnięty został z utworu Jacka Kaczmarskiego „Kasandra”:

Ja wam nie bronię radości
Bo losu nie zmienią wam wróżby
Ale pomyślcie o własnej słabości
Zamiast o tryumfie nad ludźmi



Tytuł: Lwy Al-Rassanu
Tytuł oryginalny: The Lions of Al-Rassan
Autor: Guy Gavriel Kay
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawca: MAG
ISBN: 83-7480-015-1
Format: 500s. 135×205mm
Cena: 35,—
Data wydania: 24 marca 2006
WWW: Strona
Ekstrakt: 90%
powrót do indeksunastępna strona

39
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.