Można by sądzić, że teraz fala paniki zaleje miasteczko, ludzie rzucą się do ucieczki lub obrony swojego świetnego miasta i tak czy inaczej będzie krwawo. Że piski kobiet i płacz dzieci wypełnią chłodne, zimowe powietrze, a ta przydługawa opowieść nabierze w końcu barw i rozbudzi znudzonego czytelnika. Bohaterskie czyny przysłonią siłę zła, a niewytłumaczalna plaga żywych trupów zniknie tak nagle, jak się pojawiła, ku pokrzepieniu serc wielichamowskich synów i córek oraz twojego, drogi czytelniku. Lecz rzeczywistość pokazała, że w miejscu, o którym piszemy, opowieści grozy toczą się innym trybem. Miasteczko nadal zatopione było w nerwowej atmosferze grudniowej nocy, ale trudno od racjonalnej społeczności Wielichamowian oczekiwać, że słysząc o nadchodzących żywych trupach, chwycą za broń i jak jeden mąż staną do walki z najeźdźcami. Ulice nadal były puste i ciche. Nawet wiatr ustał, pozwalając wiecznej mgle powrócić do jej sennego, mrocznego królestwa. Sąsiad sąsiadowi z krwawym błyskiem w oku spoglądał w okno, lecz nikt nie spodziewał się, że zagłada czai się na cmentarzu i stamtąd spłynie na nieświadome niczego miasteczko. Czasem jakaś otulona w ciepłą kurtkę postać przemknie między budynkami, wędrując na spotkanie drugiej postaci w celach niewątpliwie istotnych dla bezpieczeństwa tutejszej społeczności. Bowiem egzystencja i system informacyjny miasteczka od niepamiętnych czasów opierały się na plotkach i właśnie tą drogą już wkrótce miała się rozejść wieść o nadciągającym niebezpieczeństwie. Zawistnicka i Wałecka, dwie zacne panie profesor, z których jedną mieliśmy już niewątpliwą przyjemność poznać, stały teraz na chodniku, niedaleko kościoła. Wiatr osłabł i przyjemna mgła, w której każdy mieszkaniec czuł się jak w swoim żywiole, oplotła obie kobiety miękkim puchem konspiracji. – No to jak, moja droga, jakieś wieści? – Zawistnicka, osobiście przecież dotknięta tragedią Sławka, była żywo zainteresowana wynikami poszukiwań. Rodzice i najbliżsi koledzy już od rana szukali chłopaka, lecz bez większych rezultatów. – Znaleźli go..? Wałecka była wysoką, szczupłą kobietą z długim nosem i nawet niebrzydkim uśmiechem. Ale ludziom, którzy się z nią stykali, wydawała się zimna i wyniosła. Zawistnicka spotykała się z nią, ponieważ ich natury były podobne; obie bardzo zainteresowane były życiem i sprawami miasteczka. Ale w gruncie rzeczy nie lubiły się. Wałecka uważała koleżankę za „wścibską ropuchę”, co nikogo nie obrażając, miało swoją genezę w nieszczególnej urodzie Wiesi. Ta z kolei często określała swoją „przyjaciółkę” jako „zimną sukę” i każdy w miarę zorientowany w miejscowych realiach obywatel wiedział, kto, kogo i gdzie „zimną suką” zowie. Każdy, z wyjątkiem samej zainteresowanej, co było wynikiem wyjątkowego sprytu mieszkańców i ich wspomnianego talentu do konspiracji. Przy nich agenci Mosadu to banda rozbrykanych chłopców bawiących się w głuchy telefon. – Niestety nie mam dobrych wieści, Kochanie… – stwierdziła najczulej jak umiała Wałecka. Satysfakcja była podwójna, bo nie dość, że nie darzyła sympatią Zawistnickiej, to szczerze nie lubiła Sławka, ze względu na stare konflikty z Dużym Stachem. – Nie mogą go nigdzie znaleźć, a policja nie ruszy palcem nim nie minie 48 godzin od momentu zaginięcia. Zawistnicka czuła się wyjątkowo niepewnie. Drżącym głosem kontynuowała temat: – Sądzisz, że sobie coś zrobił? Twój syn go zna, może coś słyszał? Wałecka ze zbolałą miną pokiwała głową. – Owszem, Krzysiu znał go, ale podobno nikt nic nie słyszał. Jest równie zszokowany jak inni koledzy. – Naturalnie, Krzysia zdziwiło zniknięcie Sławka, ale jeśli pamiętacie go z początku opowieści, to pewnie zdajecie sobie sprawę, że chłopiec nie odczuł specjalnie straty. Zawistnicka wtuliła się w swój fioletowy płaszczyk z białym puchem wokół kołnierza, spoglądając przenikliwie na koleżankę. W myślach dobierała słowa, wiedząc, że dobrze sformułowana i rozsiana plotka, mogła mieć duży wpływ na to, co ludzie będą myśleć o Sławku. – Myślisz, Skarbie, że to on mógł to zrobić z biedną Sobańską? – zapytała cicho, jakby uważając, by nikt pośrodku opustoszałej ulicy nie usłyszał jej słów. Katarzyna może i lubiła poplotkować, ale to wydało jej się przesadą. Co innego obgadać trochę dzieciaka i jego rodziców, a co innego robić z niego mordercę-psychopatę. – Nie sądzę, Wiesiu… – rzekła powoli, z właściwym sobie rozmachem kręcąc głową. – Przecież to był jeszcze dzieciak! – patrząc na zbitą z tropu Zawistnicką doszła do wniosku, że „odrobina reprymendy nie zaszkodzi tej zbłąkanej duszy”, po czym więc dodała: – No wiesz!? Plan Zawistnickiej wziął w łeb. Jej rozumowanie było jasne i logiczne: skoro nie da się zrobić z dzieciaka małego potwora, to ludzie na pewno stwierdzą, że to wina rodziców i nauczycieli (czyt. wychowawcy), że dzieciak uciekł lub, co gorsza, zabił się gdzieś w parku. Rodziców Sławka, jak powszechnie wiadomo, i tak niewiele osób darzyło sympatią, ale teraz na czarnej liście miałaby się znaleźć również ona – Zawistnicka! Cóż, sytuacja nauczycielki wydawała się pogarszać z każdą chwilą. I właśnie wtedy, gdy ciemne myśli z impetem krążyły po dużej głowie pokrytej gęstwiną czarnych włosów, nadeszła niespodziewana pomoc od strony kościoła. Czyżby dar Boży?
W starym garażu siedziało trzech chłopaków. Pomieszczenie tonęło w kurzu i odpadającym tynku. W kątach porozrzucane były stare przewody i narzędzia, a ściany wskazywały na wielokrotne, nieudolne próby przemalowania. Unosił się tam gęsty dym papierosowy, tworząc psychodeliczne wzorki na tle mocnego światła sączącego się z łysej żarówki, swobodnie zwisającej z sufitu. To tutaj odbywały się próby miejscowego zespołu metalowego. Ale określenie owych spotkań mianem prób zakrawałoby na zdecydowane nadużycie. W każdym razie spotykali się w starym warsztacie wokalisty – Darka i tam spędzali ciągnące się w nieskończoność wielichamowskie godziny. Przy piwie, papierosach i muzyce gadali o imprezach, piciu i o „jebanym miasteczku, w którym przyszło im żyć”. Wszyscy obowiązkowo ubrani byli na czarno i mieli długie włosy, poza klawiszowcem, którego wszyscy nazywali Marlboro, mimo, że palił Fajranty. Ówczesna moda na „brudów” sięgała nawet tutaj i miejscowa „bohema” miała się całkiem dobrze. Byli zbieraniną pseudobuntowników, w różnym stopniu zaangażowanych – od idealistów i „brudów z powołania”, do zwykłych pozerów, którzy lubili dużo pić i nosić czarne ciuchy. Jednak granica była bardzo płynna. Za cechę charakterystyczną tych ludzi można było uznać niechęć do Wielichamowa i usilne próby wydostania się z miasteczka, związania się z jakimś innym środowiskiem. Skutki były różne, może ze względu na przewagę słów nad faktycznymi działaniami, a może dlatego, że nigdzie nie słuchało się gniewnej i ciężkiej muzyki tak, jak w gniewnym miasteczku i jego ciężkim powietrzu. Jednak jakkolwiek wielka byłaby ochota narratora na rozwodzenie się nad miejscowym folklorem, naszą opowieść należy skierować z powrotem na właściwe tory. Otóż właśnie wtedy, gdy kończyło się pierwsze piwo i fundamentalne pytania: „czy dzisiaj w ogóle gramy?” i „kto skoczy po fajki?” miały zostać tradycyjnie zadane, uszu chłopaków dobiegły kroki kogoś, kto najwyraźniej zbliżał się do garażu. Jeśli macie chwilowo dość wszelkiego rodzaju trupów i psów-zombie, zapewne uraduje was fakt, że były to kroki Cegły. Chłopak wracał właśnie z całodniowych, bezowocnych poszukiwań Sławka. Był wysokim, masywnym rudzielcem o prostokątnej twarzy. Wyglądał trochę jak Boris Karloff. Te wszystkie cechy fizjonomii zaowocowały prawdopodobnie pojawieniem się charakterystycznego przezwiska, jednak było ono tak stare i tak powszechnie przyjęte, że nikt nie wiedział tego na pewno. Znali się od dawna, jeśli nie od zawsze. Poza faktem, że chodzili do tej samej szkoły, łączyły ich zainteresowania i obaj mieli na siebie całkiem spory wpływ. Kiedy Sławek był nerwowy i robił się nieprzyjemny, a zdarzało się to nierzadko, Cegła rzucał jakiś zabawny tekst i napięcie opadało. I odwrotnie, kiedy sam rzucał kurwami na prawo i lewo, Sławek potrafił poprawić mu humor i skierować jego myśli na inne tory. Jednym słowem, dobrze się ze sobą czuli i przez te wszystkie młode lata byli ze sobą dosyć blisko. W końcu obaj poprzez muzykę wmieszali się w miejscowe środowisko „brudów”. Dla Cegły był to fatalny dzień, całodniowe poszukiwania z rodziną i znajomymi przyjaciela nie przyniosły żadnych efektów. Szedł właśnie do chłopaków na piwo, posiedzieć i odpocząć po długotrwałym wysiłku, kiedy dowiedział się o tym, co dzieje się w mieście. Trudno było mu uwierzyć w zasłyszane rewelacje – chociaż po tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 24 godzin, gotów był uwierzyć we wszystko. Pobiegł więc w stronę garażu Darka, by przekazać wieści reszcie chłopaków. Wpadł do zadymionego pomieszczenia w momencie, kiedy Darek i tak zwany Jezus otwierali drugie piwo. – Panowie, nie uwierzycie… – wydusił od drzwi. Wszyscy trzej spojrzeli na niego z właściwym sobie spokojem. – Znaleźliście coś…? – Darek zapytał z czystej kurtuazji leniwym głosem. Był z nich najstarszy. Dobrze grał na gitarze i potrafił być sympatyczny, ale należał do tego rodzaju ludzi, którym najczęściej było wszystko jedno. Angażował się tylko w to, na czym jemu samego zależało i trudno było go zmusić do czegoś, na co sam nie miał ochoty. – Nie – Cegła rzucił krótko, bo nie to miało być tematem jego wypowiedzi. – Skupcie się, chłopaki… Urwał, by jego słowa postawiły siedzących na podłodze muzyków w stan gotowości. – Podobno coś zabiło proboszcza… Chłopacy ożywili się nieco i słuchali czując, że to nie koniec sensacyjnych wiadomości. I mieli rację – Cegła ciągnął dalej: – I najciekawsze w tym jest to, że zrobił to podobno jakiś ożywiony trup! Zombie jakiś czy coś… Ta informacja wydała się chłopakom co najmniej dziwna. Ich reakcją było naturalne w tej sytuacji rozbawienie i wybuch donośnego śmiechu, odbijającego się echem w kiepskiej akustyce pomieszczenia. – Kto ci to mówił..? – zapytał Darek, krztusząc się ze śmiechu. – Może ukazał ci się facet z maczetą i w białej masce, żebyś ostrzegł całe miasto..? – A może miał kapelusz i kretyński, pedalski sweterek? – dorzucił Jezus, nerwowo gestykulując. Wydawało się, że zespół ma prawdziwy ubaw, ale Cegła był przygotowany na taką reakcję: – Mówiła to katechetka, Dobrzycka… Biegła po ulicy i krzyczała coś o Sądzie Ostatecznym. To podobno ona znalazła ciało i widziała tego trupa. Nie mówię, że tak było – po prostu przekazuję to, o czym gada całe miasto. Początkowo ledwo widoczny, potem coraz wyraźniejszy cień autentycznego zaciekawienia malował się na twarzach chłopaków. Informacje z takiego źródła wydawały się być bardziej wiarygodne. Panująca wokół cisza potęgowała dziwne wrażenie, które ogarnęło naraz chłopaków. Otaczająca garaż ciemność zdała im się podejrzanie złowroga. Wiedzieli, że po całym dniu spędzonym na poszukiwaniach przyjaciela, Cegła nie żartowałby sobie z tej sytuacji. Mimo wszystko klawiszowiec – Marlboro, na którego zawsze można było liczyć w kwestii powiedzenia czegoś nieodpowiedniego w nieodpowiednim momencie, rzucił w stronę Cegły najinteligentniejszy komentarz, na jaki w tej chwili było go stać: – Pierdolisz! Cegła nawet nie zwrócił na niego uwagi. – To jeszcze nie wszystko. Jak biegłem tutaj, przyjechali: Wielkopański, Fałszyński i Zgarda i zaczęli coś ludziom opowiadać, że cała banda jakichś dziwnych stworzeń się do nas zbliża. – przerwał, żeby nabrać oddechu. – Wiadomość już się rozchodzi. – Po chwili dodał ściszonym głosem – Jak zawsze zresztą w tym pierdolonym miasteczku… Chłopacy wstali i spojrzeli po sobie. Pierwszy odezwał się Darek: – Dobrzyckiej mogło coś odpierdolić od tego gapienia się na figurki, ale tamci raczej by sobie jaj nie robili. Na jego twarzy, częściowo zasłoniętej gęstwiną jasnych włosów w stylu Kurta Cobeina, nagle pojawił się dziwny, paranoiczny uśmiech: – Skoro nasz Pan wysłał do Wielichamowa swoich aniołów, to jego wierni słudzy muszą ich grzecznie przywitać! Wszyscy trzej muzycy wyszli ochoczo na dźwięk tych słów i pobiegli w stronę centralnej części miasteczka. Cegła został sam, co najmniej zaskoczony. Rozejrzał się po pokoju. Dym już opadał, pomieszczenie nabrało wyglądu opuszczonej, gangsterskiej kryjówki, jak warsztat samochodowy na odludziu w „Wielkim Śnie”. Twarz chłopca natrafiła teraz na duży krzyż, wiszący do góry nogami na białej ścianie. „Sataniści..?”, pomyślał rozbawiony, ale jego mina wyrażała głębokie politowanie. „Czego my tutaj nie mamy?”
Rzeczywiście Wielichamowo zdawało się mieć wszystko. Nie brakowało też nawiedzonej katechetki. Młodej, ładnej i zupełnie poświęconej Bogu, sprawie i czemu tam jeszcze mogła się taka urocza, naiwna istota poświęcić. I właśnie tę biedną owieczkę spotkała wątpliwa przyjemność oglądania całego zajścia, które skończyło się zmasakrowaniem głowy wielebnego Narcyziaka. Katechetka była zszokowana i przerażona – nawet nagłe problemy z zachwianym systemem wartości zdawały się być jej najmniejszym zmartwieniem, gdy biegła przez miasteczko, wołając coś o chodzącym zmarłym i biednym proboszczu. Tak biegnąc napotkała Wałecką i Zawistnicką, które znalazły się w opisanym wcześniej martwym punkcie rozmowy. Obie nie wiedziały jak dalej popchnąć ją na właściwe tory, a największy z tym kłopot miała Wiesia, która kierunek owych torów miała już ułożony w swojej dużej głowie, ale niestety jak dotąd nic nie sprzyjało jej zamiarom. Nie należała jednak do ludzi, którzy nie wykorzystują nadarzających się okazji. Kiedy Dobrzycka opowiedziała, a raczej wykrzyczała i wysapała z grubsza to, czego była świadkiem, Zawistnicka szybciej od Wałeckiej otrząsnęła się z szoku i prosto z mostu rzuciła pytanie, które jeszcze bardziej wyprowadziło z równowagi przerażoną katechetkę: – Czy to mógł być ten biedny Sławek..? Dobrzycka spojrzała zdezorientowana w bliżej nieokreślonym kierunku, jakby tam szukając odpowiedzi. Jej wzrok, ciągle jeszcze pełen lęku, nie mógł znaleźć dla siebie punktu zaczepienia. Zaskoczona pytaniem dziewczyna zaczęła odpowiadać niepewnie: – Właściwie nie jestem pewna, stał do mnie tyłem…. – zawahała się i jakby chcąc zrobić nauczycielce przyjemność, szybko dodała. – Ale wzrost by się chyba zgadzał. W oczach Zawistnickiej pojawił się ledwo widoczny błysk. Powoli wychodziła na swoje i znów zaczynała czuć się pewniej. Wałecka cały czas zdawała się nie być przekonana: – Sądzisz, że to naprawdę mógł być on…? – zbita z tropu zapytała Wiesię. – No a kto? – Zawistnicka zręcznie udawała urażoną. – Przecież nie żywy trup – zaśmiała się, ukazując żółte zęby w krzywym grymasie skierowanym w stronę Dobrzyckiej. Ta starała się jeszcze bronić swojej pozycji: – On na pewno nie żył, jak Boga kocham! Zawistnicka teraz już zupełnie wczuła się w rolę. – Nie mieszaj w to Boga, dziecko – rzekła swoim ulubionym pouczającym tonem prowincjonalnej dewotki. – Ale jego głowa kręciła się wokół szyi! Tylko, że za szybko, żeby twarz rozpoznać – katechetka, mimo że głos się jej załamywał, nie dawała za wygraną. – I to było takie straszne…. i… i w ogóle…! Rozpłakała się, chowając twarz w zmarzniętych dłoniach. Wałecka objęła ją ramieniem i przytuliła do siebie. Zawistnicka jednak była już myślami gdzie indziej. Świadczył o tym uśmiech, odmalowujący się na jej okrągłej twarz, gdzieś powyżej drugiego podbródka. – Gdy będąc małym stwierdził, że nie lubi swojego misia, wiedziałam, że to nie jest dobry dzieciak… Pozostałe kobiety nie miały sił ani nawet podstaw by oponować. Obie miały pustkę w głowie, choć każda nieco inną. Może to rzeczywiście Sławek, myślały. Taki był nerwowy… Może dlatego go nie lubili… Zawistnicka była już spokojniejsza. Zdawała się być bezpieczna, a w każdym razie bezpieczniejsza. Teraz wystarczy rozpowszechnić, jak to „podobno” zaginiony Sławek zabił wielebnego. W zamieszaniu nikt nie będzie pamiętał, od kogo wyszła cała ta plotka, a jeśli sprawę odpowiednio się naświetli, ludziom będzie bardziej żal Zawistnickiej niż tego całego niezrównoważonego psychicznie bachora. Czyż ten plan nie jest doskonały, myślała nauczycielka. Nie mogła wyjść z podziwu dla samej siebie. Niestety profesor Zawistnicka, w całej swojej mądrości nie znała jednej, podstawowej zasady każdego horroru. Mówi ona, że osoba, która twierdzi najdziwniejsze rzeczy i wydaje się być najbardziej niezrównoważona najczęściej ma rację i jej właśnie powinno się słuchać. Teraz jednak, w chwili swojego triumfu, Zawistnicka nie miała zamiaru wierzyć roztrzęsionej Basi Dobrzyckiej. My, drogi czytelniku, wiemy już, że skutki lekceważenia przestróg mogą być fatalne. Na pocieszenie, uchylając rąbka tajemnicy, można w tym miejscu wyjawić, że Zawistnicka będzie miała jeszcze okazję zapoznać się z tą świętą zasadą. Mgła coraz gęstszym płaszczem otulała miasteczko, jakby wprowadzając bezbronnych, nieświadomych mieszkańców w noc. Fala zła nadciągała od strony rozkopanych grobów. Pierwsze wątpliwości zostały zasiane; nerwowe dotychczas, lecz pogrążone w letargu miasteczko zaczęło wracać do życia o niezwykłej dla siebie porze – dochodziła już dziesiąta. Zawistnicka z Wałecką ruszyły na południe i spełniając swoją szlachetną misję informowały znajomych o grożącym im niebezpieczeństwie. Nie mówiły wprost kto je stanowił, ponieważ „nic nie było pewne”, a przecież „nikt nie zamierzał nikogo bezpodstawnie oskarżać”. Czasem zdarzał się jednak ktoś ciekawski, chcący poznać więcej szczegółów. Wtedy zgodnie, konspiracyjnym tonem dodawały, że „podobno to ten zaginiony Sławek..”. Cóż – ciekawskich było wielu. Jednak nie odmawiajmy im złych intencji – lepiej od nich samych wiemy przecież, jak bardzo niebezpieczeństwo było realne. Od strony północnej, w tym tak zwanym międzyczasie, (który zdaniem pewniej polonistki z Wielichamowa – Anny Majak, w ogóle nie istnieje), do miasteczka przyjechali niedoszli myśliwi, z równie szlachetnym zamiarem ostrzeżenia mieszkańców. Jednak tu właśnie pojawiał się problem, a nawet dwa: „co im powiedzieć…?” i „jak im powiedzieć…?”. I trzeba przyznać, że Fałszyński, Zgarda i Wielkopański byli w kropce. Mgła coraz drastyczniej zmniejszała widoczność, potęgując uczucie strachu i samotności. Wszyscy trzej mężczyźni byli równie przerażeni. Może z wyjątkiem Zgardy, co jednak nie wynikało z jego odwagi. W trudny do określenia sposób ciemność i duszna aura unosząca się nad miasteczkiem zaczynała mu odpowiadać. Nawet nie czuł już rany na nodze. Ugryzienie okazało się dość płytkie, a Zgarda czuł się nadzwyczaj dobrze. Zatrzymali się koło kościoła, w centralnym punkcie miasteczka. Kilku osobom, znajdującym się w ich zasięgu, przekazali relację z wydarzeń. Wśród nich był właśnie Cegła – w tym momencie najlepiej poinformowana osoba w miasteczku. Jednak to wciąż było za mało. Trzeba było zwołać całe Wielichamowo w jedno miejsce i przygotować się do prowizorycznej obrony. Jednak szok i zagubienie trójki niedoszłych bohaterów sprawiło, że nadal nie potrafili się zorganizować i stali sparaliżowani w miejscu, podczas gdy czas nieubłaganie uciekał. – No, dobra. – powiedział wreszcie Wielkopański. – Pójdziecie każdy inną z głównych ulic i będziecie chodzić po domach, ostrzegając ludzi. Ja przejdę w stronę probostwa i też spróbuję powiadomić jak najwięcej osób. Obu mężczyznom wyraźnie nie odpowiadał wariant upokarzającego chodzenia po domach. – Dlaczego my..? – oponował Fałszyński, gestykulując z rozmachem. – Nie możemy znaleźć kogoś, kto pójdzie? – Nie mamy już na to czasu! – warknął Wielkopański. – Jeśli nie zrobimy tego sami, będzie znacznie więcej ofiar – powiedział pod nosem Zgarda, wpatrzony w jakiś punkt daleko we mgle. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że mówienie o ofiarach sprawiało mu wyraźną przyjemność. Blady uśmiech przemknął po jego twarzy. – Trupy będą miały co jeść… Dla obu pozostałych mężczyzn słowa te zabrzmiały dziwnie złowrogo, ale nie zwrócili na nie większej uwagi, bo właśnie zobaczyli biegnących po ulicy młodych chłopaków. Prawie wszyscy mieli długie włosy, a każdy, bez wyjątku ubrany był na czarno. Podążali w stronę cmentarza. Zgarda, z którego twarzy nawet na chwilę nie zniknął złowrogi uśmiech, spojrzał na nich spode łba. – Chłopcy, nie szedłbym tam na waszym miejscu – powiedział głośno i powoli. Jego słowa odbiły się przerażającym echem w głuchej, otaczającej ich ciszy. Grupka zatrzymała się i dało się słyszeć jakieś szepty. W końcu z gęstej plamy czarnych bluz z napisem „Metallica” wyłonił się Darek: – Idziemy powitać naszego Pana! – rzekł z wyraźnie pijackim akcentem w głosie. Cała grupka falowała niewyraźnie we mgle, z czego można było wywnioskować stan wskazujący na grupowe spożycie alkoholu. Nie wymagało detektywistycznego geniuszu domyślenie się, że „powitanie Pana” miało mieć niewiele wspólnego ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia. Ani lekarz, ani burmistrz, ani dziwnie zadowolony z siebie fizyk nie wiedzieli jak zareagować na niejasną i co najmniej podejrzaną deklarację młodego Darka. Trzeba też zauważyć, że chłopacy, którym wypity alkohol dopiero teraz uderzył do młodych głów, mieli podobne pojęcie o celu wyprawy, co myśliwi. Jak w tak krótkim czasie udało się skrzyknąć tak liczną grupę, pozostaje zagadką po dzień dzisiejszy. Skoro jednak „szykowała się niezła jazda”, jak to zachęcająco ujął Darek, nie mogło ich tam zabraknąć. Nim ktokolwiek zdążył coś dodać, grupa chłopaków w czerni szybkim krokiem ruszyła w stronę cmentarza. Należy w tym miejscu wyjaśnić, iż ich wyprawa mało miała wspólnego z jakimkolwiek satanizmem i gdyby przodownik, Darek, zadał sobie trud poddania jej pod rozwagę, zapewne też doszedłby do takiego wniosku, pozostając w garażu i dalej w spokoju sącząc piwo. Jednak podobnie jak wcześniej ich rówieśnicy spod delikatesów, o których zresztą wyrażali się zawsze z najwyższą pogardą, byli młodzi i porywczy, a każda sensacja, która miała miejsce w sennym zwykle Wielichamowie, nadmiernie rozpalała ich wyobraźnię. Chcieli w tym uczestniczyć, cokolwiek mogło to być. Traktowali to jak corocznie obchodzone w miasteczku Święto Grzyba – jak dobrą okazję, by wypić więcej niż zwykle. Po dodaniu do tego niesamowitych doniesień Cegły i satanistycznej otoczki, która często towarzyszyła muzykom, z którymi się utożsamiali, wyprawa na cmentarz była jak znalazł w nudny, mglisty wieczór. Mężczyźni stojący teraz na głównym skrzyżowaniu Wielichamowa patrzyli, jak chłopcy znikają w gęstej mgle. Tylko słabe światło latarni rozjaśniało drogę, którą kierowali się w stronę cmentarza. Z tego miejsca prowadziła tam tylko jedna ulica. Teraz zamroczona mgłą, stanowiła długi tunel, na którego skraju majaczyła nieprzenikniona i przerażająco złowroga tej nocy – ciemność. W niesamowitej i dusznej aurze wieczoru można było odnieść wrażenie, że zbliża się od strony cmentarza, pełza między latarniami, niepostrzeżenie i uwodzicielsko obejmując ramionami nadal nieświadome skali zagrożenia miasteczko.
|