powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Chłopacy byli wykończeni i załamani nerwowo. Początkowo chodziło tylko o strach przed odkryciem ich zbrodni. To byłby koniec ich życia, koniec i wstyd. Nie mieliby gdzie wracać, nie mieliby gdzie żyć. Takie myśli przemykały przez ich głowy, gdy ciągnęli ciała w głąb parku. Planowali nawet zbiorowe samobójstwo na wypadek wpadki, jednak żaden z nich tak naprawdę nie wierzył, że mógłby się na to zdobyć. Co innego zabić kogoś, co innego siebie.
Minione godziny były dla nich koszmarem. A z czasem wracało jeszcze gorsze, bezpośrednie uczucie strachu, strachu przed śmiercią z rąk bestii, zapewne czającej się w pobliżu.
Gdy otrząsnęli się z pierwszego szoku musieli zadecydować, co robić dalej.
– Nie możemy ich tu zostawić – Pieniaczyk był najbardziej zdecydowany ze wszystkich. Reszta nie miała wyjścia. Głupotą, z ich punktu widzenia, byłoby zostawić dwa zmasakrowane ciała przy drodze, czekając, aż rano ktoś je znajdzie. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że rano dwa trupy w jedną czy drugą stronę nikomu nie zrobią różnicy.
Stojąc na polu, w ciemnościach i mgle, zabrali się do roboty, zdecydowani zanieść ciała do parku i ukryć w krzakach. To było najbliższe miejsce, poza tym jeśli ukryliby je w dobrym miejscu, jest szansa, że znalezienie ich trochę potrwa. Starali się nie myśleć o tym, że wrócą do domu brudni od błota, dzieląc tajemnicę między trzy słabe psychicznie osoby, którym w każdej chwili mogą puścić nerwy. Zdawali sobie z tego sprawę, jednak nie widzieli innego wyjścia jak tylko brnąć coraz głębiej we własny błąd. Przyznanie się nie wchodziło w grę.
Dojście do parku zajęło im ponad pół godziny, które wydawało się graniczyć z wiecznością. Ciała stawały się coraz cięższe, a jeszcze cięższa do zniesienia była świadomość przebywania na otwartej przestrzeni w towarzystwie dwóch własnoręcznie zabitych ludzi. Chcieli jak najszybciej zniknąć z pola widzenia przypadkowych przechodniów, mimo że ledwo widzieli samych siebie. Bali się jak nigdy w życiu. Przed oczyma mieli obrazy widziane w filmach o poprawczakach, w głowach wizje spędzenia większości życia w więzieniu. Zaczynali traktować się wzajemnie bardzo podejrzliwie wiedząc, że jeśli jeden zawiedzie, zapłacą za to wszyscy.
W końcu donieśli trupy na skraj parku, kryjąc je i siebie między drzewami. To ich trochę uspokoiło. Cały czas jeszcze nerwowo omiatali wzrokiem mgłę, która swoim tajemniczym zwyczajem to gęstniała, to znów rzedła, wprawiając młode serca w drżenie. Bezustannie nasłuchiwali, a każdy oczywisty w parku odgłos przybierał w ich wyobraźni postać ludzkich kroków. Ich kije przygotowane były do zadania kolejnego ciosu. To, że zabili dwie osoby nie świadczyło wcale o niemożności powtórzenia tego czynu. Oznaczało wręcz coś odwrotnego. Zdesperowani i zastraszeni, byli zdolni do rzeczy, o których baliby się pomyśleć jeszcze dwie godziny wcześniej. Przypominali dzikie zwierzęta zapędzone w ślepą uliczkę – gotowi zaatakować każdego, kto wyłoniłby się z mroku.
Chcieli ukryć ciała w krzakach, w najbardziej odległym i niedostępnym miejscu parku. Nie mieli zamiaru zakopywać ich: po pierwsze, z braku odpowiednich narzędzi, po drugie, z powodu brudu na ubraniach, który po powrocie do domu niewątpliwie wskazywałby na niecodzienny sposób spędzania czasu.
Ruszyli przez krzaki, idąc na pamięć, ciągle przezwyciężając ból mięśni, powodowany niesieniem sztywnych ciał. Walczyli z obrzydzeniem, kiedy po chwili postoju znów musieli chwycić zimne nadgarstki i kostki, i ruszać dalej. Jednocześnie wokół nich rozciągał się park, który w ciemnościach i mgle stawał się wrogą, dziką puszczą. Chłopakom wydawało się, że każda gałąź smagająca ich twarz wplątuje ich w pajęczyny, a olbrzymie pająki chodzą im po plecach. Byli osaczeni, okrążeni przez ciemność, z trupami w rękach. Panika i obrzydzenie mieszały się w ich głowach, sprowadzając na skraj emocjonalnego rozstroju.
Dojście na miejsce zajęło im ponad godzinę. Mimo grudniowego chłodu byli spoceni i ledwo dyszeli ze zmęczenia. Mięśnie pulsowały, a wszystkie odsłonięte części ciała piekły, poharatane gałęziami. Starali się zasłaniać, jednak wszechobecne gałęzie i liście zdawały się wdzierać wszędzie z niezmiennym uporem. Szanse na niezauważenie śladów tych przejść przez mieszkańców miasteczka zdawały się maleć z każdą minutą. Jednak brnięcie naprzód i doprowadzenie sprawy do końca miało tyle samo sensu co zrezygnowanie gdzieś pośrodku parku i porzucenie trupów na pastwę wzroku przypadkowego przechodnia. Więc brnęli, starając się nie myśleć o sensowności swojego działania, mając na głowie o wiele poważniejsze problemy.
Pieniaczyk niósł dziecko, mając na początku wielkie problemy z technicznym podjęciem tematu. Na rękach nie dawał rady, ponieważ bliskość stygnącego ciała przyprawiała go o odruch wymiotny. W końcu zdecydował się na mało elegancki sposób niesienia Maciusia pod pachą. Pierwotnicki i Freier nieśli matkę chłopca, trzymając ją za kończyny. Bezwładne siedemdziesiąt kilogramów wymuszało częste postoje, z czasem coraz częstsze. Chłopakom zaczynały puszczać nerwy. Mnożyły się sprzeczki i wyzwiska.
Wreszcie, wykończeni i wściekli na siebie nawzajem, nie zwracając już nawet uwagi na irytujące i wrogie otoczenie, dotarli na miejsce. O ile można to w ogóle tak nazwać – nie wiedzieli bowiem dokładnie, gdzie są. Już po chwili przedzierania się przez krzewy doszli do wniosku, że szukanie konkretnego miejsca jest w warunkach, z jakimi mieli do czynienia, niemożliwe. Dlatego doszli do wniosku, że zostawią ciała w pierwszym napotkanym obniżeniu gruntu, gdzieś, gdzie nie będzie już widać żadnych świateł pochodzących spoza parku. To będzie znak, że znajdują się w niedostrzegalnym z zewnątrz zagłębieniu.
W końcu trafili na takie miejsce, tak im się w każdym razie wydawało. Pozostało tylko przykryć ciała liśćmi i niezauważenie dostać się do domu, udając, że wszystko jest w porządku.
Położyli trupy tuż obok siebie, na tyle płasko, żeby nie wystawały ponad zagłębienie terenu.
Potykali się jeden o drugiego, o korzenie i ciała, raniąc się boleśnie i potęgując uczucie irytacji, które niebezpiecznie zbliżało się do poziomu krytycznego.
W końcu udało się im przykryć ciała liśćmi – kończąc robotę. Efekty i dokładność wykonania musiały pozostawiać wiele do życzenia, chłopacy byli tego świadomi, świadomi również tego, że w ciemności nie mogli zrobić więcej. Teraz pozostawało tylko czekać.
Kiedy tak stali pogrążeni w ciemnościach, gotowi właściwie do drogi powrotnej, Freier odezwał się, przerywając ciszę:
– Może powinniśmy ich jakoś pochować? – odezwał się nieśmiało, jakby nie wiedząc, czy mordercom wypada chować swoje ofiary.
Pozostali byli absolutnie zaskoczeni. Nie przeszło im nawet przez myśl, by chować dzieciaka i jego matkę. I tak dosyć już mieli z nimi kłopotu. Pieniaczyk, wykończony i zirytowany sytuacją, wybuchnął gniewem, który wśród drzew, w środku nocy wydał się nienaturalnie głośny:
– I czego byś, kurwa, jeszcze chciał?! – krzyknął na Freiera. – Może urządzimy stypę i zaprosimy najbliższą rodzinę? – nie czekał jednak na odpowiedź. – Trzeba stąd spierdalać, najlepiej od razu!
Dyszał z nerwów i chłopakom, łącznie z samym Pieniaczykiem wydawało się, że zaraz uderzy towarzysza. Nerwowe oczekiwanie wypełniło mroźne, grudniowe powietrze. Freier, trzęsący się jak osika, nie wiedząc samemu czy bardziej z zimna, czy ze strachu, czekał na mający nadejść z ciemności cios.
Cios nie nadszedł. Przyszło jednak coś gorszego.
– Wymiękasz – rzucił przez zaciśnięte zęby Pieniaczyk. – Widzę to. Nie rozwaliłem ci tej głupiej mordy tylko dlatego, że musisz jakoś wyglądać, jak wrócisz do domu. Ale widzę, że nie ma z ciebie pożytku. Więc lepiej postaraj się mnie przekonać, że jeszcze będzie, bo inaczej położymy cię obok tej tu wesołej gromadki.
Te słowa spadły na pozostałych jak grom. Pierwotnicki i Freier stali w bezruchu, oszołomieni tym, co przyszło im usłyszeć. Nie przeszło im wcześniej nawet przez myśl, że mogą się pozbyć jednego ze swoich. Ale Pieniaczyk widocznie wszystko już przemyślał, mając gotowy plan awaryjny, bardziej bezwzględny i brutalny niż jego towarzysze mogli sobie wyobrazić.
Freier nie wytrzymał. Presja, strach i wyrzuty sumienia, a do tego wyczerpanie i odczuwany ból fizyczny, doprowadziły go na skraj załamania. Zaczął szlochać, przerywając kolejny porażający moment ciszy cichym łkaniem.
Pieniaczyk wziął głęboki oddech. Błąd, pomyślał. Teraz ja przegiąłem. Nie trzeba było ich straszyć, teraz jeszcze nie będą chcieli współpracować. Ale może właśnie to jest sposób, żeby siedzieli cicho. Właściwie to nawet tego nie przemyślałem… Cholera, przestań ryczeć, kretynie!
– Daj spokój, Stary – powiedział w końcu z największym trudem. – Może masz rację z tym pogrzebem. Pięć minut w tę czy w tę…
Nadal uważał cały ten pomysł za niedorzeczny, jednak dla podtrzymania dyscypliny i morale uznał, że to jedyne wyjście.
– No dobra – odezwał się Pierwotniaki. – Ale jak to się robi? Będziemy śpiewać i mówić dobre rzeczy o zmarłych?
Że też przyszło mi popełnić największy błąd mojego życia z takimi idiotami, pomyślał Pieniaczyk. Ale przemilczał to, wiedząc, że chłopcom wydawało się, iż prowizorycznym pogrzebem zmyją z siebie część winy.
Tak było. Podczas gdy przywódcę grupy morderców charakteryzowało czysto praktyczne podejście do sytuacji, pozostałych dwóch chłopaków męczyły największe w dotychczasowym życiu wyrzuty sumienia i rozpaczliwie chcieli chociaż częściowo naprawić to, czego jednak całym swoim życiem nie byliby już w stanie z siebie zmyć. Pieniaczyk zdawał sobie sprawę z bezcelowości tych starań i kwestie moralne spychał na peryferia swojej świadomości tak długo, jak było to możliwe. O dziwo, przychodziło mu to bez większego trudu.
Doszedł do wniosku, że trzeba to załatwić najszybciej jak się da i wracać do domu. Ustalić wstępnie wspólną wersję i czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
– Nie, chłopaki – powiedział znudzonym tonem nauczyciela, tłumaczącego
najprostsze kwestie swoim uczniom, starając się zamaskować ironię i rozdrażnienie. – Nie będziemy nic śpiewać, po prostu rzucimy na nich trochę piachu i już…
– Jak to i już? – Pierwotnicki nie mógł pojąć prostoty zaplanowanego obrzędu.
Cierpliwość Pieniaczyka była na wykończeniu:
– No już, kurwa, już! Tak to się robi, po prostu rzuca się na trumnę piachem i po wszystkim! To jest właśnie pogrzeb.
Znów pośród ciemności dało się wyczuć konsternację. Chłopacy rozważali w myślach słowa kolegi.
– Tylko proszę was, nie próbujcie mi tu na miejscu zbijać trumny – rzucił przez zęby wyraźnie już zirytowany. Jednak ironia w jego głosie dotknęła pozostałych. Coraz mniej podobała im się przywódcza rola kolegi, z każdą chwilą rosło zagubienie.
Znów dał się słyszeć cichy szloch Freiera.
Chyba nic już na to nie poradzę, stwierdził w myślach Pieniaczyk i schylił się, by wygrzebać z między liści garść ziemi. Gleba była wilgotna i zimna. Zanurzył w niej dłoń i zacisnął, wyciągając pięść pełną chłodnej, czarnej masy.
Freier nie przestawał łkać. W ciemności widział kontury kolegi, wyczuwając powagę sytuacji. Pierwotnicki z trudem powstrzymywał się od płaczu, jednak zdawał sobie sprawę, że Pieniaczyk nie pochwaliłby takiego mazgajstwa i za wszelką cenę usiłował zatrzymać zbierające się łzy.
Byli załamani. Nawet bezwzględny, zdawałoby się, przywódca poczuł niezrozumiały żal, kiedy przyszło mu wypowiedzieć zaimprowizowaną, nieudolnie zrekonstruowaną z własnego doświadczenia kwestię:
– Boże, świeć nad ich duszami… – rzekł cicho i powoli. Grobowa cisza i śmiertelna powaga dały się wyczuć w zimnym powietrzu.
Podmuch wiatru poruszył gałęziami. Szum drzew zdawał się oznajmiać, że oto dwie dusze odłączają się od martwych ciał, unosząc się między konarami drzew, powodując niezrozumiały ruch. Silny powiew zachwiał chłopakami, zgromadzonymi wokół ciał. Jakby duchy leżących u ich stóp zmarłych chciały dać upust swojej wściekłości i żądzy zemsty. Ciarki przeszły po plecach wszystkich trzech, niesamowita aura unosząca się w powietrzu napawała ich strachem – nawet Freier, zalewający się dotychczas łzami, stał w bezruchu, oglądając się dookoła, usiłując przebić wzrokiem pełen śmierci mrok.
Pieniaczyk rzucił garść wilgotnej gleby w miejsce, gdzie pośród ciemności znajdowały się skulone ciała ofiar.
Szum sprawił, że żaden z nich, pewny obecności duchów ofiar w grudniowym powietrzu, nie usłyszał poruszenia wśród przegniłych liści. Odgłos nie był jednak spowodowany wiatrem.
Przygnębienie stawało się nie do zniesienia. Freier wznowił lament, pozostali mogli niemal usłyszeć łomot swych serc w wieczornej ciszy.
Jednak poza odgłosami szlochu, dobiegło ich coś jeszcze, jakby gwałtowne plucie. Odgłos podobny do tego, który człowiek wydaje, próbując pozbyć się z ust zalegającego piasku.
Chłopacy byli zdezorientowani. Popatrzyli po sobie, jednak niewiele widzieli w otaczających ich ciemnościach.
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, zawsze można było zbluzgać Freiera:
– Co ty robisz, kretynie? – zaatakował go Pieniaczyk. – Chciałeś pogrzebu, a teraz plujesz? A może się swoich smarków nażarłeś od tego ryczenia?!
Jednak podświadomie wyczuwał zagrożenie. Coś mu mówiło, że tym razem nie można zrzucić winy na kolegę. Odgłos wyraźnie dochodził z dołu.

Ludzie przestali napływać pod kościół. Tym, którzy zbyt późno wyruszyli z domów, nie było już dane dotrzeć na plac, na którym tłoczył się tłum zmarzniętych i przestraszonych Wielichamowian. W większości padali ofiarą wyłaniających się z ciemności bestii, zbyt zaskoczeni by podjąć próbę oporu.
Blade światła ulicznych lamp z trudem przebijały się przez mleczną zawiesinę, która, stanowiąc piątą kolumnę dla atakujących zombie, odbierała mieszkańcom możliwość przygotowania się do obrony. Powodowała dezorientację i wzmagała strach – strach, który w zbiorowym wydaniu nieufnego tłumu przeradzał się stopniowo w panikę.
Stali, nasłuchując. Stopniowo ucichły rozmowy, wszyscy wpatrywali się w gęstą zasłonę. Teraz byli już świadomi, że nie ma kierunku, w którym mogliby bezpiecznie uciekać. To trzymało ich w miejscu, paraliżując wszelkie próby wyrwania się z koszmaru. Ludzie, którzy wcześniej przybiegali z różnych stron, donosili o obecności trupów w każdym punkcie Wielichamowa. Zaraza rozlewała się wszędzie, zostawiając już tylko pojedyncze bastiony wystraszonych mieszkańców. Docierało do nich stopniowo, że aby wyrwać się ze śmiertelnego kręgu, będą musieli stoczyć największą tej nocy bitwę.
Dało się słyszeć szlochy. Nieświadome powagi sytuacji dzieci płakały z zimna i poczucia zagrożenia, ich matki nie radziły sobie z narastającym podenerwowaniem. Nikt nie wiedział dokładnie, czego można się spodziewać, a wyobraźnia, pobudzona opowieściami o żywych trupach w gnijących marynarkach, rozrywających ludzi dla czystej przyjemności, pracowała na zwiększonych obrotach, tworząc w zastraszonych umysłach obrazy rodem z filmów grozy. I może lepiej, ponieważ obrazy te, aczkolwiek schematyczne i mało oryginalne, zadziwiająco przystawały do zamglonej rzeczywistości miasteczka. Dawały szanse przygotowania się na przybycie napastników.
Zgarda stał na pierwszej linii, wbijając obłąkańczy wzrok w mgłę, spowijającą drogę do cmentarza. Trzymał broń uniesioną, lecz nie wycelowaną jeszcze w mrok. Kilku innych mężczyzn, będących szczęśliwymi w tej godnej pożałowania sytuacji posiadaczami broni palnej, stało razem z myśliwym, czekając na napastników.
Nie byli w stanie osłonić całego tłumu, z trudem gromadzącego się w ciasnym uścisku przed kościołem. Ich zamiarem było zatrzymanie chociażby pierwszej fali napastników, nie przyzwyczajonych do oporu. Byli tej nocy pierwszą grupą, która nie miała dać się zaskoczyć.
Towarzysze Zgardy, przerażeni i niepewni wyniku starcia, w osłupieniu obserwowali uśmiechniętego myśliwego z nieopatrzoną jeszcze raną na nodze. Nieustannie mówił coś do siebie, patrząc głodnym wzrokiem na zebrany tłum. Dobiegalskiemu, miejscowemu policjantowi stojącemu najbliżej Zgardy, przeszła nawet przez głowę przerażająca myśl, że tego człowieka należy bać się nie mniej niż osławionych zombie. Jego złe przeczucie, motyw przewodni każdego szanującego się horroru, miała w niedalekiej przyszłości zweryfikować rzeczywistość.
Tymczasem w oddali, od strony północnej, zaczęły dobiegać trudne do zdefiniowania dźwięki. Początkowo balansujące gdzieś na granicy słyszalności, tłumione przez gęstą mgłę, stopniowo nabierały kształtu. Pojedyncze charczenie przeradzało się nieustannie w coraz głośniejszy, zbiorowy skowyt, zwiastujący zbliżającą się armię.
Ludzie z wyczekiwaniem spoglądali ku północnej stronie, jakby miał się tam objawić jakiś cud. Niektórzy odruchowo cofali się, powodując nieprzewidziane zmiany w zbitej strukturze tłumu, zwiększając jeszcze poczucie chaosu i osaczenia.
Jednak nie trwało długo, zanim również z innych stron zaczęły dobiegać nieartykułowane, gardłowe dźwięki. Mieszkańcy Wielichamowa zdawali się być zewsząd osaczeni przez niewidzialnych napastników.
Krzyki i płacz unosiły się coraz wyżej nad kościołem, jakby miał je dosłyszeć sam Stwórca. Nic jednak nie wskazywało, aby Bóg był tej nocy gdzieś w pobliżu.
Ludziom puszczały nerwy, jedni dodawali sobie odwagi wyzwiskami, inni wykrzykiwali apokaliptyczne przepowiednie Sądu Ostatecznego. Ta wersja dominowała wśród nie tyle bogobojnych, co dewocyjnie nastawionych Wielichamowian, doprowadzając do absurdalnych niekiedy sytuacji.
– Mogę wyznać ci moje grzechy? – rzuciła pani Fabić do stojącego nieopodal Paula, nerwowo zaciskającego pięści na rękojeści swoich wysłużonych wideł. Starała się przekrzyczeć płacz swojej dziewiętnastoletniej córki, która znów była w ciąży i to tak zaawansowanej, że jej stan groził porodem tu i teraz.
Paul spojrzał na nią nerwowo, racząc ją spojrzeniem, jakie zwykle serwuje się chorym psychicznie ludziom, beztrosko biegającym po ulicach.
– Gorzej pani czy co? – rzucił z pogardą.
Fabiciowa była jednak tak zdesperowana i przerażona wizją podgrzewania się w wielkim kotle z gorącą smołą, że zignorowała wyraźnie retoryczne pytanie wystraszonego alkoholika.
– Proszę, posłuchaj… – rozpłakała się, w panice omiatając wzrokiem gęstą mgłę, z której w każdej chwili mogła przyjść śmierć. – Nie ma księdza, zabili… Muszę się wyspowiadać, a to chyba w takiej sytuacji można każdemu… – dyszała staremu Paulowi prosto w twarz grochówką z obiadu, cała mokra od łez.
Nie odczepi się, w życiu, stwierdził w myślach pijaczyna, po krótkiej analizie sytuacji. Wyjście było tylko jedno.
– Dobra – wycedził przez zęby. – Byle szybko….
Uradowana Fabiciowa czym prędzej przystąpiła do prowizorycznej spowiedzi, jak automat wyrzucając z siebie grzechy. Trwało to dobrą chwilę, podczas której twarz Paula zmieniała się jak w kalejdoskopie. Początkowy brak zainteresowania przerodził w pełne napięcia oczekiwanie na następną rewelację.
Takich przypadków było więcej. Ludzie w obawie przed Sądem Ostatecznym rzucali się na kolana i ze wzrokiem wbitym w czarne niebo próbowali swoimi błaganiami przekrzyczeć dochodzące spoza mglistej kurtyny gardłowe wycie zbliżających się trupów. Nie mogąc odgadnąć pochodzenia tajemniczego zagrożenia, odwoływali się do nieużywanego w praktyce pojęcia Boga i najgroźniejszego Jego przejawu – Dnia Sądu. Zdawało im się to teraz jedyną drogą ratunku. Jeśli nie dało się już uratować życia, mogli chociaż próbować przehandlować je po śmierci.
Sekundy dzieliły ich od konfrontacji.
Pierwsza linia od strony cmentarza, z niezrozumiale podnieconym Zgardą na czele, gotowa była do odparcia ataku. Fałszyński, schowany gdzieś pomiędzy skulone matki i dzieci, drążył wzrokiem mlecznobiałą ścianę mgły. Reszta modliła się, wyznawała swoje grzechy lub po prostu w milczeniu oczekiwała na to, co miało się lada chwila wyłonić z ciemności.
Źródło obrzydliwych odgłosów było już niemalże na wyciągnięcie ręki. Powietrze wypełniały płacz i znajdująca się na skraju eksplozji fala paniki. Jednak nikt nie ośmielił się ruszyć. Nikt nie oddalił się, mimo wszystko w grupie czując się bezpieczniej.
I wtedy właśnie od strony cmentarza ukazała się pierwsza postać, wyłaniając się z mgły w odległości około dziesięciu metrów od zbitego na placu tłumu. Początkowo widać było jedynie kontury, jednak już po chwili rozmazany kształt nabrał wyraźniejszego kształtu. Przybysz zbliżał się chwiejnym krokiem, ledwo trzymając się na nogach. Wpatrzeni w niego ludzie ujrzeli jego długie włosy, które falowały, gdy postać z wielkim trudem zbliżała się do placu.
Strzelcy podnieśli broń, gotową w każdej chwili do wystrzału. Czekali tylko na komendę, jednak żadna nie padła. Wszyscy umilkli, wgapieni w pierwszego z napastników. Obserwowali każdy jego ruch, chcąc poznać przeciwnika, ani na chwilę nie odrywając od niego wzroku.
Jednak niektórzy ze zgromadzonych na placu Wielichamowian zwątpili w prawdziwość tak przedstawionego zagrożenia, które najwidoczniej ledwo mogło utrzymać się na chwiejnych nogach. Ci, którzy widzieli prawdziwe zombie, nie byli przekonani czy to, co mają przed sobą, jest jednym z żywych trupów, które mieli wątpliwą przyjemność oglądać wcześniej.
Ktoś z tłumu krzyknął w końcu:
– To nie jest jeden z nich!
Przez tłum przebiegł szmer konsternacji.
Jakby na potwierdzenie tych słów tajemnicza postać podniosła głowę i zasłaniając oczy ręką, wydusiła z siebie z widocznym wysiłkiem:
– Ludzie, kurwa, no gdzie te trupy?!
Wtedy większość zgromadzonych rozpoznała w długowłosym chłopaku Darka, nastoletniego żula, który ciągle włóczył się z kumplami po miasteczku i wywijał na koncertach bezbożnie długimi włosami. Był kompletnie pijany, nieświadomy rozgrywającego się wokół dramatu. Kiedy już z trudem udało mu się odzyskać równowagę, stanął beztrosko na środku drogi i wpatrując się w zdezorientowany tłum oczekiwał najwidoczniej odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie.
Wśród mieszkańców miasteczka przebiegł szmer oburzenia i jawnej dezaprobaty, zagłuszając na chwilę otaczające ich zewsząd głosy wygłodniałych zombie.
Jednak nie trwało to długo, ponieważ budząca się do życia debata zakończyła się tak nagle, jak nagle się zaczęła. A to za sprawą makabrycznej sceny, która rozegrała się na oczach tłumu, wpatrzonego w zalanego nastolatka.
Za plecami młodzieńca pojawiła się znienacka jeszcze jedna postać, lekko zgarbiona, lecz potężnej budowy. Zbliżyła się do chłopaka w mgnieniu oka, wydając przy tym nieartykułowany skowyt, przytłumiony, jakby zza ściany.
Teraz już nikt nie miał wątpliwości, że oto ich oczom ukazał się prawdziwy trup, pierwszy z wielkiej armii, czekającej w ciemnościach.
Podniósł rękę i ścisnął nią głowę chłopaka tak, jak dorosły ściska dziecięcą, gumową piłeczkę. Wziął nią niewielki zamach i cisnął wraz z resztą ciała chłopaka o asfalt. Zdawał się nie wkładać w to żadnego wysiłku. Uszu obserwujących sytuację mieszkańców dobiegł nie pierwszy i nie ostatni tej nocy trzask pękającej czaszki i towarzyszące mu głuche uderzenie opadającego na drogę ciała. Wiedzieli, że chłopak nie mógł tego przeżyć, jednak ostateczne potwierdzenie przyniosła dopiero rozlewająca się powoli wokół głowy Darka ciemna plama.
Zombie, stojący teraz w pełnej okazałości nad swoją ofiarą, zdał sobie najwidoczniej sprawę z obecności obserwującego go tłumu i w celu spotęgowania paniki postanowił wydać z siebie jakiś donośny, przerażający odgłos a la King Kong. Nabrał więc powietrza w to, co w zdrowym niegdyś organizmie pełniło rolę płuc i zaprezentował go zastygłym w zdumieniu mieszkańcom. Okazało się jednak, że ubytki w ciele skutecznie uniemożliwiły trupowi ukazanie w pełni swoich możliwości i z ust bestii wydobył się tylko cichy warkot, łudząco podobny do odgłosu zapalanego silnika fiata 126p.
Jednak nie trzeba było imponujących popisów wokalnych, żeby przekonać publiczność, że sytuacja jest poważna. Rozległy się donośne krzyki, piski i wiele innych trudnych do określenia sygnałów głosowych, uważanych w naszym kręgu kulturowym za przejaw strachu. Niektórzy wyrwali się z hermetycznego uścisku tłumu i pobiegli gdzieś w ciemność. Kłębowisko ludzi pogrążyło się na chwilę w zupełnym chaosie, który jednak nie trwał długo, bo oto z mroku zaczęły wyłaniać się kolejne trupy w marynarkach, otaczając kręgiem grobowej elegancji przerażony i bezwładny tłum. Początkowo były to pojedyncze ciała, jednak za nimi wyrastały z mgły kolejne, jakby właśnie z białej aury, unoszącej się w powietrzu, czerpały swoją siłę.
Zgarda wystąpił z szeregu, ku zdumieniu i konsternacji towarzyszy broni. Trupy były już tylko kilka metrów od niego. Pozostali strzelcy czekali na jego komendę, posłusznie pokonując nieodpartą chęć pociągnięcia za spust.
Wtedy zombie zbliżający się od strony cmentarza, czoło nadchodzącej powodzi, przystanęli. Wszyscy z oczyma lub oczodołami wbitymi w postać Zgardy, stojącego naprzeciw nich. Z zaciekawieniem przechylały głowy, obserwując uważnie myśliwego. Ich kości trzeszczały przy tym niemiłosiernie, tworząc tło trupich pomruków.
Bezradni ludzie mimo usilnych starań nie mogli odgadnąć motywu, który byłby w stanie wytłumaczyć dziwne zachowanie hordy napastników. Dziwne jest, że nikomu nie nasunęło się oczywiste rozwiązanie, którego każdy szanujący się miłośnik horrorów domyślał się od początku.
Nie wszyscy obserwowali scenę rozgrywającą się w miejscu największego naporu zombie, ponieważ trupy pojawiały się z każdej strony. Jednak ci, których oczy zwrócone były właśnie tam, zrozumieli niepojęte poczynania Zgardy w momencie, gdy ten odwrócił się ponownie, twarzą do ludzi. Jego oczy miały ten sam nieobecny wyraz, co oczy atakujących trupów. Wyraz obłąkania i nieobecności. Ślepej furii, pchającej naprzód, zaprogramowanej przez jakąś wyższą siłę do bezmyślnego niszczenia.
Fałszyński znajdował się o wiele dalej, w miejscu jeszcze względnie bezpiecznym, jednak od dłuższego czasu nie spuszczał wzroku z myśliwego. Teraz, gdy ten stanął w jednym rzędzie z bezwzględną hordą trupów, burmistrzowi przemknął przez głowę obraz ich wspólnej ucieczki z cmentarza. Przypomniał sobie moment stłuczki i Zgardę znikającego na chwilę w ciemnościach. A potem już tylko ucieczkę przed wielkim, zmutowanym psem i moment bolesnego ugryzienia. Teraz wszystko to zdawało się układać w logiczną całość. Tylko dlaczego trupi obłęd przeszedł na niego za sprawą ugryzienia. Dlaczego inni ludzie, którzy zostali zabici przez zombie nie dołączają do nich, zasilając ich szeregi? Myśli kłębiły się w głowie Fałszyńskiego, próbując przebić się przez dochodzące zewsząd odgłosy paniki. Tyle jeszcze pytań pozostawało bez odpowiedzi. Wersja Sądu Ostatecznego jest dobra dla tych wszystkich wieśniaków, stwierdził w myślach, z wyraźną niechęcią do mieszkańców „swojego” miasteczka. Musiało chodzić o coś więcej. Wyciek radioaktywnych substancji lub skażenie ekologiczne ożywiające zmarłych…? To nie ten film, panie burmistrzu.
Nie był to jednak ani czas, ani miejsce na tego rodzaju rozważania.
Zgarda z szerokim uśmiechem, potęgującym jeszcze obłąkańczy grymas na twarzy, uniósł broń. Odbezpieczył ją i nie celując nawet, wypalił w tłum.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.