powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Objawienie
Carol Berg
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział 4
– Jestem Strażnikiem przysłanym przez Aife, bicz na demony, by wyzwać cię do walki o to ciało! Hyssad! Odejdź! Ono nie należy do ciebie. – Demon się nie pokazał, więc musiałem wyruszyć na poszukiwania.
Dziwne miejsce. Pod wirującym niebem o odcieniu bladego błękitu i bieli leżał ogród. Wszelkie odmiany kwiatów, ziół i krzewów wypełniały go żywą, bujną zielenią nakrapianą wszystkimi barwami, jakie mogła wytworzyć natura. Rosły, więdły, umierały i znów wyrastały, a szybkość ich przemiany przyprawiała mnie o zawrót głowy. Przeszedłem wśród kwiatów w stronę drzew niemożliwie wprost różnorodnego lasu, gdzie rosły razem wysokie, potężne jesiony i dęby, kwitnące drzewa owocowe, drzewa nagera o spiczastych liściach występujące na pustyni Azhak w pobliżu studni i źródeł, a razem z nimi odmiany sosny, świerku i jodły znane tylko tym, którzy okazali się wystarczająco wytrwali, by zamieszkać w najwyższych górach za Capharną. Wszędzie płonęły jaskrawożółte i czerwone liście przemieszane z najświeższą wiosenną zielenią, zmieniające się z każdym moim krokiem, po którym ognistoczerwone klonowe liście spadały razem z płatkami gruszy.
Przez dłuższy czas niczego w tym dziwnym lesie nie znalazłem. Wzdłuż ścieżki szemrał strumień. Mając nadzieję, że doprowadzi mnie do celu, podążyłem za nim, przebijając się przez coraz gęściejsze poszycie, tnąc bujną roślinność srebrnym nożem zmienionym w kosę… i niemal spadłem z urwiska. Las kończył się raptownie na krawędzi wysokiej na pięćdziesiąt pięter skarpy nad zalesioną doliną. Gdy się zatrzymałem, by zaklęcie przeobrażenia dało mi skrzydła, ze stromej kamiennej ściany wyłoniła się ścieżka, niczym piaskowy wąż zrzucający starą skórę. Pomyślałem, że to dzieło Fiony. Aife mogła wyczuć przeszkody na drodze Strażnika i próbować im zaradzić, zmieniając kształt krajobrazu, który tworzyła w umyśle. Było to ryzykowne, gdyż nie widziała swego partnera i mogła przypadkiem zrzucić go z urwiska albo nabić na drzewo. Ysanne umiała sobie z tym radzić, gdyż wyczuwała, czego potrzebowałem. Och, miłości moja…
Fala przeszywającego smutku przybyła nieproszona… niechciana. To nie było odpowiednie miejsce. Skoncentrowałem się i ruszyłem ścieżką. W dół, do żyznej doliny i przemieszanych pór roku. Drzewa wyższe niż pałace Derzhich… paprocie rozmiaru domów… czerwone kwiaty o czarnych środkach i gęstym, mdłym zapachu, od którego kręciło mi się w głowie.
Hyssad! Odejdź! – ryknąłem, kiedy wyczułem poruszenie przed sobą, po drugiej stronie zakola szerokiej, leniwej rzeki. Na czole zaczął mi się zbierać pot. Gdzie się podział demon? Nie wyczuwałem go. A jednak coś czaiło się w pobliżu. Czy moje zmysły odmówiły posłuszeństwa?
Podmuch gorącego, wilgotnego wiatru poruszył drzewami i uniósł chmurę owadów. Z daleka dobiegł mnie krzyk ptaka. Jakieś pnącze owinęło mi się wokół szyi, ciąłem je mieczem, jednocześnie przyciągając skrzydła bliżej ciała. Mógłbym przysiąc, że słyszałem śmiech.
Hyssad!
– Czy jesteś ptakiem, czy też jedną z tych gderających istot, które drażnią moje uszy? – Głos zabrzmiał tuż znad mojej głowy, z wysoka, gdzieś znad pary błyszczących czarnych butów, które dostrzegłem na gałęzi. – I wciąż powtarzasz to paskudne słowo. Wolałbym, żebyś przestał.
Zrobiłem krok do tyłu i potknąłem się o wystający korzeń, którego jeszcze chwilę wcześniej, kiedy tamtędy przechodziłem, wcale nie było na ścieżce. Gdy poderwałem się na równe nogi, uniosłem miecz, przekonany, że stwór wykorzysta moją niezręczność.
– Odłóż go. Nie mam powodów, by się z tobą kłócić.
Buty zeskoczyły z drzewa, wzbudzając deszcz czerwonych i złotych liści, za którymi pojawił się szczupły, jasnowłosy mężczyzna w średnim wieku, uśmiechając się z wyższością. Jego jasna broda była elegancko przystrzyżona, a dłonie piękne i czyste. Miał na sobie koszulę i spodnie o barwie głębokiego błękitu i fioletu, a na nich szarozielony płaszcz, który w blasku słońca migotał jak woda. Nie dostrzegłem broni.
– Kim jesteś, ptakiem czy pchłą? Bo przecież nie tym, przed którym mnie ostrzegano. – Poruszył palcem i drzewa cofnęły się, by mógł mnie obejść. Odwróciłem się do niego, trzymając w gotowości nóż, obecnie w postaci miecza. – Daj spokój. Jak mam cię poznać, jeśli wciąż się poruszasz i nie pozwalasz mi się przyjrzeć? – Położył dłonie na biodrach i roześmiał się, a jednak dźwięk ten nie wyżerał moich uszu i duszy, jak śmiech demonów.
Lepiej nie podejmować dyskusji z demonem, niezależnie jak potwornej czy jak zwyczajnej postaci. Nic z nich nigdy nie wynika. Słowa służą tylko do odwrócenia uwagi. Dlatego czekałem. Demon mnie obserwował, opierając się plecami o porośnięty mchem pień drzewa i przygryzając długie źdźbło trawy. Chyba się nie spieszył. Poruszałem czubkiem miecza, zataczając nim coraz ciaśniejsze kręgi i próbując ściągnąć jego spojrzenie, a jednocześnie zmniejszałem dzielący nas dystans. Poczułem się głupio, gdy zatrzymał ostrze wyciągniętą ręką, po czym cofnął ją gwałtownie.
– Auć! – Wsunął palec do ust. – To nie było miłe. Naprawdę masz zamiar to we mnie wbić? – Spojrzał na swój płaski brzuch i położył na nim drugą dłoń. – Nic przyjemnego. Nie moglibyśmy tego pominąć?
– Z pewnością dałoby się tego uniknąć, gdybyś z dobrej woli opuścił to naczynie. – Cierpliwości. Nie daj się wciągnąć w jego grę.
– Ach, jednak mówisz coś poza słowami, które ranią uszy. Ale to i tak znaczy to samo. Wyjdź, odejdź, hyssad. – Skrzywił się i zadrżał teatralnie, gdy wypowiedział ten ostatni wyraz w demonicznym języku, którego żaden przedstawiciel jego gatunku nie potrafił zignorować. – Ale ja nie chcę odejść. Podoba mi się tutaj, dużo się uczę, a to – szerokim gestem wskazał ziemię, niebo i drzewa – to „naczynie”, jak je nazywasz, nie ma nic przeciwko mojej obecności. Czemu zatem miałbym odejść?
– Właściwie nie masz wyboru. Możesz tylko odejść lub zginąć. – Nie kłóć się z nim. Próbuje odwrócić twoją uwagę.
– Nie. To nie do przyjęcia. Zaproponuj mi coś innego.
– Nie da rady. Odejdź lub zgiń. – Stałem gotowy do walki, lecz nim zdążyłem mrugnąć, znaleźliśmy się w zupełnie innym miejscu. W mieście… opuszczonym mieście, gdzie zawodzący wiatr toczył pusty, zniszczony kociołek po ulicach i wył w wypalonych budynkach. Na pustym rynku leżały sterty kości, zaś z trzymanego przez rękę szkieletu drzewca dumnie powiewała poszarpana flaga. Zapiekła mnie twarz, a szczególnie blizna, znak sokoła i lwa, taki sam jak na fladze. Fladze Aleksandra, na której widniał lew Derzhich i sokół rodu Denischkar.
– Co to? – Zaskoczony, złamałem swoje postanowienie.
– Pomyślałem, że to ci będzie bardziej odpowiadać. W tamtym miejscu byłeś taki ponury. „Odejdź albo zgiń”. Taki nieprzyjazny. To tutaj prowadzą takie uczucia… do dziedziny… Bezimiennego. – Moją duszę przeszyła fala chłodu. – To wcale nie jest przyjemne miejsce. Wcale a wcale.
– Nie przybyłem tu, by się z tobą zaprzyjaźnić.
– To zabij mnie, jeśli musisz. Tak nigdzie nie dojdziemy. – Usiadł ze skrzyżowanymi nogami pomiędzy kołami przewróconego wozu i rozerwał delikatną fioletową koszulę, by ukazać jak najbardziej ludzką pierś. Spojrzał w dół i przeciągnął palcami po skórze. – Po namyśle…
Ścisnął mi się żołądek, gdy krajobraz zmienił się ponownie. Tym razem znaleźliśmy się na ćwiczebnej arenie Catrin, na której dostrzegłem ten sam pas jaskrawych słonecznych promieni, który widziałem przed dwoma tygodniami. Demon trzymał teraz w ręku miecz i wymachiwał nim bez ładu i składu, niczym jeden z niedoświadczonych uczniów Catrin.
– Dobrze. Chodź do mnie!
Wyciągał mi z głowy potrzebne informacje. Cofnąłem się, próbując wykuć w umyśle nowe bariery, a jednocześnie odkryć, jak mu się to udawało. Na próżno. To budziło niepokój.
– Nie jesteś już taki dzielny, co? Potrafię walczyć lepiej, niż się spodziewasz. – Błyskawicznymi pchnięciami, których nawet nie zauważyłem, naciął mi czubek prawego ucha, lewe ramię, prawe kolano i pozostawił pięciomezzitową rysę na skórze jednego buta. Nim udało mi się odpowiedzieć, usiadł pośrodku areny, trzydzieści kroków ode mnie, i położył miecz przed sobą. – Czemu nie porozmawiamy?
– Musisz opuścić to naczynie. To nie jest twoje miejsce. Kimkolwiek jesteś, nie powinieneś tu przebywać.
– Wątpliwości to coś straszliwego. Ściskają człowiekowi żołądek. Jesteś zaskoczony, że o nich wiem? Mówię o swoich wątpliwościach, nie tylko twoich. Dziwi cię, że je mam? Wątpliwości to wróg… Strażnika… tak na siebie mówisz. Opowiadano mi o Strażnikach i Aife, biczu… Ostrzegano, bym na nich uważał… a szczególnie na ciebie. Strażnik, który się zmienia. Ten, który jest inny od wszystkich, którzy przychodzili wcześniej. Pomyślałem, że zobaczę to na własne oczy. Przysparzasz kłopotu wielu moim ziomkom.
Nie oszalałem. Demon się mną bawił… A może już było po walce i zostałem ranny? Co powinienem zrobić? Wycofać się? Zabić go? Nie chciał odejść, więc przysięga wymagała, bym go uśmiercił. Ale nasze spotkanie było takie niezwykłe. Każdy ze zmysłów, którymi wyszukiwałem demony, zawiódł. Nie słyszałem demonicznej muzyki, nie czułem przerażenia, smrodu zgnilizny i zepsucia, ohydy ukrytej za ładnym wyglądem. Nic dziwnego, że mógł mi wejść do głowy – nie wykazywał żadnych cech, które ostrzegłyby moje mechanizmy obronne. A jednak był demonem. To nie ulegało wątpliwości. Poszukiwacz go odkrył, bo ofiara wykazywała oznaki opętania. Wykorzystał do tego dwadzieścia sześć prób. Czym zatem, jeśli nie demonem, mogła być owa istota?
– Zastanawiasz się. To dobry znak. Powiedzieć ci, jak się tu znalazłem? Jeśli schowasz do pochwy tę paskudną broń lub położysz ją tak, jak ja to zrobiłem, możemy trochę pogadać. Ja chciałbym wiedzieć, dlaczego bicz na demony chce mnie odesłać z powrotem z umysłem w strzępach, choć przecież dopiero tu przyszedłem i nie zrobiłem nic złego.
Istniał tylko jeden sposób, by się upewnić. Niebezpiecznie jest odsłaniać własną duszę za portalem. Moje bariery ochronne, wykształcone podczas długiego szkolenia, i tak niebezpiecznie się kruszyły, gdy chodziło się w duszy drugiego człowieka. Ale potrzebowałem czegoś, co pomogłoby mi wrócić do równowagi. Kotwicy. Pewności. I dlatego przykucnąłem na ziemi przed smukłą postacią i spojrzałem w jej oczy… I oto każdym strzępem melyddy, który udało mi się zebrać, dostrzegłem prawdę. Jasnowłosy mężczyzna, który siedział przede mną z przechyloną głową, marszcząc czoło z ciekawości, rzeczywiście był rai-kirah. Ale nie zauważyłem w nim zła.
Niemożliwe! Teraz już musiałem go zabić. Rai-kirah, który potrafił tak oszukać zmysły Strażnika, oznaczał, że natura tych stworzeń uległa zmianie… Pociągało to za sobą niebezpieczeństwo tak wielkie, że nie potrafiłem go nawet ocenić. Ale w życiu widziałem wiele rzeczy niemożliwych. Cóż mogło być bardziej nieprawdopodobne od znaku bogów, jaki odnalazłem w Aleksandrze?
– Dlaczego się tu zjawiłeś? – spytałem, siadając przed nim. – Kim jesteś?
Brodaty mężczyzna, który wcale nie był mężczyzną, uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Tak lepiej. Ci, których odsyłasz, zawsze są tacy tępi. Zwierzęta Gastaiowie. Trudno im potem wrócić do siebie. Oczywiście, zasługują na to, co z nimi robisz. Są użyteczni, ale ja naprawdę nie chcę być taki jak oni. Choć oczywiście to lepsze, niż gdybyś miał wbić we mnie ten paskudny nożyk. A ja nie mam ochoty obcinać ci różnych kawałków ciała i kazać ci błagać o litość czy coś w tym rodzaju. Chcę tylko dowiedzieć się czegoś o tobie i zobaczyć więcej z tego świata. Mój jest bardzo zimny, choć ostatnio zmienia się na lepsze.
– Chcesz tylko zobaczyć…? – Jego słowa sprawiały, że kręciło mi się w głowie. Bogowie, co to za Gastaiowie?
– Niech to, trudno cię przekonać. Tak, wyruszyłem na polowanie jak zwykły Gastai i odnalazłem tego człowieka, który był tak skulony… zaduszony przez kobietę i te małe wrzeszczące istotki, a on chciał tylko rzucać kolorowe plamy na papier… płótno, tak to nazywa. Przybyłem i pozwoliłem mu na to. Jestem tu tylko dla zabawy i wbrew temu, co sądzisz, nie mam zamiaru zmuszać go do jakichś zbrodni. On rzeczywiście potrafi odnajdywać piękne krajobrazy. Nieźle się bawiliśmy, ale ktoś… jeden z twoich… zaczął się wtrącać. Mój przyjaciel… moje naczynie… bardzo się boi, że się mnie pozbędziecie, ponieważ wtedy już nie będzie miał sił, by malować. Nie do końca to rozumiem, bo nie wiem, jak człowiek może się aż tak zmienić, ale… nie chcę jeszcze odchodzić, a już z pewnością nie po jakiejś wyczerpującej walce, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Nie wiedziałem, co rzec. Ku swemu najgłębszemu zdziwieniu zacząłem się śmiać. Jeśli tak wygląda szaleństwo, to nie jest nawet w połowie tak przerażające, jak zawsze sądziłem. A jeśli to nie szaleństwo… Na nocne gwiazdy, w co ja się wpakowałem?
W irytujący sposób znów zmienił scenografię tak, że znaleźliśmy się na zewnątrz. Na zewnątrz, w duszy jakiegoś biednego mężczyzny. W duszy artysty. Szliśmy ramię w ramię przez pełne kwiatów pola, rozwijające się i umierające bogactwo barw i życia. Słońce ogrzewało moje zmarznięte ręce. Schowałem broń i nie czułem niebezpieczeństwa. Jak to możliwe?
– To niezwykłe – zauważyłem. – Stawiłem czoła setkom… setkom twoich ziomków i nigdy…
– Nie wolno ci oceniać nas wszystkich na podstawie kilku, których pokonałeś. Nie przyjrzałeś się nam, wiesz? Czy określiłbyś wartość lasu, widząc tylko parę chorych, poszarpanych przez wiatr drzew na jego krawędzi? Poznasz smak miąższu owocu po jego gorzkiej skórce? A skoro wyruszasz na łowy z takim nastawieniem… – wskazał na pochwę z nożem i sakiewkę ze zwierciadłem u mojego pasa – … co spodziewasz się znaleźć? Takie ziarno nie sprowadzi do ciebie rajskich ptaków.
– Czyli są jeszcze inni podobni do ciebie?
Odetchnął głęboko i westchnął z namysłem.
– Cóż, nie posunąłbym się tak daleko. Moi krewni, Gastaiowie, są dość tępi, przynajmniej większość z nich. Ale warto poznać Rudaiów, i jeszcze kilku z tych bardziej rozsądnych. Oni pewnie też chętnie by się z tobą spotkali. Musisz patrzeć. Uczyć się. Możemy ci wiele pokazać.
– Jeśli chcesz mnie przekonać, bym wykonywał twoje rozkazy…
– Jak tego Strażnika, który zaangażował się w grę, nie znając jej zasad? Nie, wcale. – Zerwał kilka kwiatów i uniósł je do nosa, z przyjemnością wdychając ich zapach. – Moi przyjaciele i ja nie kontaktowaliśmy się z Naghiddą i ucieszyliśmy się, kiedy ty… bo to byłeś ty… pokonałeś tego łotra… A niech to, co to?
Niebo stało się fioletowe i wygięło się w naszą stronę niczym nabrzmiewający siniec, a ścieżka pod naszymi stopami zaczęła pękać. Fiona… portal. Na bogów, gdzie był portal? A demon nadal żył, nadal panował nad ofiarą.
– Muszę iść. – Położyłem dłoń na rękojeści noża. Złożyłem przysięgę, która stanowiła kamień węgielny mojego życia. Co ja sobie myślałem?
– I jak będzie? – Demon wyszczerzył się do mnie w uśmiechu. – Oczywiście, mógłbym z tobą walczyć, ale wolałbym tego uniknąć. Nie odejdę. Czy możemy udawać, że nie udało ci się mnie odnaleźć?
W miejscu, w którym staliśmy, ziemia zaczęła się zapadać. Pochwyciłem wiatr w skrzydła i uniosłem się w górę, spoglądając na niego. Jasne włosy otaczały jego twarz, a kwiaty nadal rozkwitały i więdły, szybciej niż wcześniej. Mogłem go pokonać. Był szybki i zarozumiały, ale ja go obserwowałem, a on za dużo myślał. Cóż, ja też. Zatoczyłem krąg i zawołałem do niego.
– Masz jakieś imię?
Roześmiał się i otoczył usta rękami, bym usłyszał jego słowa przez coraz silniejszy wiatr.
– Nie zdołałbyś go wymówić. I może być inne, kiedy znów się spotkamy. Ale ja cię zapamiętam, Strażniku. Razem pewnie przeżylibyśmy wspaniałe przygody i zobaczyli kawałek świata. Potrafilibyśmy znaleźć wspólny cel, który z czasem, być może, bardzo by ci się przysłużył.
Niebo zapadło się do środka, pola kwiatów zaczęły się rozpadać, a ja skierowałem się w stronę portalu. Odwróciłem się po raz ostatni; stał w czarnej pustce, gdzie wcześniej kwitły kwiaty. Pomachał mi na pożegnanie i znikł w ciemnościach. Przeszedłem przez portal i wylądowałem na podłodze świątyni.
• • •
Kiedy w końcu odzyskałem jasność myśli, Fiony już nie było. Porzuciła rytuały – oczyszczanie, obowiązki, modlitwy i inkantacje, które były dla niej tak ważne. Przez krótką chwilę, gdy wycierałem nieużywany nóż i zwierciadło i odkładałem je do drewnianej skrzynki, zastanawiałem się, czy się nie rozchorowała. Kiedy jednak rozważyłem szczegóły niezwykłego spotkania z demonem, poczułem się niepewnie. Dotarłem do wersu w pieśni zamykającej, gdzie słowa zmieniało się zależnie od wyniku bitwy. Jedno zdanie w wypadku zwycięstwa. Inne w wypadku przegranej. Inne, gdy Strażnik zginął. Jeszcze inne, gdy został porzucony w otchłani. Tej nocy nie potrafiłem odnaleźć odpowiedniej frazy. Co ja zrobiłem?
Fiona wiedziała, że nie zabiłem demona. Aife czuła to w swoim tkaniu, zdawała sobie sprawę, że demon opuszczał ofiarę… albo nie. Domyślałem się, że poszła przekazać raport o wyniku spotkania Radzie Mentorów. Dobijała mnie myśl, że wypowiadała moje imię na tym samym oddechu co słowo „zdrada”.
Gdy jednak odniosłem drewnianą skrzynkę do komnaty przygotowań, nabrałem wody ze studni w pobliżu świątyni i umyłem się, chwilowa panika ustąpiła miejsca zdziwieniu. Jakże chciałem porozmawiać o tym z Ysanne, żałując, że to nie ona przeżyła ze mną to niezwykłe doświadczenie. Jej zmysły były tak wyczulone. Oto spotkałem demona, którego nie przyciągał ból i przerażenie, lecz sztuka, barwy, nauka i przygoda. Rai-kirah z poczuciem humoru. Wejrzałem w jego głębię wzrokiem Strażnika i nie mogłem się pomylić. Dziwne. Powinienem pójść za Fioną i opowiedzieć mojej mentorce i pozostałym nie o zdradzie, lecz o czymś niezwykłym. Czymś, czego nawet sobie nie wyobrażaliśmy.
Złamałem przysięgę, lecz nie czułem się winny. Zabicie tego demona byłoby złem. Wygnanie go byłoby złem. Wiedzieliśmy, że wypędzając demona z ludzkiej duszy, zadajemy mu poważne obrażenia, przynajmniej na jakiś czas. Ezzariańscy mentorzy uczyli, że głód zła jest u tych stworzeń czymś naturalnym, ale jeśli któreś z nich go nie odczuwało, czy miałem prawo je skrzywdzić? Oczywiście, możliwe, że ten demon był swojego rodzaju wynaturzeniem, my jednak powinniśmy dowiedzieć się o nim jak najwięcej.
Kiedy popołudnie przeszło w wieczór, a ja pogrążyłem się w rozmyślaniach i tęsknocie za Ysanne, powróciły wspomnienia naszego martwego dziecka. Serce zadrżało mi w piersiach i chciałem wbić pięść w kamienne kolumny świątyni. Miast tego oparłem się o filar, przycisnąłem ręce do bolącej głowy i zacząłem płakać z bólu, którego już nie mogłem ukrywać. A co, jeśli jego demon był właśnie taki? Przez tysiąc lat nawet nie pomyśleliśmy o podobnej możliwości.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.