powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Nim ktokolwiek zdał sobie sprawę z zagrożenia, Zgarda zdążył powalić już dwie osoby. Doskonale wiedział, co robi. Znajdował się na pierwszej linii ognia, nietrudno było go zabić z pozycji innych strzelców, jednak nagły atak zombie, z pozoru groźniejszych, bo mniej znanych przeciwników, sprawił, że Zgarda strzelał w tłum bez najmniejszych przeszkód.
Trupy rzuciły się z furią na stłoczony na placu tłum. Strzelcy powalili kilku napastników, jednak wciąż pojawiali się następni. Tylko ludzie z bronią w ręku mieli większe niż tylko symboliczne szanse na przeżycie.
Ciał w czarnych, odświętnych strojach było za dużo. Atakowały przerażonych mieszkańców, wściekle wgryzając się w ciepłe mięso. Panika tłumu osiągnęła apogeum. Ludzie wpadali w szał na widok odrażających postaci, wyłaniających się całą chmarą z mroku. Przerażała ich ilość i zbliżające się wraz z nimi bezmyślne, niepohamowane zło. Wyglądało to tak, jakby cały cmentarz powstał i ruszył na miasteczko. Tylko za co? Dlaczego?
Panika zrodzona w tłumie jest znacznie potężniejsza niż strach pojedynczej osoby. Niektórzy mieszkańcy, zasłonięci przez falujący tłum, nie widzieli nawet napastników. Jednak to właśnie oni oraz dochodzące zewsząd krzyki przerażenia, sprawiały, że wiele osób bliskich było postradania zmysłów. Czynnikiem potęgującym ten stan była klaustrofobiczna atmosfera wewnątrz tłumu, niezwykła ciasnota. Ludzie z przodu cofali się na widok atakujących zombie, powodując niewyobrażalny ścisk.
Dzień Sądu zdawał się nadejść dla Wielichamowa. Jednak nikt już nie myślał o wyznaniu swoich grzechów. Chwila rzadkiej wśród mieszkańców refleksji minęła bezpowrotnie. Przyszedł moment, gdy instynkt samozachowawczy musiał wziąć górę.
Krzyki unosiły się nad miasteczkiem, mieszając z głosami atakujących bestii. Krew rozlewała się na placu, tworząc ciemne kałuże pod nogami przerażonych mieszkańców. Wydawali się być bezradni, mimo że mieli dużo czasu by przygotować się do konfrontacji. Jednak prawdopodobnie czasu jest zawsze zbyt mało, by przygotować się na śmierć.
Wiele osób było rannych, jednak w ciasnocie pola walki leżały między trupami, zdobywającymi metr po metrze plac przed kościołem. Dobijały je kolejni zombie, maszerujący w poszukiwaniu świeżej krwi.
Fałszyński stał pod drzwiami kościoła, w miejscu na razie najbezpieczniejszym. Dlaczego drzwi były zamknięte? Czemu nikt o tym wcześniej nie pomyślał? Teraz było już jednak za późno. Widok rozciągający się przed nim napawał go przerażeniem. Ludzie padali jeden po drugim, trupy zaciskały krąg.
Burmistrz jednak przyglądał się wydarzeniom tak, jakby w ogóle go nie dotyczyły. Stał po prostu wśród krzyczących ludzi, w miejscu niedostępnym jeszcze dla napastników. Znajdował się trochę wyżej niż inni, dzięki czemu miał dokładny ogląd przerażającego widoku. Wydawał się być zupełnie zobojętniały, ale to groza sytuacji i wyczerpanie ciągłym napięciem wprawiały go w ten stan. Padały kolejne ofiary, a przyglądający się temu tłum falował wściekle, próbując wydostać się z pułapki. Nie zważając jeden na drugiego, ludzie tratowali się wzajemnie. Tylko najsilniejsi byli w stanie to wytrzymać.
Strzały nie milkły. Jeden za drugim, trupy padały na ziemię. Jednak broni palnej było zbyt mało, ożywionych ciał przybywało za to nieustannie.
– Ludzie, brońcie się! – krzyknął ktoś, jednak wołanie utonęło pośród krzyków przerażenia.
– Gdzie moje dziecko, widzieliście je?! – wołała jakaś kobieta, nie mogąc znaleźć swojego dziecka w powodzi ludzkich ciał.
Życie i śmierć groteskowo przenikały się tej nocy na wielichamowskim placu. Każdy chciał pozostać po stronie życia, jednak linia graniczna przenikała coraz dalej w głąb tłumu. Mieszkańcy zapomnieli o obronie. Teraz każdy z nich był sam, każdy toczył swoją własną walkę. Jednak była to walka z tłumem. Próbując uciekać, ludzie tratowali się wzajemnie, pozbawiając możliwości stawienia czoła złu. Zwierzęta, po jednej i drugiej stronie, myśliwi i ofiary, znów żywi i jeszcze żywi, wszyscy w orgiastycznym tańcu świętowali nadejście Apokalipsy.

Hałas na zewnątrz narastał. Katechetka starała się zachować spokój, ale bezczynne czekanie wprawiało ją we wściekłość. Poza tym jeszcze on… Miała ochotę go zabić, w tę dziwną noc nawet najbardziej chore pomysły nabierały realnego kształtu.
– Idą po ciebie, Barbaro…
To zdawało się go bawić. Śmiał się swoim rechotliwym, samczym śmiechem, jakby właśnie siedział przed telewizorem i oglądał komedię. Rozsiadł się na ławce, bez przerwy przyglądając się dziewczynie.
Powinno się takich kastrować, pomyślała. Boże, skąd we mnie takie myśli?
Wydarzenia tego wieczora zmieniły ją. Nie mogła poznać samej siebie, choć teraz czuła się silniejsza i pewniejsza – tak było jej dobrze. Chyba właśnie wściekłość, którą czuła na widok przyglądającego się jej Gustawa, trzymała wszechogarniający strach z dala od jej umysłu. Paradoksalnie naprawdę właśnie on trzymał ją przy zdrowych zmysłach, stwarzając poczucie zagrożenia, na które musiała stale trzeźwo reagować. Gustaw jednak zdawał się nie zauważać zmiany, nadal traktując katechetkę jak bezbronną dziewczynkę, którą może uda się wykorzystać. Jego intencje były jasne.
– Idą po ciebie, Barbaro…
– Niech pan wreszcie przestanie – warknęła, jednak ton nie był jeszcze wystarczająco zdecydowany.
Podszedł do niej i chwycił za ramiona. Poczuła jego oddech na karku. Zrobiło jej się niedobrze, wściekłość przyspieszała bicie serca. Tylko siłą woli powstrzymywała się, by go nie uderzyć.
– Idą po ciebie, Mała…
– Pan sobie na zbyt wiele pozwala – powiedziała z całym zdecydowaniem, na jakie było ją stać, otrząsając się. On jednak nie chciał puścić. Uderzę go, wtedy zrozumie raz na zawsze, przemknęło jej przez głowę. Ale jeśli mnie tu zostawi..? Nie dam rady sama… Potrzebowała go. Jej własna bezradność denerwowała ją tym bardziej.
A on dalej śmiał się, nie przejmując się w najmniejszym stopniu tym, co mówiła. Bawiło go to.
– A co mi zrobisz, Skarbie?
Śmiał jej się prosto do ucha tak, że aż zmarszczyła brwi. Z zewnątrz nadal dobiegały odgłosy strzałów, zmieszane z krzykami przerażonych ludzi. Boże, gdzie ty jesteś, bo na pewno nie tu…, pomyślała, czując ręce Gustawa na swoich ramionach, wpatrzona w ciężki krzyż, zdobiący ścianę.
Nagle przestała czuć ręce towarzysza. Za to chwilę później poczuła je na swoich biodrach.
– Wiesz, że to może być nasza ostatnia noc między żywymi – powiedział ochrypłym głosem, prosto do jej ucha. – Wiesz dobrze, że już po ciebie idą, Barbaro…

Brakowało amunicji. Niedługo główna linia obrony miała się załamać. Krew lała się strumieniami, a ogarnięci paniką Wielichamowianie nie słyszeli już nawet swoich własnych krzyków.
Zgarda na czele hordy zombie atakował swoich sąsiadów i współmieszkańców, strzelał w bezbronny tłum, zawsze trafiając jakąś przypadkową ofiarę. Rannych dobijały podążające za nim trupy.
– Macie to, na co zasłużyliście, wieśniaki! – krzyczał w stronę ściśniętego na placu tłumu.
Ktoś go uderzył. To był Wielkopański, który wykorzystując nieuwagę myśliwego uderzył go w plecy.
– Co ty robisz, chłopie?! – syknął przez zaciśnięte zęby lekarz, gdy niedawny towarzysz broni z nienaturalną wręcz łatwością podniósł go za gardło w powietrze. Wielkopański stracił grunt pod nogami, komicznie wierzgając nimi w powietrzu.
– „Chłopie”? – odrzekł zupełnie spokojnie Zgarda, na którego twarzy smugi ludzkiej krwi układały się w niezrozumiałe wzory. Tylko oczy myśliwego lśniły furią, zrodzoną z obłędu. – Sam jesteś chłopem! Wszyscy jesteście żałosną bandą chłopów, którym wydaje się, że są pępkami świata!
Strzelił znów w zbliżający się niebezpiecznie tłum, po czym wrócił do trzymanego cały czas w powietrzu staruszka.
– I właściwie macie rację – powiedział, patrząc ofierze głęboko w oczy. – A wiesz dlaczego?
Wielkopański pokręcił głową, dając odpowiedź, że nie wie. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
– Bo to jest cały wasz świat! – dokończył Zgarda. – W tym zasranym miasteczku gracie swoje role, pędzicie swoje marne życie i zdychacie. A potem w tej samej ziemi spędzacie wieczność. No, chyba, że coś każe wam wstać i przypomnieć o sobie następnym pokoleniom takich jak wy.
Przemówienie dobiegło końca. Wielkopański nawet przestał wierzgać i wisiał tylko zdany na łaskę i niełaskę opętanego Zgardy. Ze zgrozą wpatrywał się w szklane oczy, próbując wyczuć kolejne posunięcie myśliwego.
I rzeczywiście poczuł je – dotyk twardej lufy na brzuchu nie pozostawiał wiele wątpliwości.
Zgarda pociągnął za spust. Wielkopańskim wstrząsnęło. Zabójca rozluźnił uścisk i lekarz opadł z trzaskiem na ziemię. Tam zajęły się nim nadciągające trupy.

Tego było już dla niej za wiele. Dziewczyna wyrwała się z głośnym i zdecydowanym: Nie!.
To zdziwiło nieco Gustawa, jednak nie zmartwiło w najmniejszym stopniu. Wręcz przeciwnie.
– O, widzę, że grzeczna pani katechetka pokazuje pazurki – rzekł z szerokim uśmiechem, ukazującym żółte zęby.
Barbara wbiegła między ławki, widząc, że jej zdecydowana reakcja to jeszcze za mało, by zwalczyć zamiary rozochoconego mężczyzny.
Poszedł za nią.
– Nie ma sensu gonić się po całej salce, Skarbie – powiedział niby łagodnie, jednak z jego tonu dawało się wywnioskować rodzące się zniecierpliwienie.
– Niech mnie pan zostawi! – powiedziała głośno, robiąc pauzę po każdym wyrazie tak, aby jej słowa stały się czytelne dla wyraźnie ograniczonego nauczyciela.
Był już blisko, odeszła więc jeszcze dalej, chowając się miedzy kolejne ławki.
– Słuchaj, Mała… – rzekł stanowczo z rosnącą irytacją, obserwując manewry katechetki. – Te truposze zaraz tu będą. Broniłem cię przed nimi dotychczas, ale w każdej chwili mogę cię tu zostawić. Ja sobie poradzę, ty nie.
To był bluff. W żadnym wypadku nie miał zamiaru opuszczać względnie bezpiecznej salki.
– Ja tu narażam dla ciebie życie, a ty tak mi się odwdzięczasz?
Barbara nie mogła uwierzyć własnym uszom.
– To ja przyprowadziłam pana tutaj, beze mnie już dawno by pan nie żył!
Głos jej się załamywał. Miała już dość tego mężczyzny i otaczającej, potwornej rzeczywistości.
– Nie wymądrzaj się, Smarkulo! – rzucił przez zęby Gustaw, nie mając do powiedzenia nic bardziej inteligentnego wobec niezaprzeczalnych faktów.
Barbara zaczynała się bać. Zapędził ją w kąt, nie miała już gdzie uciekać.
– Niech mnie pan zostawi… proszę… – załamującym się głosem zaczynała błagać mężczyznę, od którego zależał teraz jej los.
Uśmiechał się jak ktoś, kto nareszcie otrzymuje nagrodę, na którą od dawna czekał. Była już na wyciągnięcie ręki, gdy coś uderzyło o drzwi salki. Oboje zwrócili oczy w stronę wejścia.
Ktoś nacisnął klamkę i drzwi otwarły się na oścież.
Gustaw, nic nie rozumiejąc, spojrzał na dziewczynę.
– Nie zamknęłaś drzwi, bezmyślna suko! – wrzasnął na nią, jednak ona była nie mniej przerażona od niego. Może nie była wcale taką bohaterką, za jaką niemal zaczęła się już uważać…
Przez drzwi wtoczył się ich wspólny znajomy, nauczyciel Franek. Dla uważnego czytelnika również nie jest to postać obca.
Był ranny. Miał krwawiącą szramę na szyi i Barbarze zdawało się, że również na ręce. Zauważył ich stojących w półmroku w kącie sali.
– Pojebana noc… – stęknął tylko, po czym bezwładnie osunął się na drewnianą podłogę tuż obok ołtarza. Żył jeszcze, lecz nie miał siły podnieść się.
Za nim przez otwarte drzwi wtoczyły się dwa trupy, mrucząc z zadowoleniem. Ofiara nie wyglądała, jakby miała gdziekolwiek jeszcze uciekać.
Jeden z trupów miał na sobie marynarkę w całkiem dobrym stanie. Były to całkiem świeże zwłoki niedawno zmarłego, niewysokiego mężczyzny w średnim wieku.
Za nim weszły zwłoki kobiety w długiej, czarnej sukni. Jej skóra była blada, bardzo blada, lecz rysy nadal regularne i szlachetne. W słabym świetle żarówki zdawała się być upiornie piękna.
Oba ciała zbyt były zaaferowane leżącym na podłodze Frankiem, by rozglądać się po słabo oświetlonym pomieszczeniu.
I wtedy właśnie Barbara poczuła, że nadeszła jej wielka szansa. Teraz albo nigdy.
Pobiegła wzdłuż ławek w stronę otwartych drzwi. Zombie dostrzegli ją w ostatniej chwili, gdy mijała ich w odległości metra. Wiedziała, że klucz od sali ma cały czas w kieszeni.
Wyciągnęła go, stając w drzwiach. Trup kobiety podniósł się jednak i ruszył w jej stronę.
Gustaw długo stał w osłupieniu, nim pojął wyrachowany plan dziewczyny. Rzucił się więc rozpaczliwie w stronę drzwi, lecz było już za późno – oba trupy zwróciły na niego uwagę i zagrodziły mu drogę.
Widział tylko jak katechetka z uśmiechem na niewinnej twarzy, ozdobionej nie zaschniętymi jeszcze łzami, wkłada klucz w dziurkę pod klamką.
– Nie zrobisz tego, dziwko! – rzucił za nią, wiedząc jednak, że nic to już nie da.
Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy, obdarzając najsłodszym uśmiechem, na jaki potrafiła się zdobyć.
– Przyszli po ciebie, Gustawie.
Nim zombie dotarli do drzwi, te zamknęły się i dobiegł go trzask przekręcanego klucza.

XI
Wiele krwi spłynęło przykościelnym placem, nim mieszkańcy zdali sobie sprawę, że jedynym wyjściem jakie mieli, jest otwarta walka, jakkolwiek przerażająca i odrażająca była to perspektywa. Ożywione ciała napastników, wydawały się być niemożliwe do powstrzymania. Co gorsza, wielu obrońców rozpoznawało wśród nich dawno pochowanych członków swoich rodzin, znajomych, sąsiadów. Jednak to już nie byli ludzie, których kiedyś znali. Mimo tej świadomości, walka była nadzwyczaj bolesna.
Krzyki i wściekłe ujadanie trupów nie ustawały ani na chwilę, choć starcie trwało już kilkanaście minut. Jednak przyglądając się wszystkiemu z boku, tak jak to możemy robić my, siedząc wygodnie w fotelu i popijając gorącą herbatę, dało się zauważyć, że napór trupów zmniejszył się, a ludzie, występujący dotychczas w roli bezbronnych ofiar, zdawali się podejmować desperackie próby walki.
Przypominając sobie nagle o trzymanych w rękach kijach i widłach, mieszkańcy Wielichamowa obudzili w sobie wolę walki i wyzwolili najdziksze, najgłębiej tkwiące w człowieku demony.
Teraz oni atakowali z wściekłością, wykrzykując obelgi, których autorowi przytaczać nie wypada.
Początkowo tylko starali się utrzymać swoje pozycje, nie dopuszczając trupów do swych rodzin, oganiając się kijami i czymkolwiek, co znaleźli pod ręką. Teraz zombie nadal mieli przewagę, lecz nie była to już miażdżąca, przytłaczająca dominacja. Z dotychczasowej rzezi dopiero po upływie kilkunastu minut, jak feniks z popiołów, zrodziła się prawdziwa walka.
Niektórym wydawało się, że jest za późno, by próba odparcia ataku miała jeszcze szanse powodzenia. Jednak przewrotnie właśnie to, że ludzie poczuli się doprowadzeni na skraj swego człowieczeństwa sprawiło, że szanse minimalnie się wyrównały. W miejscu, w którym śmierć jest bardziej realna niż życie, walka znów stała się dla mieszkańców Wielichamowa naturalnym sposobem na przetrwanie, pierwotny instynkt przypomniał o sobie z siłą, jakiej nikt z uczestników owych zajść nie spodziewał się u siebie znaleźć.
Od obrony przeszli do ataku, zdając sobie sprawę, że armię zmartwychwstałych ciał można zatrzymać. A stąd już tylko krok do pokonania napastników.
Mężczyźni z wszelkiego rodzaju bronią rzucali się na przyzwyczajone do braku oporu trupy. Widły wbijały się w przegnite ciała, zatapiając się w nich jak w maśle, a kije gruchotały kruche kości. Poobijane ciała z przeraźliwymi okrzykami próbowały kontratakować, często jednak padały na zalany krwią bruk. Coraz więcej trupów dołączało do swoich ofiar, jednak walka nie traciła nic ze swojej zaciętości.
Mieszkańcy instynktownie dążyli do wydostania się ze śmiertelnego pierścienia zombie. Mimo wielkich wysiłków i ogromnych strat, tylko częściowo udało się poluzować pętlę. Jednostki przebijały się nawet przez gąszcz ciał, uciekając przed siebie, bez względu na to, kogo przyszło zostawić im na placu.
Tasaki, noże, siekiery. Wszystko to z zaciekłością przecinało powietrze w klaustrofobicznym chaosie walki. Często, poza kruchymi kończynami trupów, na ziemie padały zdrowe członki, w szaleńczym amoku odcięte przez towarzysza broni.
Krzyki nie milkły ani przez chwilę. Przerażenie i determinacja, wyczerpanie i wola walki, życie i śmierć, toczyły ze sobą zaciekłą walkę pod białym płaszczem mgły. A nad polem potyczki, ukryty w gęstej mgle, tkwił nieruchomo biały punkt, niczym czujne oko Boga, zastanawiającego się, czy nadszedł już czas.

A propos determinacji – Pieniaczyk i Pierwotnicki robili, co mogli, by nie stracić z oczy Świńskiego. A zadanie to zdawało się być prawie niewykonalne w warunkach, w których przyszło im za nim podążać. Pierwszym problemem była oczywiście mgła, drugim – zadziwiające wprost tępo marszu ściganej grupki. O ile w obrębie parku szło im całkiem dobrze, o tyle po wkroczeniu na bardziej otwarty teren, sytuacja niespodziewanie się skomplikowała.
W ich oczach wyglądało to na inwazję, chociaż właściwie żaden z nich nie był do końca pewien, na co to wyglądało. Byli w stanie dojrzeć tylko ułamek sceny przerażającego spektaklu, który rozgrywał się wokół nich. Ciała wyłaniały się z ciemności, atakując z bezmyślnym uporem. Czasem byli to pojedynczy zombie, niekiedy całe ich chmary. Dookoła siebie wyczuwali obecność śmierci, niemal słyszalną pośród nieludzkich pomruków dochodzących z ciemności. Uliczne lampy, złośliwie obojętne, bladym tylko światłem zalewały ulice Wielichamowa.
Widzieli, jak grupa nieświadomie ulega rozłamowi. Byli świadkami przerażenia i pełnej desperacji walki Gustawa i katechetki –znajdowali się tylko kilka metrów od nich. Postanowili przeczekać, aż zagubiona para ściągnie na siebie hordę wygłodniałych trupów. Ich kalkulacje były słuszne, bo już niedługo zombie zgodnie i radośnie podążyli za świeżym mięsem.
– Cholera, zgubiliśmy go przez te pierdolone kukły! – rzucił Pieniaczyk, w momencie kiedy zostali sami pośród nocy. Zewsząd dochodziły tylko dźwięki – przerażająca orgia dźwięków.
– To gdzie teraz? – Pierwotnicki znów zachowywał się jak zagubione we mgle dziecko. – Może po prostu pójdziemy przed siebie, Świński pewnie też tak zrobił…
Pieniaczyk przemierzał kilka kroków w jedną stronę, potem cofał się. Znów szedł w drugą stronę, próbując rozpaczliwie przeniknąć ciemność i ponownie wracał, kierując się gdzie indziej. Jego wzrok nie wyrażał ani odrobiny opanowania. Był to raczej stan pomiędzy furią a obłędem.
– Przestań, kurwa, tak łazić! – dorzucił zirytowany Pierwotnicki, patrząc na towarzysza chłodnym, zniecierpliwionym wzrokiem. Pieniaczykowi zdawało się, że nie otworzył nawet ust, wypowiadając te słowa.
Zdenerwowany towarzysz był co najmniej zdziwiony. Nie spodziewał się takiego zachowania ze strony człowieka, którym w gruncie rzeczy pogardzał. Zawsze do niego należały tego rodzaju kwestie. Obłędnym wzrokiem zmierzył Pierwotnickiego, rzucając wściekle w jego stronę:
– Kim ty niby jesteś, pajacu?
– Sam jesteś pajac! – nic bardziej elokwentnego nie przychodziło Pierwotnickiemu do głowy. Jego spokój topniał powoli pod twardym spojrzeniem kolegi.
Ten uśmiechnął się krzywo, znów czując przewagę nad kumplem. To dawało mu komfortowe poczucie, że bezpośrednie starcie z Pierwotnickim nie jest rzeczą niezbędną, a wręcz przeciwnie – nie czuł się zobowiązany do zniżania się do jego poziomu. Jednak nie odwracał od kolegi wzroku. Chciał go nim zmiażdżyć, urzeczywistniając swój triumf.
Pierwotnicki dobrze widział obłęd, odbijający się w oczach towarzysza. Mimo to za wszelką cenę starał się wytrzymać jego spojrzenie. Stali naprzeciw, ze wzrokiem wbitym w siebie nawzajem. Element zwykłej, samczej rywalizacji wkradł się niespodziewanie w ich walkę o przeżycie, w momencie, gdy sytuacja zdawała się być na tyle opanowana, że mogli sobie na to pozwolić.
W milczeniu, każdy w lekkim rozkroku, zwróceni do siebie twarzami, stali w świetle ulicznej lampy. Ścieżka, na której się znajdowali, była, o dziwo, pusta. Byli tam teraz tylko oni dwaj, dwaj młodzi mężczyźni z bagażem sumienia na pustej drodze. Napięcie było wręcz namacalne, każdy mięsień ich ciał zdawał się być napięty, jakby w gotowości do szybkiego ruchu. Pokerowe, kamienne miny nadawały tężyzny ich spojrzeniom. Obaj lekko pochyleni do przodu, gotowi wyprzedzić ruch przeciwnika. Zawiał boczny wiatr. Kłębek jemioły przemknął w poprzek drogi…
Stali tak w napięciu, mierząc się wzrokiem. I stali. I stali. I stali….
I wtedy usłyszeli dźwięki harmonijki. Ich źródło znajdowało się gdzieś blisko.
Z mgły wyłonił się zombie. Miał na sobie tradycyjną dla tutejszych trupów marynarkę, lecz w oczy rzucały się, odstające od reszty stroju, beżowe mokasyny. Czas zdawał się obejść z nim łaskawie. Ręce przytrzymujące harmonijkę w ustach były w dobrym stanie, mimo że miejscami brakowało na nich skóry, nie wspominając o paznokciach. Twarz wydawała się zasuszona, nie przegnita, jak u większości trupów, goszczących tego wieczora na ulicach Wielichamowa. Jakby trup przeleżał dłuższy czas w suchym piasku.
Zdawał się nie widzieć chłopaków. Z jego harmonijki wydobywał się przeciągły, jednostajny dźwięk, zmieniający nieoczekiwanie wysokość i urywający się za każdym razem w tym samym momencie.
Zauważył ich, będąc tuż obok. Dokończył akord i powoli, jakby z rezygnacją, odjął instrument od ust. Wydał z siebie typowy dla innych postaci jego pokroju odgłos, lecz zrobił to jakby od niechcenia. Nim zaatakował, chłopakom zdawało się, że westchnął. Potem rzucił się na nich, jednak zupełnie bez przekonania.
Pieniaczyk, na którego ruszył w pierwszej kolejności, był całym zajściem wyraźnie poirytowany:
– Weźcie się wreszcie odpierdolcie!
Miał czas, by precyzyjnie wymierzyć i uderzyć dokładnie w środek czoła. Dał się słyszeć nieprzyjemny trzask pękającej czaszki. Zombie opadł bezwładnie na ziemię, wypuszczając z ręki harmonijkę.
Chłopacy nawet na niego nie spojrzeli, leżącego teraz bezwładnie na środku drogi. Odwrócili się i ruszyli naprzód, by odnaleźć swoją ofiarę, kryjącą się gdzieś w mroku.

Na polu walki było już coraz mniej walczących. Co nie znaczy, że mieli więcej miejsca na krwawe potyczki. Wręcz przeciwnie. Trupy-zombie i trupy właściwe zalegały na całej powierzchni placu. Niektórzy jeszcze żyli, jednak trudno było odróżnić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie ciało. Niemożliwe było udzielenie jakiejkolwiek pomocy.
Mimo chwilowej przewagi, na placu walczyło z każdą minutą coraz mniej Wielichamowian, w amoku tnących i uderzających wszystko wokół. Amunicji nie było już dawno. Huk strzałów zastępowały tylko głuche uderzenia. Można było odnieść jednak wrażenie, że powiew optymizmu i woli walki na powrót ustąpił miejsca stęchliźnie ciał atakujących zombie. Nawet krzyki zdawały się stracić na intensywności, zamieniając się w pełne rezygnacji jęki.
Zgarda atakował jednak z tą samą zaciekłością, co na początku. Okazał się być najgroźniejszy z trupiej armii. Połączenie żywego człowieka z siłą i ślepą determinacją zombie.
Tak naprawdę jego determinacja nie była wcale ślepa, mimo że przyglądając się jego drapieżnym atakom można było odnieść takie wrażenie. Już od samego początku jego działaniom przyświecał określony cel. Właściwie ten cel zrodził się w jego umyśle jeszcze na długo zanim makabryczne wydarzenia wstrząsnęły Wielichamowem. Dorwać Fałszyńskiego. Zniszczyć człowieka, którym gardził nieustannie i coraz bardziej niemalże od momentu, w którym go poznał. Jego droga przez gąszcz ludzkich ciał, falujący na placu, miała określony kierunek.
Fałszyński był przerażony i kompletnie zdezorientowany. Stał niemal nieruchomo na schodach kościoła, sparaliżowany strachem. Jego wzrok błędnie krążył po placu, przekazując do przemęczonego mózgu obrazy masakry. Niemożliwym zdawało się odróżnić rannych od zdrowych – krew była wszędzie.
Burmistrz w panice nie zauważył nawet, że jego niedawny towarzysz broni jest coraz bliżej, z nieludzką siłą przebijając się przez gąszcz ciał.
Tymczasem, mimo że układ sił niezmiennie działał na korzyść zombie, zmianie uległa topografia bitwy. Każdy bił na oślep, każdy martwił się tylko o siebie, często jedni Wielichamowianie padali ofiarą drugich. Nie było jakiejkolwiek koncepcji bardziej zorganizowanej obrony – każdy zdany tylko na siebie, każdy walczący z każdym. Jednak jakimś cudem obrońcom udało się przerwać w jednym miejscu mur utworzony przez napierających zombie i droga ucieczki stanęła otworem przed tymi, którzy byli najbliżej.
Tłum rzucił się do ucieczki, nie przerywając ani na chwilę prowadzenia bitwy. Krzyki wzmogły się, podobnie jak nieartykułowane jęki napastników. Ludzie zaczęli znikać z placu, część bezmyślnych truposzy ochoczo za nimi podążyła na otwartą przestrzeń, gdzie jednak szanse na złapanie w miarę zwinnego mieszkańca były znacznie mniejsze niż w zamkniętej przestrzeni.
Cała ta sytuacja była jak najbardziej na rękę Zgardy, przed którym droga do upragnionej ofiary stanęła teraz otworem.
Fałszyński nie uciekał. Stał tak jak dotychczas, patrząc biernie na tłum, szalejący w makabrycznym tańcu. Dopóki zasłaniali go ludzie był bezpieczny, lecz podświadomie musiał zdawać sobie sprawę, że sytuacja w każdej chwili mogła ulec zmianie.
Gąszcz Wielichamowian znacznie się przerzedził i mimo że na placu walczyło jeszcze z pewnością kilkadziesiąt osób, potykających się nieustannie o ciała znajomych i sąsiadów, burmistrz był teraz znacznie łatwiejszym łupem dla rozwścieczonych oporem zombie.
Dostrzegł w końcu, że kilku z nich zbliża się w szybkim tempie, zamykając wokół niego pierścień cuchnących ciał. Lecz nadal czekał. Teraz nawet bardziej zdając sobie sprawę, że oto szanse na przeżycie spadły do zera. Stał i patrzył jak zombie z pomrukiem satysfakcji zaczynają wyciągać ku niemu strzępy dłoni.
I wtedy jednemu z nich eksplodowała głowa, czemu towarzyszył niewyobrażalny huk, gdzieś bardzo blisko. Padł na bruk z trzaskiem kościstego ciała. Sekundę później, pod wpływem podobnego wybuchu podążył za nim towarzysz, opadając w dwóch częściach na posadzkę.
Pozostałe trupy obejrzały się, pozostawiając na chwilę burmistrza samemu sobie. Nagłe wyłączenie z gry dwóch z nich dało im do myślenia. Zobaczyli za sobą Zgardę ze strzelbą w dłoni. Z lufy wydobywał się gęsty dym, a broń wycelowana była w oba pozostałe jeszcze w rozgrywce trupy.
Obłąkany i sadystyczny wzrok myśliwego nie pozostawiał złudzeń nawet im. Będąc w gorszej kondycji, ponadto mając jeszcze wiele innych ofiar do wyboru, wstrzymały atak, czekając na dalszy rozwój wypadków.
– Dobra, chłopaki – rzucił do nich Zgarda. – Zostawcie nas samych.
Uśmiech na twarzy myśliwego ukazał zakrwawione zęby. Zombie spojrzeli po sobie z niewyraźnym grymasem na twarzach i powoli zaczęli się wycofywać, podążając w stronę najbliżej znajdującej się ofiary, pani Marianowej.
Zgarda i Fałszyński zostali sami, wedle życzenia. Burmistrz nie miał jednak pojęcia, czego się spodziewać. Ze względu na długotrwałą znajomość liczył na pewne względy. Być może myśliwy przyszedł go uratować. Nie zawsze było między nimi najlepiej, ale to jeszcze nie powód, by się wzajemnie zjadać. Jednak o „wzajemnym” zjadaniu nie miało być mowy. Strona posiadająca jakiekolwiek i w dodatku bardzo przekonujące argumenty, była jedna.
Trwali w wyczekiwaniu. W burmistrzu rosła nadzieja, lecz nie śmiał się odezwać. Zgarda wręcz przeciwnie. Delektował się zagubieniem i przerażeniem, odmalowanym na twarzy pogardzanego przełożonego.
W końcu jednak przemówił, pozbawiając Fałszyńskiego jakichkolwiek złudzeń:
– Jak pan widzi, burmistrzu, pańska władza się skończyła.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.