– Wystarczy, Anhelo. Uspokój się! Jak to zrobisz, zjawią się dorośli. – Mam to gdzieś! Powinienem to zrobić dwa lata temu! – Więc zrobisz to teraz, ale powoli. Nie w szkole. Jakiś cień pochylił się nad obserwatorem projekcji. – Lepiej już idźmy – powiedział. – On może nie wytrzymać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Zyskali dwa rozjaśnienia spokoju, lecz Nowy nie czuł już ulgi. Nie był kopalniakiem. Rozumiał, że równie dobrze może to być kolejna sztuczka Anhela. Ta cisza niepokoiła także Arto. Zaczął się obawiać, że Anhelo zaczyna rozpracowywać jego mrówki. Pomyślał o tym, gdy kilku młodszaków nagle przestało się pojawiać. Tym razem to był fałszywy alarm. Mieli bitwę. Arto przyjął ich wytłumaczenie i kazał wracać do zajęć. Niemniej wiedział, że spotkanie z Anhelem to tylko kwestia czasu. Obawiał się tego co się stanie, lecz najbardziej bał się, by te zdarzenia nie pokrzyżowały rodzicom ich planów. Tego jednego nie mógł poświęcić, nawet dla Nowego. To była wojna. Zbyt szybko zostali sami na placu boju. Ciągnął za różne włókna, lecz nic nie pomagało. Osiągnął ledwie tyle, że znajome starszaki nie czepiały się Nowego. Nie było to wielką pomocą. Sam jeden, Anhelo potrafił zamienić życie Nowego w plazmę. Arto próbował trzymać go z dala od niebezpieczeństwa, lecz od początku wiedział, że jego starania są niewiele warte. Nadeszło trzecie rozjaśnienie, a on czuł, że zagrożenie narasta.
Szli powoli, uważnie rozglądając się dookoła. To znaczy Arto i Dert się rozglądali, Nowy jedynie szedł obok, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Lecz ich czujność nie na wiele się zdała. Nadeszło rozjaśnienie gdy Anhelo wraz z trzema pomocnikami pojawił się w tym samym korytarzu. Zobaczyli go gdy był jeszcze daleko. Dobrze się wyróżniał z tłumu młodszych dzieci. Pewnie i szybko szedł w ich stronę, choć nie było szansy, by mógł zobaczyć ich wcześniej niż oni. Zawrócili, lecz tamci wciąż się zbliżali. Nowy nie od razu spostrzegł, że coś się dzieje. Gdy już zauważył Anhela, zatrzymał się, jakby wrósł w podłogę. Arto zaklął cicho. Starszak miał nad nim paraliżującą władzę. Anhelo rzucił im dwóm krótkie, ostrzegawcze spojrzenie. Nie zareagowali. Stanęli kilka kroków dalej. Arto przygotowywał się na taką chwilę. Zamierzał zaczepić Anhela, porozmawiać z nim, lecz gdy to się stało… Opuściła go cała odwaga, jak gdyby znów stał przed kanałem i po raz pierwszy próbował do niego wejść. Strach przeszył całe jego ciało, a on pozwolił mu się sparaliżować. Niemal czuł jak na długą chwilę jego serce przestaje bić. Zrozumiał Żimmiego, zrozumiał dlaczego się wycofał. A jednak… Bał się, jak każdy, lecz już jako trojak nauczył się odrzucać strach na okres działania. Od czasu przejścia kanałem jego strach przestał być stanem fizjologicznym, był jedynie stanem umysłu, obawą, że coś pójdzie nie po jego myśli – bo czegóż innego miałby się obawiać? Bólu? Jednak teraz czegoś się bał, naprawdę, jak kiedyś przy kanałach. Anhelo był wyrośnięty ponad swój wiek. Dla nich był olbrzymem. Gdy oni się patrzyli, ten olbrzym zaczął działać, jakby ich tu nie było. Jest przecież starszy o cztery lata, przemknęło Arto przez myśl, a swoją pozycję zawdzięcza sile. Mimo to nawet Basakis spróbował coś zrobić. Nawet on… A ja stawiałem się starszakom jeszcze starszym od Anhela. Dlaczego teraz tak się bał? Jakby chodziło o coś więcej… – A, sam kapitan pilnuje swojej beksy? – Anhelo zaszczycił go kolejnym spojrzeniem. – Chcesz popatrzeć? Masz prawo. To w końcu twój… wojownik – dodał z pogardą. Arto nie ruszył się. Nie odpowiedział. Patrzył jak Anhelo podchodzi do Nowego – i wciąż stał. Dert wbił w niego wzrok, a Arto nie wiedział co zrobić. Strach zaczął mijać, lecz pozostawił po sobie pustkę, jakby ktoś nagle wyłączył wszystkie myśli. Mógł tylko obserwować co się dzieje, niczym żywy perceptor. – Czas na kolejną lekcję, Ziemianinie – Anhelo stanął przed Nowym. Straszenie go sprawiało mu widoczną satysfakcję. Nowy skulił się i zbladł, oczy zaszły mu łzami. Spojrzał na Arto. W jego oczach była już tylko rozpacz i pragnienie, by to się jakoś skończyło. Arto wciąż stał, gdy Anhelo zaczął swoją rozgrzewkę. Nowy nawet nie próbował się bronić. Anhelo uderzył go kolanem w brzuch. Nowy zgiął się wpół. Wtedy się zdecydował. Przed oczami stanęli mu pobici towarzysze. To on był tym najodważniejszym w grupie. Gdyby teraz nie zrobił nic, nie mógłby spojrzeć na siebie w lustrze. I tak mam trafić do akademii, powtórzył sobie. Nic mnie tu już nie trzyma. – Zostaw go – powiedział, powoli robiąc dwa kroki naprzód. – On ma już dosyć. Dert drgnął. Arto lekkim gestem dłoni polecił mu się odsunąć. Anhelo odwrócił się ze zdziwieniem. Podszedł bliżej. – Chcesz się bić? – powiedział powoli, każde słowo wymawiając oddzielnie. – Nie chcę. Anhelo splótł palce. Arto usłyszał jak je wygina i rozprostowuje. – Po co to robisz? – spytał go. – Czego ty od niego chcesz? – Moja sprawa. Zrobię co zechcę a ty albo się zamkniesz, albo też oberwiesz. Dla mnie bez różnicy. Chociaż… – Anhelo udał zastanowienie, lecz oczy zdradzały, że tylko się z nim bawi – zawsze to dodatkowa rozrywka. – Daj mu spokój – odpowiedział twardo. To nic, że Anhelo był wyższy i silniejszy, a on niepewny tego co robi. Przynajmniej się kontrolował. – Wiem co zamierzasz i nie pozwolę… Twarz Anhela zmieniła się. Jego towarzysze otoczyli Arto, odcinając drogę ucieczki. Nawet na nich nie spojrzał. Nowy nie był już bezwolną ofiarą. Reakcja Arto obudziła w nim czujność. Znowu ujrzał w nim wolę walki, choć była jedynie cieniem tego, co widział w nim dawniej. Arto nigdy nie miał rodzeństwa, lecz teraz uświadomił sobie, że zaczyna go traktować jak brata. – Nie pozwolisz mi na co? – ostro spytał Anhelo. – Takich jak on powinni puszkować już w chwili przybycia. – Tylko dlatego, że jest planetarianinem? To nie jego wina, że twój ojciec pije a matka… Zamilkł, pojmując swój błąd, lecz było za późno. Twarz Anhela nabiegła krwią. Teraz ktoś musiał zostać pobity, mocniej niż dotychczas. Tu chodzi o coś więcej niż jego rodzinę, pomyślał. Starszaki zawsze prowokowały Anhela w taki sam sposób, lecz nigdy tak gwałtownie nie reagował. W coś trafiłem, stoję w śluzie która otwiera się na przestrzeń i nie mam skafandra. Czy to, co powiem będzie miało jeszcze jakieś znaczenie? Anhelo uderzył, lecz zrobił to w gniewie. Nie był przyzwyczajony do stawiania oporu przez swoje ofiary. Arto złapał jego pięść i odepchnął ją na bok. – Możesz mnie pobić – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Możesz zapuszkować, jak innych. Ale nie pójdzie ci tak łatwo jak z nim. Po cichu liczył na walkę, niekoniecznie uczciwą, ale walkę tylko z Anhelem. Wytrzymałby przegraną, odciągnąłby uwagę od Nowego. Być może to by sprawiło, że Nowy by się obudził. Lecz Anhelo nie chciał walczyć, tylko bić. Skinął na swoich towarzyszy. Złapali Arto za ręce i wykręcili je, zmuszając, by złożył je na plecach. Swoimi stopami ustawili go w rozkroku. Nie stawiał oporu. Tylko bierność mogła go uratować. Oby Dert był wciąż w pobliżu. Oby nie uciekł… – Zostawcie go, brutale! – Arto usłyszał desperacki krzyk Nowego. Rzucił się z pięściami na jednego z towarzyszy Anhela. Dostał łokciem w brzuch. Gdy się zgiął, starszak poprawił kolanem. Nowy zatoczył się i upadł dwa metry dalej. Arto spojrzał na Anhela. Nowy nie dał mu wyboru. – Zostaw go, Nowy – tym razem głos mu drżał. – Niech sobie ulży. W domu nikt na niego nie czeka. Anhelo wpadł w furię. Z całej siły kopnął Arto między nogi. Zgiął się, lecz starszaki nie pozwoliły mu upaść. Któryś pociągnął za włosy, unosząc jego głowę. Anhelo kopnął jeszcze raz, patrząc mu w twarz. I jeszcze. Wtedy przestał. Arto płonął z bólu. Łapał urywane, krótkie oddechy. Zmusił się, by otworzyć oczy i spojrzeć w twarz swojego oprawcy. – Już ci lepiej? – wyjęczał, ledwie dobywając głos z zaciśniętego gardła. – Mam nadzieję, że matka pisze od czasu do czasu… Anhelo warknął głucho. Uniósł pięść, lecz powstrzymał się. Był wściekły, lecz nie pozbawiony rozumu. Arto kątem oka dostrzegł Derta. Na jego twarzy rysowało się przerażenie. – Nie tutaj! – ostrzegł Anhela jeden z towarzyszy. – Wiem! – odwarknął. – Bierzcie go! Zamknął oczy. Poczuł, że jest niesiony. – Zostawcie go! – Nowy stał za Anhelem. Zdawałoby się mały i słaby, a jednak czekał, zaciskając pięści. – Holuj się, póki zostawiam cię w spokoju – Anhelo nawet się nie odwrócił. – Jeszcze… Nowy skoczył. Uderzył Anhela w plecy. Starszak był zupełnie zaskoczony. Zachwiał się i upadł. Wstawał powoli. Równie powoli sięgnął dłonią do czoła. Gdy ją cofnął, pozostał na niej czerwony ślad. Odwrócił się. – Trzymajcie go – nie odwracając się, Anhelo wskazał na Arto. Nowy czekał. Zacisnął pięści, stojąc w rozkroku, jak podczas swojej pierwszej walki. Arto pamiętał dwie rzeczy – Nowy nie potrafi walczyć z przeciwnikiem, który kopie, zaś Anhelo bardzo lubi to robić. Walka trwała ledwie chwilę. Zasłona Nowego nie zdała się na nic; jego własna pięść rozbiła mu nos. Padł na podłogę. Anhelo z całej siły poprawił kopniakiem w brzuch. Nowy zwinął się w kłębek. Tak go zostawili.
Zawlekli Arto do łazienki i rzucili niczym pustą skrzynię między odbieralniki moczu. Kto był w środku, szybko opuścił pomieszczenie. Spróbował wstać, lecz miał ledwie tyle siły, by kurczowo chwycić się jednego z otworów odbieralnika i unieść się lekko, nim znowu został złapany od tyłu i przygwożdżony do ściany. – Ściągnijcie zbroję – polecił Anhelo. Trójka pomocników posłusznie wykonała polecenie, niemal wykręcając mu przy tym ręce. Znowu został unieruchomiony i wyprostowany. – Już dawno powinienem cię załatwić – Anhelo stanął przed nim. – Powinienem zacząć od ciebie, a nie od tego łatwowiernego kopalniaka, Herrego. Właściwie nie powinienem wcale przestawać, ale co tam. Czas wrócić do tego, co przerwałem. Arto nie rozumiał o czym mówił, poza tym, że miał rację. Chodziło o coś więcej niż o jego rodziców. Zrozumiał, że już jest martwy i powinien się przygotować, by odejść jak wojownik. Byli w szkole, Anhelo nie zdoła upozorować tego na wypadek, lecz czy Anhelo wciąż myślał logicznie? – Trzeba było zamknąć jadaczkę! – Anhelo uderzył znowu, trafiając nasadą dłoni pod jego brodę. Arto zalało jasne, bolesne światło. Uderzenie wyrzuciło go w górę, czuł jak coś przeszyło go bólem gdzieś u nasady czaszki. Tyłem głowy uderzył w twarz trzymającego go chłopca. Tamten chyba stracił przez to ząb. Jak przez rozrzedzone powietrze usłyszał jego przekleństwo, lecz starszak nie odważył się na nic więcej. Jego kapitan był wściekły, dalej kontynuował swoje dzieło. – Śpij, szczurze! – Ciosy zaczęły padać wszędzie. Pierścienie wbijały się w niego niczym tępe noże, rozrywając skórę. Anhelo bił go dokładnie i systematycznie, kawałek po kawałku. Przezornie zaczął oszczędzać głowę. W pewnej chwili jego towarzysze puścili go, pozwalając, by zwalił się na podłogę. Arto odkrył, że niczego już nie czuje. Nie czuł jak Anhelo go kopał, ani w krocze, ani w brzuch, ani w plecy, nie czuł ciała. Przez chwilę samo próbowało reagować, kuliło się, lecz w końcu przestało. Wtedy przestał też Anhelo. Arto jakimś cudem pozostał wpółprzytomny, resztki świadomości błąkały się w jego umyśle. Wszystko, co się działo, dochodziło do niego z daleka, niewyraźne, jakby był tu ktoś zamiast niego, a on tylko oglądał projekcję, widzianą oczami ofiary. – Wystarczy – ktoś powiedział. – Już nic nie czuje. – Nieważne! Zabiję śmiecia! – to na pewno był Anhelo. Ktokolwiek mówił do Anhela, robił to głośno i stanowczo. Wiedział jak zwracać się do swojego dowódcy tak, by go słuchał, mimo wściekłości. Arto słyszał rozmowę, lecz przestał rozumieć słowa, poza pojedynczymi wyrazami, jak „Anhelo”. Pozostałych nie rozróżniał, mogły być równie dobrze szumem wentylacji, albo odgłosami pracy maszyn. Dla niego znaczyły tyle samo. – Przestań natychmiast, słyszysz? Gdyby nie ja, już dawno siedziałbyś w akademii! Słuchaj co do ciebie mówię! Anhelo rzucił coś na ścianę, lecz chyba nie zrobił nic innego. – Wystarczy, Anhelo. Uspokój się! Jak to zrobisz, zjawią się dorośli. – Mam to gdzieś! Powinienem to zrobić dwa lata temu! – Więc zrobisz to teraz, ale powoli. Nie w szkole. Jakiś cień pochylił się nad obserwatorem projekcji. – Lepiej już idźmy – powiedział. – On może nie wytrzymać. Chwila ciszy. Coś się poruszyło, zbliżając do niego. – Żyje? – Żyje, ale nie oddycha. Wynośmy się stąd, zanim zjawią się automaty. – Zaraza! Jak mi tu zdechnie… – Uprzedzałem! Poprzednio ledwo się wywinąłeś, ale to… W szkole, w łazience! Czyś ty oszalał? – Przestań gadać, tylko zrób coś! Chwila milczenia. Coś się nad nim pochyliło. Coś zbliżyło się do jego twarzy, bardzo blisko, dotykając kilka razy w nos i usta. Przez na wpół przymknięte oczy Arto widział tylko plamy, zamazane kształty. Nie wiedział kto to był, ani co próbuje robić. – Szczur sam jest sobie winien. Mógł trzymać mordę na zatrzask! – Inni i tak nie odważą się mówić. – Ale dorośli poznają, że to nie wypadek! Tym razem… – No to co? To pierwsze śmiertelne pobicie w naszej szkole. W innych to się zdarzało i tylko dwa razy znaleźli sprawcę. Nikt nie będzie wiedział, że to ty, poza… – Uważaj co mówisz! Nie wspominaj… – Bo co? Nie ty jeden byłeś kiedykolwiek podejrzany. Oni też nie chcą, by to się wydało. Może nawet się ucieszą. Nikt nie będzie o tym mówił. – Nikt poza jego kumplami. Jak zaczną mówić, poświęcą mnie… nas, by to wyciszyć! – Daj spokój. Oni nic nie powiedzą. Zbyt się boją. |