powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LVI)
czerwiec 2006

Wielichamowo Horror Show
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Zdawało im się, że ciemność całkowicie pochłonęła miasteczko. Tylko stłumione odgłosy dochodzące gdzieś spoza ściany mroku przypominały o istnieniu świata poza ścieżką, którą podążali.
Droga z parku zdawała się im wiecznością. Wszędzie drzewa, cienie, gałęzie – wrogo wymierzone w twarze czwórki wątpliwych bohaterów. I świadomość tkwiącego w ciemności zagrożenia. Prawem horroru jest, że przy życiu zostaje zdecydowana mniejszość bohaterów. Wytrawni specjaliści potrafią nawet przewidzieć kolejność uśmiercania kolejnych postaci. Czy nasza czwórka przerażonych, lecz zdeterminowanych ludzi znała to prawo – nie wiadomo. Wiadomo jednak, że zmierzali zgodnie w stronę centralnej części miasteczka, która, jakże paradoksalnie, zdawała się im być najbezpieczniejszym miejscem tej nocy. Zamiarem ich było spokojne ukrycie się i przeczekanie koszmaru nocy żywych trupów.
Jednak tak naprawdę nie był to ich wspólny cel. Każdy gotów był na własną rękę działać, chcąc jak najszybciej pozbyć się balastu w postaci podejrzliwych współtowarzyszy. Wyjątkiem był może Gustaw. Urocza katechetka Dobrzycka, której narratorowi mimo płaszczyka ironii jest naprawdę żal (naprawdę!), nie mogła opędzić się od nachalnego adoratora. Nie były mu w stanie przeszkodzić nawet nietypowe okoliczności. Wręcz przeciwnie. Cóż to za wspaniałe warunki dla zrodzenia się wielkiej, namiętnej miłości!, zdawał się myśleć, nie odstępując na krok młodej kobiety. Jej zdanie, aczkolwiek skrajnie odmienne, wciąż jeszcze pozostawało niewypowiedziane, hamowane przez jej delikatną naturę, niezdolną wyznać swojej pogardy i zniecierpliwienia aktualnym stanem rzeczy.
Tymczasem Zawistnicka i Świński rozgrywali w umysłach swoje własne partie. Każde z nich miało coś na sumieniu, jednak dalecy byli oboje od zaprzątania sobie teraz głowy wyrzutami sumienia. Oboje wiedzieli, że byłaby to strata czasu. Ich celem było umiejętne wykorzystanie chaosu i wtopienie się w tłum. Po pierwsze, przeżyć, po drugie, oczyścić się z ewentualnych zarzutów. Byli zamieszani w śmierć wielu osób, pośrednio czy bezpośrednio, jednak to w tej chwili zdawało się być nieistotne. Takie detale nabierały znaczenia dopiero przed sądem, jednak żadne z nich nie miało zamiaru przed nim stawać. Nie byli gotowi rezygnować ze swojego dotychczasowego życia. Potrafili wytłumaczyć sami przed sobą wydarzenia, które miały miejsce tego wieczora. Świński nie widział przeszkód, by żyć ze świadomością, że był inicjatorem bezmyślnej rzezi. Bezpośredniej krzywdy w końcu nikomu nie wyrządził. No, może z wyjątkiem Stanisława i kilku innych osób rozpaczliwie próbujących wydostać się z płonącego pałacu. Jednak wiedział, czuł doskonale, że potrafiłby usunąć nawet te niewygodne doświadczenia z pamięci.
Zawistnicka również potrafiłaby spać spokojnie, w końcu ona tylko podsunęła pomysł. Dalszy obrót spraw nie zależał już od niej, tłumaczyła sobie, jakby przygotowując ewentualne zeznania. W swoim przewrotnym mniemaniu nie ponosiła odpowiedzialności za zbiorową wolę tłumu. De facto szczerze pogardzała ludźmi, których jeszcze niedawno gromadziła przy sobie, budząc nieprzewidywalną bestię gniewu i zawiści. Wiesia Zawistnicka była dumna z bycia na wskroś wyrachowaną, nie kierującą się w życiu zbędnymi emocjami, a jedynie niezawodną, zimną kalkulacją. Inaczej niż tłum, ograniczona zbiorowość, która ośmielona pozorną anonimowością swojej wyprawy oraz równie pozornym poszukiwaniem sprawiedliwości, dała ponieść się emocjom, pozwalając zawiści i frustracji znaleźć ujście w niekontrolowanej orgii wstrząsających zdarzeń.
Tymczasem grupa Wielichamowian, dokonująca dzieła swego chwalebnego zniszczenia w imię ukarania urojonego zabójcy, zamieniła się w chaotyczną gromadę ofiar.
Cokolwiek by nie powiedzieć, dali się podejść jak dzieci. Nawet jak na horror, w którym to wszelkie możliwe odmiany postaci drugo- i trzecioplanowych wykazują się niewielkim intelektem, jeszcze mniejszą spostrzegawczością i wprost niezwykłą, godną wręcz podziwu biernością wobec zagrożenia. Jednak z drugiej strony, ktoś musi się składać na wspomnianą już godną pożałowania większość, przelewającą niewinną krew w imię statystyki.
Właśnie ułamek owej większości zgromadzonej wokół pałacu, zbyt późno spostrzegł, że towarzyszą mu zagadkowe postaci w marynarkach o wątpliwym aromacie, nie mając już możliwości skutecznej reakcji.
Uderzyły od frontu pałacu na grupę mieszkańców, stojących na schodach i rozbijających o nie drewniane meble, znalezione w płonącym budynku. Rozochoceni wcześniejszym bankietem na Manhattanie, zombie z właściwym sobie dynamizmem rzucili się na w istocie bezbronną grupę.
Na ich czele stał wspomniany już szczęśliwy znalazca piły łańcuchowej, która teraz, pośród trzasku płomieni, zagrzmiała ostrym warkotem, sprowadzając natychmiast na ziemię pozostających w destrukcyjnym amoku Wielichamowian.
Krzyk pierwszej ofiary zapoczątkował kolejny akt wstrząsającego dramatu, zwiastując zmianę układu sił. Urwał się jednak w momencie, gdy tułów ofiary rozpadł się pośród krwawej powodzi na dwie części. Wprawiony w ruch łańcuch piły rozpryskiwał brunatną krew na całą szerokość schodów, ku uciesze operatora urządzenia. Człowiek ten, pan Bogobojec, zawsze zdawał się być delikatnie mówiąc dziwny, jeszcze za niedawno przerwanego życia. Ojciec dziwnej rodziny, mąż dziwnej żony, posiadacz wcale ładnego domu, dorobił się w dziwny sposób i doczekał trzech czworga dziwnych dzieci. Aż w końcu, zmarł pewnego słonecznego, lipcowego dnia, w sposób jak na niego przystało – dziwny.
Pracując tamtego pamiętnego ranka w sadzie, zobaczył w oddali jednego ze swych znajomych, gorączkowo go pozdrawiającego. Bogobojcowi wydało się to dziwne, postanowił zatem podejść do oddalonego o kilkadziesiąt metrów sąsiada, by poznać przyczynę tak ożywionej gestykulacji. Gdy jednak przemierzał w poprzek biegnącą przed jego domem drogę, tajemniczy sąsiad zdwoił wysiłki, jeszcze głośniej krzycząc i wymachując rękoma. Bogobojec nigdy nie miał dobrego słuchu, nie znając więc przyczyny tak dziwnego zachowania znajomego, profilaktycznie postanowił odmachać mu, by ten nie poczuł się urażony i nie uznał zachowania Bogobojca za dziwne. Cóż, nietypowe, stwierdził w myślach Bogobojec, przechodząc przez szeroką, gruntową drogę, by porozmawiać z sąsiadem. Typowy jednak dla pięknych, lipcowych poranków był wielki, czerwony Bizon (dla niewtajemniczonych – rodzaj kombajnu), radośnie, niczym socjalistyczny przodownik pracy, przemierzający ową szeroką, gruntową drogę przed domem pana Bogobojca. W momencie, w którym nasz bohater rozważał w myślach kolejne niezrozumiałe wzmożenie aktywności podskakującego już teraz sąsiada, ujrzał kątem swego lewego oka czerwoną plamę, radośnie rozcinającą rześkie, lipcowe powietrze tuż obok. Ostatnią rzeczą, którą dostrzegł, był nagły zanik aktywności znajomego, stojącego teraz w osłupieniu i bezradnie przyglądającego się panu Bogobojcowi, którego członki machały teraz równie radośnie jak przed chwilą on sam, wprawione w ten stan uderzeniem wielkiego, czerwonego Bizona. Następnie znikły zupełnie gdzieś między kołami owej dostojnej maszyny, dumy polskiej, socjalistycznej mechaniki. Wieść szybko się rozniosła. Fakt, że Bogobojec nie dostrzegł zbliżającego się kombajnu i że kombajnista nie dostrzegł zbliżającego się Bogobojca, uznali Wielichamowianie wyjątkowo zgodnie za co najmniej dziwny. Podobno obaj byli zapatrzeni w znajomego pana Bogobojca, gorączkowo przypominającego swojemu sąsiadowi o niespłaconym długu za nawóz pod drzewka czereśniowe.
No, nieważne. W każdym razie ów pan Bogobojec, rześki, bowiem nieżyjący dopiero od lipca, radośnie ciął teraz na lewo i prawo swoją nową piłą. Efekt był przerażający. Członki ofiar leżały w niemal artystycznym nieładzie, a krzyki i piski pozostałych przy życiu rozcinały powietrze, niemal zagłuszając wściekły warkot piły. Na tych, którzy próbowali zbiec ze schodów, czekał ustawiony w rzędzie oddział zombie i w tymże rzędzie maszerujący pod górę. Drogi ucieczki były dwie (Aż dwie drogi ucieczki! Jaka opowieść grozy może poszczycić się tak humanitarnym traktowaniem statystycznych ofiar?) – jedna prowadziła w ogień wewnątrz budynku, druga na zaporę złożoną z rozochoconych kolejnym łatwym łupem trupów. Większość wybierała jednak tę drugą możliwość, podejmując rozpaczliwe próby walki. Nie było to jednak łatwe w warunkach śliskiego podłoża, kiedy bardziej niż pewne było podeptanie jakiegoś martwego kolegi.
Masakra na schodach wielichamowskich trwała może minutę. Przypomnieć tu warto, że znajdowanie dla ich morderczych działań jakichś wyższych pobudek, np. chęci znalezienia pożywienia, jest bezcelowe. Trupy, w momencie gdy nie było już kogo rozrywać i piłować, odeszły w głąb parku, charcząc i wyjąc bez większej satysfakcji. Ich zachowanie było przerażająco podobne do zachowania ofiar, bezmyślnie poddanych chwilowym emocjom i niepohamowanemu pędowi niszczenia.
Ofiar było tu niewiele, a nowinki techniczne w znacznej mierze ułatwiły działanie. Dlatego też z rosnąca nadzieją oddział spoglądał niewidzącymi oczyma na majaczącą ponad drzewami wierzę wielichamowskiego kościoła.

X
W tym samym parku, pośród absolutnych ciemności złowrogich cieniów, miał miejsce osobliwy pogrzeb. Właściwie można powiedzieć, że ceremonia została brutalnie przerwana zupełnym brakiem wyczucia powagi chwili ze strony zmarłego. A raczej zmarłej, bowiem zanim zgromadzeni nad ciałami chłopacy zdołali uświadomić sobie zagrożenie, matka Maciusia, z dynamiką, na jakie pozwalało jej martwe ciało, zaczęła się podnosić, wydając gardłowe dźwięki.
Chłopacy nie mieli pojęcia o tym, że ich miasteczko jest miejscem inwazji ożywionych trupów. Nie można więc oczekiwać od nich zrozumienia tego, co rozgrywało się właśnie przed ich oczyma. Stali pogrążeni w głębokim szoku i rosnącym przerażeniu, nie próbując nawet odsunąć się od powracającego do życia ciała kobiety. Mokry od rosy korpus w znoszonej, „podomowej” sukience, był oblepiony zgniłymi liśćmi. Ciemne włosy kobiety opadały brudnymi kosmykami na umorusaną od błota i pociętą gałęziami twarz. Wypisz, wymaluj – młoda Linda Blair. Ze zdeformowanej po lewej stronie czaszki wyzierała otwarta rana. Widoczna dziura tuż powyżej czoła krwawiła ciemną cieczą, wyciekającą leniwym strumieniem i zalewającą niewidzące, martwe oczy. Chrypliwe sapanie dochodziło z rozchylonych, zakrwawionych ust. Powoli odzyskiwała równowagę, coraz pewniej stając na nogach.
Kobieta, najbardziej świeży trup tej nocy, spojrzała smutno w dół na leżącego pośród liści synka, którego członki zdawały się jednak znów poruszać. Potem ponownie skierowała pusty wzrok przed siebie, na stojącego najbliżej Freiera.
– Ja żyję…. – wycharczała, mogąc jeszcze korzystać z nietkniętych zębem czasu narządów mowy. – Z n o w u….
Rzuciła się na chłopaka z wściekłym impetem matki, broniącej swojego potomstwa. Odpowiedział jej krzyk chłopaka.
Pozostali byli tylko w stanie w nieopisanym szoku przyglądać się całemu zajściu.
– Co, co robimy? – wyszeptał Pierwotnicki, jakby w obawie, by trup nie odkrył jego obecności. Jego oczy, przebijając ciemność, wpatrzone były w scenę rozgrywającą się na ziemi, kilka kroków od niego. Freier leżał pod trupem matki Maciusia, wijąc się konwulsyjnie i próbując zrzucić z siebie niesamowitą zjawę. Ta wydawała agresywne, gardłowe pomruki, próbując wgryźć się w szyję młodego mężczyzny. Pozostali nie słyszeli nawet rozpaczliwych próśb o pomoc, wydobywających się z zaciśniętych w walce ust kolegi, oglądając niemal w zauroczeniu ten niesamowity widok.
Pieniaczyk również nie potrafił zachować zimnej krwi w obliczu tego wstrząsającego zajścia.
– Nie wiem! – krzyczał, bliski obłędu. – Nie wiem, do cholery, nie wiem…
Pierwotnicki nie miał jednak zamiaru przyglądać się dłużej przerażającej scenie. Wiedział, że ma dwa wyjścia (znów aż dwa!). Mógł rzucić się na pomoc koledze i próbować uratować to, co jeszcze z niego zostało lub uciekać, zostawiając Freiera na pastwę trupa. Wiedział, że przyjaciel nie ma już wiele sił na dalszą obronę. Natomiast trup nie zdawał się mieć więcej sił niż jakikolwiek człowiek za życia. Kumplowi nic już nie mogło zaszkodzić. Znali się z Freierem niemal od zawsze. Razem biegali po ulicach i rzucali petardy pod nogi przechodniów, razem zostali nawet w piątej klasie. Pierwotnicki nie zastanawiał się długo. Wiedział, co należy uczynić.
– No dobra, spierdalajmy stąd! – rzucił do stojącego nadal nieruchomo Pieniaczyka, wpatrzonego w scenę rzezi.
Ten skierował teraz na niego swój wzrok, nieco zdziwiony zdecydowaną postawą kolegi.
Kilka metrów dalej, wśród wilgotnych liści, miała miejsce agonia jednego z nich, ktoś musiał być następny.
– No, chodźmy… – wysapał tylko i ruszył przez las, ostatni raz ogarniając wzrokiem szamotaninę. Obaj wiedzieli, że najpodlejszym, co mogli w tej sytuacji zrobić, było zostawienie kumpla bez jakiejkolwiek możliwości ratunku. Gdzieś z ciemności dobiegało coraz cichsze „pomocy”.
Przedzierali się przez krzewy, nie zwracając już nawet uwagi na natrętne gałęzie. Miękkie podłoże szeleściło pod ich nogami, zagłuszając odgłosy walki, stwarzając pozory ocalenia.
Nagle wszystko wokół pojaśniało. Gdzieś przed nimi nieoczekiwanie pojawiło się źródło światła, oświetlając drogę między krzakami. Chłopacy przystanęli zaskoczeni i zaniepokojeni.
– Coś się pali… – Pierwotnicki powiedział głośno to, co od razu wydało się oczywiste. Stali wpatrzeni w płomienie wijące się w oddali i przemykające między zasłaniającymi je drzewami. – Pałac…
Obaj nie rozumieli zaistniałej sytuacji, jednak Pieniaczyk pierwszy doszedł do wniosku, że te niewyjaśnione zdarzenia mogą wyjść im na dobre. Pośród chaosu, który dla nich dopiero teraz zdawał się wyrastać spomiędzy drzew, mogli szukać kryjówki dla swoich grzechów.
– Przynajmniej oświetli nam drogę – stwierdził z ironicznym uśmieszkiem. Blask pomarańczowych płomieni tańczył na ich twarzach, nadając im szkaradny wygląd.
Jeszcze gorzej wyglądała twarz, która nagle pojawiła się między gałęziami, kilka metrów za nimi.
Maciuś. W blasku płomieni nie było widać trupiej bladości jego twarzy, lecz blask ów potęgował wszystkie zniekształcenia, tworząc na buzi dziecka anormalne cienie. Głowa chłopca przypominała zmiażdżony owoc. W wielu miejscach widać było wgniecenia, na policzku zdawała się pulsować krwawa rana, zastygła już wielkim, ciemnym strupem. Spomiędzy rozchylonych warg wystawały resztki powybijanych zębów, tworząc przerażające złudzenie uśmiechu. Miał wybite jedno oko, drugim spoglądał na obu chłopaków, którzy dopiero teraz dostrzegli jego obecność. Mocniej zacisnęli pięści na kijach, wiedząc ponad wszelką wątpliwość, że po raz kolejny trzeba będzie ich użyć.
– Dla…czego…? – usłyszeli niewyraźnie z ust chłopca. Przyglądał im się z przechyloną na bok głową, jakby chciał tylko ich sobie obejrzeć i odejść z powrotem do mamy. Jego jedyne, przekrwione, wyłupiaste oko wyrażało niezrozumienie.
Chłopacy prawie dali się zwieść pozorom. Zwątpili już, czy atakować, czy odejść.
Jednak Maciuś zaatakował pierwszy. Krokiem dziecka biegnącego po cukierka, jednak z nieoczekiwaną sprawnością, podbiegł do Pieniaczyka i krwawiącymi szczękami wgryzł się w jego przedramię. Ten krzyknął przeciągle, próbując strzepnąć z siebie małego trupa. Zombie nie dawał jednak za wygraną. Wyrwał kawałek mięsa z ręki, która trzymała kij i wgryzał się dalej w ciało chłopaka.
Wtedy wkroczył Pierwotnicki, uderzając kijem w plecy dziecka. Maciuś zachrypiał głośno i poluźnił żelazny dotąd uścisk. To wystarczyło Pieniaczykowi, by kopnąć go w brzuch.
Zombie jęcząc przeciągle i patrząc na swą ofiarę trupim okiem, szybko doszedł do siebie i przystąpił do kolejnego natarcia. Jednak chłopak był szybszy, uprzedzając atak i wychodząc naprzeciw Maciusiowi.
Z największą mocą, na jaką mógł mu pozwolić przenikliwy ból pulsujący na całe ciało z krwawiącej rany, uderzył trupa kijem w głowę. Adrenalina pulsująca w coraz słabszym ciele pozwoliła jednak zrobić to z siłą, której nie wydobyłby z siebie w normalnych warunkach.
Chłopczyk przewrócił się jak szmaciana lalka, opadając na liście z głuchym odgłosem pękającej w kolejnym miejscu czaszki.
Jednak nie był już zwykłym dzieckiem, które nie miałoby szans przeżyć takiego uderzenia. Bezgłośnie, lecz z żelazną determinacją bezrozumnej istoty, wręcz instynktownie, zaczął się podnosić, niemalże na ślepo, ponieważ krew zalała mu teraz również i drugie oko. Czuł swoich przeciwników, czuł, że są blisko.
Powstrzymało go kolejne uderzenie, tym razem w bok. Potem przyszło jeszcze jedno. Pieniaczyk z dziką furią, której nie był wcześniej świadom, okładał chłopca.
– Bij w głowę! – usłyszał teraz za sobą.
Nie wiedział, skąd Pierwotnicki ma tak przydatne informacje, jednak rada brzmiała przekonująco. Kolejne uderzenia spadały na głowę małego trupa, przemieniając ją w bezkształtną masę, błyszczącą wśród wszechobecnego blasku ognia.
Pieniaczyk jednak nie przestawał. Póki widział pod sobą jakikolwiek ruch chłopca, słysząc skrzeczący w dole cienki głos, uderzał bez opamiętania, odczuwając nawet płynącą z tego przyjemność. Jego głośny oddech roznosił się po parku.
– Ile razy… – sapał między kolejnymi głuchymi uderzeniami – mam cię… jeszcze… z a b i j a ć?!
Uderzał teraz w ciemno, nie mogąc nawet we własnym zapamiętaniu odróżnić członków Maciusia.
– Daj spokój, do cholery… – usłyszał za sobą stanowczy głos Pierwotnickiego. – On już się nie podniesie…
Pieniaczyk jednak uderzył jeszcze kilka razy, nim opuścił kij i dysząc ciężko odwrócił się przodem do światła.
Pierwotnickiego zmroziło. Ten widok wydał mu się daleko bardziej przerażający niż to, co oglądał w ciągu całej tej koszmarnej nocy.
W oczach kolegi widział obłęd, szaleństwo opanowujące jego umysł. Pieniaczyk stał zgarbiony, ze wzrokiem wbitym w kolegę – wzrokiem równie nieobecnym i niewidzącym, co wzrok Maciusia i jego matki, która kilkadziesiąt metrów dalej wykańczała właśnie Freiera. Na jego twarzy tańczyły strugi krwi, która pryskając z ciała małego trupa znaczyła bezwzględne oblicze mordercy. Również kij Pieniaczyka zbroczony był krwią aż po rękojeść i trzymającą go dłoń.
Pierwotnicki bał się teraz nie mniej niż w chwili pechowego pogrzebu, jednak wiedział, że jeśli nie weźmie się w garść, towarzysz gotów z rozpędu zabić i jego.
Drżącym głosem zdołał wydusić z siebie tylko dwa słowa:
– Choć już… – głęboki oddech. – Nim ta wariatka tu przyjdzie i zobaczy, że po raz drugi zatłukliśmy jej dzieciaka.
Patrzyli sobie jeszcze chwilę w oczy, jakby mierząc się przed ostatecznym pojedynkiem mającym zdecydować, który z nich zdoła żywy wydostać się z parku.
Zaczęli dochodzić do siebie. Ich oddechy uspokajały się, a z oczu Pieniaczyka częściowo odpłynął przerażający wyraz szaleństwa, który rozbudził strach i czujność Pierwotnickiego. Teraz już nie mieli do siebie zaufania. Pieniaczyk dlatego, że w koledze rozpoznał człowieka tak samo bezwzględnego jak on sam, gotowego bez mrugnięcia oka zostawić swojego najlepszego przyjaciela. Pierwotnicki natomiast widział w swoim towarzyszu zwykłego psychopatę, człowieka, którego należy się bać i nigdy nie pozwolić, by stał za twoimi plecami.
W nich obu umierały teraz resztki utraconego dzieciństwa. W ciągu kilku godzin, jeśli nie przekreślili swojego dotychczasowego życia, to na pewno zmienili je bezpowrotnie. Od teraz mieli patrzeć na nie przez pryzmat tego, przez co przeszli, owych wydarzeń grudniowej nocy, kiedy śmierć była bliżej niż kiedykolwiek, kąpiąc ich w ich własnej krwi.
Patrzyli teraz jeden na drugiego wzrokiem, jakim mierzy się śmiertelnego wroga, a nie towarzysza młodzieńczych wybryków. Tu już nie chodziło o dziecinne prześladowanie przemądrzałego rówieśnika. Zajrzeli przypadkiem w głąb samych siebie i docierając do jądra ciemności, przerazili się tym, z czym się tam zetknęli. Wszystko, co o sobie myśleli, wszystko, w co wierzyli, jeśli w ogóle wierzyli w cokolwiek, przewartościowało się, tracąc rację bytu. Prawdziwe były tylko drzewa wokół nich, ogień i chłód grudniowej nocy.
Właśnie wtedy, gdy miał przyjść kryzys, gdy świadomość tragicznych wydarzeń zdawała się zaczynać do nich docierać, zobaczyli obaj, niemal równocześnie, czworo ludzi w pośpiechu idących ścieżką, kilkanaście metrów od nich.
Nie mieli wątpliwości co do składu tej osobliwej grupy. Znienawidzona Zawistnicka i równie znienawidzony, może nawet bardziej pogardzany, Grzywek. No i jeszcze ta laska, katechetka. Nie raz śniła się każdemu z nich, ucieleśniająca w ich perwersyjnych wizjach przeciwieństwo swojej cichej i nieśmiałej natury.
Ale najważniejszy był Świński. Szedł dumnie między nimi, pewnym siebie krokiem przemierzając park, od czasu do czasu tylko rozglądając się, lecz bez zbędnej czujności. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Sądził, że jest od nas sprytniejszy, myśleli chłopacy, przyglądając się niknącym za krzakami konturom osób. Wiedzieli, co należy zrobić. A nawet, jeśli nie należało, po prostu niepohamowana wściekłość była zbyt wielka, by tłumić ją racjonalnym myśleniem. Chcieli go zabić. Chcieli pokonać swojego niedawnego przyjaciela, który jednak zdradził ich i opuścił. Musieli pokazać mu, że ostatecznie to oni będą sprytniejsi.
Spojrzeli po sobie, tym razem już bez złowrogiego napięcia i oczekiwania.
– Będziemy ich śledzić dopóki nie trafi się odpowiednia okazja. – Po chwili napięcia i kryzysu w nieoficjalnie powstałym zespole, którego gwarantem istnienia miała być wspólna tajemnica i wymagający dokonania akt zemsty, Pieniaczyk znów przejął rolę przywódcy, a Pierwotnicki instynktownie się mu podporządkował. Nie musieli mówić, na co potrzebowali „odpowiedniej okazji”. Ich zimne i zdecydowane spojrzenia mówiły same za siebie.
– A co z resztą?
Pieniaczyk zastanawiał się przez chwilę, odprowadzając całą czwórkę wzrokiem.
– Najchętniej zabiłbym ich wszystkich! – rzucił w przypływie nagłego wybuchu, który jednak ustał tak nagle, jak się pojawił. – No, może z wyjątkiem Dobrzyckiej – jego twarz wykrzywił grymas zwierzęcego pożądania.
– Ale nie… – dodał. – Poczekamy, aż się od nich odłączy. To przecież nie jego towarzystwo – znów uśmiech przemknął po odpychającym obliczu. – Ostatecznie możemy to zrobić jakoś z ukrycia.
– Nie. Ma wiedzieć, kto go załatwił. Kumpli się tak nie wystawia – głos Pierwotnickiego był mocny i stanowczy, jednak nagle zdał się stracić całą swą siłę i w uszach Pieniaczyka zadźwięczało jak grzmot ciche pytanie:
– Co teraz z nami będzie?
– Zamknij się i idź! – rzucił gniewnie lider, starając się tak naprawdę, by sens słów kolegi nie dotarł do jego świadomości i nie zachwiał trzymającej się na włosku równowagi psychicznej. Każde spojrzenie w przyszłość dalszą niż ta związana z chęcią odegrania się na koledze, napawało go niewypowiedzianym lękiem. – I uważaj, żeby nie dorwała cię mamuśka tego szczeniaka – dodał, wskazując nienaturalnie powyginane ciało, leżące wśród liści, kilka metrów dalej.
Ruszyli przed siebie, jako że był to jedyny kierunek, który im jeszcze został.

Freierowi udało się wygrzebać spod ciała martwej kobiety i przeczołgać parę metrów, jednak sam nie wiedział już, po co to robi. Zdawał sobie sprawę, że koledzy odeszli, zostawiając go samego z silną i bezlitosną bestią.
Jej zęby dosięgały go coraz częściej. Leżał na plecach, gdy znów złapała go w swoje objęcia, wgryzając się boleśnie w krtań. Ostatnie wątłe „pomocy” straciło rację bytu. Widział nad sobą obłąkany wyraz pustych oczu, od kilku godzin pozostających bez wyrazu.
Nie miał już sił. Czuł, jak ciało poddaje się, mimo że umysł chciałby jeszcze walczyć. Krew była wszędzie. Na ubraniu, na skórze, w ustach, w nosie. Chłód jej ciała i głuche warczenie napawało go odrazą, której nie umiał się już przeciwstawić. Nie czuł już nawet bólu w momencie, w którym życie odpływało z niego wraz z kolejnymi kawałami mięsa, wyrywanymi z szyi.
Mgła znów rozstąpiła się nad nim, jakby uciekając jak najdalej od miejsca makabrycznego pojedynku. Przez chwilę widział jeszcze czubki drzew i „to coś”. A potem obraz stał się ciemniejszy i gasnący wzrok skupił się wyłącznie na owym dużym, tajemniczym, jasnym punkcie, zawieszonym na grudniowym niebie.

– Idą po ciebie, Barbaro…
Sadystyczny szept Gustawa doprowadzał ją do szału. Jej śmiertelne przerażenie zdawało się go bawić, nieporadność sprawiać przyjemność. Zdawała sobie sprawę, że nie omieszka tego wykorzystać.
Musiała mieć się na baczności. Czuła jego oddech na swojej szyi – ciepły, z domieszką przebrzmiałego już obiadu. Wiedziała, że wzbiera w nim furia, objawiająca się zimnym, wyrachowanym sadyzmem.
Od momentu, w którym zombie zastąpili im drogę i udało im się znaleźć kryjówkę w małej, nieoświetlonej salce katechetycznej, propozycje Gustawa nabierały coraz śmielszego charakteru. Wyraźnie chciał kierować sytuacją w myśl zasady, że ostatnie chwile życia trzeba spędzić w sposób przyjemny. Jednak wizja apokalipsy, zrodzona w szczerze bogobojnym umyśle Barbary, kłóciła się z pokrętną filozofią życiową żonatego nauczyciela muzyki.
Ale nie tak szybko. Wróćmy na chwilę do wydarzeń, mających miejsce nieco wcześniej.
Cała czwórka wydostała się w końcu z upiornych ciemności parku, by, prowadzeni przez mleczną mgłę, dotrzeć w końcu do centralnego obiektu miasteczka – kościoła. Jednak mrożące krew w żyłach odgłosy masakry odwiodły ich od pomysłu, by tam szukać schronienia. Nagle z mlecznej kurtyny zaczęły wypełzać trupy, podobne do tych tajemniczych i zarazem przerażających stworzeń, które dane im było oglądać na chwilę przed masakrą w pałacu.
Na szczęście trupy okazały się nieco mniej mobilne niż oni sami, w szczególności te najbardziej przeżarte zębem czasu. Ich donośny charkot dał się słyszeć na długo przed ukazaniem się postaci w odświętnych strojach. Niektóre okazywały się być kobietami, przeważnie w długich, czarnych sukniach, czasem symbolicznie już tylko trzymających się na pozostałościach jędrnych niegdyś i młodych ciał.
Czworo bohaterów uciekało wzdłuż murów kościoła, czując na karku odór napastników.
Zawistnicka i Świński wyrwali się do przodu, pozostawiając wątpliwą „parę” nieco z tyłu. Trupy zaczęły nagle wyłaniać się z mgły, ze wszystkich stron. Rosnąca panika ogarniała przemęczony już, egzystujący na granicy zdrowego rozsądku, umysł Dobrzyckiej. Biegła przed siebie zupełnie odruchowo, nie zadając sobie nawet pytania, dokąd biegnie. Nagle z lewej strony, metr od jej ramienia, ukazała się wyciągnięta ręka i zahaczyła o ramię kobiety. Udało jej się jednak wyrwać. Gustaw musiał stoczyć bardziej bezpośrednią walkę. Stanął przed nim pokaźnych rozmiarów nieboszczyk, rzucając się do szyi nauczyciela. Ten w pierwszej chwili wpadł w popłoch, zasłaniając się przed napastnikiem, jednak pożałowania godny stan ożywionych zwłok dał mu czas na odzyskanie spokoju i w pełni świadome zdzielenie trupa pięścią w twarz.
Uderzenie okazało się być celne i posłało trzymające się resztkami sił oko na ścianę kościoła. Sam zombie ledwo utrzymał się na nogach, cofając się o kilka kroków. Wydawał się być oszołomiony stratą oka. Wściekle omiatał wzrokiem zamgloną rzeczywistość, w poszukiwaniu cennej części ciała.
Pobiegli do przodu. Gustaw starał się osłaniać nie tylko siebie, ale również i przerażoną katechetkę. W czasie pojedynku ich towarzysze znikli we mgle. Zewsząd dobiegało wycie i okrzyki przerażonych ludzi. Nagle ich uszu dobiegła cała seria wystrzałów, która zwiastowała początek prawdziwej walki. Oboje poczuli coś w rodzaju nadziei – gdzieś tam wszyscy muszą walczyć. Może uda się Wielichamowu dotrwać do świtu. Jednocześnie ciągle zadawali sobie pytanie, czy wystarczy im sił, by przetrwać tę noc.
Nie było jednak czasu na teoretyczne rozważania, gdy przed nimi jak spod ziemi wyrosła cała horda zombie, prezentując swoje najbardziej przerażające okrzyki bojowe. Było wśród nich kilka kobiet, a raczej kobiecych zwłok – one z największą sprawnością atakowały uciekających ludzi.
I właśnie wtedy pierwszy raz w tej opowieści i bodajże ostatni, Barbara miała się na coś przydać.
W trudny do wytłumaczenia sposób, może pod wpływem przerażającego widoku zakrwawionych, przegniłych ciał, sunących przez mgłę w ich kierunku, wyrwała się nagle z otępienia, i zawołała do Gustawa, próbując przekrzyczeć wszechobecne wycie:
– Na prawo jest salka katechetyczna! Biegnij tam!
Gustawowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, zważywszy na to, że w tych okolicznościach nawet jemu widok podekscytowanych „kobiet” nie był miły.
Pobiegli przez mgłę, wymijając z prawej strony wściekłe i zdziwione nagłym manewrem trupy.
Rzeczywiście, na wprost, kilka metrów przed sobą dojrzeli drzwi. Pomieszczenie było przybudówką kościoła, miejscem, gdzie odbywały się lekcje religii i spotkania wszelkich przykościelnych organizacji, i stowarzyszeń.
Drzwi jednak były zamknięte.
– Jak tam wejdziemy, do cholery?! – krzyknął Gustaw, który powoli już tracił siły i nadzieję na wyjście cało ze starcia z trupami. Chciałem się do niej dobrać, a zamiast tego muszę bronić jej przed stadem śmierdzących zwłok. To nie była typowa, przedświąteczna atmosfera.
Barbara zdawała się odzyskiwać pewność siebie. Spojrzała na niego najsurowiej jak potrafiła, zapominając na chwilę, że tak naprawdę wcale nie potrafiła. Jednak debiut wypadł nadzwyczaj pomyślnie. Gustaw poczuł się nieswojo, gdy dziewczyna wyjęła pęk kluczy i otworzyła nimi salkę.
– Wchodź – rzuciła tylko, po raz drugi prezentując posępne spojrzenie.
Włączyła światło. Jednak w pomieszczeniu, w ramach jednego z wielu przedsięwzięć remontowych świętej pamięci wielebnego, odbywała się właśnie wymiana lamp. Na pstryknięcie przełącznika odpowiedziała więc tylko zwisająca na nieproporcjonalnie długim kablu żarówka, oświetlając rozległe pomieszczenie światłem nie silniejszym niż 30W. Po lewej od wejścia znajdował się prowizoryczny ołtarz. Nad nim wisiał pokaźnych rozmiarów drewniany krzyż i przypięty do niego, drewniany Jezus. Pozostałą część pomieszczenia zajmowały długie ławki kościelne, na ścianach widniały religijne obrazy wątpliwej jakości, dla których nie było już miejsca w kościele.
W Gustawie, który powoli odzyskiwał spokój, na nowo odżyły pewne nadzieje. Widok sali skąpanej w półmroku, względny spokój, tylko on i ona. A ławki zawsze można złączyć…
Katechetka stała nadal przy drzwiach i nasłuchiwała. Z zewnątrz dobiegały wściekłe pomruki, wycie i gardłowy warkot bestii. Miała nadzieję, że trupy nie znajdą ich, że zostaną tu do momentu, gdy to wszystko się skończy. Z drugiej strony wiedziała, że w towarzystwie Gustawa to będzie ciężka noc. Trudno. Z obu możliwości druga jest chyba lepsza – chyba…

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.