powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Więzień układu – część 7
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
• • •
Arto poprowadził go do jednego z szybów wentylacyjnych. Tam podał mu opaskę z taśmą, zakończoną parą klamer.
– Nałóż. Pamiętaj, stawiaj stopy tam gdzie ja – poradził. – Chwytaj się dokładnie tego, co ja.
– Dlaczego?
– Zobaczysz – Arto się uśmiechnął. – Tylko mnie nie rozczaruj.
Opaska okazała się lampą, taką samą jaką technicy czasem nakładali na czoło. Usztywniony krążek, cienki niczym papier, łączył się z wąską przepaską. Zapalał się automatycznie, gdy robiło się ciemno. Iwen nawet nie spytał skąd to ma, ani dlaczego sam nie nałożył podobnej. Przyłożył opaskę do czoła i zaciągnął klamry. Arto bez słowa poprawił jej ułożenie, po czym skoczył, chwytając się krawędzi szybu.

Iwen nigdy nie był w głównym szybie wentylacyjnym. Nie podejrzewał, że może być tak szeroki. Z początku się bał. Słyszał odległe, lecz głośne dźwięki pracującej turbiny, czuł silny pęd powietrza, a co gorsza, Arto ruszył prosto w stronę źródła hałasu. Jednak pewność ruchów jego przewodnika i łatwość, z jaką odnajdywał właściwe uchwyty, nawet gdy snop światła padał w inną stronę, przekonały go, że wie co robi.
Zamiast poddawać się lękom skupił uwagę na ruchach Arto; czego i jak się chwytał, gdzie i jak stawiał stopy. Szło mu wolniej, lecz Arto zawsze czekał. Tylko raz złapał Iwena za rękę, gdy jego dłoń ześlizgnęła się z uchwytu i zaczął tracić równowagę. Nie powiedział nic, jedynie kiwnął ostrzegawczo głową w stronę bliskiego już, wielkiego wentylatora. Przeraził się, gdy Arto podprowadził go niemal do samego wirnika. Gdyby nie trzymali się za ręce, Iwen wpadłby niechybnie między łopatki. Arto kopniakiem otworzył właz i wsunął się w jego otwór. Iwen spróbował go naśladować, lecz nie potrafił tak uderzyć nogą, by klapa dała mu czas na prześlizgnięcie się na dół. Arto uwiesił się na jej klamrze, ułatwiając zejście po drabince.
Arto zeskoczył na podłogę i zaczął działać. W jego ręce pojawiło się dziwne narzędzie. Obserwując jego szybkie, precyzyjne ruchy, Iwen pojął, że jego towarzysz nie potrzebował światła. Znał to miejsce; wzrok nie był mu potrzebny, tylko odciągałby uwagę od słuchu.
Popatrzył na trzy duże garby. Może nie znał się na stacji, ale przewody plazmy poznał od razu. Były takie same jak te, które ciągnęły się pionowo w każdym wielkim wieżowcu, zaczynając się w piwnicach, gdzie znajdowały się bloki zasilające i kończąc na dachu, gdzie wyrzucały do atmosfery przefiltrowane powietrze. Od kiedy życie niemal znikło z powierzchni Ziemi, jedynie reaktory pozwalały oddychać na jej powierzchni.
– Kanały plazmy? – spytał. – To niebezpieczne…
Arto oparł się lewym bokiem o jeden z garbów i poklepał go dłonią, chichocząc. Iwen nigdy nie widział go tak rozbawionego. On naprawdę się zmienia, pomyślał.
– Myślisz, że uratowałem cię po to, by zabić? – spytał z rozbawieniem. – Zobaczysz, Nowy. Tam gdzie idziemy nie dostaniemy się w inny sposób. Tam, gdzie idziemy, nie mamy prawa przebywać – dodał tajemniczo.
Iwen poczuł dreszczyk strachu, ale i podniecenia. Arto nazwał go Nowym, ale tylko dla żartu. Tutaj był nowy. Odpowiedział niepewnym uśmiechem.
– Ale… kanałem?
– Zaufaj mi. Wiem co robię. To na wypadek gdybyś tego nie zauważył.
Iwen zawstydził się. Wiedział czym grozi wejście do kanału i nie był przekonany czy powinni to robić. Pewność Arto troszeczkę mu się udzieliła, dodając odwagi – lecz tylko troszeczkę. Zawrócić czy zaufać? Mimo wątpliwości zdecydował się na to drugie.
Arto zręcznie przeczołgał się nad pierwszym garbem, położył się w poprzek środkowego i zaczął coś majstrować przy ostatnim. Iwen położył się obok niego, obserwując jak przytyka trzonek do powierzchni garbu. Fragment pokrywy pozwolił się oderwać, odsłaniając ciemny otwór. Spojrzał w głąb. Srebrzysta, gładka powierzchnia wydała mu się śliska. Arto klęknął nad otworem.
– Gdy będziemy w środku – powiedział – obejmij mnie za nogi i trzymaj się mocno. Nie rób nic innego – pochylił się, jakby chciał wejść, lecz odwrócił się ponownie do Iwena, przypominając sobie o czymś. – Nie próbuj się obracać. To bardzo ważne. Rozluźnij się i pozwól mi zrobić resztę.
Przytaknął w milczeniu, potem ruszył za nim. Gdy Arto zasunął otwór i zaczął wodzić urządzeniem dookoła płyty, uświadomił sobie, że tutaj nie ma góry, ani dołu. Gdy Arto ustawił się wzdłuż tunelu i wysunął stopy w jego stronę, Iwen zrozumiał, że chce go ciągnąć i że jedynym sposobem na utrzymanie orientacji jest zachowanie stałej płaszczyzny. Przysunął się do niego, tak delikatnie jak gdyby otaczały go pajęczyny, których nie chciał zerwać. Objął jego łydki i kurczowo przycisnął do piersi, bojąc się, by ruchy nie przeniosły się na ciało Arto. Nie uspokajało go nawet to, że jego kapitan oparł mocno dłonie o ścianki kanału. Był tak spięty, że nie zauważył gdy ruszyli.

Wyszli z kanału i wciąż byli cali. Iwen wyszedł na kolejny główny szyb, potem znów musieli się czołgać. Tym razem Arto kazał mu wyłączyć lampę. Kilka zakrętów dalej Arto zatrzymał się. Drogę zamykała im krata, lecz Arto nie zamierzał jej zdejmować. Wyjrzał przez jej otwory.
– Jesteśmy w samą porę – odsunął się pod ściankę szybu, robiąc mu miejsce – Chodź, popatrz. Tylko nie za blisko.
Podczołgał się na brzuchu, wciskając się między Arto a prawą ścianę. Spojrzał przez kratę. Nie od razu zrozumiał gdzie jest. Wydało mu się to zbyt nierealne, ale tu był. Widział śluzę, tkwiącą po drugiej stronie pomieszczenia, wbitą w ogromny, srebrzysty pierścień dokujący. Resztę przeciwległej ściany stanowiło wielkie, plaszklane okno, za którym była już tylko przestrzeń kosmosu.
– Jesteśmy… w doku?
– Nie w byle jakim. To pasażerski dok gwiazdolotów. Nie widziałeś czegoś takiego, prawda?
– Nie, nigdy – przyznał, pełen podniecenia. – Na górę wjechaliśmy widną.
Pamiętał jak opuścił Ziemię i ruszył w górę. Winda pasażerska była dużym, niezbyt wygodnym pomieszczeniem, z krzesłami i wyświetlającym coś projektorem, lecz jego absorbowało mdłe uczucie bardzo szybkiego wznoszenia się. Właściwie, gdyby nie ono, mógłby powiedzieć, że nic się nie działo. Nie było żadnego dźwięku, żadnego wstrząsu. Po prostu ruszyli i nagle wszystko stało się wyraźnie cięższe, w tym jego ręce i głowa.
Iwen był przyzwyczajony do podróżowania liniami magnetycznymi, lecz do podróżowania w poziomie, nie w pionie. Żadna z wind w wieżowcach nie poruszała się tak szybko, nawet te łączące piwnice z dachem. Nie był szczególnie szczęśliwy, przez godzinę czując jak jego żołądek i serce walczą, wbrew ciężarowi, o to które pierwsze ma dotrzeć do jego gardła.
Gdyby jego ojciec był tak bogaty jak dziadek od strony matki, mogliby polecieć promem. Zostaliby wtedy wyrzuceni w górę przez miotacz masy, w jednym silnym impulsie energii, tkwiąc bezpiecznie w polu zero-inercji. Niczego by nie poczuł, a po pięciu minutach zostaliby przechwyceni przez mechanizmy dokujące. Weszliby na stację przez podobną śluzę, tylko mniejszą, znajdującą się gdzieś w pobliżu rękawa.
– Popatrz tam – Arto wskazał palcem na coś za szybą. – Widzisz to jasne, poruszające się światło?
– Statek?
– Aha.
Spojrzał we wskazane miejsce. Kraty przesłaniały mu widok, lecz gdy przyzwyczaił się, by patrzeć poza nie, zobaczył niewielki, poszarpany, świetlisty sierp, rozmiarów może połowy jego paznokcia. Poruszał się z lewej na prawą, coraz wolniej. Otaczała go delikatna, świetlista poświata, tworząca wokół znacznie większy pierścień. Poświata zaczęła wkrótce rzednąć, aż zupełnie znikła, lecz sierp wciąż się zbliżał.
Tak, to był statek. Iwen dostrzegł wyraźny, wielki kontur skały. Już teraz wydała mu się ogromna, a wciąż się zbliżała. Szczegóły jej powierzchni, ostre, wyraźne krawędzie, ślady kraterów i zewnętrznych sensorów wciąż stawały się większe. Mógł je widzieć gdyż, choć dok zalewało przytłumione światło, patrzył z ciemności szybu prosto w mrok kosmosu, a pod takim kątem plaszkło nie tworzyło odblasków.
Iwen rozpoznawał drobniutkie kształty, przypominające kapsuły ratunkowe, lecz wydały mu się zbyt małe, niczym miniaturki. To dlatego, pomyślał, że zbliżający się statek jest naprawdę, ale to naprawdę ogromny i wciąż jest naprawdę, naprawdę daleko. Lewa krawędź skały, ta od strony Słońca, błyszczała niemal oślepiającym blaskiem. Spróbował sobie wyobrazić jak duży jest ten statek, lecz szybko zorientował się, że to, co widział, było ledwie jego częścią. Przyjrzał mu się jeszcze raz, tym razem dokładniej. Tak jak przypuszczał, większa część statku była niewidoczna na tle kosmosu. Mógł ją dostrzec jedynie pośrednio, gdy przesłaniała gwiazdy. Z jednej strony jasny sierp, z drugiej nienaturalnie czarna przestrzeń.
Asteroida wciąż stawała się większa. Zajmowała już połowę okna. Iwen poczuł strach, że statek nie zdąży wyhamować. Pamiętał o automatach, precyzyjnie kierujących całym procesem dokowania, lecz wzrok podpowiadał co innego. W każdej z upływających minut Iwen mógłby przysiąc, że statek już jest przy stacji, że ledwie kilkanaście metrów dzieli go od szyby, lecz skała wciąż rosła, na jego oczach. Teraz wypełniała prawie całe okno. To przez próżnię, uświadomił sobie. Z braku powietrza wszystko wydaje się być jednakowo odległe, niemal na wyciągnięcie ręki. Jeśli chcę poznać prawdziwą odległość, muszę się skupić na czymś, czego rozmiary znam. Była jedna taka rzecz – pierścień dokujący statku, taki sam jak ten, który znajdował się tutaj, lecz choć przeczesywał wzrokiem całą powierzchnię asteroidy, nie znalazł niczego, co by go przypominało. Czy to statek był tak ogromny, czy nie odwrócił się jeszcze na pozycję do dokowania? I jedno i drugie, uznał, dostrzegając wciąż nowe szczegóły powierzchni.
To, co początkowo wziął za maleńkie kapsuły okazało się być gigantycznymi, wielosetmetrowej, może nawet kilometrowej długości nadbudówkami towarowymi. Właściwe kapsuły dostrzegł dopiero teraz – małe, niemal mikroskopijne, prostokątne kształty, niczym ziarna piasku przy wieżowcach. Zdały się małe, bo wciąż źle oceniał rozmiary statku. Brakowało punktu odniesienia. Zrozumiał dlaczego automaty przejęły od ludzi funkcje dokowania. Żaden, nieważne jak doświadczony człowiek, posługując się jedynie wzrokiem, nie zdołałby prawidłowo ocenić odległości.
Asteroida wciąż rosła. Szczegóły na jej powierzchni stały się tak ogromne, iż Iwen ledwie się powstrzymywał, by nie rzucić się do ucieczki. W końcu gwiazdolot zaczął się powoli obracać w lewo. Sierp odbitego światła zaczął się cofać, aż znikł zupełnie, pozostawiając upstrzoną światełkami czarną plamę. Minęło kilkanaście sekund nim zrozumiał co się dzieje. Statek ustawiał się do dokowania, jego lewa część weszła w cień rzucany przez kryzę stacji.
– Na kosmos, ale to wielkie! – szepnął. Daleko na prawo, wśród morza ciemności, dostrzegł maleńki, jasny obiekt. Dok statku wydał mu się niczym główka od szpilki, leżąca na wielkim wzgórzu wśród gór, otoczona jeszcze mniejszymi światełkami – To… to jest ogromne!
– To jeden z pierwszych dużych gwiazdolotów – odparł Arto. – Gaspra. Jeden z tych, które zbudowano przy użyciu pojedynczej asteroidy, bez przetopienia.
– Przetopienia?
– Niektóre asteroidy nie nadają się do drążenia. Dorośli wystrzeliwują je w stronę Słońca, tak, by przeszły blisko jego powierzchni. Potem łapią je z drugiej strony, czekają aż ostygną i zaczynają drążyć. Na powierzchni takich statków nie ma kraterów. Dorośli budują z nich statki średnich rozmiarów, najwyżej kilkanaście kilometrów średnicy. Takich jak ten już się nie robi – wskazał palcem na szybę. – To się nie opłaca. Pylasta powierzchnia, niskie proporcje objętości do masy asteroidy i mocy emiterów na jednostkę towarową. Dziś z takiej skały powstałby mniejszy statek, ale wtedy nie potrafiliśmy wykorzystywać ciepła Słońca do przetapiania asteroid.
Skryta w mroku skała wciąż powoli się obracała. Zbliżała się, lecz już znacznie wolniej.
– Ta Gaspra musi być tak wielka… jak pół stacji!
Arto zaśmiał się.
– Stacja jest o wiele większa. Może przyjąć naraz kilkanaście takich gwiazdolotów, albo pięćdziesiąt mniejszych. Nieumiejętne doczepienie czegoś tak dużego mogłoby wpłynąć na jej pozycję, dlatego dokowanie trwa tak powoli. Dorośli muszą zorientować statek ze stacją i… skompensować jego grawitację z naszym ciążeniem. Wiesz ile towaru przywozi tak duży gwiazdolot? Wyobraź to sobie, Gaspra ma aż osiem emiterów! Tyle mocy potrzebuje, by się rozpędzić do podświetlnej, a i tak nie osiąga więcej niż dziewięćdziesiąt C.
Iwen mógł to sobie wyobrazić. Największy okręt o jakim słyszał miał ich sześć, lecz był mniejszy i nie dokował do zwykłych stacji, tylko do tych wojskowych. Nawet Arto mógł zobaczyć takie jedynie na projekcji.
– Znasz się na statkach – zauważył. – Wiele ich widziałeś? Widziałeś wcześniej Gasprę?
– Iwen, chyba żartujesz! Widziałem ich mnóstwo, ale żadnego dwa razy. Musiałbym tu siedzieć odkąd nauczyłem się chodzić – zastanowił się chwilę – i byłby to najwyżej taki, który by poleciał do Alfy Centaura, choć nie wiem po co. Tam nie ma żadnej kolonii.
– A promy i kosmoloty?
– Te tutaj nie dokują. To dok zewnętrzny, na samej krawędzi stacji, a kosmoloty dokują do tych mniejszych, przy rękawie, gdzie nie ma pancerzy termicznych. Kosmoloty przewożą ludzi, a ci chcą szybko zejść na powierzchnię. Gwiazdoloty są większe, tam by się nie zmieściły. Niektóre mają ponad dwadzieścia kilometrów długości – Arto powiódł palcem za czymś poruszającym się między statkiem a stacją. – Widzisz te światełka?
Iwen wytężył wzrok. Znalazł niewielki, poruszający się punkcik, pulsujący jasnym światłem. Zdawało mu się, że ciągnie za sobą włókno lekkiej poświaty.
– Co to jest? Holownik?
Arto pokiwał głową.
– Widzisz tę linię za nim? To rampa magnetyczna, taka wielka kratownica, tylko teraz jest daleko i widać tylko jej światła. Gdy statek się zatrzyma, przyczepią ją do śluzy towarowej. Przez jej środek kontenery z ładowni statku polecą do magazynów stacji, albo prosto do rękawa i na Ziemię. Każdy będzie leciał trzysta kilometrów na godzinę, a są ich tysiące!
– I nigdy żaden się nie gubi?
– Nie może. Kontener jest jakoś spolaryzowany, czy naładowany ładunkiem, nie wiem. W każdym razie to go trzyma wewnątrz rampy, a pole popycha go do przodu, jak windę. Co raz trafi do takiego kanału, może wyjść tylko z drugiej strony.
Iwen powiódł wzrokiem za światełkiem. Zatrzymało się. Czekało.
– To tędy próbował uciec ojciec Wela? – spytał.
– Tak – Arto odpowiedział powoli. Nagle spochmurniał. – Tędy się wystrzelił. Nie wiem jak ominął automaty, które jej pilnowały… – na chwilę zamilkł. – Ale teraz to niemożliwe. Słyszałem, że Kosa zabezpieczyła je dodatkową śluzą.
Iwen nawet nie zapytał skąd o tym wie. Znowu spojrzał na statek. W niektórych miejscach znów otaczała go mgiełka. Silniki korekcyjne, pomyślał, wyrzucają strugi plazmy, ustawiając statek dokładnie na wyznaczonej pozycji. Manewr pozornie wydawał się trudny, lecz dla automatów równie łatwo było lecieć prosto co manewrować w pobliżu krawędzi doku.
Pomyślał o swojej pozycji. Przypomniał sobie gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie jest tu, a gdzie tam, na zewnątrz. Po prawej była Ziemia, po lewej Słońce. Poczuł, że traci orientację.
– Jak właściwie cumuje taki statek? – spytał. – Czy ustawia się wzdłuż stacji? Bo jeśli tak, to nasza góra jest dla nich bokiem…
– Nie, to nie tak – Arto pokręcił głową. – Gdy zrozumiesz jak statek dokuje, zrozumiesz dlaczego ciążenie jest tam skierowane podobnie. Każdy pokład to pierścień otaczający stację. Te na środku są najszersze, następne są coraz węższe. Jesteśmy na zewnętrznym pokładzie. Stoimy stopami w stronę środka stacji, więc dla nas ma on chyba z kilometr wysokości.
– Kilometr? – Iwen się zdziwił. Myślał, że poziomy stacji są takie same i mają tylko po kilka metrów wysokości.
– Może więcej. Tu nie ma mieszkań, są tylko fabryki, stocznie i doki. Te pokłady mają tylko połowę szerokości najwęższego zwykłego pokładu. Popatrz.
Arto oparł się na łokciach. Podniósł dłonie do góry i złożył je nierówno, by palce jednej wystawały nad powierzchnię drugiej. Obrócił ręce, pokazując ich spód. Iwen przekrzywił głowę, obserwując go.
– Teraz, wyobraź sobie że to jest stacja – zaczął wyjaśniać – a twoja głowa to Ziemia. Pokłady na brzegu stacji, na jej górnej powierzchni, wystają dalej niż inne, tak jak moje palce. Między ich czubkami, czyli krawędzią stacji a drugą ręką, czyli pierwszym zwykłym pokładem, jest tyle miejsca, że zmieści się tu każdy zwykły statek, choć nie tak duży jak Gaspra. Tu się znajdujemy.
– Krawędź stacji – potwierdził Iwen. – Jej kryza.
– Właśnie. Patrz dalej.
Rozłączył dłonie. Tę, która udawała zewnętrzną płaszczyznę stacji, pozostawił w tej samej pozycji. Zgiął palce drugiej, prawej dłoni, pozostawiając wyprostowany palec wskazujący.
– Dla nas podłoga jest tam gdzie mam nadgarstek, prawda? Ale na statku to się nie liczy. Więc, jeśli mój palec jest statkiem i jeśli ustawimy je naprzeciwko siebie – przytknął czubek palca do palca drugiej dłoni, ustawiając je w jednej linii – wtedy nasz dół będzie dla nich bokiem, na każdym pokładzie. Patrz teraz.
Przesunął palec symbolizujący statek i opuścił go w dół, tworząc z tym drugim literę T.
– Na początku statek musi podejść do stacji od strony jej krawędzi, lecz potem musi wejść między stację a Ziemię. Dopiero tutaj zaczyna się obracać. Stacja i statek to jak dwa wielkie magnesy. Ich pole musi zostać dostosowane. Wtedy statek może zostać przymocowany do stacji, w dwóch miejscach. Jednym jest dok, a drugim rufa. Holownik zaczepia do niej długą i bardzo wytrzymałą linę z włókien, która biegnie od krawędzi kryzy, przez rufę, aż do pierwszego zwykłego pokładu. Wtedy podłącza się rampę magnetyczną.
Wreszcie wszystko zaczęło do siebie pasować. Pozycja statku, Ziemi, stacji, ciążenie które, Iwen teraz to rozumiał, przy wyjściu ze statku było tak samo skierowane jak przy wejściu na stację, tak samo po obu stronach śluz.
Spojrzał na statek. Znalazł wylot silnika. Działał tak samo jak cewka magnetyczna stacji. Dok statku leżał może kilometr poniżej. Obserwując manewry gwiazdolotu Iwen zrozumiał, że gdy statek się połączy, ciążenie w pobliżu jego doku rzeczywiście będzie zgodne z kierunkiem ciążenia stacji.
Tylko jedno mu nie pasowało.
– Czekaj. Ciążenie będzie się zgadzać ze stacją tylko dla połowy statku – zauważył. – Po drugiej stronie astronauci będą chodzić do góry nogami!
Arto uśmiechnął się szeroko. Przytaknął.
– Nie wszystko, co robią dorośli jest doskonałe. Ale z tym też sobie poradzili. Tutaj, na krawędzi stacji, pole ciążenia jest najsłabsze. Zauważyłeś, że jesteś lżejszy?
Iwen zastanowił się. Podniósł rękę, sprawdzając ile waży. Nie poczuł różnicy, nie aż tak znaczącej jak dwa tygodnie temu, gdy zdejmował z siebie strój kompensacyjny.
– Trudno powiedzieć – przyznał. – Przeszliśmy przez kanał. Tam nie było ciążenia.
– Więc uwierz mi, tu jesteśmy lżejsi. Pole staje się słabsze im bardziej oddalamy się od środka, więc wystarczy, by pole wewnątrz statku stało się silniejsze. Dla astronautów na pokładzie wszystko wyda się normalne, najwyżej zrobią się nieco lżejsi lub ciężsi.
Iwen roześmiał się cicho. Pomysł z zabawą z ciążeniem był naprawdę komiczny. Można było chodzić do góry nogami, nawet o tym nie wiedząc. Ciekawe jak dorośli radzą sobie z większymi statkami. Taki gwiazdolot nie zmieści się cały pod kryzą i musi wystawać. Wtedy wyjście nie znajdzie się tam gdzie góra jest górą, lecz gdzie góra jest dołem. Gdzieś po drodze musi być strefa nieważkości, jak w kanale, pozwalająca się przeorientować.
Spojrzał na asteroidę. Pierścień cumowniczy statku miał już prawie ćwierć średnicy pierścienia stacji. Widział go tylko dzięki wianuszkowi światełek, bo niemal całą resztę ogarniała już ciemność. Ponad światełkami dostrzegł trzy łuki. Gdy wytężył wzrok, zdołał odczytać napis. SCSS Gaspra. Gdy przycumuje, napis znajdzie się naprzeciwko szyby. Obok wyryte były jakieś cyfry i litery. Kod statku?
Nagle zrozumiał. Arto wiedział jaki to statek, wiedział że przyleci właśnie teraz! Znał rozkład ich przylotów i odlotów.
– Wiedziałeś, że ten statek tu będzie! – niemal zawołał.
– Chciałem, abyś to zobaczył – Arto patrzył na statek z dziwnym wyrazem twarzy, jakby za czymś tęsknił. Mówił ciszej. – Następne dokowanie będzie dopiero, gdy go przeładują i odczepią. To zwykle trwa kilka dni.
Przerwał na chwilę. Iwen zaczął się zastanawiać, co znaczy to jego dziwne zachowanie.
– Iwen, pomyśl gdzie ten statek był. On… pochodzi stąd, jak my. Krążył gdzieś przez miliardy lat, aż ktoś go ściągnął ku Ziemi, przerobił i puścił ku innym gwiazdom. Czyż to nie jest wspaniałe? Taka podróż…
Iwen wreszcie zrozumiał, a przynajmniej wydało mu się, że rozumie. Tą cenną rzeczą, której Arto szukał aż tutaj była wolność, ta sama, o której jego ojciec tak często rozmawiał z matką. Nasłuchał się o niej chyba wszystkiego, co można powiedzieć, lecz nigdy niczego nie rozumiał. Spojrzał na statek. Oto wolność, ten kawał skały, tu i teraz. Swoboda pokonywania nieskończonej przestrzeni, gdzie było miejsce na wszystko. Na ucieczkę przed straszakami. Na nową pracę dla ojca, tam gdzie jego własna wolność pozwoliłaby mu zostać na dłużej.
Nie było chyba w Układzie chłopca, który by o tym nie marzył – by wyruszyć w kosmos i zostać astronautą. Być pilotem, może jakiegoś myśliwca, mknąć przez czarną przestrzeń, z taką prędkością, że minąłby Ziemię nim zdołałby się jej dobrze przyjrzeć. Mieszkać na lotniskowcu, który przenosiłby go w swoim brzuchu między różnymi gwiazdami, pozwalając, by podczas kolejnych inspekcji kosmolotów przelatywał nad coraz to innymi planetami. Lecz oni nie rozumieli niczego, chcieli się tylko dalej bawić.
Iwen poczuł się wyróżniony. Ilu z tych, co marzyli o karierze pilota, o prawdziwych bitwach z prawdziwymi obcymi, tłumieniu rebelii, czy patrolowaniu transportowców podchodzących do jakiejś kolonii, widziało to co on – gwiazdolot, zdawałoby się ledwie na wyciągnięcie ręki? Uśmiechnął się do siebie. Zapewne bardzo, bardzo niewielu. Być może tylko oni dwaj. To miejsce było czymś szczególnym i Arto chciał się tym z nim podzielić. To była brama na prawdziwy kosmos, choć dla nich, ukrytych w szybie, była ledwie oknem.
Niestety, droga którą znał nie prowadziła przez taką bramę, lecz przez akademię. Iwen wzdrygnął się na samą myśl o tym. Dopiero tam, po dwóch, trzech latach szkolenia, dyscypliny i prania mózgu, decydowano kto się do czego najlepiej nadaje. Gdyby miał szczęście, trafiłby do akademii pilotów. Trafiłby tam na pewno gdyby się zgłosił na ochotnika, lecz nawet Anhelo nie mógłby go do tego zmusić. Była jeszcze akademia dla dorosłych, mających dwadzieścia lat, czasem osiemnaście, gdy zgodzili się rodzice, ale o niej nawet nie myślał. Tacy dobrowolni kadeci byli drugiej kategorii. Mniej sprawni. Mniej zdyscyplinowani, tak słyszał. Mniej godni zaufania…
Pierścienie zetknęły się ze sobą. Rozległ się trzask łączących się zaczepów i krótki, cichy syk kontrolerów szczelności. Poczuł lekki wstrząs, gdy ogromna masa statku została doczepiona do doku. Nawet amortyzatory inercyjne nie potrafiły całkowicie jej wytłumić.
Obie śluzy się otworzyły i na pokład stacji weszła grupka kolonistów. Rozmawiali ile potrwa przeładunek i co ciekawego można zrobić na stacji po kilku latach siedzenia na pokładzie. Iwen, zaciekawiony, spróbował się przesunąć nieco do przodu. Arto niemal natychmiast pociągnął go do tyłu.
– Nie wychylaj się! – ostrzegł. – Nie podchodź do kraty.
– I tak nas nie zobaczą. Moglibyśmy…
Arto złapał go za lewe ramię i nacisnął mocno kciukiem. Iwen poczuł jak mały obiekt przesunął się w jego mięśniach, gdzieś przy kości. Bardzo nieprzyjemne uczucie, nie tyle przez silny uścisk dłoni Arto, co przez świadomość, że w środku ma coś obcego.
Pluskwa.
Spojrzał na Arto.
– Gdy się wychylisz, będą o tobie wiedzieli – usłyszał surowe ostrzeżenie. – A gdybyś wychylił się za bardzo…
Arto puścił go i powiódł palcem po podłużnej, słabo widocznej linii, przecinającej cały szyb w poprzek. Dłonią przeciął powietrze. Arto wiedział o zabezpieczeniach znacznie więcej, ale on sam powinien to zauważyć. Był zły na siebie. Zagapił się na statek i zapomniał o ostrożności.
– Nie rozumiem – powiedział, cofając się. – Sam powiedziałeś, że nie powinno nas tu być. Dlaczego czujniki jeszcze nie zareagowały?
– Bo tu jesteśmy poza ich zasięgiem. Kanały wentylacyjne nie mają czujników. Tylko ważne miejsca są nimi pokryte niczym Księżyc kraterami.
Iwen nigdy dotąd nie zastanawiał się nad pluskwą. Po prostu ją miał. Czasami rodzice wykorzystywali ją, by go odszukać, gdy się spóźniał, ale nie sądził, by służyła do czegoś poza tym. Teraz zrozumiał, że może służyć innym celom. Może nie na Ziemi, ale tutaj. Ze sposobu, w jaki Arto o tym mówił odgadł, że traktuje ją jako osobistego wroga. Wiedział o niej wiele. Tylko po to, by oszukiwać dorosłych? Jak bardzo chciał ich oszukać?
Wszystkie jego ostrzegawcze światełka zapaliły się na zielono, pozwalając myślom płynąć dokładnie tam, gdzie powinny się znaleźć. Ostatnie elementy układanki o nazwie Arto trafiły na swoje miejsce i zobaczył skrywany obrazek. Dziwne jak na wojownika zainteresowanie pewnymi lekcjami. Wiedza o statkach, o ich kursach, rozkładzie dokowania. Znikanie z grupy. Okresy spadku czujności były niczym innym jak przełączaniem uwagi na coś innego. A jego załamanie, akurat wtedy, gdy wszystko zdawało się iść tak dobrze, że lepiej nie mogło?
Bez tej wyprawy Iwen nigdy by nie zgadł o co mu chodziło. To Arto pozwolił mu się wszystkiego domyślić. Rozumie więcej niż ja, pomyślał. Ja tak naprawdę jestem głupi i nic nie wiem.
Długą chwilę patrzyli na ciemną powierzchnię statku. Światła, rozmieszczone dookoła pierścieni, wydobywały z mroku jej nierówności, oświetlały tablicę z nazwą, teraz wyraźną, wypisaną półmetrowymi, grubymi literami.
– Dlaczego wciąż tu jesteś? – odezwał się wreszcie. – Dlaczego nie na jednym z tych statków?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.