 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Szczęknął otwierany zamek. – Cześć, A.C. Jak leci? Mogę? Komendant mnie przysłał – usłyszałem Millana i natychmiast zrozumiałem, czemu zazwyczaj odzywał się tylko monosylabami: miał bardzo wyraźnie słyszalny afrykanerski akcent. Dodatkowo, obie litery wymówił z angielskiego, a nie francuskiego. Tyle, jeśli idzie o czystość narodową Bezpieczeństwa, roześmiałem się w duchu. – A po co? – usłyszałem lekki skrzyp otwieranych szerzej drzwi. – Przyniosę ci. – Nie trzeba, wezmę sam. Tędy do jego pracowni? – Znasz drogę. Hej, na litość boską, zdejmij buty! – Ale ja tylko na chwilę… – Buty, Millan, albo ściągnę ci je razem ze stopami w środku! Millan, facet o wzroście dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt, którego napięte jak postronki mięśnie ważyły jakieś sto dwadzieścia kilo, zabrał się za rozwiązywanie sznurowadeł, przewracając przy tym oczami, stękając i mrucząc coś pod nosem. Nieźle. Czy to była ta sama Anne-Claire, która pół godziny temu nie mogła utrzymać się na nogach? Ja odezwałbym się tak do Millana tylko pod warunkiem, że trzymałbym w ręku odbezpieczony karabin szturmowy. Cóż, jak widać, Algieria kształtuje charaktery. Millan zaczął wchodzić po skrzypiących pod jego ciężarem schodach. Dałem nura z powrotem do salonu i schowałem się za drzwiami. Przechodząc korytarzem, Millan zauważył stojące w salonie filiżanki i dzbanek z herbatą. – Mam gościa – powiedziała po prostu Anne-Claire. – Przyjaciółka? Jakaś fajna laska? – Millan konfidencjonalnie zniżył głos. – Może ruda? Wiesz, że lubię rudowłose. Gdzie jest, może mnie przedstawisz? Anne-Claire roześmiała się i pokręciła głową. Rozczarowany Millan poszedł dalej. Wychyliłem na sekundę głowę zza drzwi, by zobaczyć, gdzie weszli. Millan stanął przy drzwiach na końcu korytarza, położył rękę na klamce i zawahał się. – Ale szklankę wody to mi chyba podasz? – spytał. – Podam, ale nie szklankę, tylko metalowy kubek. Szklanki tu już trzy stłukłeś – mruknęła, kierując się w stronę kuchni na dole. – Co chcesz? Mam diabelnie stresującą pracę – odpadł Millan, wchodząc do pokoju. Gdy Anne-Claire znikła z mojego pola widzenia, na palcach zakradłem się pod gabinet Racheforta. Millanowi wcale nie chciało się pić, po prostu chciał w spokoju zadzwonić. Stał teraz przy biurku, tyłem do mnie, ze słuchawką przy uchu. Drugą rękę trzymał na solidnie wypchanym foliowym worku, leżącym na blacie. – Mam. Co z tym zrobić? – zadał pytanie do słuchawki po paru sekundach czekania na połączenie. Gdy usłyszał odpowiedź, jego twarz wydłużyła się w zaskoczeniu. – Chyba, kurwa, popierdoliło cię – powiedział napiętym głosem, podnosząc jednocześnie worek, jakby chcąc się upewnić, że ma właściwy przedmiot. Ja też się przyjrzałem. Tak, to był mój stary kombinezon lotniczy. – Tego już się przecież nie ukryje. Wywloką to w dziesięć sekund i każdy natychmiast skojarzy to ze mną. Ze słuchawki musiały paść jakieś ostrzejsze słowa, bo Millan mimowolnie odsunął ją nieco od ucha. – Tak, wiem, już za późno na narzekanie – mruknął niechętnie. – Niech będzie, że od razu. Ale, cholera jasna, ratuję wam dupy. Jesteś moim wielkim dłużnikiem. Odpowiedź musiała być dosadna, bo znów się skrzywił. – Dobra, dobra. Potwierdzę, jak skończę. Na razie. Odłożył słuchawkę i natychmiast ruszył w stronę korytarza. Przywarłem do ściany, starając się rozpłaszczyć niczym naleśnik. – A.C.! –Millan już wołał, nim jeszcze wyszedł z gabinetu. – Masz tu może jakieś blaszane wiadro… Gdy tylko wychylił głowę z pokoju, natychmiast rzuciłem się na niego. Millan miał lekko poniżej dwóch metrów wzrostu, nie był więc aż taki dużo wyższy ode mnie. Był jednak ze dwadzieścia kilo cięższy, i była to przewaga ciężaru samych mięśni. Cóż, pilotowanie helikopterów nie służy wyrabianiu muskulatury. Na moją korzyść działała za to przewaga całkowitego zaskoczenia. Wychylona i odwrócona głowa to wspaniały cel do obezwładniającego uderzenia w kark. Walnąłem pięścią, ładując w to całą moją siłę. Ale czy to kątem oka, czy to instynktownie, w ostatniej chwili Millan wyczuł mnie za sobą i zaczął odwracać się w moją stronę. Cios spadł nie na kark, ale na miejsce, gdzie łączy się szczęka z szyją. Boleśnie, ale nie nokautująco. Millan zachwiał się, upuścił torbę i podniósł obie ręce, by osłonić głowę. Teraz najważniejsze, to nie dać mu dojść do siebie. W równej walce, przy jego sile, nie mam szans. Kopnąłem go w nogę, starając się złamać mu ją w kolanie. Niestety, nie trafiłem wystarczająco precyzyjnie. Millan przyjął kolejne ciosy o wiele spokojniej, cały czas osłaniając głowę. Wyraźnie dochodził do siebie, a kolejne uderzenia odbijały się tylko od pancerza jego mięśni. Cholera, niedobrze. Okładanie go na oślep nic nie daje, a głowę ma zasłoniętą. Trzeba dobrać się mu do nerek. By go spowolnić, jeszcze raz przyładowałem porządne kopnięcie w jego udo (ach, gdybym tylko miał na stopach buty!), po czym rzuciłem się, by zajść go od tyłu. Millan obracał się, by być przodem do mnie, ale nie był tak szybki jak ja. Zdołałem uchwycić odpowiedni moment, pochyliłem się i wbiłem mu łokieć w nasadę pleców – a choćbyś nie wiem ile miał mięśni, nerki zawsze masz na wierzchu. Millan wrzasnął z bólu, zachwiał się i chwycił jakiejś szafki z osobistymi drobiazgami Racheforta, ale i tak nie zdołał odzyskać równowagi i przewrócił się na ziemię – poleciał jednak w tył, w moją stronę. Wielka, ponad stukilowa masa kości i mięśni zwaliła się na mnie wraz z kaskadą drobnych rzeczy z szafki. Gdybym tylko upadł na brzuch, nie byłoby większych problemów z wyrwaniem się spod Millana i wykończeniem go, póki był zamroczony. Ale upadłem na plecy, co ograniczyło moje możliwości reakcji do bezładnej szamotaniny. Millan leżał przez kilka sekund, drgając, jednak szybko wyczułem, że znów wraca do siebie – jego ruchy stały się bardziej skoordynowane, a jęk bólu zaczynał już brzmieć jak pomruk wściekłości. Boże, ten facet był nie do zdarcia! Naprawdę żałowałem, że nie ma ze mną Florentino. On to załatwiłby i trzech Millanów nie wyciągając nawet rąk z kieszeni. Przynajmniej taki obraz miałem wtedy przed oczami. Sytuacja była patowa – Millan przygniatał mnie do ziemi, ale z kolei ja go desperacko przytrzymywałem rękoma i nogami, co nie dawało mu większej przestrzeni manewru. Mógł jednak ruszać głową, i gdy tylko doszedł do siebie, szybko zorientował się w sytuacji. Leżał trochę niżej ode mnie – ograniczało mu to znacznie pole widzenia i blokowało ręce, ale to przecież nie były zawody łucznicze. Millan wężowym ruchem poprawił pozycję, po czym wbił czoło w mój splot słoneczny i docisnął całą swą niedźwiedzią siłą. Natychmiast poczułem, jak coraz bardziej słabnę. Mobilizując wszystkie siły starałem się odepchnąć jego głowę prawą ręką, ale by to zrobić, musiałem uwolnić jego lewe ramię – które natychmiast znalazło drogę do mojej szyi. Cholera, jeszcze gorzej… Przewaga Millana stawała się coraz bardziej przygniatająca. Uratował mnie Rachefort, a raczej rzeczy z jego szafki. Na podłodze obok mnie leżała tubka pasty do zębów. We Francji tubki takie produkowane były wtedy bardzo często z metalu, a jeśli kupiło się większe opakowanie, to nie dość, że płaciło się niższą cenę, to w dodatku dostawało się coś w kształcie cylindrycznej, masywnej puszki z grubej blachy, której płaski koniec służyć mógł jako doskonały tłuczek, a drugi, ten spawany, miał wcale ostre krawędzie. Właśnie taka ekonomiczna puszko-tubka leżała obok mnie. Chwyciłem ją i w desperacji zacząłem kłuć i ciąć ostrym końcem kark Millana. Ten odruchowo puścił moją szyję, ale nie widząc mojej ręki, nie mógł się przed nią zasłonić. Po kolejnych trafionych uderzeniach nie wytrzymał psychicznie i oderwał głowę od mojego splotu słonecznego, by móc odwrócić głowę i zobaczyć ostre narzędzie kaleczące mu kark. Przypuszczalnie bał się, że ten ostry, metalowy, kłujący go w nasadę czaszki przyrząd jest nożem. Obróciłem tubkę w dłoni i walnąłem tępym końcem w odsłoniętą twarz. Millan zasłonił się lewą ręką i odchylił jeszcze bardziej, chcąc uciec przed ciosami. Zostawił w sam raz miejsce na uderzenie tubką w grdykę, które pozbawiło go tchu oraz siły na czas wystarczająco długi, bym zdołał wydostać się nieco spod niego i sięgnąć po stojący na biurku miedziany przycisk do papieru. Raz i drugi uderzyłem go w czubek głowy, tam, gdzie kości czaszki są najcieńsze. Millan zwiotczał i osunął się bez przytomności. Przyjrzałem się z uznaniem zmiażdżonej tubce z pastą i zapamiętałem markę. Niech mnie cholera, od tej pory będę kupował tylko takie coś.
Cała bijatyka trwała minutę, może półtorej, jednak to wystarczyło, by zmienić cały gabinet Racheforta w ilustrację do podręcznika teorii chaosu. Millan, z poszarpanym ubraniem i zakrwawioną twarzą wyglądał okropnie, a ja pewnie wcale nie lepiej. Tak przynajmniej wyczytałem z przerażonych, szeroko otwartych oczu Anne-Claire, która stała w drzwiach gabinetu i ściskała w dłoni kubek wody dla Millana. Musiała widzieć przynajmniej ostatnie akty rozgrywającego się tu przed chwilą minidramatu. Byłby to chyba dobry moment na jakieś usprawiedliwienia, ale prawdę mówiąc, czułem zupełną pustkę w głowie. Dobra, wyjaśnię potem. A teraz, gdzie ta torba z kombinezonem? Leżała pod biurkiem, pchnięta tam w czasie walki. Była w zasięgu mojej ręki, podniosłem ją więc nie wstając. Zamknąłem oczy, by się uspokoić i zastanowić. Co z tym teraz zrobić? No jak to co? Spalić! Oblać benzyną i rzucić zapałkę. Wtedy oskarżą mnie najwyżej o naruszenie przepisów przeciwpożarowych. No dobra, i jeszcze o pobicie funkcjonariusza. Aha, i o spowodowanie szkód na mieniu prywatnym. Cholera, z deszczu pod rynnę, spod rynny na gradobicie… Ale o tym będę myśleć we właściwym czasie. Na razie – spalić kombinezon. Ale do tego potrzebowałem benzyny, bez niej się nie zapali. To przecież kombinezon lotniczy. Świeżo po bijatyce z Millanem nie byłem w stanie pójść do motoru i wyssać z baku paru litrów benzyny. Mój wygląd zresztą nie pozwoliłby mi tego zrobić bez zwrócenia na siebie uwagi, zaraz ktoś zadzwoniłby na policję, że jakiś bezdomny kradnie benzynę. Ale na dole był garaż. Może w środku był samochód? Ściskając torbę w ręce, wstałem, by skierowałem się w stronę drzwi. Może to Millan nosił przy sobie ten pistolet, a może to Rachefort chował go gdzieś na boku. W każdym razie trzymała go teraz w obu rękach Anne-Claire, mierząc do mnie. Postawę strzelecką miała prawidłową, choć ledwie była w stanie utrzymać ciężką broń w wyprostowanych rękach. – Umiem strzelać – powiedziała z napięciem, ale bez śladu paniki w głosie. – Wierzę – mruknąłem. – W końcu co wychowanie w Algierii, to w Algierii. – Nie zagaduj mnie! – Niby kto zagaduje? – udałem zdziwienie. A pewnie, że ją zagadywałem. Taki pistolet waży niemal dwa kilogramy. Za kilka minut zmęczą się jej ręce i nie utrzyma już tej spluwy na wysokości mojej twarzy. – A z tego modelu też strzelałaś? To kaliber 9 milimetrów, ma silny odrzut. Jeden strzał przewróci cię na ziemię. – Jeden starczy! – No, nie wiem. Zazwyczaj kule odbijają się ode mnie – wykonałem ręką gest symulujący rykoszet od mojego brzucha. – Na kolana! Twarzą do ściany! Ręce na kark! Rozejrzałem się. – Ale w którym miejscu? Tu jest taki bałagan, że uraża to moje uczucia estetyczne. – To ty go zrobiłeś! – O, nie! – gorąco zaprotestowałem. – Ja chciałem ogłuszyć tego niedźwiedzia na korytarzu. To on mnie wciągnął z powrotem do gabinetu! Może to jemu byś kazała klęczeć pod ścianą? – Chętnie, ale niestety pobiłeś go do nieprzytomności. – Oj, zaraz do nieprzytomności – powiedziałem lekkim głosem. – Po prostu leży tam sobie. Hej, tyranozaur, wstawaj! – zawołałem, podchodząc nieco bliżej, by szturchnąć leżącego stopą w bok. – Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał potraktować sytuację bardziej poważnie! – powiedziała Anne-Claire z lekkim grymasem. Zauważyłem, że jej ręce już zaczynały drżeć i opadać pod ciężarem pistoletu. – Och, ależ ja jestem śmiertelnie poważny. To mój przyjaciel na podłodze stroi sobie żarty. Millan, może byś trochę spoważniał? – zwróciłem się do nieprzytomnego koleżki Racheforta, po czym zmieniłem ton głosu i odpowiedziałem sam sobie, udając niski bas Millana: – Co się czepiacie, ja jestem wiecznym czternastolatkiem i mam na to papiery! Hej, a znacie kawał o psie, który żądał sprawy rozwodowej, bo się ożenił z prawdziwą suką? Twarz Anne-Claire zaczęła drżeć. Wreszcie nie wytrzymała i opuszczając pistolet, krótko parsknęła srebrzystym śmiechem. – Ciągle mnie pan zaskakuje, panie Moriarty – powiedziała. – Ale zakładam, że źli ludzie nie mają poczucia humoru, a pan chyba uciekł z jakiegoś kabaretu. – Tak pani myśli? – Każdy to widzi, a pan nie? – Ja nie, ja jestem reporterem Expressu Wieczornego Breille’a. – mruknąłem i ścisnąłem trzymany w ręku kombinezon – Dobra, to ja chyba zejdę na dół. – Najpierw mi pomóż – powiedziała Anne-Claire, pochylając się nad Millanem i starając się ułożyć go na plecach. – Nadal nie wiem, co wam odbiło i o co wam poszło. – Kibicujemy innym drużynom piłkarskim – mruknąłem, z całych sił napierając na bezwładne, zwaliste ciało Millana, by przewrócić je na plecy. – Daj ten worek ze szmatami, podłożymy mu pod głowę – Anne-Claire wyciągnęła rękę po mój zapakowany w folię kombinezon. – Nie, może lepiej weźmy coś innego – cofnąłem rękę. O, na krześle leży jakiś przywalony papierami ręcznik. Szarpnąłem za niego. Papiery posypały się w nieładzie na podłogę. – Ups… – skrzywiłem się złośliwie. – Chryste, ile ty masz lat? Osiem? – Anne-Claire zabrała mi ręcznik, by złożyć go i wsunąć pod głowę Millana. – Wystarczająco dużo już nabałaganiłeś. Jak to wszystko wyjaśnimy? To znaczy, jak ty wyjaśnisz? – Powiem, że nagle dostałaś amoku i rzuciłaś się na meble – powiedziałem, mrugając okiem – Nie przejmuj się, nikt nie będzie mnie o to pytał. – Czemu nie? – Bo w zależności od tego, kto mnie pierwszy złapie, albo mnie wyślą na drugi koniec świata w kajdankach i zakopią w dżungli, albo zamkną w Fort St Jean na dwadzieścia pięć lat. Zdemolowany gabinet to moja najmniejsza troska. – Ale ktoś to będzie musiał posprzątać! – Niech Rachefort to zrobi. Żyjemy przecież w erze emancypacji kobiet. Równouprawnienie. Czytałem o tym w jakiejś gazecie – powiedziałem, wstając. – Dobra. Ty tu posypuj głowę popiołem nad żałosnym stanem gabinetu żałosnego człowieka, a ja idę ratować sobie wolność i życie.
W garażu nie było samochodu. Zabrałem się za metodyczne przeszukiwanie garażu. Polegało ono na tym, że wyrzucałem na środek wszystko, co mogło mieć w sobie choć trochę benzyny lub zakrywać takowy przedmiot. – Jeszcze ci mało? Garaż też musisz rozwalić? Obejrzałem się. W drzwiach łączących dom z garażem stała Anne-Claire. – Szukam benzyny – mruknąłem. – Nie możesz po prostu spytać? – I tak nie odpowiesz. – Zaryzykuj. – Cholera, nie mam czasu na gierki słowne… – Nie zaryzykujesz? Wyprostowałem się, wściekły. – No, dobra. Gdzie do cholery jest jakaś pieprzona benzyna? Ona oparła się o framugę, skrzyżowała ręce i pokręciła głową – Nie tak. Poproś ładnie. – Zobaczysz. Zaraz cię zwiążę, zaknebluję i zacznę torturować. Roześmiała się na głos. – Nie, nie zrobisz tego. Anne-Claire chyba dobrze się bawiła. Cokolwiek o niej powiedzieć, była i odważna, i bardzo bystra, ale zabawa z niebezpieczeństwem trochę za bardzo ją wciągała. Po jej domu szalał obcy, zdesperowany facet, który właśnie rozwalił łeb gliniarzowi, a ona zamiast biegać w kółko i wołać o pomoc, drażniła się z nim zgadywankami. Ale niektórzy mówią, że osoby osłabione fizycznie otrzymują dla równowagi jakiś inny dar. Może takim darem Anne-Claire był instynkt? Ile instynktu potrzeba, by wiedziała, że nie byłbym w stanie w jakikolwiek sposób jej skrzywdzić? – Proszę… – wysyczałem przez zacisnąłem zęby. – Słucham? Słabo słychać. – Proszę, gdzie jest benzyna? Anne-Claire podeszła do klapy w podłodze i podniosła ją, odsłaniając niewielki schowek z kilkoma blaszanymi kanistrami. – Proszę. O, cholera… Sprytne. A ja sądziłem, że to miejsce łączy instalacyjnych. Liczniki na wodę i inne takie. Wyciągnąłem pierwszy, otworzyłem, po czym powąchałem, przyglądając się kolorowi cieczy. Odstawiłem kanister i wyciągnąłem kolejny. Powtórzyłem tę czynność przy każdym z kanistrów. – Nic z tego. To jest olej napędowy, nie benzyna. – A co za różnica? – zdziwiła się Anne-Claire. – Aha, nasza pani przemądrzała jednak nie wie wszystkiego – powiedziałem z cieniem satysfakcji. – Olej nie zapali się tak po prostu, od przyłożonej zapałki. – Nie mamy nic innego… A więc trzeba będzie jednak iść do motoru.
W Korpusie nabrałem pewnego nawyku – nigdy nie wychodzi się tak po prostu na ulicę. W bazie, na swoim terenie, to owszem, nawet i można. Ale nie w obcym miejscu. Nigdy nie wiesz, na kogo wpadniesz, gdy otworzysz drzwi i gdy raźnym krokiem ruszysz naprzód. Może na nikogo? Może na bezdomnego kotka? A może na skoncentrowany ogień broni maszynowej otaczających dom partyzantów? Gdy wyjrzałem przez okno, w pierwszej chwili zobaczyłem tylko jedną osobę – Racheforta. Nie była to miła niespodzianka, ale przez sekundę myślałem, ech, trudno, da się facetowi przez łeb, szybko dokończy zabawę z kombinezonem, po czym zniknie się do czasu, gdy po przegranych wyborach Kaunitz będzie już tylko łowił ryby w Bretanii. Ale Rachefort nie szedł w stronę domu. Stał po drugiej stronie ulicy i przyglądał się z wielkim napięciem. Po chwili zza drzew wynurzył się ktoś i mimo jego oporu odciągnął Racheforta w cień. Szybkim krokiem podszedłem do okna wychodzącego na tył domu, tam, gdzie za linią ogrodów i drzew dojrzeć można było Rue de Roi d’Espagne. Aha! Z sąsiedniego domu wychodzili właśnie jego mieszkańcy. Spokojnym krokiem, bez paniki, ale czemu nieśli tyle swoich rzeczy? I kim był ten zestresowany smutny pan, który ich prowadził? To nie było wyjście na spacer. To była ewakuacja. Mówiąc wprost – byłem otoczony. A ponieważ obiektem akcji był dom funkcjonariusza Bezpieczeństwa, mogłem spokojnie założyć, ze do akcji rzucono wszystko, co tylko udało się zebrać przez tak krótki czas. Powiedzmy, dwa pierścienie blokady domu: jeden stały, wewnętrzny, i mobilny zewnętrzny. Plus coś tam jeszcze na grupę pościgową. Anne-Claire też chciała podejść do okna, ale odepchnąłem ją. – Nie podchodź! – powiedziałem ostro. – Przez zasłony widać tylko sylwetkę. Mogą cię zastrzelić, myśląc, że to ja. – Zastrzelić? – nie zrozumiała. – Twój Romeo wrócił do domu na obiad – mruknąłem, rozglądając się po domu. – Ale wyniuchał zdechłą rybę, więc cofnął się po kolegów. Dom jest otoczony. Jeszcze raz ostrożnie wyjrzałem przez okno. Głowy bym nie dał, ale zza rogu chyba właśnie wystawał tył wozu pancernego. Coraz lepiej… Ale czemu nie atakują? Wyglądało na to, że powstrzymuje ich to, że myślą, że mam Millana i Anne-Claire jako zakładników. Znam procedury, przynajmniej te, które miał Korpus. Nie szturmuje się obiektu, w którym przetrzymywani są zakładnicy, chyba, że są ogromne szanse osiągnięcia sukcesu przez zaskoczenie albo gdy życie zakładników jest zagrożone. Trzeba było przede wszystkim zyskać na czasie. Czyli coś wykombinować, by wykluczyli obie opcje i przeznaczyli jakąś godzinkę na negocjacje. Podniosłem krzesło i zbiłem nim okno, po czym wyrzuciłem je na zewnątrz, przed front domu. – Wiem… Wiemy, że tam jesteście! – wrzasnąłem, przywierając do ściany. – Lepiej nie podchodźcie! Anne-Claire na pewno nie zdołałaby wyrzucić ciężkiego, drewnianego krzesła przez okno, odpadała więc dla nich kwestia żartu czy mistyfikacji. A użycie liczby mnogiej da im do myślenia na jakiś czas. Teraz zajmą się wyciąganiem i montowaniem zabawek pozwalających określić ilość osób w budynku, w stylu noktowizorów, detektorów ruchu czy czujników dźwięku.
W rozpaczliwym pośpiechu darłem właśnie kartki z co bardziej cennych pozycji z księgozbioru Racheforta, gdy zadzwonił telefon. Aha, przeszli do fazy negocjacji. – Chyba chcą z tobą rozmawiać – powiedziała Anne-Claire, ale ja pokręciłem głową. Jeszcze tego brakowało, by po analizie tonu mojego głosu określili mój stan jako bezradność graniczącą z paniką. Trzydzieści sekund potem przez każde okno wspinałoby się do tego domu po sześciu wesołych kolesi w czarnych kominiarkach. – No to powiedz mi chociaż, czemu drzesz tyle kartek. Odbiło ci ze strachu? – oparła głowę na dłoniach, przypatrując mi się z zaciekawieniem małego dziecka. – Muszę jakoś spalić ten kombinezon, a po benzynę przecież już nie pójdę na zewnątrz. – powiedziałem. – Pozostaje papier, a luźne kartki lepiej się palą. Anne-Claire podumała nad tym chwilkę, po czym roześmiała się. – Jesteś zbyt impulsywny. Od razu rzucasz się do realizacji pierwszego pomysłu, zamiast pomyśleć dalej. Może drugi byłby lepszy? – Będziemy teraz prowadzić filozoficzne dyskusje? – sięgnąłem po kolejną książkę Racheforta, otworzyłem ją w środku i szarpnąłem za kartki. – Nie tylko papier dobrze się pali. – Mam pociąć dywan? – zapytałem zgryźliwie. – A co powiesz na… coś mocniejszego? – uśmiechnęła się szeroko. Coś mocniejszego? Na Boga, wóda! Pali się przecież niemal równie dobrze, jak benzyna! – Masz w domu jakiś mocny alkohol? – Coś się znajdzie! – zerwała się na nogi. – To nie gadaj, tylko przynoś. Ja poszukam jakiegoś pojemnika – podniosłem się z ziemi. W kuchni znalazłem metalową miednicę. Szarpnięciem otworzyłem worek foliowy i powoli wyciągnąłem z niego kombinezon, by wrzucić go do miski. – No i co z tą szmatą? – Anne-Claire wpadła do kuchni, pobrzękując butelkami – Przed chwilą tak strasznie ci się spieszyło, by ją spalić, a teraz oceniasz walory proszku do prania? Popatrzyłem na nią z wyrzutem. – To jest mój mundur polowy, a nie żadna szmata! – Mundur? Taki stary, brudny i śmierdzący? – zdziwiła się. – Przecież mówię, ze polowy – mruknąłem. No i pewnie, że brudny, spróbujcie podpalać w pośpiechu budynek sądowy i nie obsmarować się przy tym. – Zresztą, co tam – powiedziała, odkorkowując jedną z butelek. – To co, będziesz tu siedział nad nim i płakał, czy robimy w końcu grilla? Rosyjska wódka. Zapali się jak pochodnia. Cisnąłem kombinezon do miednicy, chwyciłem jakąś butelkę i wylałem do środka jej zawartość. – Szkocka. Diabelnie mocna, jakiś chyba koncentrat – powiedziała, podając kolejną butelkę. Wlałem i ją, i kilka kolejnych. Poziom płynu w miednicy podniósł się tak, że przykrywał już nasiąknięty kombinezon. – Dobra, starczy – powiedziałem. Nie musi się całkiem spalić, wystarczy, że zniszczy się mikroślady i uniemożliwi identyfikację. Zresztą, lada chwila może ruszą do szturmu. – Gdzie zapałki? – Hej! – zaprotestowała natychmiast Anne-Claire. – Ale nie podpalaj tego tutaj, przecież słup ognia będzie na jakieś trzy metry! Ja mam tutaj drewniane sufity! – To gdzie? Piwnica? – W piwnicy mam dużo książek. Też nie najlepsze miejsce. Może lepiej garaż? – powiedziała. – Garaż – powtórzyłem. – Dobra. To co, ty niesiesz miednicę, a ja trochę gazet na rozpałkę? – Spadaj – roześmiała się. Dźwignąłem metalową miednicę. Wypełniona litrami alkoholu i nasiąkniętym kombinezonem, ważyła dobrze ponad piętnaście kilo. Ostrożnie ją niosąc, ruszyłem do wewnętrznego przejścia do garażu. Przede mną szła Anne-Claire, przytrzymując kolejne drzwi. – Wiesz, jedno mnie zastanawia… – powiedziałem, czy raczej wysapałem pod ciężarem miednicy. – No? – Czemu to robisz? Obcy wpada ci do domu, demoluje wszystko wokoło, załatwia kolegę twojego faceta, a gdy zjawia się wyżej wymieniony facet z tysiącem policjantów, by cię ratować, to ty zamiast zemdleć lub z krzykiem rzucić się do drzwi, pomagasz niszczyć dowody. A miałaś przecież sto okazji, by mnie trzasnąć przez łeb patelnią lub pchnąć nożykiem do kartofli. – Uwaga na schody! Poziom garażu był kilka centymetrów niższy, niż domu, trzeba było więc pokonać parę stopni. Nie widząc ich, lekko się potknąłem. Trochę alkoholu wylało się na podłogę. – Uważaj, bo nic nie zostanie – powiedziała z wyrzutem. Położyłem miednicę na podłodze garażu. – Widzisz? – wskazałem na nią palcem. – Co mam widzieć? – Mówisz tak, jakby to dowody na ciebie były tu w środku. No więc? Powiesz mi dlaczego, czy będzie to temat moich rozmyślań w czasie długich wieczorów w więzieniu? Anne-Claire spojrzała na mnie, mrużąc zamyślone oczy. Po chwili uśmiechnęła się. – Dla zabawy – powiedziała. – Co? Dla zabawy?! – byłem pewien, że źle zrozumiałem. – Rozrywki to się szuka w wesołym miasteczku, a nie pomagając zbiegłym przestępcom! – Nie przesadzaj z tym przestępcą, jeszcze wczoraj byłeś na pierwszych stronach gazet jako bohater Republiki. – Tylko na zdjęciach, i tylko przypadkiem – sprostowałem. – Ale nie zmieniaj tematu. – Och, na Boga, czasem wszyscy mężczyźni są tacy sami – machnęła ręką. – Czy ja muszę zawsze się ze wszystkiego tłumaczyć? – Nie musisz, ale inaczej umrę z ciekawości – powiedziałem. – Od kiedy przyjechałam tu z Algierii, przed trzema latami, jedyną ciekawą rzeczą jaka jest tu do robienia, jest chodzenie do kina. Mój facet trzyma mnie w domu, jak kanarka w klatce, a przyjaciół nie mam, bo wszyscy, widząc niską jasnowłosą dziewczynę, mają mnie za pozbawioną mózgu idiotkę, a jak się jeszcze dowiadują, że mieszkam z komendantem Bezpieki w Marsylii, to aż buty gubią, tak uciekają. A tu proszę. Dziś wpadam na ulicy na człowieka niosącego sztandar na czele manifestacji, która złamała potęgę prefekta i pewnie była początkiem końca stanu wyjątkowego. Chwilę potem w moim domu toczy się mecz bokserski wagi ciężkiej, trzeba spalić materiały dowodowe, a w ogóle to w międzyczasie zwala się tu cała policja Marsylii, by założyć oblężenie na dom. – Wariatka. I ci się to podoba? – uśmiechnąłem się ze zdziwieniem, ale i z odrobiną podziwu. – Załóż się o swój zegarek, że tak! – powiedziała. – Zmieniłabyś zdanie, gdyby to zdarzało się częściej. – A da się częściej? – Żartujesz sobie? Takie rzeczy to my w Korpusie cztery razy w tygodniu, między podwieczorkiem a kolacją robiliśmy – mrugnąłem okiem. – Jasne. I może graliście w międzyczasie w trzy karty, by się nie zanudzić? – Blisko, blisko… Kiedyś ci opowiem, jak… Gdyby karano za głupotę, to mnie powinni rozstrzelać na miejscu. Zamiast dokończyć sprawę i dopiero wtedy gadać, stałem nad miską pełną alkoholu i kłapałem paszczą o głupotach, zapominając, że czas gra zdecydowanie na moją niekorzyść. W końcu ile czasu zajmuje fachowcom stwierdzenie, przy uważnej obserwacji i wykorzystaniu nowoczesnej techniki, że z poruszających się osób, w domu jestem sam z Anne-Claire? I że oboje jesteśmy akurat w garażu? Ogrodzenie wokół domu było ceglane, z żeliwną kratą, ale brama zamykana była tylko na małą kłódkę. Do jej przecięcia wystarczyły trzy sekundy plus specjalne nożyce do metalu. A że brama do garażu jest bardziej masywna? A co to za problem? Staranuje się. Usłyszałem brzęk łańcucha upadającego na beton i zdążyłem nawet pomyśleć, że nie było to zbyt profesjonalne – trzeba było ten łańcuch złapać, nim upadł. Ale ten, kto go przecinał, po prostu nie miał czasu na zabawę w ciszę – sekundę potem minął go policyjny wóz pancerny Daimler Ferret i rozpędzony na niskim biegu, wjechał w bramę garażu rozbijając ją w drzazgi. W tej samej chwili do wnętrza wpadły granaty ogłuszające. Nie było czasu przed nimi uciekać w głąb domu, ale pracowałem już z takimi i wiedziałem jak minimalizować skutki ich działania – odwrócić się tyłem, zamknąć oczy, zaciśnąć ręce na uszach i otworzyć szeroko usta, by nie kumulować efektu fali dźwiękowej. Nic prostszego. Wszystko świetnie, tylko że Anne-Claire stała i patrzyła zdziwiona na granaty. W tej odległości, ich wybuch mógłby ją trwale oślepić. Oderwałem ręce od uszu by sięgnąć w jej stronę i zdążyłem przed wybuchem silnie przycisnąć jej twarz do swej klatki piersiowej. Żandarmi w szaroniebieskich mundurach i w wojskowych hełmach wpadli do garażu zaraz po wybuchu. Darli się jak zawsze przy szturmie na obiekt z zakładnikami, ale w uszach czułem tak rozdzierający ból, że raczej się domyślałem, czego chcą, niż ich rozumiałem. Oszołomiony, ogłuszony i oślepiony, odepchnąłem Anne-Claire daleko od siebie, by jej przy okazji nie poturbowali, po czym padłem na ziemię, rozstawiając szeroko ręce z otwartymi dłońmi. Rzucili się na mnie, jak sępy. Gdy przytrzymywali mnie za wykręcone, skute ręce, dostrzegłem jeszcze stojącą w kącie miskę z zalanym alkoholem kombinezonem. A tak mało brakowało, niech to cholera…
|