powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Postać, której nie polubicie
‹Rozpustnik›
Roger Ebert, nawiązując do prologu „The Libertine”, w którym hrabia Rochester ustami Johnny’ego Deppa zapewnia nas, że nie zdołamy go polubić, napisał: „Nie polubicie drugiego hrabiego Rochester. Ale nie będziecie w stanie oderwać od niego oczu.” I choćby z tego powodu „The Libertine” jest pozycją, którą trzeba zobaczyć obowiązkowo.
Zawartość ekstraktu: 100%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
30 czerwca na ekrany naszych kin wchodzi długo oczekiwany (minęło ponad pół roku od światowej premiery i prawie dziesięć lat od pierwszych przymiarek do tego projektu) debiutancki film Laurence’a Dunmore’a „The Libertine”. Świadomie nie używam tłumaczenia tytułu polskiego dystrybutora, bo go nie akceptuję. Słowo „rozpustnik” ma w języku polskim jednoznaczne i raczej negatywne konotacje. Angielskie słowo „libertine” oznacza zarówno człowieka wiodącego rozwiązły tryb życia, jak i wolnomyśliciela. Wprawdzie w przypadku drugiego hrabiego Rochesteru – którego biografia stanowi kanwę scenariusza – oba znaczenia są prawdziwe, niemniej „The Libertine” zdecydowanie nie jest filmem o rozpuście. Dlatego polskie tłumaczenie tytułu wykrzywia, według mnie, zasadnicze przesłanie tego obrazu (i dlatego zapewne pojawiają się już pierwsze nieentuzjastyczne recenzje, które głoszą z rozczarowaniem, że to najbardziej beznamiętny film o rozpuście, jaki kiedykolwiek nakręcono). Utrzymuje się za to w nurcie światowej promocji dzieła Dunmore, które okrzyknięto najbardziej kontrowersyjnym filmem 2005 roku na długo przed jego premierą. Spotkałam się nawet z opiniami, że to film wulgarny i pornograficzny. Nic bardziej mylnego. Dobrze się stało, że zaadresowano go do dorosłego widza – nie należy do łatwych w odbiorze. Nie ma w nim jednak scen drastycznych, a erotyczne są wielce niedosadne. Co nie zmienia faktu, że „The Libertine” nosi znamiona artystycznej prowokacji. Czy jednak mogło stać się inaczej, skoro bohaterem tej opowieści jest John Wilmot, XVII-wieczny poeta, największy skandalista swojej epoki? Skandalista i geniusz. Jego pasjonujący – choć krótki – życiorys, wypełniony łamaniem zarówno kanonów sztuki, jak i obyczaju, do złudzenia przypomina biografię XX-wiecznych gwiazd takich jak Jim Morrison czy Janis Joplin. Nietrudno zatem sobie wyobrazić, jak wielkie poruszenie musiał wywoływać w swoich czasach. Postać hrabiego Rochesteru jest interesująca o tyle, że jego rozpustny styl życia szedł w parze z wielkim talentem, nieprzeciętną inteligencją i wrażliwością oraz poglądami, którymi o wiele lat wyprzedzał epokę. Toteż biografia Wilmota nie jest jedynie pasmem ekscesów, ale świadectwem walki w imię szeroko pojętej wolności i przeciw rozmaitym formom zakłamania. A Anglia w dobie restauracji to czas głębokiej hipokryzji we wszystkich sferach życia. W 1660 roku, po wojnie domowej, która na krótko doprowadziła do obalenia monarchii, na tron przywrócono potomka rodu Stuartów, Karola II. Król słynął z tolerancji, zamiłowania do sztuki i pogody ducha, niemniej za jego panowania kraj zaledwie zaczął wyłaniać się z mroków średniowiecza. Obok teatru, nauki czy życia seksualnego kwitły choroby, problemy ekonomiczne i polityczne niepokoje. Rewolucja obyczajowa zdawała się groteską na tle wciąż obowiązujących konwenansów, norm moralnych czy zasad etykiety. Życie i twórczość Wilmota doskonale oddają ducha tamtych czasów. Zdają się jego parodią – niekiedy zabawną, czasem rozpaczliwą – a zarazem formą buntu przeciw niemu. Może dlatego postać hrabiego Rochesteru łączy w sobie pewne sprzeczności. Nieprzeciętny talent trwonił w pijaństwie i przygodach erotycznych. Był jednym z najzdolniejszych artystów swojej epoki, ale niczego wielkiego nie napisał. Jak meteoryt zabłysnął na londyńskich salonach i odszedł, pozostawiwszy po sobie jedynie parę błyskotliwych satyr (dzięki którym w ogóle wspomina się o nim jako poecie) oraz szereg zgrabnych wierszy bez większych ambicji – a miał szansę stać się Szekspirem restauracji. Kpił ze wszelkich powszechnie uznawanych wartości, lecz wobec miłości okazał się bezbronny. Odważnie i konsekwentnie podążał własnymi ścieżkami, głośno demaskował obłudę, głupotę czy próżność za cenę swej popularności i wysokiej pozycji społecznej. Jednocześnie z zadziwiającą konsekwencją dążył do autodestrukcji, zaprzeczenia swemu istnieniu w świecie, którego nie akceptował. Wyniszczał się fizycznie i pogrążał moralnie. Burzył wszystko, co udało mu się zbudować. Czy można stworzyć bardziej fascynujący scenariusz?
Zaintrygowana filmem od dnia, w którym w sieci pojawił się pierwszy zwiastun, przeczytałam wiele anglojęzycznych recenzji i artykułów na jego temat. I właśnie scenariusz „The Libertine” (co wynika z owych wypowiedzi) zdaje się budzić najwięcej kontrowersji. Zanim jednak o tym napiszę, powinnam wspomnieć o okolicznościach jego powstania. Narodził się w… gabinecie dentystycznym. Stephen Jeffreys przeglądał książki, które jego stomatolog wyniósł z domu z uwagi na fakt, że były nieodpowiednie dla jego dorastającej córki. Postanowił je rozdać i w ten oto sposób Jeffreys został obdarowany „Sodomą” pióra Johna Wilmota. Przeczytał rzecz tak zaskakująco odważną i sprośną – zwłaszcza w kontekście daty powstania sztuki – że zaczął studiować materiały na temat postaci autora. I odkrył niezwykle (jak na wiek XVII) świeżego artystę, a także człowieka, którego dramat wydał mu się ponadczasowy. Studium jego osobowości postanowił przenieść na deski teatru. Sztukę wystawiano w połowie lat 90. w chicagowskim „The Steppenwolf Theatre”, a odtwórca głównej roli, John Malkovich, był do tego stopnia zafascynowany postacią drugiego hrabiego Rochesteru, że zainspirował Jeffreysa do ekranizacji dzieła. I tak w oparciu o sztukę teatralną powstał osobliwy scenariusz. Osobliwy, bo „The Libertine” to film bez klasycznej fabuły, bez akcji, która angażuje, trzyma w napięciu, zaskakuje. Rozgrywa się ona na kanwie biografii, ale gdyby dopatrywać się w niej wstępu, rozwinięcia i zakończenia ujrzelibyśmy tylko wielowątkową, przewidywalną historię, która właśnie z powodu tych dwóch cech w miłośnikach klasycznego kina pozostawia niedosyt. Bo „The Libertine” to szereg dość luźno powiązanych z sobą przyczynowo scen z życia Johna Wilmota, z których każda – niemal niezależnie od pozostałych – jest pewną całością i… przypowieścią. Bo to teatr, a w teatrze „każde działanie, dobre czy złe, ma swoje konsekwencje” (jak twierdzi ekranowy hrabia Rochesteru), każde słowo ma swoja wagę i znaczenie. Według mnie tak właśnie należy ten film rozpatrywać. Dopiero w takim ujęciu ukazuje całe swe piękno i głębię. I, biorąc pod uwagę fakt, że treść została ujęta w znakomitą oprawę, mamy dzieło unikalne i ze wszech miar wartościowe.
Akcja filmu zaczyna się w roku 1675, kiedy to Karol II – żywiący do Wilmota ojcowskie uczucia (ze względu na niegdysiejszą zażyłość z jego ojcem, którego uczynił Earlem Rochesteru w dowód wdzięczności za wsparcie w czasach cromwellowskiej republiki) – przywraca go do łask po banicji (nie pierwszej i nie ostatniej zresztą). Rochester – zarówno dzięki swej odważnej twórczości, jak i spektakularnym występkom (do jakich zaliczyć należy choćby uprowadzenie nieletniej Elizabeth Malet, którą poślubił po odsiedzeniu wyroku w Tower) – cieszy się niezwykłą popularnością wśród angielskiej socjety. Dlatego król pokłada w osobie młodego Wilmota wielkie nadzieje. Zapewnia mu miejsce w Izbie Lordów, a także prosi go o napisanie sztuki będącej pomnikiem epoki, która jednocześnie posłuży celom politycznym monarchy… W tym samym czasie Rochester poznaje w teatrze młodą aktorkę, Elizabeth Barry. Wprawdzie podczas spektaklu zostaje ona wygwizdana przez widzów, po czym zwolniona z pracy, ale Wilmot dostrzega w niej nieprzeciętny talent i zakłada się z przyjaciółmi, że uczyni z niej największą gwiazdę londyńskiej sceny… To tyle, jeśli chodzi o zawiązanie fabuły. Fabuły, która – choć oparta na faktach – zdaje się jedynie pretekstem do operowania nastrojem i przekazania treści znacznie głębszych niż sama opowieść o życiu bohatera.
Film… nietypowy. Zrealizowany w Walii przez Anglików i już to odróżnia go od hollywoodzkich produkcji, do których najbardziej przywykło nasze oko. Estetyką przypomina mi nieco „Fortepian” Jane Campion, choć jedyną prostą analogią pomiędzy tymi obrazami jest muzyka Michaela Nymana. Niemniej, w moim odczuciu, w obu filmach występuje podobny rodzaj aury tajemniczości i atmosfery zmysłowości. Ta druga jest szczególnie interesującą cechą ekranowej biografii hrabiego Rochesteru, bo po takim obrazie należało się spodziewać sporej dawki erotyzmu. Tymczasem, pomijając dosadny niekiedy język (co jest w pełni uzasadnione, bo takowym posługiwał się Wilmot w swej twórczości), film nie epatuje seksem. Zmysłowość w „The Libertine” jest tak mocno obecna, a także niemal równie liryczna i niedosłowna, jak we wspaniałej „Dziewczynie z perłą”, gdzie napięcie pomiędzy bohaterami zdaje się wypełniać każdy centymetr ekranu, ale nie dochodzi do jednego nawet pocałunku. Klimat „The Libertine” to także realistyczne (i, paradoksalnie, poetyckie przez to) zdjęcia – półmrok rozproszony jedynie blaskiem świec, mgliste lub skąpane w deszczu krajobrazy, ponure, obskurne ulice, którym jednak nie można odmówić swoistego uroku. Nastroju dopełnia przepiękna muzyka, niecodzienne prowadzenie kamery (z ręki) i ów teatralny styl narracji, który w filmie o… teatrze jest jak najbardziej adekwatny. Siła „The Libertine” tkwi w dobrze napisanych, błyskotliwych, niekiedy przewrotnych i zabawnych, innym razem przesyconych filozoficzną niemal treścią, dialogach, które – moim zdaniem – z nawiązką kompensują brak akcji. Niemniej, film nie jest przegadany, a ostatecznie głębia znaczeń wyłania się nie tyle z samych słów, co z ekspresji – z tego, co między słowami kryje się w wyśmienitej grze aktorów. „The Libertine” to film biograficzny, toteż wszyscy bohaterowie tej opowieści zdają się stanowić drugi plan dla postaci hrabiego Rochesteru. Na tym planie jednak jasno zalśniły wschodzące gwiazdy brytyjskiego kina oraz sam John Malkovich – pomysłodawca i jeden z producentów filmu – który w ekranowej wersji „The Libertine” stworzył świetną kreację króla Karola II (dekadę wcześniej grał Wilmota na deskach teatru, ale, ponieważ hrabia dożył zaledwie wieku chrystusowego, Malkovich uznał, że należy powierzyć tę rolę młodszemu aktorowi). Szczególne wrażenie zrobiły na mnie postaci kobiece. Rosamund Pike – lodowata agentka Frost ze „Śmierć nadejdzie jutro”– poruszająco zagrała cierpiącą żonę, zmagającą się z trudną miłością do Wilmota, podkreślając zarazem, że jej bohaterce nie brak charakteru. Samantha Morton zachwyca nie tylko w brawurowej roli protegowanej hrabiego Rochesteru, ale i jako szekspirowska Ofelia, w dodatku zbierająca owacje na stojąco. Kelly Reilly (podobnie jak niegdyś Elisabeth Shue w „Leaving Las Vegas”) wcieliła się we wzruszającą postać prostytutki, która – świadoma swojego miejsca w życiu Wilmota – jako jedyna spośród otaczających go kobiet akceptowała go takiego, jakim był, i okazywała mu wsparcie w najtrudniejszych chwilach, nie oczekując niczego w zamian. Aktorkom tym należy się, w moim mniemaniu, podwójne uznanie – wszak stworzyły ogniskujące uwagę kreacje, partnerując na planie Johnny’emu Deppowi, a gdy w obsadzie pojawia się jego nazwisko, można się spodziewać, że skradnie cały film dla siebie…
Depp nie raz zaskakiwał swymi aktorskimi wcieleniami i w każdym wypadał niezwykle przekonująco. Zagrał już niedokończone dzieło współczesnego Frankensteina, największego kochanka wszech czasów (Don Juana), agenta FBI działającego undercover w szeregach mafii, cynicznego łowcę starodruków zadzierającego z samym Szatanem czy neurotycznego pisarza pogrążonego w depresji. Niedawno oczarował widzów rolą dobrodusznego i pełnego „ułańskiej” fantazji pirata. Ta mistrzowska kreacja zdawała się jego największym ekranowym sukcesem i szczytem artystycznych możliwości. Moim zdaniem – nieodosobnionym – John Wilmot to rola jeszcze trudniejsza i bardziej ryzykowna. Nawet dla tak wszechstronnego aktora, jakim niewątpliwie jest Depp. I cóż… o ile Jack Sparrow to imponujący popis aktorskiego kunsztu, Wilmot zdaje się być rolą, dla której Depp się urodził. Być może dlatego, że jego burzliwy życiorys (nim poznał wieloletnią partnerkę i matkę dwójki swoich dzieci, Vanessę Paradis) do złudzenia przypomina biografię drugiego hrabiego Rochesteru. A może dlatego, że nareszcie spełniło się jego marzenie o zagraniu postaci, której nie da się lubić (a konkretnie – tak psychicznie, jak i fizycznie odrażającej). Prawdę mówiąc, chyba nie do końca mu się to udało, bo ostatecznie jego szalenie ekspresyjny i przejmujący John Wilmot chwyta za serce, a nawet rzuca na kolana. A co najmniej fascynuje. Roger Ebert (amerykański krytyk filmowy, zdobywca nagrody Pulitzera), nawiązując do prologu „The Libertine”, w którym hrabia Rochesteru ustami Johnny’ego Deppa zapewnia nas, że nie zdołamy go polubić, napisał: „Nie polubicie drugiego hrabiego Rochesteru. Ale nie będziecie w stanie oderwać od niego oczu”. I choćby z tego powodu „The Libertine” jest pozycją, którą trzeba zobaczyć obowiązkowo.



Tytuł: Rozpustnik
Tytuł oryginalny: The Libertine
Reżyseria: Laurence Dunmore
Zdjęcia: Alexander Melman
Scenariusz: Stephen Jeffreys
Obsada: Johnny Depp, Tom Hollander, John Malkovich, Samantha Morton, Rosamund Pike
Muzyka: Michael Nyman
Rok produkcji: 2004
Kraj produkcji: Wielka Brytania
Dystrybutor: Monolith
Data premiery: 30 czerwca 2006
Czas projekcji: 130 min.
Gatunek: dramat
Ekstrakt: 100%
powrót do indeksunastępna strona

50
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.