powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Więzień układu – część 7
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Przemieszczając się w obrębie tej samej lokalizacji, Iwen mógł sterować wszystkim bez wychodzenia. Ruchem ręki wywołał projekcję panelu obsługi. Chwilę potem skoczyli.
Znaleźli się na dachu budynku, niższym od sąsiednich o kilkaset metrów, na pustym lądowisku dla pojazdów. Kształty odległych ścian innych budynków wydały się Arto dziwnie nieostre. Dopiero po chwili zrozumiał, że to przez powietrze. Na stacji nie było tak długich i prostych korytarzy, by mógł to dostrzec.
Niemal od razu zachwiał się pod potężnym uderzeniem szumiącego podmuchu. Był dość silny, by prawie zwalić go z nóg, choć w pobliżu nie było żadnego wentylatora. Bał się spojrzeć w górę, lecz ciekawość była silniejsza. Odetchnął, widząc nad sobą ciężką, szarawą, wolno przesuwającą się przesłonę. Burza. Szczyty sąsiednich budynków znikały w jej wnętrzu. Chmura kłębiła się nad nimi niczym opary gazu, dodając mu pewności siebie. Choć wydawała się ulotna, przypominała pancerz stacji.
Poczuł uderzające go niewielkie obiekty, spadające gdzieś z góry, trafiające w głowę i nagie ramiona. Woda, poznał. Tysiące kropel, spadających w dół. Nie było rur, z których mogła się sączyć, tylko ta chmura. Kontrola pogody mogła taki deszcz włączać i wyłączać, więc było pewne podobieństwo, lecz nie potrafił zrozumieć dlaczego zwykła woda może się zachowywać tak różnie. Potrząsnął głową, by zebrana na włosach woda rozprysła się na boki. Nie rozleciała się tysiącem perełek na wszystkie strony, lecz spadła w dół.
– Woda deszczowa nie zawsze jest tak czysta – zawołał Iwen, przekrzykując wzmagający się wiatr. – Podczas burzy nie wolno wychodzić na dach. Jeśli cię nie zwieje, to potem będzie cię wszystko swędzieć, ale nam to nie grozi. Nawet jeśli obedrę cię tu ze skóry, wyjdziesz z terminala nietknięty.
Arto uśmiechnął się niepewnie. Spojrzał w górę. Zaczął sobie uświadamiać jak inna może być Ziemia i jak trudno było rodzicom przyzwyczaić się do życia na stacji. Znowu coś dmuchnęło, tym razem dość mocno, by padł na dach i zaczął sunąć po mokrej powierzchni. Iwen złapał go za rękę i pomógł wstać.
– Widzisz? To coś jak wentylacja, tylko bez turbin – starał się tłumaczyć. – Czasem wiatr jest bardzo silny. Pamiętam jak raz oderwał okno od ściany. Całe okno, wyobrażasz to sobie? To był stary budynek, dorośli nigdy nie mieli czasu go naprawić. Na najwyższych piętrach nie powinno się wychodzić na powietrze ani otwierać okien, bo jest rzadsze i trudniej się oddycha. Można zemdleć.
Zemdleć? Arto nie potrafił sobie wyobrazić jak ludzie mogą oddychać, skoro na zewnątrz budynków nie było wentylacji.
– Ciekawa ta twoja Ziemia, Iwen, ale jakaś dziwna.
– Nie bardziej niż twoja stacja.
• • •
Z dachu budynku skoczyli na plażę. Ocean zdumiał Arto – ogromna masa wody falowała spokojnie u jego stóp, nawet nie próbując zbić się w gigantyczną kulę. Obmywała go, gdy do niej wszedł i powoli, z bijącym sercem, zanurzył się w niej, po raz pierwszy odkąd się urodził. Na stacji taka ilość wody szybko przylgnęłaby do jego ciała, wystarczyłby moment nieuwagi, by się w niej utopił. Tutaj też mógł się utopić – mógłby, gdyby to wszystko było rzeczywiste – ale mógł też bezpiecznie stanąć w wodzie aż po piersi i nie martwić się czy jego nos i usta są właściwie osłonięte. Nie była błękitna, jak na stacji, była mętna, zielonkawo-brunatna, o silnym słonym, gorzkim, palącym usta smaku.
Potem były góry – niczym tysiące asteroid zrzuconych razem w jedno miejsce, pokrytych puszystym, szarawym lodem, nie takim, jaki pojawiał się na ściankach oziębionego przez próżnię powietrza, lecz ze śniegu, zamarzniętego deszczu, jak wyjaśnił Iwen. Było tam równie zimno jak w pokoju, z którego próżnia na wpół wyssała powietrze.
Góry niezbyt mu się spodobały, lecz pustynię znienawidził. Nic tylko żółty pył, ten piasek, jak nazwał to Iwen, podobny do tego z plaży, tylko suchy i sypki, a nie wilgotny i zlepiający się w grudki. Powietrze było niemal tak gorące jak to, które buchnęło mu w twarz, gdy po raz pierwszy otworzył kanał plazmy. Lecz najgorsza była przestrzeń, ogromna, bez granic, słońce nad nimi i powietrze, bez żadnej osłony. Czuł się jakby ktoś go skazał na śmierć przez wyrzucenie w kosmos i właśnie czekał na wypchnięcie przez śluzę.
Słońce było wszędzie, gdzie panowało rozjaśnienie. Dzień, tak nazywali to rodzice i tak mówił Iwen. Mieli rację, to nie było to samo. Zaciemnienie można było zamienić w rozjaśnienie jednym ruchem ręki, czy komendą głosową. Słońca nie dało się wyłączyć, mógł jedynie kryć się przed jego ostrym światłem. Nie mógł na nie patrzeć, jak to kiedyś robił na górnej promenadzie. Nie było szyby z chroniącą oczy filtrującą powłoką, nie było automatycznego dostosowania przeźroczystości. Na stacji poziom światła regulowały automaty, tu sam musiał się chronić, inaczej ślepł, zaś oczy zaczynały łzawić i piec.
Słońce nie było już tylko jedną z wielu gwiazd. Było największą, lecz gdy spoglądał na nie ze stacji, dookoła zawsze było pełno innych. Tu stawało się jedyną gwiazdą, nie licząc widocznych z dołu, raz to świecących jaśniej od Księżyca, a raz zupełnie skrytych w mrokach spodków stacji kosmicznych. Tu, podczas zaciemnienia zwanego nocą, nie widział tylu gwiazd co na górze. Gdzie by nie trafili, wszystko skąpane było w jasnej poświacie i rozmyte przez powietrze. Gwiazdy też były inne. Pulsowały. Między nimi widział srebrne, jasne krążki stacji orbitalnych, zawsze w tym samym miejscu, zawsze otoczone mgłą wyrzuconej plazmy. Na Ziemi wszystko było inne.

Im dłużej przebywali w WIR-świecie, tym częstsze i dłuższe stawały się momenty, gdy Arto zapominał o wrogim niebie i nienaturalności tego miejsca. Czasem, na kilkanaście minut, stawał się inny. Obrzucał się z Iwenem kulami z tej dziwnej substancji, ze śniegu, lub, gdy kluczyli między skałami czy drzewami, wyrywał naprzód i odwracał się, radośnie roześmiany, słysząc za sobą gniewne posapywania towarzysza – by w mgnieniu oka zawrócić do niego i pomóc wspiąć się wyżej. Łapał wtedy zdziwione spojrzenie Iwena. Nie znał swojego kapitana od tej strony. Nikt go takiego nie znał, nawet on sam. Wtedy poważniał. Kapitan, jeszcze dziś rano srogo karzący swoich zbuntowanych podwładnych, zatracał się w WIR-ze niczym beztroski dzieciak na placu zabaw. Czy sprawiły to nagłe odwiedziny tylu nowych miejsc, wolne, nieograniczone przestrzenie, czy może dziwne, nienaturalne wręcz poczucie bezpieczeństwa, nie mógłby odpowiedzieć, nie mógłby nawet zrozumieć tej zmiany, nawet gdyby zaczął się nad nią zastanawiać. To musiał być ten wirtualny syndrom, upajający początkujących astronautów, o którym tyle słyszał. Tego rodzaju energii nie czuł w sobie od czasów Daela.

Z czasem, w miarę jak skakali w kolejne miejsca, zaczął odczuwać lekki ból głowy. Jego mózg i oczy nie były przyzwyczajone do tak szybkich zmian otoczenia, takiej ilości nowych obrazów. Zrozumiał, że mózg można przeciążyć, jak komputer, lecz jeszcze nie chciał wychodzić. Czym był lekki ból w skroniach, w porównaniu z uderzeniem pięścią?
Zaniepokoił się dopiero, gdy Iwen zaczął coraz częściej pocierać swoją głowę. Coś musiało być nie tak. Po raz pierwszy pomyślał, że być może nie bez powodu te terminale są tylko dla dorosłych. Nim jednak zdecydował się przerwać skoki, Iwen nagle zniknął. Moment później jego umysł ogarnął blask dziwnego, ciemnego światła, mrocznego niczym sama czerń kosmosu i równie przeszywającego jak ostry blask ziemskiego, pustynnego słońca. Szpilka bólu wdarła się przez oczy, przeniknęła najgłębsze zakamarki mózgu i dotarła do potylicy.
Światło znów stało się jasne. Na powrót leżał w terminalu, zaś nad jego ciałem pochylali się trzej dorośli o surowych twarzach, ubrani w aż nazbyt znajome mundury policjantów.
• • •
Pytanie co takiego zrobili było zbyt głupie by je zadać. Oszołomienie po nagłym wyjściu z WIR-u sprawiło, że stał się bezwolny i równie skołowany jak Iwen. Bez słowa pozwolił wyjąć się z kokonu. Idąc w stronę najbliższego komisariatu czuł jak paniczny strach zaczyna podchodzić coraz wyżej do jego gardła. Dławił go, zmuszając do myślenia tylko o jednym – o rewizji. Żadna kara nie mogła się równać tej, którą sam sobie wymierzył swoim przerażeniem. Pocieszał się jedynie tym, że skoro dwojaki zaczęły paradować w zbroi po promenadzie, policjanci mogą być z tym oswojeni. A to coś na karku… Uwierzą, że ma to od prawdziwego lekarza?
Szczęśliwie, obyło się bez przeszukania. Trafili prosto do niewielkiej celi, której ścianą od strony korytarza była podwójna, rozsuwana plaszklana szyba. Po przeciwnej stronie znajdowała się prycza. Policjanci bez słowa odebrali im identyfikatory, łagodnie acz stanowczo wepchnęli ich do środka i zasunęli szyby, pozostawiając samym sobie.
Nigdy nie był w areszcie. Jego znajomość z policją kończyła się na jednokrotnym spisaniu i kilku odprowadzeniach do domu. Spojrzał na zegarek – była pora zaciemnienia. Siedzieli w WIR-ze ponad cztery godziny! Ledwie się powstrzymał, by nie uderzyć się w czoło. Rodzice musieli wysłać sygnał lokalizujący. Komputer odkrył gdzie są i automatycznie ostrzegł policję. Nieważne. Oszukiwali, i co z tego? Co jest złego w używaniu terminali? Na Ziemi tego nie zabraniają! Dzięki nim dowiedział się więcej o Ziemi niż mógłby przez wszystkie lekcje w szkole, nawet gdyby na nich uważał. Dorośli też nie grali z nimi uczciwie. Nie będzie się trzymać ich reguł.
Iwen spróbował spojrzeć wzdłuż korytarza. Nagle uderzył głową w szybę i oparł czoło o jej chłodną powierzchnię.
– Niech to śluza! – zaklął lekko. – Arto, to przeze mnie! Zapomniałem ustawić limit czasu!
– Sam mówiłeś, że to żadne przestępstwo – uspokoił go. – Łapali nas na kradzieżach i jakoś to wytrzymaliśmy. Poza mną i Patrzałką byli tu wszyscy, niektórzy po dwa razy, a policja nic im nie zrobiła. Wypuszczą nas jak tylko zjawią się rodzice. Założę się, że moi będą pierwsi!
– Chyba moi! – Iwen lekko się uśmiechnął, pokazując zęby. Nie byli takimi grzecznymi dziećmi, za jakich ich brali. – Nie wiesz jak oni reagują na takie numery.
Usiedli na pryczy. Arto oparł się o ścianę, podłożył ręce pod głowę i rozmarzył się. Wirtualna bitwa… O ile wszystko stałoby się łatwiejsze! Mogliby tam walczyć, trenować… Symulacja bólu na pewno nie byłaby pełna, ale z walki wychodziliby bez szwanku. Nie musieliby się malować i leczyć zranień, nie potrzebowaliby się włamywać po leki do magazynów… Co tam! Można by zastąpić terminalami całą szkołę! Leżałby w domu, albo w terminalu… lecz wtedy musiałby się uczyć. Wszyscy zostaliby jajcogłowymi. Co by było lepsze? A może dałoby się przesyłać wiedzę prosto do mózgu, jak te obrazy? Jeśli chodziło o maszyny, dorośli nie byli tacy głupi. Mogliby kiedyś coś takiego zrobić. Po co komu wtedy byłaby szkoła?
Pomyślał nad tym, co widział i przeciągnął się z zadowoleniem. Znowu oszukał dorosłych, zobaczył to, co chciał. Lecz obiecał sobie, że więcej tego nie powtórzą. Muszą bardziej uważać, nie tylko na policję. Przypomniał sobie dorosłego z promenady. Siedzieli tam cztery godziny i nie zareagował. Nie chciał, nie mógł czy zwyczajnie o to nie dbał?
• • •
Niemal szturmem Ene wdarła się do aresztu, nie zwracając uwagi na towarzyszącego jej uprzejmego, acz nieustępliwego policjanta. Gdy odebrała wiadomość z początku była zła, na wszystko – na kretyńskie prawa, na męża, za to, że ciągle wysiaduje w pracy, na syna, bo cały dzień włóczy się gdzieś po stacji i na siebie, że nie jest w stanie go upilnować, choć cały dzień siedzi w domu. Potem uznała, że areszt mu się należy. Niedawny powrót w eskorcie Kosiarzy… Była gotowa uznać, że spędzenie tu nocy, czy nawet następnego dnia, nie byłoby surową karą. Na pewno nie wsadzili Arto do celi z prawdziwymi przestępcami. To w końcu tylko areszt. Tylko jak by to na niego wpłynęło? Niech no tylko, na kosmos, nie zacznie się do tego przyzwyczajać! Na koniec po prostu usiadła i zastanowiła się nad wszystkim. Czego mogła oczekiwać, skoro Arto miał ojca ledwie godzinę rano i dwie lub trzy godziny wieczorem? Co by powiedział Wilan, gdyby był w domu?
Teraz doszła do wniosku, że nie ma o co się złościć. To tylko oskarżenie o używanie sprzętu wbrew przepisom, oszukanie komputera i nielegalne wejście do sieci. Sama w młodości wymuszała na terminalach dodatkowe godziny, by spędzić z chłopakami chwilę bezpiecznego seksu. Nie raz miała przez to kłopoty z policją. Arto jest dzieckiem, a dzieci same biorą to, co uważają, że im się należy.
Jeszcze o tym porozmawiamy, obiecała sobie, idąc z policjantem przez korytarz aresztu. Ja, mój mąż i nasz syn. Większość mijanych cel była pusta. Ta, której szukali, nie była daleko.
Widząc ją Arto poderwał się na równe nogi.
– Wygrałem! – zawołał radośnie, lecz na widok jej srogiej twarzy natychmiast spochmurniał. Ładnie, pomyślała ironicznie. Mój syn nie skończył jedenastu lat, jest w areszcie i już mu się tu podoba. Pięknie, po prostu pięknie. Ten Iwen, rozrabiaka, źle na niego wpływa.
Z drugiej strony… Ene dawno nie widziała go tak uradowanego. Śmiał się, po raz pierwszy od kilku lat i nawet zaczął rozrabiać. Jego samodzielność i nienaturalny spokój zawsze ją trochę niepokoiły. Czy rozwijał się prawidłowo? Skąd miała, na wszystkie gwiazdy, wiedzieć jak stacja wpływa na dzieci? Niby żyło się tu tak samo jak w wieżowcach, ale brakowało tu nieba, prawdziwej otwartej przestrzeni, naturalnego, słonecznego światła… Zaraza, poza promenadami nie było tu nawet okien! Dookoła tylko kosmiczna próżnia i sztuczne ciążenie.
Naukowcy, tak rządowi, jak niezależni, często krytykujący tych pierwszych, w jednym byli zgodni – lata życia w takich warunkach nie wywierały wpływu na rozwój dzieci i zachowanie dorosłych, nie powodowały żadnych mierzalnych zmian psychicznych czy fizjologicznych. Jednak Ene instynktownie wyczuwała, że coś tu jest nie tak, choć nigdy nie potrafiła wskazać przyczyny. Dzieci na Ziemi tak się nie zachowywały. Ona tak się nie zachowywała, gdy była w szkole, ani jej koledzy. Władze i lekarze zapewniali, że życie na stacji jest całkowicie bezpieczne, lecz to nie zmieniało ilości wypadków, okresowych wybuchów agresji w szkołach czy aktywności Podziemia. Takie zdarzenia tłumaczono poczuciem zagrożenia płynącego z niebezpiecznego i stresującego środowiska, czyli ze stacji. W końcu żyli w maszynie, nawet jeśli była przystosowana dla ludzi. Dzieci miały prawo jakoś to odreagować. Tylko czym różniła się maszyna na orbicie od maszyny ziemskiego wieżowca?
Stanęła przed nimi. Obaj chłopcy stali się śmiertelnie poważni. Podeszli do szyby i oparli o nią dłonie. Na ich spuszczonych, przepraszających twarzach malowało się poczucie winy.
– Przepraszam – powiedzieli niemal jednocześnie. Rozmawiali przez wbudowany w szybę system przekaźników i membran. Ene założyła ręce. O tak, mieli za co przepraszać. Obaj. Arto stał się trochę zbyt samodzielny. Może nadszedł czas, by to zmienić?
Policjant przyłożył rękę do drzwi. Kontrolka na ścianie zaświeciła się, mechanizm odblokował się z cichym szczękiem i płyty rozsunęły się na boki.
– Artoro Waspers – odczytał z jednego z dwóch trzymanych w ręku identyfikatorów. – Ty możesz iść. Ty zostajesz – pogroził Iwenowi.
Chłopiec posmutniał. Rous jeszcze nie przyszła. Ene zrobiło się go żal.
– Panie oficerze, jeśli nie ma pan nic przeciwko, zabrałabym ich obu – oświadczyła. – Wiem gdzie mieszka Iwen. Nie sądzę, by powinien zostać tu sam.
Policjant spojrzał na chłopców, potem na nią.
– Nie to, że nie chcę, ale nie mogę. Nie zależy mi, by tu siedział, ale takie są przepisy. Muszę go oddać w ręce rodziców.
– Nawet gdyby miał przez to siedzieć do jutra? – oburzyła się. – To w końcu areszt!
Policjant objął palcami brodę i przez chwilę patrzył na chłopców. Wahał się.
– Naprawdę nie mogę – powiedział w końcu. Iwen spuścił głowę.
– Nie martw się, długo tu nie posiedzisz – pocieszył go Arto. Odwrócił głowę do policjanta, spojrzał na matkę – Możemy tu poczekać?
– Chłopcze, to nie hotel, tylko areszt! – policjant kciukiem wskazał na odległe cele. – Tym bardziej nie przechowalnia dla dzieci. Nie trzymamy was tu dla przyjemności.
Ene już rozważała czy nie powinna być bardziej stanowcza, gdy problem rozwiązał się sam. Drzwi na końcu korytarza otworzyły się. Rous szybkim, zagniewanym krokiem ruszyła w ich stronę. Skinęła głową w stronę Ene. Ene niemal teatralnym gestem wskazała na dzieci.
– Znów coś ci strzeliło do głowy? – zdenerwowana bardziej niż Ene, Rous stanęła przed swoim synem – Mało ci problemów? Myślałam, że wreszcie się uspokoiłeś, a tu to…
– Przepraszam – powtórzył Iwen. – Naprawdę.
Policjant odsunął się, pozwalając obu chłopcom wyjść na korytarz.
– Powinny panie bardziej uważać na swoje pociechy – powiedział. – Terminale na stacji nie są przystosowane dla dzieci. Natężenie impulsu jest nastawione na dorosłego człowieka, brak im odpowiednich zabezpieczeń i nie generują standardowego sygnału nierzeczywistości.
Arto stanął przed nim. Wbił wzrok w podłogę.
– Przepraszam, panie oficerze – powiedział. – Już nie będziemy. Zobaczyłem, co chciałem.
– Mam nadzieję – policjant wyglądał na udobruchanego. – Zrozum, to nie jest w pełni bezpieczne. Mogłeś przeładować neurony. Bolała cię głowa, co? Zabić to cię nie zabije, ani nie zamieni w inwalidę, na to nie pozwoli żaden terminal, ale regeneracja u lekarza by cię nie ominęła. Bawcie się z dala od nich – dodał oddając dzieciom identyfikatory.
Tak jakby na stacji dość było miejsc, gdzie dzieci mogłyby się bawić, pomyślała Ene.
– Gdzie mam się zgłosić po rzeczy mojego syna? – spytała.
– To ich pierwszy raz u nas – policjant wzruszył lekko ramionami, spoglądając na Iwena. – Nic nie ukradli, żadnych poważnych kłopotów w przeszłości… Nie wyglądają na przestępców… jeszcze… Nie było potrzeby ich przeszukiwać.
Policjant wyjął z kieszeni niewielki przedmiot, którym pokiwał ostrzegawczo w stronę Iwena. Prosty mikroukład zapętlający. Zdumiewające, że ta sztuczka wciąż była w użyciu. Ene uśmiechnęła się do swoich wspomnień i młodzieńca, który ją tego kiedyś nauczył.
– To zostanie u nas – oświadczył. – Takie rzeczy może udają się na dole, ale dla nas są tak stare jak impulsy, które powinniście zapłacić za używanie terminali, plus kara. Jeśli to się powtórzy, uznamy to za włamanie do systemu. Wtedy będziecie mieć wszystko, włącznie z rewizją. To tyczy się was obu – spojrzał surowo na Arto.
– To moja wina – powiedział Iwen. – Nie powinienem, ale… – spojrzał na matkę. – Arto nigdy nie widział Ziemi!
Rous sapnęła, przesuwając dłonią po karku. Arto wbił oczy w podłogę, jakby był jedynym winnym. To ten drugi łobuziak, uznała Ene, on się znał na takich rzeczach, a nie mój syn.
– Z dziećmi jest zawsze ten sam problem – powiedziała, kładąc dłoń na głowie Arto. – Mali chłopcy są ciekawi wszystkiego, a na stacji jest tak mało nowych rzeczy do oglądania.
– Powinnyśmy kiedyś o tym porozmawiać. Mamy takie same problemy – Rous uśmiechnęła się ze zrozumieniem, podkreślając ostatnie słowo. Arto drgnął. – Iwen nigdy nie był spokojnym dzieckiem. Powinnam się domyślić, że w nowym miejscu znowu zacznie rozrabiać. Obie powinnyśmy na nich bardziej uważać.
– To naprawdę niepotrzebne! – Arto gwałtownie zaprotestował. – To był jeden, jedyny raz!
Obiecywał tak żarliwie, że Ene to aż ujęło. Wszystko przez to, że chciał zobaczyć jak jest na Ziemi. WIR był jedynym dostępnym sposobem. Wilan wiele opowiadał o kłopotach, jakie robiono mu podczas spotkań z szefami fabryk z dołu. Bywał tam krótko i zawsze w skafandrze. Wydalenie wszystkich magnograwionów zabierało kilka miesięcy.
Ruszyli do wyjścia.
– Panie oficerze, dlaczego na stacji nie ma terminali dla dzieci? – zapytała.
– Nie mam pojęcia – policjant rozłożył ręce. – Jeśli o mnie chodzi, nie miałbym nic przeciwko, żeby moje córki siedziały w WIR-ze, zamiast latać po stacji. Ciarki mnie przechodzą, gdy słyszę o tych wszystkich wypadkach. Niestety, komputer jest zbyt obciążony przez te wszystkie perceptory. Wie pani, gdyby nie one, Podziemie zamieniłoby stację w jedno wielkie gruzowisko. Co roku kilka zamachów…
Policjant mówił dalej, lecz Ene przestała słuchać. Wcześniej nie zwróciła uwagi jak niewielki dostęp do rozrywki i zabaw miały starsze dzieci ze stacji.
Nie tak było na Ziemi.

Oficer okazał się wyjątkowo uprzejmy. Odprowadził je do wyjścia i na koniec jeszcze raz surowo pogroził chłopcom. Patrząc na nich Ene pomyślała, że to zupełnie niepotrzebne. Nim pożegnała się z Rous, porozmawiały chwilę o kłopotach związanych z życiem na stacji. Rous niepokoiła się nowymi limitami wody i liczyła, że Ene coś jej poradzi.
– Nie wiedziałam, że na stacji takie rzeczy się zdarzają – przyznała.
– To przez awarie węzłów transportowych – wyjaśniła Ene. – Kontenery z lodem lecą do nas miesiąc. W razie awarii Centrala zaczyna oszczędzać wodę. Możemy tylko czekać.
– Przepraszam za to wszystko. Zawsze staraliśmy się oduczyć Iwena pewnych… zachowań. – Rous uśmiechnęła się smutno, spoglądając na chłopców – Zmiana środowiska okazała się silniejsza – rozczochrała włosy syna. Iwen uśmiechnął się. – Przyciągają się do siebie. Najpierw nasi mężowie, a teraz oni.
Przez chwilę Ene wydawało się, że Arto i Rous bacznie się obserwują, ale uznała, że przesadza. Jej syn czasem żywo przejmował się byle drobiazgiem.
Pożegnały się. Ene ruszyła w stronę szybkiej windy. Arto szedł tuż obok.
– Opłaciło się? – spytała. – Wycieczka warta była aresztu?
Arto się wzdrygnął. Spojrzał do tyłu, jakby czegoś szukał.
– Tak jakoś wyszło – wbił spojrzenie w podłogę i lekko machnął nogą, kopiąc coś niewidzialnego. – Iwen nigdy nie widział Ziemi z góry, a ja z dołu. No i… – złożył ręce za plecami i spojrzał na matkę. – Przepraszam.
Znowu opuścił głowę. Wyglądał tak niewinnie, że trudno jej było uwierzyć, by był w cokolwiek zamieszany. Nie jego wina, że prawo było, jakie było.
– Projekcje ci nie wystarczały?
– Projekcje to nie to samo – odpowiedział z przejęciem. Dawno go takim nie widziała. – Ja tam naprawdę byłem! Naprawdę patrzyłem w to dziwne niebo… i na las, prawdziwy las! Te drzewa na promenadzie – przez chwilę szukał właściwego słowa – to parodia, tak to się nazywa, prawda? Gdy ktoś coś udaje, lecz mu nie wychodzi.
Arto wydawał się za młody, by rozumieć takie rzeczy, lecz miał rację. Dawniej promenada wydawała mu się czymś niemal magicznym. Dziś zobaczył dawną Ziemię i magia prysła.
– Prawda. To jest parodia, lecz to wszystko, co nam pozostało. Potrzebujemy jej, by pamiętać, że nie zawsze były tylko te ściany.
Cóż innego mogła odpowiedzieć, w czasach gdy najlepsze kawałki Ziemi istniały już tylko na starych projekcjach, pokazywanych przybywającym tu kolonistom? Na dowolnej pozaukładowej kolonii można było zobaczyć jej więcej niż na samej Ziemi. Była tylko kolejnym przeludnionym światem. Nawet projekcje wielkich, plastikowych, miejskich bunkrów wyglądały lepiej niż one same. Jeśli coś się mogło zmienić, na pewno nie na lepsze. To było niebo i Ziemia.
Ile otwartej przestrzeni pozostało tam, na dole? Ile pozostało nie zajęte przez miasta i rozległe, automatyczne fabryki? Nie licząc gór i oceanów, byłoby tego może z kilkaset tysięcy kilometrów kwadratowych. Lasy zajmowały dwie trzecie tego obszaru, lecz wszystko było tam chore, a drzewa – rzadkie i cherlawe, niczym dawny wisielec, pozostawiony na widok publiczny jako ostrzeżenie dla pozostałych. Tylko przed czym mają ostrzegać te pożółkłe, przyschnięte liście i półnagie gałęzie? Byłoby lepiej gdyby wycięli wszystko. Byłoby kilka bunkrów więcej i mniej wyrzutów sumienia. Jeśli Ziemia była kiedykolwiek wspaniałym miejscem, to nie przez ostatnie pół tysiąca lat. Może nawet nie od czasu, gdy pojawił się człowiek.
– Arto, zastanów się. Myślisz, że gdyby na Ziemi było tak dobrze, wyprowadzalibyśmy się na stację? Wirtualne obrazy to jedno, a rzeczywistość… Nie jest tam lepiej niż tutaj.
– Wiem o tym! – Arto oburzył się napomnieniem. – Chciałem to tylko zobaczyć. Nie chcę tam mieszkać. Jest tam… inaczej… Ale założę się, że w środku te wielkie budynki nie różnią się od stacji. Pewnie nawet są tam takie same drzewa jak u nas. Tu mi się podoba – oświadczył z pewnością w głosie. – Wolę kosmos.
Nie odpowiedziała. Arto znowu obejrzał się za siebie. Ene zamyśliła się, starając przypomnieć sobie kiedy ostatni raz byli razem na promenadzie. Od czasu, gdy zaczął przebywać z innymi dziećmi widywała go tylko rano i wieczorem, trochę dłużej niż męża.
– Arto, kochanie – przerwała nagłą ciszę. – Nie poszedłbyś ze mną jutro na promenadę?
Arto zastanawiał się przez chwilę.
– Nie mam czasu – odpowiedział krótko, choć z wahaniem. – Muszę się uczyć.
Zawsze to powtarzał. Miała cichą nadzieję, że czasem też się bawią, lecz Arto nigdy nie wracał roześmiany. Nie pamiętała, by sama kiedykolwiek poświęcała szkole aż tyle czasu. Wręcz przeciwnie. Jak na dziewczynę była straszliwą rozrabiaką, a wszystko przez rodziców, trzymających ją w domu niczym w starożytnym klasztorze. Arto miał dobre stopnie, rzadko sprawiał kłopoty…. Lecz wciąż był dzieckiem. Potrzebował odpoczynku, powinien się bawić! Gdy skończy szkołę, już nigdy nie będzie miał na to czasu…
Lecz, odkąd pamiętała, nawet zabawy miały swoje granice. Prawo wciąż było prawem.
• • •
Nikt ich nie śledził, nikt nie szedł za nimi, nie obserwował. Tego Arto był pewien, tak samo jak tego, że szpieg z promenady nie był ani Protektorem, ani Kosiarzem. Oni mieli perceptory i automaty poszukiwawcze. Mogłyby lecieć kilka metrów obok niego, a on by nic nie zauważył. Tacy jak oni obserwowali ludzi ze swoich kryjówek w Centrali.
W domu wysłuchał długiej rozmowy na temat prawa i odpowiedzialności. Rozumiał ich argumenty, więc przepraszał, tym razem szczerze. Czuł zasłużony wstyd. Mógł przeszkodzić w planach ojca, przez zwykły przypadek, nic o tym nie wiedząc – i być może o to chodziło tamtemu dorosłemu. Kimkolwiek on był, Arto postanowił, że odtąd będzie na niego uważał.
Lecz najważniejsze było to, że nie był już sam. Miał kogoś u swego boku, kogoś bliższego i bardziej zaufanego niż sam Dael. Przyjaciela. Nieświadomie wszedł na drogę, która miała pokazać czy Dael miał rację, czy istnieje prawdziwa przyjaźń w takim miejscu jak szkoła.

Tego zaciemnienia spał spokojnie, po raz pierwszy odkąd trafił do szkoły. Sen, jaki go naszedł, był przyjemny. Nie pamiętał, by kiedykolwiek śnił podobnie. Rano sen się rozwiał, znikł jak każde przyjemne marzenie. Arto zdał sobie sprawę, że jedynie koszmary są trwałe i być może było to ostatnie spokojne zaciemnienie w jego życiu. Jedne kłopoty się kończyły, inne dopiero zaczynały.
powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.