 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kaunitz załatwił sobie transmisję obrad na żywo w telewizji regionalnej, dlatego mogliśmy na bieżąco oglądać przebieg wydarzeń. Kanały ogólnokrajowe też zresztą przysłały swych ludzi, by wybrali co bardziej soczyste kawałki do puszczenia w wieczornych wiadomościach. Prefekt zachowywał się, niczym profesjonalny showman. Najpierw rozgrzał publiczność kilkoma mniej ważnymi kwestiami, zarządził parę głosowań formalnych, udzielił kilka razy głosu starannie wybranym osobom. – Gra na czas. Czeka, aż Damiens zmięknie – mruknął Manny. Widzieliśmy, jak mer siedzi z zaciśniętymi zębami, starając się od czasu do czasu łokciami odepchnąć obu swych przytłaczających sąsiadów. Jednak, jak na razie, trzymał się nie najgorzej. Wytrzymywał wzrok prefekta i dziesiątek ustawionych naprzeciw niego dziennikarzy, i tylko nieco nerwowo przeglądał sporządzone przez Sabine i Manniego notatki, szykując się do zabrania głosu i wytknięcia prefektowi paru jego grzeszków. Manny, widząc to, trochę jakby się uspokoił. – Nie docenili go… – mruczał pod nosem. – Cesar jeszcze im się odgryzie! Prefekt przewlekał sprawy proceduralne przez niemal trzy kwadranse, nim odkrył wreszcie swoje karty. – Zarządziłem zebranie połączonych Rad Regionalnych dla Prowansji, Langwedocji oraz Delfinatu w celu określenia stanowiska samorządów południowej Francji wobec prowadzonej obecnie polityki bezpieczeństwa francuskiego rządu narodowego. Przez salę przeszedł pomruk komentarzy, a Damiens wyraźnie pobladł. Tematem miała być więc kwestia postulowanego przez mera zniesienia stanu wyjątkowego. Kwestię tę podniósł sam mer na pamiętnej konferencji prasowej, która przełamała zmowę milczenia wokół tego tematu. Ale Kaunitz nie poruszał jej w swym dotychczasowym programie wyborczym. Dlatego Damiens nie miał przygotowanej żadnej argumentacji na ten temat, a kwestie bezpieczeństwa narodowego nie pojawiły się ani razu w czasie naszych wczorajszych próbnych debat. Mer skazany był więc na całkowitą improwizację. Kaunitz kontynuował: – Niektórzy z nas… – tu łypnął okiem w stronę mera, by każdy miał całkowitą jasność, o kim mówi. – Niektórzy z nas, być może świadomie przeceniając fakt zakończenia wojny, dla swych własnych, doraźnych korzyści, podnoszą postulat przedwczesnego przywrócenia prawodawstwa przedwojennego i zniesienia stanu wyjątkowego, wprowadzonego przez rząd centralny dla ochrony życia i majątku obywateli. Jestem przekonany, że ci nieodpowiedzialni ludzie, choć obecni na tej sali, są w wyraźnej mniejszości. Tu pociągnął ciężkim wzrokiem po zebranych delegatach, jakby rzucając wyzwanie ewentualnym oponentom. Nikt się jednak nie odezwał, a siedzący po obu stronach Damiensa delegaci na chwilę nieco mocniej ścisnęli go między sobą. – Skoro nikt nie chce zabrać głosu, pozwolę sobie kontynuować. Przez następną godzinę Kaunitz referował swój wyborczy plan oparcia polityki bezpieczeństwa wszystkich trzech regionów na ścisłej współpracy z Paryżem, na utrzymaniu na czas powojennej „moralnej odbudowy kraju” większości z restrykcji stanu wyjątkowego, po czym lekko przeszedł, nadal w kontekście bezpieczeństwa, do kwestii imigrantów. – W naszych regionach zbyt dużo jest już przybyszów, którzy nie umiejąc zorganizować sobie życia we własnych krajach, przyjeżdżają tu, by kosztem naszych obywateli i na ich odpowiedzialność prowadzić wygodne, beztroskie życie. Ci ludzie nie urodzili się we Francji, nie mają w sobie ani kropli francuskiej krwi. Musimy! – walnął pięścią w stół – Musimy pokazać im, że Francja jest ojczyzną ludzi pracy, a nie pasożytów! Musimy pokazać im, że nie ma tu miejsca dla nierobów, którym… – Jeśli jeszcze nie zauważyliście – rzucił Manny szeptem mi i Herzogowi – to ten nazista mówi teraz między innymi o nas. Prefekt tymczasem punktował dalsze zasady swej przyszłej polityki: – Francuski aparat państwowy powinien zatrudniać przede wszystkim Francuzów! Nasze podatki nie powinny iść na utrzymywanie obcych! Tymczasem dobrze wiemy, że wielu z tutaj obecnych – tu oskarżycielsko dźgnął palcem w stronę pobladłego Damiensa – robi ze swych urzędów schroniska dla imigrantów! Panowie myślą, że przesadzam?! Może trochę statystyki? – O, cholera… – zaniepokoił się Manny. – Teraz będzie, że u Cesara to sami Żydzi. – W merostwie Marsylii sztab wyborczy składa się z samych Żydów! – zawołał Kaunitz. Przez salę przeszedł pomruk grozy. Francuzi, zwłaszcza z południa, niespecjalnie przepadają za Izraelitami. Damiens podniósł głowę, jakby chcąc zaprotestować, ale dwóch sąsiadów znów nieco mocniej go ścisnęło. Zresztą, Kaunitz i tak nie dopuściłby go do głosu. Kulminując swoje wystąpienie, przez dziesięć minut wyliczał projekty regulacji prawnych, które przeprowadzi przez parlament narodowy oraz przez Rady Regionalne, jeżeli wygra wybory. Zdecydowana większość z nich dotyczyła ograniczenia praw osób nieposiadających obywatelstwa francuskiego oraz sposobów zacieśnienia nadzoru policyjnego nad społeczeństwem, w oparciu o utrzymanie zasad stanu wyjątkowego. Kaunitz zakończył swe wystąpienie, po czym podniósł oczy i spojrzał tryumfująco na delegatów. Na sali panowała przez dwie-trzy sekundy całkowita cisza, którą przerwały oklaski – najpierw pojedyncze, potem coraz gęstsze, w miarę jak dołączały się kolejne osoby. Wielu delegatów wstało na czas owacji. Tylko niektórzy najwierniejsi zwolennicy Damiensa poszli za jego przykładem i siedzieli, nie klaszcząc. – Zupełnie jak obrady Reichstagu – skrzywił się Manny. – Co będzie następne, Noc Długich Noży? – A zauważyliście, kto dał sygnał do oklasków? – spytał Herzog. – Rachefort – odpowiedziałem. – W dodatku, gadzina, klaskał w mikrofon. Na pięć minut przed zaplanowaną przerwą w obradach, dołączyła do nas wreszcie Sabine. Była wyraźnie wstrząśnięta. – Uwierzycie, co się dzieje na ulicach? Zupełnie jak jakieś Indochiny! Między Ratuszem a Prefekturą widać tylko żandarmerię! Na każdym skrzyżowaniu kontrola! Całkowita blokada centrum, mówię wam. No i same obce twarze, wszystkich gliniarzy stojących w kordonie ściągnięto spoza miasta. – Czyli co, znasz wszystkich marsylskich policjantów? – dogryzł jej Manny. – Wiesz, jak ja prowadzę samochód. Płacę takie mandaty, że gliny w tym mieście powinny nosić koszulki z moim nazwiskiem jako swojego głównego sponsora. Jak idzie Damiensowi? Czemu nie jesteście z nim na sali? Manny zreferował jej w kilku zdaniach wydarzenia ostatnich godzin. Prefekt tymczasem ogłosił przerwę w obradach. – Idziemy do Cesara! – poderwał się Manny. – Ani się ważcie! – ostro zaprotestowała Sabine. – Jeśli teraz, na oczach prasy, któraś z was trzech wesołych świnek podejdzie do mera, wysadzicie go z siodła na dobre. Idę ja, i to sama. Wy tu czekacie i trzymacie się z dala od kłopotów. Zobaczymy, czy ktoś mi powie, że może jestem Żydówką. Po czym ruszyła w stronę drzwi, by przebić się niczym lodołamacz przez stojących przy wejściu do sali obrad Racheforta i Millana. – Trzech wesołych świnek? – skrzywił się za jej plecami Herzog. – Ciężko jest dziś być Żydem, a jeszcze ciężej Francuzem zatrudniającym Żyda… – westchnął filozoficznie Manny. – Ale ma rację. Dziś robimy najwyżej za szoferów. Jak się tak zastanowić, to może i dobrze, że prefekt nam nie pozwolił zostać. Inaczej telewizja miałaby już trzygodzinną taśmę z merem Marsylii otoczonym przez ponurych facetów z gwiazdą Dawida na paszportach. – A ja nie mam żadnego paszportu… – mruknąłem zmartwiony. – Odezwij się do mnie w tej sprawie, coś się pewnie da załatwić – Manny klepnął mnie w ramię. – Może francuskiego ci nie wyczaruję, ale jak nie chcesz izraelskiego, to jakaś Panama na pewno się znajdzie.
Już wiele lat temu zauważyłem pewną zadziwiającą prawidłowość: jeśli w dużym budynku organizowane jest zebranie na kilkaset osób, to toalety na tym jednym piętrze, gdzie się ono odbywa, są absolutnie oblężone. Jednak jeśli wejść dwa piętra wyżej, ma się cały kibel dla siebie – bardzo rzadko chce się komuś wpaść na to, że toalety są nie tylko tam, gdzie się je po raz pierwszy zobaczyło. Dlatego minąwszy skłębiony tłum chętnych do skorzystania z pisuaru, skręciłem korytarzem w stronę schodów, by chwilę potem, ciesząc się komfortem i prywatnością jedynego użytkownika toalety na ostatnim piętrze Prefektury, oddać się refleksji nad zmiennością losu ludzkiego. Zabierałem się właśnie za mycie rąk, gdy do toalety wszedł Florentino. Bez słowa kiwnął głową w stronę kabin. – Nikogo nie ma. – Tak też myślałem – mruknął Włoch, po czym wyciągnął z kieszeni klucz i zamknął drzwi wejściowe od wewnątrz. – Też tu jesteś? – spytałem, ściskając dłoń kumplowi. – Też? Żartujesz? Tu są wszyscy! Prefekt kazał ściągnąć każdego, kto tylko nie leży w szpitalu z amputowanymi nogami. Połowa z tego tłumu na korytarzu to oficerowie Bezpieczeństwa. – A skąd to masz? – zaciekawiłem się kluczem. – To wytrych? – Nie, prawdziwy. Dorobiony przy okazji. Jesteśmy na ostatnim piętrze. Wiesz, że właśnie tu znajduje się gabinet prefekta? A facet, jak każdy mały dyktatorek, lubi oznaki władzy absolutnej. Przez okrągłą dobę trzymamy wartę przed gabinetem. A w wypadku gdy akurat mi przypada warta nocna, muszę mieć własny kluczyk do kibla, by nie biegać po niego na parter, do portierni. – Myślałem, że to Rachefort i Millan pilnują prefekta…? – O, znasz już Racheforta, Generała z Pirenejów? – skrzywił się Florentino, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. – Chyba na starość nerwy mi puszczają, bo coraz to mam ochotę trzasnąć mu w pysk. – Nie tylko ty… Zacząłeś palić? – A, jednego, dwa dziennie, dla uspokojenia. I tak już przecież nie latamy. A wiesz, że ten cały Rachefort nawet nie był w starym Korpusie? Co on w ogóle robi w Bezpieczeństwie? Tylko zajmuje miejsce jakiemuś prawdziwemu weteranowi, na przykład tobie. A propos, złożyłeś już podanie o przyjęcie? Jest jeszcze trochę wakatów. – Florentino zaciągnął się płytko i przymknął na chwilę oczy, odprężając się. – Pisz podanie, mówię ci. Poprę cię ja i jeszcze paru chłopaków. – A nie słyszałeś, że prefekt dziś mówił, że w nowym Bezpieczeństwie będą wyłącznie Francuzi? – spytałem. – Jeśli prefekt wygra wybory, lepiej kup sobie walizkę. – O, kurwa – Florentino skrzywił się. – Poważnie? – Jego własne słowa, sprzed piętnastu minut. – To, cholera, niedobrze – zmartwił się Florentino. – Przecież wiesz, że w starym Korpusie właściwie nie było Francuzów. – Rachefort jest Francuzem… – Dupa tam, nie Francuz. Jego matka była Hiszpanką. Ale prawda, ma francuski paszport. Właściwie jako jedyny z Bezpieczeństwa, jakiego znam. Wiesz, że nawet ten jego wielki przydupas jest z Południowej Afryki? Nazywa się naprawdę MacMillan, ale skrócił sobie nazwisko, by brzmiało lepiej dla prefekta i Racheforta. Bardziej… narodowo. – Prefekt chce budować Bezpieczeństwo od nowa. A Rachefort pewnie będzie stałym komendantem w regionie. – Tego ostatniego możesz być pewien. Jeśli jest jakiś fanatyczny wyznawca Kaunitza, to jest nim właśnie Rachefort. Florentino dopalił papierosa i niedbale rzucił niedopałek na podłogę. – Miło się rozmawiało – powiedział, wyciągając w moją stronę dłoń, którą mocno uścisnąłem. – Korytarz jest pusty, ale zaczekaj pięć minut, nim wyjdziesz. Chwilowo jesteśmy przecież – tu mrugnął okiem – śmiertelnymi wrogami. Otworzył drzwi i położył rękę na klamce. – A tak przy okazji… – odwrócił się. – To tamta nasza wieczorna rozmowa nie miała nic wspólnego z pożarem w depozycie sądowym? – Nic a nic! – gorąco go zapewniłem. – Nic nie wiem o żadnym pożarze. Coś się w ogóle paliło? Jakiś depozyt? Bagażowy, na dworcu? – Poszły z dymem jakieś papiery, dowody procesowe. Gdy się prefekt dowiedział, przez godzinę bił w pysk Racheforta, aż mu pióra leciały. – Florentino uśmiechnął się. – Ktokolwiek to zrobił, ma w Racheforcie śmiertelnego wroga. No, ale skoro to nie byłeś ty… Wyjrzał ostrożnie z toalety, po czym cicho wyszedł. Nie tak nam obiecywano, myślałem, schodząc po schodach kilka minut później. Gdy rozwiązywano stary, wojskowy Korpus, mówili nam, że weterani będą mieli pierwszeństwo w zatrudnieniu w nowej formacji policyjnej, którą nazwano tymczasowo Bezpieczeństwem. A tymczasem weterani gnili od ponad pół roku w obozach przejściowych, które coraz bardziej zaczynały przypominać obozy dla uchodźców, czy stalagi jenieckie. Prefekt, ogłaszając plan czysto francuskiego składu personelu Bezpieczeństwa, dla swych korzyści politycznych plunął na zobowiązania państwa francuskiego wobec ludzi, którzy przez lata przelewali krew pod jego sztandarem.
Damiens nie ruszył się w czasie przerwy ze swego miejsca, siedząc z opuszczoną głową i bez słowa słuchając szeptanych rad Sabine. Manny ze zdenerwowania chodził po ścianach, a Herzog rozmyślał na temat planowanego przez prefekta modelu organizacji Bezpieczeństwa. – Pod samą tylko Marsylią w obozie siedzi jakiś tysiąc weteranów – powiedział do mnie. – Jeśli wieść się rozejdzie, dojdzie do buntu. Przerwa powoli się kończyła i delegaci wlewali się do sali przez wielkie, ciężkie drzwi, przy których stali Rachefort i Millan. Dwóch innych oficerów Bezpieczeństwa wyprowadziło z sali Sabine oraz resztę personelu pomocniczego pozostałych delegatów. Po obu stronach posępnego mera znów zasiedli jego sąsiedzi, szturchając go łokciami. Ot, niby że ciasno. Prefekt otworzył obrady, po czym określił czas wystąpień na dwie minuty i podał ich temat: sposoby usprawniania współpracy między samorządem regionów a rządem centralnym w dziedzinie bezpieczeństwa. – Proszę nie schodzić z tematu, pod rygorem odebrania głosu – zaznaczył. – Dziś potrzebna jest nam dyscyplina, musimy ciaśniej zewrzeć szeregi! W tym momencie Damiens wstał. – Proszę siadać tam na końcu! – od razu zawołał Kaunitz. – Nie udzieliłem głosu! – Ja nie proszę o głos – odpowiedział Damiens, pakując notatki do teczki. – Ja stąd wychodzę. Przez salę przeszedł pomruk zdziwienia i komentarzy, a dziennikarze czym prędzej podkręcili regulatory w swych mikrofonach. – Jak pan śmie! – oburzył się prefekt. – Zebrani tu przedstawiciele narodu i społeczności samorządowych… Damiens dostał nieoczekiwanego ataku furii. Nigdy przedtem ani potem nie słyszałem, by tak krzyczał. Mimo że natychmiast wyłączono mu mikrofon, był doskonale słyszalny na całej sali. – Zebrano nas tutaj niczym barany, pod lufami tysięcy policjantów! Prefekt zadaje temat wystąpień, nie uzgodniwszy tego wcześniej z nikim z delegatów! To zebranie jest prowadzone w sposób sprzeczny z zasadami demokratycznego państwa prawa! Poza tym jakim prawem prefekt połączył trzy Rady Regionalne w jedno ciało? To jest sprzeczne z Konstytucją! Jakim prawem na ulicach oprócz policji są żołnierze!? To jest policzek wymierzony fundamentalnym zasadom, na jakich oparta jest Republika! To jest zamach stanu! Damiens doszedł do drzwi, które swoimi ciałami blokowali obaj przyboczni prefekta z Bezpieczeństwa. – Proszę wracać na miejsce! – powiedział groźnie Rachefort. – Odsuń się pan od drzwi – odparł Damiens. – Ograniczasz moją gwarantowaną przez Konstytucję swobodę osobistą. Chyba że jestem aresztowany? Pod jakim zarzutem? Damiens sięgnął do klamki i szarpnął za nią. Drzwi, zablokowane ciężarem obu oficerów, nie drgnęły. Mer zwrócił się w stronę sali. – Jak panowie widzą, zostałem bezprawnie uwięziony przez prefekta Kaunitza za posiadanie własnego zdania, odmiennego od jego własnego. Dziś ja, jutro wy. Rachefort zmieszał się i popatrzył na prefekta. Ten, pobladły jak ściana, chwycił mikrofon. – Po raz ostatni wzywam pana, by pan wrócił… – Po raz ostatni żądam, by mnie stąd wypuszczono! Kaunitz nie miał wyboru. Niemal warcząc z wściekłości, gestem kazał oficerom odstąpić od drzwi. Damiens wyszedł z sali. Dziennikarze po prostu oszaleli. Goniąc Damiensa tratowali delegatów i siebie nawzajem, ale Rachefort i Millan zatrzymali ich wewnątrz sali, pod pretekstem skrupulatnej kontroli identyfikatorów. Podeszliśmy do Damiensa, gdy tylko pojawił się na korytarzu. – Chodźmy stąd – powiedział zrezygnowany. Wyglądał na skrajnie osłabionego tym chwilowym atakiem furii, i teraz chwiał się na nogach, jakby miał zaraz zemdleć. Manny szedł przed nim, ja i Herzog po bokach. Sabine szła za nami. Na nasz widok warta żandarmerii przy bramie ruszyła do nękającej kontroli, ale Manny dał im ostro popalić, żądając ich numerów służbowych i nazwisk. Nie zatrzymali nas dłużej, niż na kilkanaście sekund. Herzog poszedł po samochód. Gdy czekaliśmy na niego, dogonił nas jeden z delegatów i chwycił Damiensa za rękę. – Nazywam się Fancois Ditier, jestem burmistrzem miasteczka Caissargues. Może pan nawet nie słyszał, to miasteczko leżące pod… – Ależ wiem, drogi panie, jakieś trzy kilometry na południe od Nimes – Damines uśmiechnął się blado. – Dokładnie – delegat rozpromienił się – Chcę tylko, by pan wiedział, że pana popieram. Prefekt szykuje nam powtórkę z historii, ale nie damy się. Niech pan wie, panie merze, że władze gminy Caissargues gorąco pana popierają. Niech pan liczy na głosy naszych mieszkańców! Po chwili do Ditiera dołączyła delegatka z okręgu Les Milles, potem dwóch przedstawicieli zarządu kantonu Sault, chwilę później także kilku delegatów ze szczególnie niechętnej prefektowi północnej Langwedocji. Nim Herzog podjechał samochodem, Damiensa otaczała grupka jakichś piętnastu delegatów. – Szkoda, że tylko tyl. – odezwał się nagle Manny. – Wiecie, tak sobie pomyślałem, że gdyby wyszła ponad połowa delegatów, gdyby zerwano kworum i prefekt nie mógłby prowadzić obrad, to to rzuciłoby jego kampanię na kolana. Sam sobie złamałby kręgosłup, jeśli wiecie, co mam na myśli. Ale jak tak, to pozostaje nam tylko pozew do Rady Stanu o stwierdzenie sprzeczności zwołania połączonych Rad Regionalnych z Konstytucją. – Wyrok i tak zapadnie po wyborach – odpowiedziała Sabine. – Poza tym takie proceduralne przepychanki są mało spektakularne i mało interesujące. – A co możemy jeszcze zrobić, wywlec ich z sali ciągnąc za krawaty? Lepszy pozew niż nic. – Ach, oszczędź mi swych sentencji mędrców Syjonu – mruknęła zniecierpliwiona Sabine. Nikt nie robił Damiensowi wyrzutów, ale czułem, ze Sabine i Manny mają do niego lekki żal. Może gdyby został na sali, mógłby przemycić trochę krytyki w swym wystąpieniu, nim prefekt odebrałby mu głos. Teraz opozycja pozbawiona była przywódcy, a delegaci wydani byli na pastwę propagandy prefekta.
Przy bramie zatrzymano nas do sprawdzenia tożsamości. Policjant był z Marsylii, dlatego na widok mera uśmiechnął się i zasalutował. Z wyraźną troską w głosie spytał o kierunek planowanej jazdy. – Pan mer wraca do Ratusza? Proszę jechać objazdem, przez Plac Casteliane, następnie koło Dworca Prado i dopiero przy Ogrodzie Zoologicznym proszę skręcić w Plac Guesde’a – ostrzegł. Zaskoczył nas taką propozycją. Jadąc tą trasą, właściwie objeżdżaliśmy całe miasto dookoła. – Dlaczego? – zapytał Herzog. – Druga i Trzecia Dzielnica kipią – powiedział zmartwiony. – Na linii kordonu doszło do zamieszek. Rozejrzał się, po czym dodał ciszej. – Niepotrzebnie ściągnięto do miasta tyle wojska i żandarmerii. To obcy ludzie w tym mieście, sprowokowali mieszkańców. Kto tam w ogóle postawił kordon? Podziękowaliśmy mu za ostrzeżenie. Uprzejmy policjant jeszcze raz zasalutował i zabrał się za kontrolę kolejnego samochodu. Herzog podjechał do wyjazdu na główną ulicę Pierwszej Dzielnicy, Rue de Rome, przy której znajduje się budynek Prefektury. Skręcając w prawo, pojechalibyśmy w stronę Placu Casteliane, a potem dalej zgodnie ze wskazówkami policjanta. Skręcając zaś w lewo, mieliśmy tysiąc pięćset metrów do Alei La Canebiere, oddzielającej centrum od Drugiej i Trzeciej Dzielnicy. – To jak jedziemy? – spytał. – No przecież słyszałeś. Tutaj w prawo, potem za Placem Castellane w trzecią w lew… – zaczął wyjaśniać Manny. – Nie – przerwał ostro Damiens. – Żadnych objazdów! Jedź prosto do Ratusza. – Ale… Damiens zapadł się w fotel, zamykając zmęczone oczy. – Objazd zajmie nam co najmniej godzinę – powiedział. – A ja mam już na dzisiaj dosyć. Wracamy prosto do Ratusza i niech tam lepiej czeka na mnie podwójna czarna, gorąca kawa. Mam wrażenie, że bez kawy szlag mnie trafi. I tak, z powodu swego upodobania do kawy, mer Marsylii wpakował się w sam środek rewolucji.
Rue de Rome była zamknięta od południa, nie licząc więc stojących wzdłuż chodnika dziesiątek autokarów policyjnych i wojskowych ciężarówek, nasz samochód był jedynym na całej, czteropasmowej alei. – Szkoda, że w normalny dzień nie jest tak pusto – mruknęła Sabine. – Codziennie tracę czterdzieści minut, by przejechać ten kawałek. – Zamknijcie okna – powiedział Herzog, wyłączając nawiew na szybę. – Czemu? – zdziwiła się Sabine. – Mamy środek lata! – Znam ten zapach. Gaz łzawiący – mruknął Herzog. Istotnie, chwilę potem wjechaliśmy w chmurę białego dymu. Pojawiało się coraz więcej mężczyzn w niebieskich i zielonych mundurach, gęstniało też od czarnych kombinezonów zwartych pododdziałów specjalnych do tłumienia zamieszek. – I my za to płacimy? – zdziwił się Manny. – Jak tylko wrócimy, muszę przejrzeć ostatnią uchwałę budżetową. Nawet nie wiedziałem, że w Marsylii mamy aż tyle policji antyzamieszkowej. – To są oddziały z innych miast. Prefekt skupił tu wszystko, co zdołał zebrać z trzech regionów – wyjaśnił Herzog. Powiew wiatru przepędził chmurę dymu, czy też może to policja przestała miotać granaty gazowe z powodu niekorzystnego dla niej kierunku wiatru. W każdym razie ujrzeliśmy w dali przed sobą tył gęstego, zwartego kordonu żandarmerii. Mijający nas funkcjonariusze nieśli w pośpiechu metalowe barierki. – Dopiero teraz ustawiają? – zdziwił się Damines. – Nie, chyba budują drugą linię – odparł Herzog. – Wygląda na to, że z pierwszej musieli się wycofać. Damines spojrzał na niego z ukosa. – A ty skąd to wszystko wiesz? – U nas to częste – wzruszył ramionami. – Dowodziłem kiedyś takimi kordonami. – U nas? – nie zrozumiał mer. – Czyli gdzie, w Siódmej Dzielnicy? – W Jerozolimie. – Aha… – mer zamyślił się. – A co się dzieje, gdy upadnie i druga linia kordonu? Herzog wzruszył ramionami. – Mi nigdy nie upadła nawet pierwsza. – Wiem, ale, powiedzmy, tak teoretycznie – naciskał Damiens. – Ostrzegawczy ogień nad głowami, a potem w tłum – powiedział krótko Herzog. – Dobry Boże… – westchnęła z tyłu Sabine. – Spokojnie. Przecież w takich wypadkach strzela się gumowymi kulami – uspokajająco powiedział Manny. – Ależ skąd – zaprzeczył Herzog. – Gumowymi kulami strzela się od razu, już na pierwszej linii. Jeśli padnie druga, to znaczy, że naprawdę już koniec z żartami. Na kilka sekund zapadła cisza. Dopiero po chwili usłyszałem szept Manniego: – A mówiłem, żeby jechać w prawo…
W ogólnym zamieszaniu długo ignorowano naszą obecność. Dopiero tuż przed samym kordonem jakiś oficer w szarym mundurze żandarmerii zastukał pałką w szybę od strony Herzoga i wskazał dłonią na posterunek kontrolny, dając gestem znać, byśmy tam jechali. – Może szybko zawrócimy? – zaproponowała Sabine. – Za późno. Jak teraz zaczniemy wiać, komuś może odbić i puści nam serię po wozie. Na posterunku sprawnie wyrzucono nas z wozu, przeszukano i ustawiono rzędem. Dowodzący posterunkiem oficer wykonywał swoje zadanie w milczeniu, gruntownie i z wielką stanowczością, z pozoru nie zwracając uwagi na protesty Manniego. Jednak gdy tylko usłyszał, kim jest Damiens, natychmiast posłał po dowódcę. Chwilę potem stanął przed nami siwowłosy mężczyzna, ubrany w polowy, szaro-piaskowy mundur żandarmerii. – Pułkownik de Borely z 16. Pułku Żandarmerii z Nicei – przedstawił się krótko merowi. – Cesar Damiens, mer Marsylii – odpowiedział tamten. – Ach, tak, widziałem pana w gazetach. Główny nieprzyjaciel stanu wyjątkowego – uśmiechnął się de Borely. – Niech pan zostawi politykę politykom – ostro odpowiedział mer. – Pułkowniku, co pan w ogóle tutaj robi? – Wykonuję rozkazy – odpowiedział krótko tamten. – Jakie? – Zapewnienia bezpieczeństwa obradom Rad Regionów przez nie dopuszczenie zamieszek w granice Pierwszej Dzielnicy – wyrecytował tamten. – Od pięciu lat w moim mieście nie było zamieszek – odparł ostro Damiens. – Ale teraz, jak pan widzi, już są. – Bo to obecność pana ludzi je sprowokowała! – powiedział ostro mer. – Akurat. Niby jak? – znów uśmiechnął się pułkownik, tym razem jednak z błyskiem żalu w oczach. – My tu sobie po prostu staliśmy. To tamci się na nas rzucili. – Po prostu staliście? – prychnął oburzony mer. – Czy pan nie ma oczu? Kto panu wybrał to miejsce na to, by po prostu stać? – Wskazano je w rozkazie. Co pan chce, przecież to bardzo dobre miejsce na kordon – wzruszył ramionami pułkownik, po czym zaczął wyliczać: – Aleja usytuowana w poprzek do sieci ulic północnych dzielnic, oparta na lewym skrzydle o morze, Rue de Rome jako oś zaplecza… – Wygląda na to, że drzewa zasłaniają panu las, panie pułkowniku – mruknął Herzog. – Pana zwierzchnicy chyba nie umieją czytać map. Kordon oddziela Drugą i Trzecią Dzielnicę od Starego Portu. – Każdy kordon coś od czegoś oddziela. – W tych dwóch dzielnicach mieszkają robotnicy portowi – wyjaśnił Herzog. – Codziennie stamtąd do stoczni w Pierwszej Dzielnicy i do fabryk na południowym wschodzie przemieszcza się jakieś dziesięć tysięcy ludzi. Jak niby mieli się rano dostać do pracy? Pułkownik wzruszył ramionami. – Ja odpowiadam za kordon. Objazdy drogowe i ostrzeganie mieszkańców o utrudnieniach to już zadanie policji miejskiej i władz miasta. Nie ma dla biurokraty większej obrazy, niż próba przerzucenia na niego cudzej odpowiedzialności. – A niby jak mieliśmy to zrobić, skoro zjawił się pan tutaj ze swymi ludźmi znienacka o czwartej nad ranem? – Manny aż zadrżał z irytacji. – Pierwsza zmiana w porcie zaczyna się już o szóstej! Ten kordon to oczywista prowokacja ze strony prefekta, któremu zależy na eskalacji napięć w mieście, w celu uzasadnienia utrzymania stanu wyjątkowego! Na pułkowniku te słowa nie wywarły żadnego wrażenia. – Sam pan powiedział przed chwilą, bym politykę zostawił politykom. Mam swoje rozkazy. Będę je wykonywał.
|