Czterech żandarmów rozbiegło się po domu, by sprawdzić, tak na wszelki wypadek, teren, a dwóch pozostałych zostało, by przytrzymując mnie przy ziemi za wykręcone ręce, zadawać wrzaskiem głupie pytania, w stylu gdzie jest reszta, albo gdzie moja broń. Milcząc, patrzyłem na podłogę. Anne-Claire, co prawda, kilka razy zapewniała, że byłem sam, ale wiadomo, zawsze to lepiej sprawdzić samemu. No i wtedy wreszcie, na gruntownie zabezpieczony już teren, wkroczył dumnie sam pan komendant Rachefort. Promieniował z radości po udanej akcji, rozdawał łaskawe uśmiechy, tu i ówdzie komplementował któregoś funkcjonariusza. Rzekłbyś – cesarz wśród legionistów. Brakowało tylko szkarłatnego płaszcza. Przytrzymujący mnie żandarmi szarpnięciem podnieśli mnie z ziemi i postawili przed „jego wysokością”. Rachefort był łaskaw okazać na swej twarzy zdziwienie, ale szybko zastąpiła je złośliwa satysfakcja. – No i co, panie Srutu-tutu? – spytał. – Trzeba było się wychylać? Na przesłuchaniach się milczy. Trzeba było milczeć i wtedy. Ale jego zachowanie znów pozbawiło mnie panowania nad sobą. – Nazywam się Moriarty. Za trudne dla ciebie do wymówienia, że zastępujesz to imieniem swojej matki? Powtarzaj powoli: Mor-iar… Rachefort wbił mi pieść w brzuch. Zawisłem na wykręconych rękach, przytrzymywany przez żandarmów, ale nie był to bardzo silny cios. W miarę szybko się pozbierałem. – Gdzie Millan? – Rachefort spytał sierżanta, dowódcę zespołu szturmowego. – Na górze, nieprzytomny i ranny. Wezwaliśmy już ambulans. – Nieprzytomny? Co mu się stało? – Wygląda na starcie wręcz. Cały pokój jest zdemolowany. – Zdemolowany? – zaciekawił się Rachefort. – Doszczętnie – rzuciła lekko Anne-Claire zza szeregu zasłaniających ją żandarmów. – O, Annie? Nic ci nie jest? A który pokój? – Na pierwsze pytanie: tak jak widać, na drugie pytanie: nie, jak również widać, ale dziękuję, że pytasz, a na trzecie: twój gabinet. Rachefort w miarę udzielania tej odpowiedzi westchnął, potem przewrócił oczami, na zasadzie wyrażania swej rezygnacji a la „patrzcie, z czym ja się codziennie borykam”, ale gdy usłyszał ostatnie dwa słowa, zesztywniał. – Gabinet? Mój? – i już tam biegł, przeskakując po dwa stopnie. Zdezorientowani żandarmi, pozostawieni bez rozkazów, dreptali w miejscu i patrzyli na siebie nawzajem. Naprawdę za nic nie chciałem przegapić możliwości zobaczenia wyrazu jego twarzy. – Może chodźmy za nim? – zasugerowałem. – Pan Rachefort na pewno będzie miał kilka pilnych pytań w związku ze zniszczeniami. – Zamknij się! – warknął odruchowo podoficer, ale po krótkim namyśle, gestem dał przytrzymującym mnie żandarmom polecenie, by szli za nim. Odrzuciwszy swą cesarską godność, Rachefort biegał po gabinecie niczym kura po płonącym kurniku. Tu i tam przystawał przy jakiejś rozerwanej przeze mnie książce, czy przy zmiażdżonym w czasie bójki bibelocie. – Patrzcie, zaraz wybuchnie płaczem – rzuciłem scenicznym szeptem. Rachefort dopadł mnie i uderzył dwa razy w twarz otwartą dłonią. Owszem, poczułem w ustach smak krwi, ale było to bardziej widowiskowe, niż bolesne. Za to chyba pomogło mu dojść do siebie. – Kto to zrobił!? – wrzasnął. – Święty Mikołaj? – podsunąłem. – Ty? On? – wskazał na leżącego Millana. – Mów! – A gdybym powiedział, że mały zielony elf zakradł się tu i… Rachefort zdążył do tego czasu ochłonąć i nie reagował już wybuchem histerii na każdą moją zaczepkę. Znów obszedł swój gabinet, ale tym razem zrobił to wolniej, metodycznie przyglądając się stratom. Wreszcie doszedł do otwartej szuflady biurka. I zbladł. – Nie ma kombinezonu – zauważył spokojnym, lodowato zimnym głosem. Obrzucił wzrokiem gabinet, obejrzał zwłaszcza miejsce, gdzie leżał Millan, ale, rzecz jasna, niczego nie znalazł. – Widzieliście coś? – spytał żandarmów. – Foliowa torba z oliwkowym kombinezonem mechanika! – Pilota – poprawiłem odruchowo. – I nie był oliwkowy, ale ciemny khaki. – Coś mówiłeś? – spytał Rachefort lodowatym głosem. – Nic, tak się tylko zastanawiałem, jakim prawem wlazłeś mi do pokoju, by rąbnąć ten kombinezon. – Zamknij się. To nie był twój dom, tylko pokój, który wynajmowałeś. – Aha, czyli jak, miałeś pisemne pozwolenie od właściciela motelu? – Nie podoba ci się tutaj, to wyjedź – mruknął Rachefort. – Zresztą, teraz już za późno na to. Macie coś? Żandarmi pokręcili głowami. W kącie stała z założonymi rękami Anne-Claire i uśmiechała się ironicznie. Założyłbym się o półroczny żołd, że wiem, o czym myślała: Dlaczego ten nadęty bufon nie spyta się mnie? Zwrócenie się o pomoc do kobiety aż tak bardzo uwłacza jego godności? A Rachefort tymczasem dochodził do własnych wniosków. – Skoro ten jest nieprzytomny – wskazał na Millana – to znaczy, że kombinezon zabrał on – pokazał na mnie. – No to pan gadulski, pan wesołek doigrał się. Dajcie go tutaj. Żandarmi siłą pchnęli mnie w głęboki, ciężki fotel. Rachefort wyciągnął z szuflady rolkę szerokiej, mocnej taśmy izolacyjnej i obwinął mi nią przeguby rąk, mocując je do poręczy fotela. Chwilę potem przywiązał też moje kostki do przednich nóg fotela. – Wyjdźcie – rzucił w stronę żandarmów. O mój Boże, on znów będzie się bawił w gestapo?! Żołądek skurczył mi się w jeden zimny kamień. – Ja bym na waszym miejscu został! – zawołałem. – Jestem aresztowany! Zostawicie mnie tak samego, to pewnie ucieknę! Szef nie pogłaszcze was za to po głowach! Funkcjonariusze zawahali się. Pozostawianie zatrzymanego nie jest w zwyczaju ani francuskiej żandarmerii, ani właściwie żadnej innej formacji policyjnej na świecie. Zasada brzmi: my cię zatrzymaliśmy, my pakujemy twoją dupę za kraty, a ty podkręcasz nasze statystyki udanych aresztowań. – Jestem oficerem! Wykonać rozkaz! – warknął Rachefort. – A ty się zamknij! – On jest oficerem innej formacji, nie jest z Żandarmerii Narodowej – powiedziałem pospiesznie. – Poza tym, jak wy wyjdziecie, to on będzie załatwiał ze mną swe porachunki prywatne. A propos, wiecie, że tortury są nielegalne? – Nacisk fizyczny jest legalny! Mamy stan wyjątkowy! – wydarł się Rachefort. – Tak, ale nie w domu prywatnym, tylko w wybranych siedzibach niektórych organów państwowych. Panowie żandarmi, na waszym miejscu naprawdę bym… – Zaraz – wtrąciła się zaskoczona Anne-Claire. – Ty go chcesz torturować? To jakieś żarty? Także sierżant żandarmerii wtrącił kilka nieśmiałych słów obiekcji i nagle pokój wypełnił się chaotycznym gwarem. Wtedy Rachefort wyciągnął pistolet i pomachał im przed twarzami. Żandarmi cofnęli się i odruchowo zacisnęli dłonie na karabinkach, ale nie odważyli się ich podnieść. – Chcecie debaty, zostańcie dziennikarzami. Mój rozkaz wykonacie. Jako oficer mam prawo przymusu ostatecznego przy wyegzekwowaniu jego wykonania – tu znów zamachał pistoletem. – Przy okazji ją też wyprowadźcie. – Zgłoszę to memu kapitanowi – zaznaczył sierżant. – Świetnie. Nazywa się Robert de Guesde, tak? Od lat jest moim kumplem. Teraz jest zresztą na wakacjach w Bretanii. Życzę powodzenia w próbach skontaktowania się z nim. Żandarmi popatrzyli na siebie, wahając się jeszcze, ale ostatecznie wzruszyli ramionami. – Ale to jest mój dom! – zawołała Anne-Claire. – Nie pozwolę na to! – Ja się nie pytam o pozwolenie – mruknął Rachefort, odwracając się do mnie przodem, a tyłem do niej i żandarmów. – Wyprowadzić ją! – Jak śmiesz?! Zabraniam ci. Żandarmi chwycili ją za ręce i bez problemu wyciągnęli z pokoju. Jednak gdy tylko puścili ją na schodach, ona zręcznie minęła ich i wbiegła z powrotem, dopadając drzwi. Za nią pomknęli zirytowani żandarmi. – Na Boga, pożałujesz tego! Zniecierpliwiony Rachefort, który już zdążył znaleźć ciężki miedziany przycisk do papieru, odwrócił się i przewracając oczami powiedział: – Czy ty choć raz w życiu możesz bez dyskusji zrobić to, co ci mówię? Wyprowadźcie ją! – krzyknął Rachefort, tracąc panowanie nad sobą. – Przykujcie do kaloryfera na dole, jeżeli będziecie musieli! Anne-Claire zesztywniała i zacisnęła zęby. Jeden z żandarmów położył jej rękę na ramieniu, ale ona strząsnęła ją. – Nie trzeba. Sama pójdę – powiedziała. Gdy tylko znikli, Rachefort kopniakiem zatrzasnął drzwi.
– Powiem to tylko raz. Chcę twoich zeznań na tę ciotę Damiensa, na tego jego Żydka Eske-cośtam, i na tę sukę, na którą mówicie Sabine. Chcę, byś ich powiązał ze spaleniem depozytu sądowego i to w taki sposób, by było czarno na białym nawet dla tych wszystkich złodziejskich kumpli w togach od waszego Żydka, że Damiens nie może startować w wyborach. Masz na to… – spojrzał na zegarek – …trzydzieści sekund. – Muszę zebrać myśli. Przydałaby się pełna minuta. – Dwadzieścia osiem, wesołku. Dwadzieścia siedem, dwadzieścia sześć… Zastanawiałem się, jak daleko mogę posunąć się w grze na czas. Może by mu powciskać jakiś kit? Czy on to nagrywał? Chyba nie, skoro nawrzucał tak ludziom, którzy korzystaliby z nagrania jako z dowodu w sprawie przeciw Damiensowi w orzekaniu o pozbawieniu praw publicznych. Z drugiej strony, zawsze mógłby nagranie wyretuszować. Albo powiedzieć, że tylko tak udawał. Ciało człowieka ma wiele miejsc wrażliwych na uszkodzenia i równie wiele wrażliwych na ból. Punkty te nie zawsze jednak się pokrywają. Ot, na przykład czoło. Czoło to najbardziej odporna część szkieletu, to tu właśnie gruby pancerz kości chroni mózg. Nie przypadkiem przecież zaawansowani karatecy wolą rozbijać cegły czołem zamiast pięścią. Pięść to dziesiątki drobnych kości połączonych ze sobą wrażliwymi chrząstkami. A czoło to jednolita płyta, niemal jak na burcie czołgu AMX 30. Ale Rachefort to fachowiec. Ma doświadczenie. Wie, że uszkodzić to jedno, a zadać ból to drugie. Dlatego trzasnął mnie miedzianym przyciskiem do papieru właśnie w czoło. Między brwi. W sam splot nerwowy. Mówią, żeby w czasie tortur nie krzyczeć, bo to tylko wzmaga cierpienie. Nie pamiętam, czy wtedy krzyknąłem, bo cios zamroczył mnie na długie sekundy. Rachefort wyczekał, aż trochę doszedłem do siebie, po czym poprawił jeszcze raz. Głowa zwisała mi bezwładnie, dlatego nie trafił w to samo miejsce, ale i tak nie czułem się jak na plaży w St. Tropez. – To jak? Powiesz mi coś? To był dobry moment na to, by się rozpłakać i wyskoczyć z jakaś przekonującą bajką. I wyskoczyłbym. Przysięgam. Gdyby tylko przesłuchiwał mnie ktokolwiek inny niż Rachefort. Na przykład, dajmy na to, Herzog. O tak, Herzogowi sprzedałbym taką powieść, że literacką Nagroda Nobla dostałbym przez aklamację. Ale dla Racheforta miałem tylko odpowiedź: – Idź się pieprzyć ze swymi owcami, pirenejski góralu… Rachefort zbladł jak ściana, ale wielkim wysiłkiem zdołał się opanować. Sięgnął w pamięci po kolejny rozdział w książeczce „Praktyczny podręcznik gestapo”, ten o tytule „Zabiegi szczególnie bolesne”, i znalazł w indeksie hasło: łamanie palców. – Zaraz zaśpiewasz inaczej, przybłędo… – wysyczał, chwytając moją prawą dłoń. Palce wyłamuje się obcęgami, nie ręką. A jeśli już, to nie samemu, ale we dwójkę. I zaczyna się od małego palca lewej dłoni. Czemu? Bo to palec najsłabszy i jednocześnie tak samo wrażliwy jak pozostałe. A palec wskazujący to inna sprawa. Najsilniejszy po kciuku. Rachefort zasapał się, ale nim zdołał rozerwać moją pięść i chwycić palec, zmęczył się na tyle, że musiał chwilę odpocząć. Chwila ta starczyła mi, bym znów zacisnął palce w pięść. Nim znów ją rozerwał, na tyle opadł z sił, że gdy już złamał mi palec w stawie, był niemal tak zmęczony, jak ja porażony bólem. Amator. W takich przypadkach palec łamie się nie do tyłu, ale w bok. Dłoń nie ma mięśni blokujących wygięcie palca w bok. Za to mięśnie blokujące wygięcie w tył – jak najbardziej. Po raz kolejny i nie ostatni zauważyłem, że nie tylko ja przy nim z wściekłości traciłem opanowanie. Działało to również w drugą stronę. A tymczasem na dole rozległ się tupot kroków i krzyki. Nie, żebym zwrócił na to jakąś szczególną uwagę, miałem przecież dosyć własnych problemów, ale rozkojarzony Rachefort odwrócił się w stronę drzwi, odczekał chwilę, ale gdy hałas nie ustawał, wyszedł na korytarz. – Co się tam dzieje?! – słyszałem, jak wrzasnął – Nie demolujcie mi domu, pacany, ja tu, kurwa, mieszkam! – Coś się pali! – Pali? Gdzie?! – W garażu! Koce, gdzie są koce! – Idioci! – Rachefort już zbiegał na dół po schodach. – W garażu jest wąż ogrodowy, lejcie wodę! – Nie, wody nie! To benzyna jakaś się pali! Koce, dawać koce!
Benzyny w garażu na pewno nie było. Była za to miednica ze spirytusem. Czyżby przez przypadek jakiś nieuważny funkcjonariusz dopuścił do zapłonu? Szanse na to były właściwie żadne, ale hej, w końcu i mi mógł się trafić wygrany los na loterii. Któryś z żandarmów dla uspokojenia nerwów zapalił sobie Gitane’a, potem pstryknął niedopałkiem w kąt, a tu zapłon i słup ognia pod sufit… Myśl o gliniarzach spalających własne dowody rozbawiła mnie na tyle, że zachichotałem przez zaciśnięte zęby. – Z czego rechoczesz? – przez otwarte przez Racheforta drzwi zajrzała twarz Anne-Claire, okolona jasnymi, rozwichrzonymi włosami. – Żyjesz jeszcze? – Owszem, chwilowo… – odchyliłem głowę nieco do tyłu, bo krew z rozciętego czoła zalewała mi oczy. – Chryste… – Anne-Claire zbladła. – Masz całą twarz zalaną krwią. – Spokojnie, to tylko tak wygląda. Co się tam na dole dzieje? – spytałem, by zmienić temat. – O, taka tam, mała dywersja – w jej rękach pojawił się nóż kuchenny. – Dasz radę iść? – spytała, przyglądając się krepującej me dłonie taśmie – Iść? A dokąd? – Przed siebie. Nie wiem. Uciekaj sobie – zaczęła energicznymi ruchami przecinać taśmę. Nie szło jej to jednak zbyt dobrze. – Nie za ostry ten nożyk, co? – Nie marudź, taki był pod ręką – mruknęła, nadal tnąc zawzięcie. – Nie noszę przy sobie zestawu brzytew. Co z tą taśmą, odporna na cięcie, czy co? Mimo najlepszych chęci, Anne-Claire nie zdążyła uwolnić mi nawet jednej ręki, gdy do pokoju wpadła znana mi już czwórka żandarmów. W ręku sierżanta błysnął bagnet. Cztery szybkie ciecia i już taśma odpadła. – Idziemy! – wypchnęli mnie z fotela i podtrzymując z obu stron za wykręcone ręce, szybko sprowadzili po schodach na dół, do garażu. Rachefort stał nad pchniętą w kąt miednicą. Na ścianie i suficie zauważyłem poczerniałe miejsca – słup ognia musiał być bardzo wysoki. Cóż, nic dziwnego, w końcu dziesięć litrów mocnej wódy… – Krótko. Czy to był ten kombinezon? – wskazał leżące na dnie, zwęglone, jeszcze tlące się resztki materiału. – Ten, czyli który? – zaciekawiłem się. – A więc jednak. I co, myślisz, ze jesteś taki sprytny? – Rachefort skrzywił się. – Teraz pójdziesz siedzieć dodatkowo za niszczenie dowodów. A wy, pajace – zwrócił się do żandarmów – nie widzieliście zapalnika? Wzrok wam siada od syfilisu? Żandarmi spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Rachefort zaczynał przesadzać z pomiataniem nimi. Nawet jeśli był kumplem ich dowódcy – to nie był ich dowódcą. Subtelna różnica. – Nie było zapalnika – powiedział sierżant. – Skąd wiesz? – Bo się przyjrzałem, gdy czekaliśmy na pana. Ale panienka powiedziała, że usuwa plamy po pomidorach. Że takie coś to trzeba w alkoholu moczyć. A potem przyszła z zapałkami, i… – Jaka panienka? – wściekł się Rachefort. – Wpuściliście tu obcą? – On mówi o mnie – Anne-Claire ubiegła sierżanta. I Rachefort, i ja, wytrzeszczyliśmy oczy ze zdziwienia. Anne-Claire spaliła mój kombinezon! – Coś ty zrobiła?! – zajęczał Rachefort. – Jestem u siebie w domu. – Zniszczyłaś dowody! – Leżała tu sobie na wierzchu, gdy przyszedłeś, a nie pamiętam, byś komuś wcześniej mówił o tej szmacie jako o dowodzie. Nie jestem jasnowidzem. – Dobrze panienka powiedzała, nie mówił pan komendant – uśmiechnął się złośliwie sierżant. Rachefort zbladł, tracąc panowanie nad sobą. – Ty suko! – wrzasnął z obłędem w oczach. – Ty zrobiłaś to celowo! Wiesz, co to znaczy dla mojej kariery?! Uderzył ją dwa razy w twarz otwartą dłonią. Nie były to mocne ciosy, ale wystarczyły, by przewrócić Anne-Claire na betonową podłogę garażu. Jeden z żandarmów puścił moje ramię, by pomóc jej wstać. Drugiego zdołałem zaskoczyć – szarpnięciem pociągnąłem go za sobą o parę metrów, w stronę Racheforta, po czym, wkładając w to całe serce, kopnąłem go w brzuch. Celowałem w szyję, ale aż tak wysoko nie zdołałem się wygiąć mając żandarma uwieszonego u ramienia. Chętnie bym poprawił jeszcze ze dwa razy, ale wtedy dopadli mnie pozostali żandarmi, tłukąc pałkami po plecach i głowie. Gdy doszedłem do siebie, siedziałem już w ciemnej celi na ostatnim poziomie Fort St. Jean.
– Sprawa ma swe jasne i ciemne strony – wyjaśniał Manny. – Nie ma kombinezonu, nie ma kluczowego dowodu. Ale i tak zostało im jeszcze tyle tego, że mogą zmontować całkiem niezły proces poszlakowy. Miałeś motyw, miałeś sposobność, i miałeś środki, by to podpalić. To już wystarczyło, by załatwili ci dwa tygodnie aresztu tymczasowego, plus proces za dwa dni. – Nic konkretnego na mnie nie mają – powiedziałem nie podnosząc się z pryczy. Owiniętą bandażem rękę ze złamanym palcem przyciskałem do piersi. – Nie rozumiesz – Manny pokręcił głową. – Tu nie wystarczy remis. W tę sobotę są wybory. Od wczoraj mamy ciszę wyborczą, ale to jest sprawa karna, jej cisza nie obejmuje. Jeśli nie udowodnisz swej niewinności, to będzie znaczyć, ze jesteś winny. Tak to będzie wyglądać w oczach społeczeństwa. – I właśnie dlatego chcieliście mnie posłać z powrotem do Boliwii? – Stary, nie wiem, o czym mówisz – powiedział hardo Manny, patrząc mi w oczy. – Jasne, jasne… – machnąłem ręką. – Maksimum, które można ci teraz zaproponować, to ugoda: deportacja w zamian za brak procesu. – Odmawiam – powiedziałem od razu. – Dlaczego? Jeśli zostaniesz, możesz pójść siedzieć. – Ale jeśli wyjadę, na pewno pójdę do piachu. Przecież deportują mnie do Boliwii, bo to ostatnie miejsce mojego stałego pobytu. – A co jest złego w Boliwii? – Jej rząd, który przez kilka ładnych lat zbrojnie zwalczałem, będąc na służbie trójkolorowego sztandaru. Manny, na Boga, przecież nie zdążę nawet wyjść z lotniska na postój taksówek! Manny wstał. – Rozumiem, że to twoja ostateczna odpowiedź. – Dobrze rozumiesz. – W takim razie, pozostaje mi życzyć ci powodzenia w czasie procesu. – Ktoś mnie będzie bronił? – Ja nie. Chciałbym, ale to by wyglądało, jakbyśmy przyznali, że Damiens ma coś wspólnego z podpaleniem depozytu. – Czyli co, bronię się sam? – Nie – Manny wrzucił notatnik do teczki i poprawił krawat. –Wyobraź sobie, Herzog się zgłosił na twojego obrońcę. Rzecz jasna, wcześniej zrezygnował ze swej funkcji w Ratuszu. – O, cholera – zdziwiłem się. – To on może bronić? – Ma kartę stałego pobytu, więc przyjmą go na obrońcę posiłkowego. – Posiłkowego? A głównym kto będzie? – Miki, daj spokój – uśmiechnął się Manny, podchodząc do drzwi. – Na kciukach mogę policzyć te przypadki, gdy w ciągu ostatniego roku w sprawie karnej w tym mieście obrońca z urzędu wyznaczony dla cudzoziemca zrobił coś więcej, niż przyszedł na salę z gazetą, kanapkami i zestawem krzyżówek – tu zawahał się, ale po chwili kontynuował. – Znam przewodniczącego składu, który będzie cię sądził. To uczciwy człowiek. Porządny Żyd, choć zasymilowany aż do bólu. Nie mam na niego żadnego wpływu, ale hej, spójrz na to z dobrej strony: ludzie prefekta też nie mają. Nie udupi cię, jeśli nie będzie miał ku temu powodów. – Dzięki. – Powodzenia, stary. Naprawdę.
Następnego dnia pożyczono mi z aresztanckiej szatni jakiś lepszy ubiór i odstawiono do Pałacu Sprawiedliwości na trzy minuty przed początkiem rozprawy. Obrońca z urzędu nie przyszedł, przysyłając zwolnienie, co zresztą nikogo nie zaskoczyło. Za to Herzog zjawił się pod krawatem i chyba nawet nieco się ogolił. Przynajmniej na policzkach. – To ty chodzisz? – zdziwił się, podając mi rękę. – Jak widać. A co? – Przez dwa dni nie dopuszczali mnie do ciebie, bo mówili, że twój stan zdrowia na to nie pozwala. – Cóż, pół godziny temu dali mi do wypicia magiczny eliksir i to on przywrócił mi życie. – To szkoda, że nie przywieźli cię pół godziny temu. Mielibyśmy czas na omówienie jakiejś strategii obrony. Na salę wszedł trzyosobowy skład sędziowski. Po drugiej stronie sali, naprzeciw nas, w drewnianych ławkach siedział prokurator, a za nim Rachefort. – A co tu robi ten nazista? – spytałem szeptem. – Oczy i uszy prefekta. Poza tym, także jego pięść. Jest twoim oskarżycielem posiłkowym. – A może nim być? – Wlazłeś mu do domu. Niby jest poszkodowany. – Cisza! Spokój! – zawołał przewodniczący składu sędziowskiego.
Zarzuty były poważne: włamanie na teren instytucji państwowej i świadome zaprószenie ognia powiązane ze stratami materialnymi oraz stworzeniem zagrożenia publicznego, świadome niszczenie dowodów procesowych, wdarcie się na teren prywatnego domu, dwukrotny atak na funkcjonariuszy Bezpieczeństwa, akt terroru związany z wzięciem zakładnika. Dowody winy były poszlakowe, ale wcale mocne. Właściwie to powinien je wskazywać prokurator, ale Rachefort nie był w stanie usiedzieć na miejscu, ciągle wchodził mu w słowo, więc po kilku minutach, po wymianie szeptem ostrych uwag, w czasie których z ust Racheforta gęsto padało jako argument nazwisko prefekta, zamienili się miejscami. Obrażony prokurator siadł w ławie, a Rachefort wyskoczył na salę, by z ogniem w oczach opisywać dowody moich zbrodni. Główny dowód rzeczowy spłonął u Anne-Claire w garażu, ale Rachefort przywlókł ze sobą sierżanta i żandarmów, którzy szturmowali dom i mnie aresztowali. Ci zeznali, że widzieli kombinezon, że został on spalony celowo, i że dokonano tego w prywatnym domu, do którego wdarłem się, używając siły na funkcjonariuszu Bezpieczeństwa, poruczniku Millanie. Pod dyktando pytań Racheforta, opisali też oblężenie domu Anne-Claire oraz szturm przez wyważoną bramę garażu. Potem Rachefort wyciągnął asa z rękawa – zapis kamery przemysłowej umieszczonej pod bramą depozytu. Ukazywała ona mój dwukrotny przejazd motorem wzdłuż ogrodzenia. Cholera, nie zauważyłem wtedy żadnej kamery. Inna sprawa, jednak, że jej za bardzo nie wypatrywałem. I, niech to szlag, trzeba było jednak nie ściągać wtedy kasku! Herzog milczał. Podczas całej mowy Racheforta nie zadał ani jednego pytania, wpatrywał się tylko w jakiś odległy punkt za plecami Racheforta i z rzadka notował słowo lub dwa. – Hej, nie śpij tam – w końcu nie wytrzymałem i szturchnąłem go. – Równie dobrze mógłbym sobie ustawić jako obrońcę jakąś nadmuchiwaną lalkę. Przynajmniej byłoby zabawnie. Co ty tu właściwie robisz? Schowałeś się przed deszczem? Herzog na chwilę oderwał się od obserwowania odległego punktu i rzucił mi enigmatyczne spojrzenie. – Czekam – mruknął. – Widzę. Ale na co? Na autobus? – Aż skończy mu się amunicja. – Co mu się skończy?! – zdziwiłem się. – Spokój! Spokój! – przewodniczący składu zastukał drewnianym młotkiem. Jedyne słowa, jakie Herzog skierował do sędziów pierwszego dnia rozprawy, to „dzień dobry” i „do widzenia”.
|