Twórcy filmowi stale próbują czerpać korzyści z gotowych tematów i motywów utrwalonych w kulturze. Nie inaczej jest z nowym filmem Kevina Reynoldsa, którego tytuł niezawodnie przywodzi na myśl, że oto mamy do czynienia z ekranizacją znanej legendy o dwojgu kochankach z czasów kształtowania się pierwszych państw germańskich. Tymczasem „Tristan i Izolda” to luźna impresja o prekursorach Romea i Julii, wykorzystująca modę na średniowieczne widowiska. Z tym że film nie oszałamia, a okazuje się ładny i pusty.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nijakość to chyba najlepsze określenie na dziełko Reynoldsa. Obrazy, skądinąd wspaniale skomponowane przez naszego rodaka Artura Reinharta, gładko przepływają przez ekran, nie zostawiając śladu w pamięci. Pojedynki, zdrady, wielka miłość – wszystkie te elementy, które widowisko powinno zawierać, nie mają wspólnego mianownika. Robią wrażenie zawieszonych w próżni, porzuconych przez reżysera na pastwę losu. Pomiędzy wspaniałymi ujęciami zielonych wybrzeży Irlandii czy kamiennego zamku d’Or znika duch książkowych „Dziejów Tristana i Izoldy”, a pozostaje miła dla oka, nieszkodliwa, ale także nie do końca potrzebna próba przeniesienia na ekran słynnej legendy. Kevin Reynolds udowodnił już poprzednim swoim filmem, że nie powinien zabierać się za filmowe adaptacje papierowych klasyków. Jego „Hrabia Monte Christo” jest niewątpliwym przykładem barbarzyńskiego okrojenia znakomitej powieści do sztywnej historii o zemście; historii, która im bliżej finału, tym niebezpieczniej zbaczała w stronę taniej telenoweli. Ktoś, kto potrafi pozbawić charyzmy tak interesującą postać, jak Edmund Dantes, nie może cieszyć się mianem dobrego artysty. Na szczęście z tytułowymi postaciami „Tristana i Izoldy” jest znacznie lepiej. Wprawdzie najbardziej interesujący pozostaje król Marek kreowany przez Rufusa Sewella – jak widać role pozytywnych bohaterów lepiej mu służą – wciąż jednak uwagę przykuwają młodzi, szczerzy aktorzy pierwszego planu: James Franco jako Tristan i Sophia Myles jako Izolda. Tym bardziej szkoda, że mimo ich usilnych starań, zakazany romans sprowadza się przede wszystkim do stereotypowych dialogów, pełnych utęsknienia spojrzeń i płaczliwych westchnień. Podobnie jak w „Królu Arturze” Antoine’a Fuqua, ekranizacji ponadczasowej legendy w wizji specjalisty od kina rozrywkowego, Jerry’ego Bruckheimera, w filmie Reynoldsa wykluczono magię, stawiając na szczęk oręża, zarazem mocno przekształcając wyjściową fabułę oryginału. O ile w „Królu Arturze” podobne działania miały uzasadnienie w pragnieniu przedstawienia legendy w perspektywie historycznej, to w „Tristanie i Izoldzie” beztrosko poćwiartowana opowieść traci na zaangażowaniu emocjonalnym. Trudno uwierzyć w niespodziewany wybuch uczucia oraz jego trwałość i siłę, przezwyciężającą poczucie obowiązku. Tymczasem tło polityczne zostaje rozwinięte, dzięki czemu historia nabiera żywszych barw, a postępowanie postaci wydaje się często dużo wiarygodniejsze. Dwie strony filmu Reynoldsa – romantyczna i polityczna – różnią się poziomem na tyle, że trudno ocenić, czy zmiany scenarzystów w generalnym rozrachunku były słuszne, czy też nie.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Historia, której rozwiązanie większość widzów doskonale zna, stawia niemałe wymagania wobec reżysera, ponieważ nie można już liczyć na zaangażowanie publiczności wynikające z porywającej, świeżej fabuły. Twórcy muszą znane elementy ułożyć w unikalny, a co ważniejsze, spójny obraz. Niestety, Reynolds nakręcił piękny w warstwie wizualnej, ale bardzo typowy film, któremu brakuje iskry przykuwającej uwagę odbiorcy. Całość przyjmuje się bez większych oporów i też bez większych oporów wychodzi się z kina, wracając do codziennej rzeczywistości. Jednak to, co na pewno robi wrażenie w sferze fabularnej filmu, to fatalizm zawarty w każdej minucie tej tragicznej opowieści. Fatum wiszące nad bohaterami przypomina o przypadkowości ludzkiego życia. Kolejne wydarzenia i zachowania coraz bardziej oddalają od siebie zakochanych, czyniąc z nich bezwolne marionetki obserwowane przez wielkiego spektatora. Przez podobną konstrukcję, historia Tristana i Izoldy jest jednym z dzieł, w którym pojawia się pytanie: „Na ile człowiek decyduje o własnym losie?”. Odrobinę zastanowienia zawdzięczać możemy jednak raczej literackiemu pierwowzorowi – nie filmowi. „Tristan i Izolda” Reynoldsa stanowi doskonały przykład obrazu, któremu nie wystarcza wysmakowana kompozycja kadru i kostiumy z epoki. Brak charakteru – coraz częstszy grzech wielkich widowisk – pasuje także do filmu twórcy „Robin Hooda”, bo mimo pozornie dopracowanych elementów, nie oferuje nic więcej, skąpiąc nawet często koniecznego katharsis.
Tytuł: Tristan i Izolda Tytuł oryginalny: Tristan + Isolde Reżyseria: Kevin Reynolds Zdjęcia: Arthur Reinhart Scenariusz: Dean Georgaris Obsada: James Franco, Sophia Myles, Rufus Sewell, Henry Cavill, JB Blanc, Mark Strong, Leo Gregory, Dexter Fletcher, Jamie King, Thomas Sangster Muzyka: Anne Dudley Rok produkcji: 2004 Kraj produkcji: Niemcy, USA, Wielka Brytania Data premiery: 9 czerwca 2006 Czas projekcji: 125 min. Gatunek: dramat, historyczny Ekstrakt: 40% |