powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Więzień układu – część 7
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Mimo zbroi, uderzenie Arto było wystarczająco silne, by malec stracił na chwilę oddech. Arto spojrzał na niego groźnie. Potrafił patrzyć groźnie.
– Wiesz, że mogę zająć się tobą na miejscu i nikt tego nie zauważy? To jak będzie?
Młodszak nie odpowiedział. Jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej niż dotąd, choć Arto wydawało się, że to niemożliwe. Zupełne przeciwieństwo hardego Karrosa.
– Ciesz się, młody karaluchu, że mam ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zajmowanie się czymś tak mizernym jak ty – powiedział uspokajająco, choć inny starszak by się z nim tak nie cackał. – Wiesz co jeszcze starszaki robią za karę z takimi jak ty?
Chłopiec ze strachem energicznie pokręcił głową, aż jego gęste, średnio przystrzyżone włosy rozleciały się na boki.
– Co masz przy sobie? – rzucił krótko. – Masz swoją kartę, czy ją chowasz po domu?
Puścił ręce małego. Był ciekaw czy spróbuje uciekać. Obiecał sobie, że gdy tak zrobi to zajmie się nim na poważnie. Młodszak posłusznie sięgnął do ukrytej pod spodniami kieszeni. Wyciągnął kilka drobiazgów, niepewnie pokazując zdobyte łupy. W sumie niewiele, uznał Arto, a ja niczego nie potrzebuję.
– To wszystko? – energiczne kiwnięcie głową. – Na pewno? Chcesz żebym cię sprawdził?
Młodszak wyprostował się i lekko odsunął ramiona od tułowia. Zgadzał się na przeszukanie, więc pewnie nie kłamał. Arto chwilę rozważał czy nie powinien kazać się chłopcu wykupić, choćby dla samej zasady, by się nie rozzuchwalił i dobrze zapamiętał, że starszaków się nie okrada. Ostatecznie wziął tylko jego identyfikator. Przestał przyciskać młodszaka do szyby. Był pewien, że bez identyfikatora nie spróbuje uciekać. Nawet karaluch wiedział, że z jego pomocą łatwo było namierzyć właściciela i spuścić mu należne lanie, choćby mieszkał po drugiej stronie stacji.
Wyjął z kieszeni niewielki czytnik i przesunął nim po identyfikatorze, wprowadzając dane do pamięci. Młodszak obserwował go z uwagą, wciąż przestraszony, lecz spokojniejszy.
– Możesz schować swoje śmiecie – powiedział. – Tym razem ci podaruję, ale zapamiętam cię dobrze – pokazał wyświetlacz czytnika, na którym widniało imię i kod identyfikacyjny chłopca. – Jeśli kiedykolwiek usłyszę od innych starszaków, że próbowałeś ich okraść, wtedy uznam, że jesteś tylko nędznym, kłamliwym karaluchem. I znajdę cię.
Położył identyfikator na wyciągniętej dłoni jej właściciela. Ten zamrugał, niepewny co zrobić. Zastanawiał się czy to podstęp, czy naprawdę może sobie iść. Trojaki i czwartaki lubiły się drażnić. Udawały, że pozwalają odejść swojej ofierze, a potem znowu ją dopadały.
– Znam swoją lekcję – powiedział potulnie maluch, bacznie obserwując wyraz jego twarzy. – Przepraszam, że się ośmieliłem…
Arto z rezygnacją machnął ręką. Dopiero wtedy dzieciak posłusznie zniknął w tłumie.
Unikał bicia młodszaków, co nie oznaczało, że przestał ich uczyć zasad. To był jego obowiązek, jako starszaka. Jak by wyglądała szkoła, gdyby od pierwszej klasy młodszaki robiłyby co chciały? Nie robił z tego wymówki, by się wyżyć, jak często robił to Żimmy i inni, lecz gdy było trzeba, nikomu nie pobłażał. Jeśli ten maluch coś przeskrobie i dotrze to do uszu Arto, zajmie się nim osobiście, dla jego własnego dobra.
– Chciał cię okraść? – spytał Iwen.
– To normalne – odparł. – Znaczy, kradzieże, nie to. Gdy ja byłem mały, młodszaki nie wyciągały rąk do kieszeni starszaków.
Kryzys mógł wyjaśnić bezczelne zachowanie młodszaków, lecz nie tłumaczył dlaczego dwojak nosił zbroję. Obiecał sobie, że sprawdzi jak to wygląda w jego szkole.
Iwen zamrugał, zdziwiony.
– Kradzieże są normalne?
– Jak myślisz, skąd na podatek biorą ci najmłodsi?
Iwen nie od razu zrozumiał. Nie myślał w takich kategoriach.
– Ty też…? – spytał po chwili.
– Każdy, Iwen. Każdy. Nawet Anhelo kradł na promenadzie. Wszyscy przez to przechodzą. Nie mamy wyjścia – choć mało kto potem się tego wstydzi, dokończył w myśli. Dzięki Daelowi mógł skończyć wcześniej.
Iwen kiwnął głową. Oparł się plecami o szybę. Arto znowu poczuł ciarki. Odwrócił się, by o tym zapomnieć, uświadamiając sobie, że gdy przyciskał do szyby tego malucha, wcale nie myślał o plaszkle i próżni. Odruch był silniejszy od nieuzasadnionych lęków.
Chowając czytnik spojrzał jeszcze raz na wyświetlacz. W szkole Arto był dość znany, zwłaszcza wśród młodszaków. Tam wystarczyłoby samo jego napomnienie. Tu kręciły się dzieciaki z różnych szkół. Jak one, był tu nieznany. Mógł je straszyć jedynie swoim wiekiem, lecz właśnie się przekonał, że dziś to nie wystarczało.
Zamyślił się. Był piątakiem, o najwyższym możliwym dla jego wieku statusie. Wczorajsze zdarzenia tego nie zmieniły. Prawo do ich noszenia przysługiwało dopiero szóstakom, lecz był pewien, że gdyby już teraz je sobie sprawił, mało kto miałby mu to za złe. Potrafił dołożyć szóstakom. Żimmy teoretycznie mógłby je zacząć nosić, lecz jego stara grupa nauczyła go przede wszystkim jednego – nigdy się nie wychylać. Formalnie nie był szóstoklasistą, więc czekał. Arto nie chciał czekać.
Pierścień był podkreśleniem statusu w szkole, symbolem przekroczenia pewnej granicy wieku i siły, oznaką przynależności do prawdziwych starszaków. Ich posiadacze wzbudzali większy strach i respekt. Arto wiedział jak to wykorzystać. Nie musiałby ich używać, wystarczyłoby je pokazać. Młodszak taki jak Bolo przeraziłby się go dwa razy mocniej. Nawet starszaki zaczęłyby go szanować. Gdyby miał własne pierścienie, nawet Anhelo inaczej by na niego patrzył.
Rozejrzał się, szukając wzrokiem młodszaka. Był ciekaw czy wciąż grasuje w okolicy, czy uciekł prosto do domu. Nie znalazł go. Zamiast tego poczuł instynktowne ostrzeżenie, nagły niepokój, że coś jest nie tak. Zwiększył czujność. W porę dostrzegł jakiegoś dorosłego, przez moment patrzącego prosto w jego stronę. Ich spojrzenia nawet nie zdążyły się spotkać; w czasie krótszym niż mrugnięcie okiem dorosły zręcznie zmienił obiekt obserwacji, udając, że tylko przypadkiem zahaczył o niego wzrokiem. Arto zareagował podobnie, choć zdołał go rozpoznać. To był ten sam dorosły, który go śledził gdy szedł do stoczni!
Zmroziło go. Wiedział gdzie szedł? Więc dlaczego nic nie zrobił? Odwracając się do szyby spróbował zahaczyć spojrzeniem o miejsce gdzie starł dorosły, lecz już go tam nie było. Zamiast głupio szukać go w tłumie, lub gapić się na miejsce z którego zniknął, Arto po prostu odwrócił się plecami, by nie zdradzić, że coś dostrzegł. Tamten wciąż mógł go obserwować.
To nie było przywidzenie. Dorosły gapił się prosto na niego, oczywiście nie bezczelnie, jak pierwszy lepszy policjant, tylko w bardziej wyrafinowany sposób, udając, że się rozgląda to tu, to tam. Jest dobry, bardzo dobry, pomyślał, najlepszy ze wszystkich dorosłych jakich spotkałem, ale moje oczy są lepsze.
– Arto… Czy to jest wszystko, co wiesz o Ziemi?
– Co, wszystko? – zapytał odruchowo. Iwen nie zauważył, że jego towarzysz był zupełnie zdezorientowany. Dawno się tak nie czuł. Skupił się na nim, lecz nie zapomniał o dorosłym.
– Ten widok i projekcje z lekcji… To wszystko co wiesz?
– A co więcej jest do wiedzenia? – wzruszył ramionami. – Czytałem co pisałeś na kanale, widziałem kilka projekcji. Nigdy nie byłem na dole. Pewnie nigdy nie będę. To, co wiem musi mi wystarczyć.
– Może nie musi…
– Myślisz, że możemy tam pojechać? Tak po prostu przejść posterunek i…
– Nie mówię o tym. Ziemia jest tutaj, na stacji! Pokażę ci ją, jak ty pokazałeś mi doki – odwrócił głowę w stronę Arto, wskazując palcem na szybę. – To uczciwy interes, prawda?
– Ziemia, na stacji? Bredzisz! Jak…?
Iwen uśmiechnął się z wyższością i kiwnął głową, wskazując coś za jego plecami. Odwrócił się. Za nimi, trochę z boku, był sklep z ubraniami. Obok, trochę na prawo, sala terminali WIR. Przy nim… Zaraz!
– WIR? – spytał, kryjąc zaskoczenie pod lekceważącym tonem głosu. – Nie, to niemożliwe.
– Dlaczego nie? Przecież otwarte. Terminali nikt nie pilnuje.
– WIR jest dla dorosłych – odpowiedział wyjaśniająco. – Przynajmniej na stacji.
– Na Ziemi jest dla wszystkich. Parę godzin na tydzień dla każdego, za darmo. Za mało, by grać, ale do innych rzeczy…
I tak nigdy nie grałem, pomyślał. Najwyżej w proste gry, przed szkołą, dla dzieci poniżej pięciu lat, wszystkie na domowej konsoli. To nigdy nie były prawdziwe gry.
Salony terminali WIR były najpopularniejszą, choć wcale nie tanią rozrywką. Generowanie sztucznych światów pochłaniało ogromną część mocy obliczeniowej sieci stacji. Przebywanie w nich choćby przez godzinę kosztowało masę impulsów. Trochę go to śmieszyło. Na stacji ludzie płacili, by pobawić się w WIR-ze, podczas gdy astronautom płacono ogromne impulsy za siedzenie w nich przez kilka lat.
Wejść do terminalu… Łatwo było powiedzieć, lecz z wykonaniem byłyby problemy. Dokładniej, jakieś dziesięć lat problemów, bo tyle im brakowało do pełnoletności. Iwen był szczęściarzem, tam na dole. Arto nawet nie podejrzewał, że istnieją dziecięce terminale, lecz zabawa w WIR-ze wciąż była dlań stratą czasu, jak gry jajcogłowych.
– Automat nie wpuści nas do WIR-u – stwierdził. – Czyta z identyfikatora. Po nim pozna, że jesteśmy za młodzi. I jest jeszcze pluskwa.
– Pluskwa nie ma tu nic do gadania – zapewnił Iwen. – Terminale nie mają własnych czujników, a wiek to żaden problem. Gdy uzyskam dostęp do jednego, drugi podłączę zdalnie i zezwolę, byś wszedł na mój rachunek. Jeśli raz przekonam komputer, że jesteśmy dorośli, to takimi będziemy. Skaner ciała wyciąga nasz wygląd z mózgu, ale go nie analizuje. Nie zauważy, że jesteśmy za młodzi, choć w WIR-ze pozostaniemy dziećmi. Wzrost też się nie liczy. Terminale same dopasowują się do kształtu ciała.
– A masz impulsy? – wspomniał mieszkanie Iwena. – To bardzo droga zabawa…
– Nie dla mnie. Terminale mają zamki czasowe. Trzymają identyfikator i naliczają twój czas. Wystarczy kawałek przewodu i… niczego nie zauważą, a my pozostaniemy w środku.
– Nie wiedziałem, że znasz się na elektronice – przyznał z zaciekawieniem.
– Na komputerach, i tylko trochę. Wszystkie urządzenia mają zasilanie i kontroler sygnału zezwolenia. Mogę sprawić, że terminal nas zaakceptuje nawet nas nie sprawdzając – Iwen machnął ręką. – Nawet jak nas przyłapią, to żadne przestępstwo. Nie bałeś się kraść, ale boisz się nielegalnego WIR-owania?
Iwen był pewny siebie. Brał Arto na ambicję, lecz i bez tego kusiło go coraz bardziej. Kto wie czy będzie miał drugą szansę ujrzenia Ziemi z bliska? Sale terminali nie były pilnowane ani przez ludzi, ani przez czujniki. Były w pełni automatyczne. Jak coś się stanie, najwyżej ich spiszą lub zaaresztują, na godzinę czy dwie. I jeszcze ten dorosły… Jak na to zareaguje?
W zamyśleniu położył dłoń na karku. Wiedział, że o czymś zapomniał. Terminal łączył się z człowiekiem przez rdzeń przedłużony i niektóre ośrodki w mózgu, a on…
Przesunął dłoń niżej. Poczuł kawałek plastiku.
– A ten… bioinduktor? – przypomniał sobie.
– Terminal nie pozwala na zagrożenie życia. Jeśli uzna, że nie powinieneś wejść w WIR, to wyłączy się i tyle. Tam nawet nie możesz dostać zawału, bo natychmiast cię wyrzuci i jeszcze dostaniesz wstrzyki. Arto, nikt nigdy nie umarł wewnątrz w pełni sprawnego terminala! Nie przez ostatnie trzysta lat, nawet w kosmosie. Zaufaj mi. Ja wlazłem za tobą do kanału plazmy.
– Więc spróbujmy – zgodził się. – Ale jakby co…
– Spokojnie, wtedy ja się będę tłumaczył. Robiłem to nie raz – Iwen wykonał gest w stylu „wszystkim się zajmę, bez żadnych obaw” i uśmiechnął się łobuzersko. – Wiesz, nie jestem taki grzeczny, na jakiego wyglądam.
Takiego Iwena Arto jeszcze nie znał. Na Ziemi mógł być niezłym rozrabiaką, lecz tutaj najgorszy ziemski rozrabiaka był zwykłym mięczakiem. Jeśli ty jesteś niegrzeczny, pomyślał, to ja i cała szkoła jesteśmy prawdziwymi bestiami.
Już w drodze rozejrzał się ostrożnie na boki, jakby naprawdę wierzył, że zdoła odszukać w tłumie znaną sobie postać.
• • •
Drzwi zamknęły się za nimi równie cicho jak się otworzyły. Sala terminali była pogrążona w półmroku; ostre światła promenady nie pomagałyby ludziom wychodzącym z WIR-u odnaleźć się w rzeczywistości. Byli sami, nie licząc ludzi w terminalach. W sali znajdowało się dwadzieścia takich urządzeń – trzymetrowych, błękitno-metalicznych wrzecion z tępo zaokrąglonymi końcami, sterczących pionowo na podstawach z przedziwnie poskręcanych rur, rządek za rządkiem. Rozchylone klapy większości wrzecion ukazywały puste, wyłożone miękką wyściółką wnętrze; w górnej części znajdowało się coś przypominającego kask. Kilka terminali było zamkniętych. Pod prawą ścianą stał rząd dwudziestu wysokich szafek.
Iwen wybrał parę terminali stojącą najdalej od wejścia i polecił mu wejść do jednego z nich. Arto stanął przed otwartym wrzecionem. By postawić stopę na krawędzi otworu musiał unieść kolano aż pod samą brodę. Spróbował chwycić klamry na wewnętrznych stronach obu klap. Wiedział z projekcji, że w ten sposób kosmonauci wchodzili do terminali, tyle że oni byli dorośli. Nie mogąc ich dosięgnąć, położył dłonie na dnie komory, wspiął się w górę i ułożył plecami na wyściółce.
– Co mam robić? – spytał.
– Przeczytaj instrukcję i połóż się wygodnie. Zaraz cię podłączę.
Iwen dotknął bocznej części kokonu. Rulon projektora konsoli wysunął się na zewnątrz, rozwinął się i usztywnił, uruchamiając projekcję powitalną. Iwen wystukał coś na konsoli. Wrzeciono terminalu poruszyło się lekko, bez wstrząsu, zmieniając położenie.
Rozejrzał się po wnętrzu. Na wewnętrznej stronie klap, na wykładzinie, znalazł powierzchnię pokrytą pismem. Ominął zakaz używania przez dzieci, przeleciał przez resztę, nie znajdując niczego interesującego. Swoją uwagę skupił dopiero na ostatnim akapicie, mówiącym jak należy się zachowywać po zakończeniu sesji. Miał chwilę poleżeć w terminalu, nim powróci orientacja i właściwe czucie ciała.
Kosmonauci tkwili w takich kokonach nawet po kilkanaście lat. Samo przyspieszanie trwało kilka miesięcy. Nie mogli wtedy wychodzić na zewnątrz, a jakoś musieli się odżywiać, o łazience nie wspominając. Nie sądził, by Iwen planował siedzieć tu aż tak długo, niemniej zaciekawiło go jak to było możliwe. Spojrzał w górę. Coś, co wyglądało jak kask posiadało całą siatkę rur w okolicach twarzy. Więc terminal ich karmił. Gdy przesunął się trochę w górę, znalazł w wyściółce zamknięte wgłębienie. Potem jego wzrok zatrzymał się na przewodzie z pierścieni, ułożonym wzdłuż dolnej części kokonu. Wyglądał jakby potrafił samodzielnie się zginać, zaś końcówka do złudzenia przypominała odbieralnik moczu.
Iwen stanął u stóp Arto. Oparł się piersiami o krawędź kokonu, sięgnął ręką do wnętrza i złapał za przewód.
– Wytrzymasz bez łazienki? – spytał.
– A jak nie? – nie to żeby czuł taką potrzebę, lecz wolał się upewnić.
– Masz trzy wyjścia. Albo pójdziesz tam teraz, albo zlejesz się w spodnie podczas sesji, jak byle pierwszak – Iwen powoli zaczynał wprawiać się w szkolnym slangu. – Możesz też podłączyć nieco więcej niż tylko mózg – pomachał końcówką przewodu.
– Chyba nie będziemy tu aż tak długo?
– Nie powinniśmy – Iwen odłożył przewód i wskazał na szafki. – Ci, którzy chcą tu siedzieć naprawdę długo najpierw rozbierają się do naga, by terminal poznał, że ma się nimi opiekować. To nie model międzygwiezdny – poklepał obudowę dłonią – ale swoje potrafi. Możesz w nim leżeć latami, a i tak zachowasz formę, tyle że się zestarzejesz. Terminal pobudza mięśnie by nie osłabły, utrzymuje stałą temperaturę, wchłania wilgoć, oczyszcza skórę płynem… Dzieciom pozwala rosnąć – Iwen pochylił się i zaczął szeptać. – Niektóre modele pozwalają dorosłym zachodzić w ciążę, gdy uprawiają ze sobą seks!
– Gadanie!
– Naprawdę! Takie terminale muszą być w jednym pomieszczeniu, ale nie wiem po co komu coś takiego.
Obaj wzruszyli ramionami.
– Jak to działa? – spytał Arto. – Podobno podłącza się przez skórę, ale nie wchodzi do ciała…
Iwen zamyślił się na chwilę.
– To trochę trudne – zaczął. – Wiem tylko tyle co tata mi tłumaczył. Interfejs neuronalny wytwarza słabe impulsy na karku i głowie, które nakładają się na siebie w głębi ciała.
Arto kiwnął głową. Znał tę technikę. Kiedyś, na promenadzie, gdy jeszcze chodził z rodzicami na spacery, był świadkiem obezwładnienia jakiejś kobiety. Mówiono, że była podziemiowcem. Dookoła był tłum ludzi, cel ledwo było widać, co dopiero mówić o aresztowaniu. Policja próbowała ją dopaść, lecz bezskutecznie. Wtedy wystrzeliły zainstalowane na ścianach ogłuszacze; każdy wysłał pojedynczą wiązkę słabego impulsu elektromagnetycznego. Nie po raz pierwszy widział taką akcję, lecz nigdy wcześniej nie znalazł się na ich drodze. Na chwilę promenada zawirowała, jego ciało przeszył lekki dreszcz – a przeszła przezeń tylko jedna z wiązek. Po dwóch sekundach wszystko wróciło do normy, za wyjątkiem kobiety, na której zogniskowano promienie – leżała na podłodze, nieprzytomna.
– Terminal trafia w pojedyncze nerwy – podkreślił Iwen. – Pobudza je lub mrozi. Wysyła miliony słabych impulsów, całą ich siatkę, by trafić w jeden wybrany nerw i nigdzie poza tym. Im więcej takich słabych impulsów, tym mniejszy cel możesz wybrać, ale tym trudniej je na nim… zogniskować. Od tego zależy jakość terminala i realizm jaki tworzy. To się nazywa wieloogniskowaniem rozproszonym, czy jakoś tak.
– Ale skąd to wie co chcę zrobić? Działa jak neuroskaner? Czyta moje myśli?
– Terminal to nie skaner mózgu – uspokoił go Iwen. – Neuroskaner wykorzystuje cię tak jak komputer swoją pamięć. Sprawdza każdą komórkę, szukając wspomnień. Wywołuje i otwiera je jak pliki, wbrew twojej woli.
Arto zadrżał. Tego zawsze bał się najbardziej – że ktoś może zajrzeć do jego głowy i odkryć, że jest dziwakiem, że jest miękki. Byłoby lepiej gdyby taki wynalazek nigdy nie powstał, by ludzie nigdy nie nauczyli się czytać w cudzych głowach.
– Terminal tak nie może?
– Nie może. Czuje tylko gdy chcesz się poruszyć. Widzi impulsy w rdzeniu przedłużonym, jak bioinduktor, i odczytuje je przed wytłumieniem. Potrafi też przeglądać pamięć wzrokową, poznać na co patrzysz i czego nasłuchujesz. Czasem tylko sprawdza w pamięci co spodziewasz się zobaczyć, stąd wie jak wyglądamy i w co jesteśmy ubrani. Sam zobaczysz, terminal dostrzega więcej niż my. Nie poznasz różnicy między rzeczywistością a całą resztą.
Iwen wrócił do konsoli. Coś do niej przykleił, przytknął swoją kartę do czytnika i pomajstrował chwilę nad wyświetlonym obrazem panelu obsługi. Na projekcji pojawił się komunikat o przyjęciu autoryzacji i akceptacji polecenia aktywacji sesji.
Klapy komory zaczęły się zamykać. Arto ułożył się wygodnie na plecach. Cały był spięty i przez to zupełnie sztywny. Czuł jak terminal go obejmuje, jak wyściółka otacza i unieruchamia jego ciało. Górną część karku oraz podstawę czaszki objęła chłodna w dotyku, chropowata powierzchnia, delikatnie otulając jego ciało u nasady czaszki, powyżej bioinduktora. Podobna powierzchnia przywarła do czoła. Czuł jak obie poruszają się i rozrastają, dopasowując do kształtu głowy, jak przenikają między włosami, jak mocno, choć delikatnie dociskają się do skóry. Niemniej, wciąż widział wnętrze kokonu i szczelinę niedomkniętych klap, przez którą sączyło się światło.
W jego umyśle pojawiła się niepewność. Czy terminal mnie zaakceptuje? Przypomniał sobie, że najpierw musiał przejść przez kalibrację neuronalną. Terminal musiał zbadać częstotliwość wyładowania neuronów, by gładko wejść w rytm pracy jego mózgu.
Chwilę potem szczelina zaczęła się zwężać. Z cichym szumem na głowę nasunął się kask, szczelnie otaczając jego głowę aż po samą szyję. Przestał cokolwiek widzieć i słyszeć. Poczuł jeszcze jak na twarz nasuwa się jakaś maska, po czym otoczyła go ciemność.
Przez chwilę czuł jedynie strach. W jednej chwili stracił całe czucie ciała, jakby przestało istnieć, pozostawiając tylko nagi mózg. Stał się czystą, wolną myślą. Trochę jak w kanale, przemknęło przez ten samotny mózg, lecz tu uczucie było głębsze, pełniejsze. Wewnątrz kanału słyszał delikatne pulsowanie krwi, jej szum w uszach. Tutaj cisza była absolutna.
Nie potrafił określić jak długo trwał w niebycie. Mogły minąć ledwie sekundy jak i całe minuty. Był tylko strach i myśli, czas zaczął istnieć ponownie dopiero gdy wokół objawiła się jasność, w niczym nie przypominająca widzianej oczami; odczuwał ją całym nieistniejącym ciałem, skórą, nawet uszami. Przypominała to, co czuł gdy leżał pobity w łazience, tę przyjemną, fascynującą część. Uwierzył, że teraz nic mu nie grozi, zapragnął, by trwało to dłużej, lecz jasność nieubłaganie zaczęła się zwężać. Kilka uderzeń serca potem – dopiero teraz zauważył, że znów ma serce i ciało – pozostała po nim tylko zwykła jasność wzroku.
Spojrzał na siebie. Przesunął dłońmi wzdłuż ciała. Wyglądało tak samo jak zawsze, czuł je tak jak zawsze, poruszało się jak zawsze i było ubrane dokładnie tak samo jak przed wejściem do terminalu. Nawet niewielkie, brudne plamy, jakie pozostały na koszulce i spodniach po wyjściu z wentylacji były wciąż na swoim miejscu. Nie było tylko hełmu ani kokonu. Nic nie krępowało jego ruchów. Pojawiło się otoczenie. Przetarł oczy dłonią, usuwając mgiełkę między rzęsami. Unoszący się w powietrzu zapach był podobny do zapachu promenady, lecz, choć po części znajomy, był inny, znacznie silniejszy. Przyjemniejszy.
Dookoła rosły drzewa. Tak wysokich nie widział jeszcze nigdy. Zamiast liści miały igły. Rosły jedno przy drugim, nachodząc na siebie koronami, inaczej niż na promenadzie, gdzie dzieliły je całe metry. Niektóre leżały przewrócone. W takich miejscach pełno było krzewów. Nie stał między drzewami, lecz na skrawku wolnej przestrzeni. Spojrzał pod nogi. Stopy znikły w kobiercu z roślin, nie sięgających mu wyżej niż ponad łydki. Na promenadzie za coś takiego zostałby ukarany. Przypomniał sobie zasłyszane słowa – las, trawa, polana.
Zapomniał o szkole, stacji, o nieznajomym dorosłym. To było nieważne. Trafił do zupełnie innego świata. W porównaniu z tymi drzewami te na promenadzie wydały mu się nienaturalne i dziwaczne. Czy aby na pewno? Patrząc na nie, jak kołysały się lekko od podmuchu powietrza, poczuł, że to nie drzewa są tam nienaturalne, lecz sama stacja.
Nie od razu dostrzegł że nie jest już sam. Iwen stanął obok niego, pojawiając się zupełnie znikąd. Przetarł oczy i rozejrzał się dookoła.
– Las – wyjaśnił, wskazując ręką drzewa. – Tak Ziemia wyglądała kiedyś, przed lotami w kosmos. Dziś jest tylko kilka takich miejsc.
Arto kiwnął głową. Widział projekcje krajobrazów, mniej lub bardziej udane, nawet takie z kolonii, ale żadna nie była tak realna. Zadarł głowę i spojrzał w jasne, bezchmurne niebo, szukając ścian, sufitu i źródła otaczającego go jasnego światła. Niemal natychmiast poczuł przeszywające, obezwładniające uczucie paraliżującej cały umysł pierwotnej paniki. Gotów paść na podłogę, czy na ziemię, przywrzeć do niej całym ciałem, uczepić się roślin i leżeć. Skulił się i zadrżał, jakby nagle znalazł się w mroźnej próżni. Musiał się zmusić, by dalej stać na nogach, zamiast osunąć się na kolana. Był pod gołym niebem, błękitną, obcą i wrogą poświatą, kopułą stworzoną z ulotnego, niewidocznego powietrza, pozbawiony twardej, potężnej osłony, oddzielającej go bezpiecznie od pustki kosmosu. Świadomość, że powietrze nie jest zamknięte w szczelnym pancerzu i lada chwila może ulecieć, umknąć niczym przez uszkodzoną śluzę, była silniejsza od rozumu, podpowiadającego, że na planecie takie rzeczy stać się nie mogą, a nawet jeśli, to on jest w sztucznym, nieistniejącym świecie i nic mu nie grozi. To było gorsze niż plaszkło. Tam przynajmniej istniała wyraźna bariera, której mógł dotknąć, martwiąc się, że może pęknąć. A tutaj…
Odetchnął głęboko kilka razy. Spomiędzy drzew doszedł go szczebiotliwy odgłos nieznanego automatu. Coś przeleciało z jednego końca polany na drugi. Teraz poznał, że to nie automat, lecz jakieś skrzydlate zwierzę. Nieznany kształt usiadł na pobliskiej gałęzi. Rozum wreszcie zwyciężył. Wciąż czując przygniatającą kruchość otaczającego go powietrza, ostrożnie podszedł do drzewa. Tak grubego i potężnego okazu nie widział nigdy dotąd, a tu były ich tysiące. Dotknął chropowatej powierzchni, odkrywając, że coś na niej rośnie, podobne trochę do pleśni, lecz nie szare, białe czy mdłozielone, a jasnozielone. Prawdziwy wygląd i zapach życia, zaoferowany przez sztuczny świat.
Ziemia sprzed ludzi, pomyślał. Wszystko zgromadzone na jednej, jedynej planecie. Ale już nie dziś. Rozrzucone na tysiącach planet, drzewa były bezpieczne. Przetrwają, dzięki nam, nawet jeśli zniszczyliśmy je tutaj, gdzie był ich dom. Ziemia może zginąć, ale pozostaną setki innych, na których drzewa będą rosły dalej. Uśmiechnął się. Tak było dobrze, sprawiedliwie. Za sprawą człowieka Ziemia stała się dla nich zbyt ciasna, więc przeniósł je tam gdzie wciąż było dla nich miejsce. I zrobiliśmy to, pomyślał z dumą.
– Jak wygląda Ziemia teraz? – spytał.
– Zaraz ci pokażę – Iwen wciąż stał na polanie. – Nie mam dostępu do konsoli sterowania z wnętrza programu, tego nie potrafię obejść. By skoczyć do miasta, muszę wyjść na zewnątrz.
Arto kiwnął głową. Iwen nagle zniknął. Tak po prostu. Stał i już go nie było.
Po minucie pojawił się znowu. Arto patrzył na drzewa, lecz nagle nie były to już drzewa, tylko ogromne, ciemnoszare ściany. Wraz z pojawieniem się Iwena zmieniło się otoczenie. W krótkim błysku szarości otoczyły ich budynki, wielkie niczym stacja. Dokładniej, były tylko trzy budowle, co poznał gdy przyzwyczaił się do nowego otoczenia. Równe, gładkie, niemal pozbawione okien ściany pięły się pionowo w górę. Głęboki półmrok rozświetlały niewielkie, rzadko porozwieszane lampy.
Więc to była ulica, o której mówili rodzice – korytarz, który nie miał sufitu. Biegła równolegle do najdłuższej ściany, ciągnącej się gdzieś w nieskończoność, od niej odchodziła druga, wciskając się w szczelinę między dwiema innymi. Wokół walały się stosy śmieci, stare skrzynie i szczątki bliżej nieznanych mu, pokrytych warstwami brudu maszyn. Powietrze było tu zupełnie inne niż przed chwilą, o kwaśnym, duszącym zapachu, Spojrzał w górę. Pomiędzy ścianami, tak wysoko, że nie mógł sobie tego wyobrazić, dostrzegł cienkie, szare nitki nieba, poprzecinane licznymi wiaduktami, przęsłami i napowietrznymi korytarzami, łączącymi budynki na wysokości różnych pięter. Poczuł się nieco pewniej. Podświadomość nie protestowała już tak bardzo.
– Nie różni się wiele od stacji – zauważył.
– Na stacji nie ma deszczu – odpowiedział Iwen. – Ani wiatru. Chociaż… w mieście krople deszczu i tak wyparowują na długo nim dotrą do ziemi. Poczekaj a zobaczysz!

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.