– Są ludzie, którzy chcą, byśmy naszym zachowaniem udowodnili, że stan wyjątkowy jest koniecznością. Są ludzie, których cieszy każda rzucona przez nas butelka i kamień, i każdy wystrzelony przez policję granat gazowy. To ci, którzy chcą nami rządzić na mocy nie naszego wolnego wyboru, ale dzięki nieustannemu przedłużaniu stanu wyjątkowego.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Na północno-zachodnich krańcach Marsylii, mniej więcej tam, gdzie autostrada A-51 rozgałęzia się na A-55 w kierunku Lyonu i A-50 do Nicei, administracja centralna postawiła szereg niskich budyneczków przeznaczonych do przechowywania przedmiotów i dokumentów zajętych w depozyt sądowy. Spore oszczędności na podatku gruntowym przeważyły nad główną wadą lokalizacji: tak odległe położenie aż się prosiło o jakieś włamanie. Zwłaszcza, że całego obiektu pilnował tylko jeden stróż. Ja jednak planowałem nieco inne przestępstwo, niż kradzież. Wspinając się do środka przez niską drucianą siatkę, po kieszeniach kombinezonu poupychany miałem „zestaw małego podpalacza”: cienką woskową świecę, dziesięć pudełek zapałek oraz termos, w którym zamiast kawy wesoło chlupotał litr czystego spirytusu. Wielu frajerów-piromanów uważa, że najlepsze do podpaleń są ultranowoczesne elektroniczne zapalniki czasowe, które efektownie popiskując, odliczają sekundy do posłania impulsu z bateryjki do diod wetkniętych w piramidę beczek z pożal się Boże jakimś materiałem wybuchowym. Takich to policja zazwyczaj łapie w czterdzieści osiem godzin, bo na miejscu wydarzeń zostają wszystkie możliwe ślady chemiczne, po których jak po sznurku można trafić do producenta, potem do sprzedawcy, a ten to już tylko musi wskazać palcem nazwisko kupującego w księdze zamówień. Tymczasem siarka z obciętych główek od zapałek i parafina z woskowej świecy to składniki, których w depozycie mógłbym znaleźć dziesiątki kilogramów: były w plastikowych okładkach skoroszytów, w woskowych pieczęciach notarialnych i komorniczych, w tłoczonym znakami wodnymi papierze urzędowym… Znalazłem właściwy segment magazynu i, nie bawiąc się w subtelności, kopniakiem wybiłem okno, wdrapałem się na parapet i wskoczyłem do środka. W czasie pożaru i tak pękną wszystkie okna, bo rozsadzą je od środka rozgrzane gazy. Szkoda więc tracić czas na zabawę z wyłamywaniem zamka. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę i rozejrzałem się wokoło. Parterowy segment miał rozmiar mniej więcej cztery na osiem metrów. Przy ścianach stały regały z blachy, na których znajdowały się ciasno poustawiane akta. Z sufitu zwisało kilka nagich żarówek. Poświeciłem w stronę drzwi – tak, znajdowała się tam malutka skrzynka rozdzielcza. Świetnie. Jak wszystko dobrze pójdzie, a rzeczoznawca okaże się wystarczająco leniwy, wina za pożar spadnie na awarię instalacji elektrycznej. Nie szukałem przywiezionych tam tego wieczoru dokumentów, bo i tak bym ich nie poznał. Po prostu spali się wszystko, co jest w tym segmencie. Sięgnąłem po pierwszy lepszy skoroszyt i rwąc z niego stronice, ułożyłem na podłodze stosik papieru dbając, by nie zabrakło luźnych kartek, po czym hojnie polałem spirytusem i rozsypałem wokoło siarkę z zapałek. Ciasnota i szczelność wypełnionego papierami budyneczku upodabniała go do pieca i zapewniała sukces przedsięwzięcia. Gdy temperatura płonącego spirytusu, siarki i luźnych kartek będzie wystarczająco wysoka, reszta papierów na regałach zapali się od samego gorąca. Świeczka przycięta była w takim miejscu, by płomień sięgnął rozlanej benzyny w około dziesięć minut. Dawało mi to wystarczająco dużo czasu, by pozbierać swoje rzeczy i oddalić się na tyle, by żaden spóźniony właściciel psa cierpiącego na zapalenie pęcherza moczowego nie zobaczył mojej sylwetki na tle ognia. Pstryknąłem zapalniczką, upewniłem się, że płomyk na knocie dobrze się rozpalił, po czym zabrałem się do ewakuacji mojej skromnej osoby.
Mało kto potrafił zapamiętać i wymówić pełne nazwisko Manniego. Ja potrafiłem. Może był to jeden z powodów, dla których Menachem Eshkol chyba trochę mnie lubił. To Manny wyciągnął mnie z obozu przejściowego. Po półrocznym pobycie w nim byłem już u kresu wytrzymałości psychicznej. Nie żeby nas tam źle traktowali. Prawdę mówiąc, takiej ilości jedzenia i snu nie zaznałem od wielu lat. Problemem była przymusowa bezczynność oraz izolacja: zakazano nam opuszczania ogrodzonego siatką terenu słusznie zakładając, że mogłoby być bardzo różnie z frekwencją wracających z wypadów do miasta. Władze francuskie stawały na głowie, by nastroje w obozie były dobre, jednak nie zmieniało to faktu, że rzeczywiście byliśmy internowani. Nie tak sobie wyobrażałem powrót do Europy po kilku ładnych latach służby w barwach francuskich po różnych zakątkach świata. Obóz pod Marsylią był jednym z wielu przeznaczonych dla weteranów Korpusu o niefrancuskim obywatelstwie, których miano w założeniu wypuścić do cywila z prawem stałego pobytu albo może przyjąć do jakiejś innej służby państwowej, o ile tylko ktoś go lub ją by chciał. Co jakiś czas przed komisją z Ministerstwa Obrony stawało kilku z tysiąca trzymanych tu byłych oficerów, by gorąco zapewnić o swej dozgonnej wierności trójkolorowemu sztandarowi Republiki, udowodnić swoją znajomość historii Francji, zaśpiewać Marsyliankę i wyrecytować listę francuskich laureatów Nagrody Nobla. Członkowie komisji, udając, że ich słuchają, grzebali tymczasem w aktach, szukając na delikwenta jakiegoś haka. Jeśli go nie znaleźli, po trzech, czterech przesłuchaniach dawali mu kartę tymczasowego pobytu i wykopywali za ogrodzenie. Jeśli jednak przez podejrzliwy umysł przewodniczącego komisji przemknął jakiś cień wątpliwości, teczkę badanego przekazywano policji, by ta powęszyła i potem wzięła na siebie niewdzięczne zadanie deportacji do ostatniego miejsca pobytu. Kto zna wojskową biurokrację ten wie, że jeżeli cokolwiek nie pasuje do szablonu, jest z reguły stanowczo tępione. Ja miałem pecha – mimo że byłem funkcjonariuszem Korpusu, nie byłem oficerem, ale specjalistą pilotem na kontrakcie o randze kapitana, czyli w gruncie rzeczy, cywilem. Dlatego wzrok przewodniczącego komisji na mój widok natychmiast mętniał, czoło marszczyło się, a moją teczkę personalną przesuwano z jednej półki na drugą, wrzucano gdzieś na sam spód piramidy innych, gubiono w szufladzie – słowem, robiono wszystko, by odwlec decyzję. Na bezczynność komisji można było składać skargi, jednak było to niczym osuszanie Morza Śródziemnego dziecięcym wiaderkiem. By przełamać ten zastój, wymagana była potężna siła kogoś z zewnątrz. Kogoś, kto znał wszystkie kruczki, kto miał w notesie wszystkie właściwe numery telefonów, kogoś, kto umiał zacytować z pamięci dowolny przydatny w danej chwili paragraf rozporządzenia oraz artykuł ustawy. Kogoś takiego właśnie jak Menachem Eshkol, doktor prawa, i notabene – były prokurator wojskowy. Manniego spotkałem jakiś rok wcześniej, gdy jeszcze Korpus jako rdzeń francuskiego kontyngentu w siłach Interwencji stacjonował w Ameryce Południowej. Prowadził tam śledztwo w sprawie zabójstwa kapitana jednej z kompanii Bawarskiej Lekkiej Brygady przez dowodzonych przez niego żołnierzy. To był już sam koniec wojny i nikt nie chciał hałasu, skandali czy kłopotów. A że nie ma większego eksperta od tuszowania problemów, niż Manny, to jego właśnie posłano na miejsce. Bez dyskusji podpisałem napisane przez niego zeznania, to samo zrobił mój drugi pilot, kapitan Florentino, i paru jeszcze innych „świadków”, których wspólnie zorganizowaliśmy, i to pozwoliło szybko umorzyć śledztwo określające incydent jako „wypadek spowodowany nieostrożnym obchodzeniem się z bronią”. Manny w zamian za to (i za skromne dwadzieścia pięć procent udziałów w dochodach) nie miał nic przeciw temu, bym regularnie spuszczał z jego służbowego samochodu całą benzynę, a mój drugi pilot, kapitan Florentino, wypychał jego bagażnik przemycanymi papierosami i alkoholem – co jak co, ale żandarmeria na pewno nie odważy się sprawdzić wozu prokuratora. Jednym słowem, od razu się polubiliśmy, a fakt, że Manny uważał mnie również za Żyda, bynajmniej w tym nie przeszkadzał. Nie wpadajmy w euforię – zbyt wiele pleców nosiło ślady noża Manniego, by można było ślepo mu ufać, jednak gdy ktoś wyciąga cię z szamba, nie patrzysz, czy podana ci ręka jest sterylnie czysta. Manniemu wspomniał o mnie Florentino, gdy tylko wyszedł z obozu i wstąpił do formującego się Bezpieczeństwa. Parę tygodni później Manny znalazł wreszcie trochę czasu, wpadł na posiedzenie Komisji, nawrzeszczał na wszystkich jak leci, w trzydzieści sekund na oczach oszołomionego przewodniczącego wypełnił formularz, w którym zgłaszałem się jako wolontariusz do nieodpłatnych prac publicznych, kazał podpisać i już chwilę potem mknęliśmy jego samochodem w stronę Marsylii. – Ale czemu, do cholery, zgłosiłeś mnie do prac nieodpłatnych? – spytałem, gdy wreszcie trochę ochłonąłem. – Nie masz karty stałego pobytu – mruknął Manny. – Nie możesz pracować w Administracji za pieniądze. Inaczej by cię nie wypuścili. Ale bez obaw, znajdziemy ci jakieś papierki do przekładania na spokojnym biureczku w merostwie. Manny miał zawsze na wszystko odpowiedź i umiał kłamać tak naturalnie, jak się kupuje bułki w sklepie. I właśnie dlatego był doradcą i osobistym sekretarzem mera Marsylii, Cesara Damiensa.
W Niemczech struktura administracji nie jest może szczególnie jednolita, ale za to prosta, jak budowa kija od szczotki. We Francji jest odwrotnie – władze lokalne wszędzie mają ten sam ustrój, ale labirynt biurokracji ich pięciopoziomowej struktury był po prostu oszałamiający. Najczęściej wszystko działa bez większych problemów dzięki wzajemnej życzliwości przedstawicieli władz. Ale w roku, w którym przyjechałem do Marsylii, panowała otwarta wojna polityczna między stronnictwem mera Marsylii Damiensa, a prefektem regionu Prowansji, Kaunitzem. – To wszystko przez koniec tej cholernej wojny – wzdychał Manny, prowadząc mnie korytarzem merostwa. – Stary układ zdechł, ale trochę minie, zanim młode szczury zagryzą stare szczury i na ich trupach zbudują coś nowego. – A my po której stronie jesteśmy? – spytałem. – Po tej właściwej – mrugnął okiem Manny, uśmiechając się szelmowsko. Pchnął obite skórą drzwi na końcu korytarza trzeciego piętra i puścił mnie przodem. – To mój gabinet. Skromniutki, ale przytulny. Siadaj gdzie chcesz, ale nie ruszaj żadnych papierów. Rozejrzałem się wokoło. Pokój miał, lekko licząc, trzydzieści metrów kwadratowych. Umeblowany był z dyskretnym przepychem. Gdy dotknąłem jednej z szaf, poznałem gładzony, nielakierowany heban. Spojrzałem na resztę mebli. Dwie inne szafy, kartoteka, stół, biurko i tuzin krzeseł, wszystkie były z tego samego drewna. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możesz mi płacić w krzesłach z tego pokoju – powiedziałem. – Jedno miesięcznie będzie mnie urządzać. Manny roześmiał się, ściągając marynarkę i rozluźniając krawat. – Masz oko, Miki. Ale cóż, w końcu ta twoja odziedziczona po dziadku hebrajska krew daje instynkt… Kawy? Czegoś mocniejszego? – sięgnął ręką pod biurko i znacząco pomachał butelką z koniakiem. – Poproszę herbatę – pokręciłem głową, siadając na jednym z krzeseł. Manny cały czas żartował, ale właśnie dał mi do zrozumienia, ze bardzo dokładnie przejrzał moje dokumenty. Nie pamiętam, kiedy przy pisaniu życiorysów przestałem przyznawać się do mojego żydowskiego dziadka, ale było to dosyć dawno temu. We Francji takie korzenie nie pomagają w karierze. No, chyba że lekko pchnie cię do przodu koalicja bogatych i wpływowych krewnych, jak to było w przypadku Manniego. – Herbata? No to wybacz stary, ale sam będziesz musiał zrobić. Ja też mogę prosić, przy okazji? Za jednym zamachem Manny pokazywał, jaki z niego swój chłop oraz ustawiał mnie we właściwym miejscu łąńcucha pokarmowego. On wydaje polecenia, a ja je wykonuję. – Nie masz sekretarki? – spytałem, podnosząc się z krzesła. – Miałem, ale uciekła, robiąc awanturę o molestowanie seksualne – wzruszył ramionami. – Jakaś histeryczka? – Żebyś wiedział – powiedział znużonym głosem. – W końcu po co są sekretarki jak nie po to, żeby je na zawołanie rżnąć na biurku? Rzuciłem tylko okiem na Manniego. Wyglądało na to, że mówił poważnie. – I od tamtej pory nie możesz sobie znaleźć nowej? – spytałem, włączając czajnik. – Żartujesz? – gdy Manny wpadał w wesoły nastrój, zaczynał mówić piskliwym głosem. – Szturmują mnie drzwiami i oknami. – No to w czym problem? – Nie spieszy mi się. Na ten gabinet są przewidziane dwa etaty, a póki nie ma sekretarki, twój stary kumpel z synagogi kasuje obie pensje – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Mer miasta Marsylia, Cesar Damiens, był człowiekiem wysokiego wzrostu, sięgającego prawie metr dziewięćdziesiąt. Ważył przy tym, co prawda, ledwie sześćdziesiąt kilogramów, ale odpowiednio dobrane, wielowarstwowe ubranie tuszowało ten mankament i na zdjęciach Damiens wyglądał na szczerego, postawnego, inteligentnego faceta, na którego przeciętny wyborca zawsze może liczyć. Damiens dostał kartę poborową pod koniec wojny i przez kilka miesięcy przesuwał papierki w administracji zmilitaryzowanego portu morskiego w Bejrucie. Wrócił do Marsylii przed końcem wojny z jedną walizeczką gotówki, której pochodzenia nikt nie dochodził, i z mocnym postanowieniem zrobienia kariery. Pomóc mu w tym postanowił mój „stary kumpel z synagogi”, Menachem Eshkol. – Moim przekleństwem jest, że urodziłem się we Francji – mówił Manny, gdy czekaliśmy na Damiensa – Tutaj żaden Żyd nigdy nie zrobił kariery politycznej, z wyjątkiem może Dreyfusa. Ale ten to był męczennikiem, a mi się to nie bardzo uśmiecha. W gospodarce – ależ proszę cię bardzo. W systemie sprawiedliwości – jak najbardziej, witają cię z otwartymi rękami. Ale nie w polityce. Dlatego skazany jestem na rolę człowieka w cieniu. Stoję za Cesarem i rozwiązuję jego problemy. Jestem jego, jakby to ująć… – tu się zawahał. – Oddziałem szturmowym? – podsunąłem. Manny strzelił palcami. – Świetnie powiedziane! – zawołał, przyciągając zaciekawione spojrzenia ludzi przechodzących korytarzem. – Cholera, Miki, zawsze miałeś talent do mocnej puenty. – No i jak wam idzie? – Nie najgorzej, dziękuję, nie najgorzej… – potarł nos kciukiem, patrząc gdzieś w bok – Zaczynaliśmy od samego dołu, od wyborów do rady gminnej, zaraz gdy tylko Cesar wrócił z Syrii. To było jeszcze przed nową ordynacją, więc na plakatach mogliśmy dać jego zdjęcie w mundurze. Ludzie go nie znali, ale głosowali na mundur, bo propaganda wojenna była wtedy niesamowita. Taaak… – Manny zamyślił się na chwilę. – Wydaliśmy wszystkie pieniądze, jakie przywiózł z Bejrutu, ale udało się. Od tej pory było już z górki. Teraz trzymamy za jaja miasto i okolice. Całe cztery okręgi są tylko nasze, mamy też wpływy w wielu innych. Zarządy kantonów i gmin to nasi ludzie. To znaczy, ludzie Cesara – poprawił się. – Czyli co, teraz relaks, spokój i zbieranie żniw? – spytałem. – Niestety, nie ma tak dobrze. Od góry wali się na nas sufit – powiedział, wskazując palcem w górę. – Sufit? – nie zrozumiałem. – Nasz kochany pan prefekt Kaunitz. Jeszcze przed wojną Paryż dał mu jeden departament, a on już trzyma w mackach całe trzy regiony: Prowansję, Langwedocję i Delfinat. Do tej pory panowała względna równowaga, ale teraz on idzie w dół, po okręgi, a Damiens chce departamentu. – Manny zacisnął dłonie w pięści i zaczął je ze sobą zderzać. – Jeśli Kaunitz wywali Cesara, jedna trzecia kraju będzie jego prywatnym lennem. Ale jeśli to Kaunitz poleci… – tu zawiesił głos. – To lenno będzie Damiensa. – Damiensa oraz jego wiernej drużyny – wyszczerzył zęby Manny.
Manny miał u Damiensa wiele do powiedzenia, ale ścisłe grono doradców mera składało się jeszcze z dwóch osób. Drugą był Herzog, którego poznałem potem. Pierwszą zaś była Sabine. Sabine miała ledwie metr sześćdziesiąt wzrostu, ale jej energią można by spokojnie obdzielić trzy średnich rozmiarów elektrownie. Biegała po korytarzu jak tornado, pokrzykując na spłoszony personel. Manny zdołał ją zatrzymać dopiero za drugim razem i to tylko dlatego, że chwycił ją za ramię i nie puścił, póki nie przestała się wyrywać. – Moja droga, pozwól, że cię przedstawię. To jest Sabine, nasz spec od psychologii i publicznego wizerunku. Cesar nie zawiąże krawata, jeśli Sabine nie powie, że pozwoli to zwiększyć poparcie o pół punktu procentowego. A to jest Mick Moriarty. Myślałem, wiesz, może by go tu u nas zatrzymać. Przyda się mi, może i Herzogowi. Nim zdążyłem powiedzieć „Cześć!”, Sabine już prześwietliła mnie spojrzeniem niczym rentgenem. – Chryste, Manny, ile razy mam ci mówić, byś przestał sprowadzać tu swoich żydowskich koleżków – powiedziała zaczepnym głosem. – Jak chcesz założyć kibuc, to pożyczę ci forsę na kupno działki w Strefie Gazy. Nie musisz tego robić w Marsylii. – Wiedziałem, że ci się spodoba – wyszczerzył zęby Manny. – Wyciągnąłem go z obozu. To weteran. To by się mogło sprzedać. – Weteran, mówisz? – Sabine przyjrzała mi się jeszcze raz. Nawet ja zrozumiałem, że wspominając o obozie, Manny gwarantował Sabine moją stuprocentową lojalność. Zamyśliła się, ale po chwili znów pokręciła głową. – Nie, Manny. On jest za wysoki, wyższy niż Cesar. Wzrost Cesara to jego atut wizualny. Sam wiesz, że gdy w debatach staje przy tym karle Kaunitzu, automatycznie dostaje pięć punktów przewagi. Nie stać nas na utratę tego. Jak nie chcesz go odsyłać do obozu, daj mu miotłę i niech zamiata korytarz. Ale nie puszczę go do Cesara. I już jej nie było. Manny trochę przyklapł, ale po chwili wziął głęboki oddech i odzyskał koncentrację. – Czyli co, mam się pakować? – spytałem. – Spokojnie, stary. Na razie jest mój głos przeciw jej. – Czyli co? – Czyli zadecyduje sam Cesar – Manny spojrzał na zegarek. – Za dwie godziny będziemy mieli wieczorne podsumowanie dnia. Wezmę cię na nie.
Jak mi powiedział Manny, mer lubił biografie sławnych ludzi. Swego czasu szczególnie dużo czytał o Józefie Stalinie i jego upodobaniu do nagłego zmieniania swych zwyczajów. Od tej pory nikt nigdy nie wiedział, gdzie odbędzie się planowane zebranie. Decydował o tym sam mer, w ostatniej chwili. – Jeśli ktoś by się mnie spytał, to jest to kurewsko męczące – powiedział zasapany Manny, gdy wspinaliśmy się na najwyższe, piąte piętro budynku merostwa. – No, ale dobra, jeśli go to relaksuje, to nie złożę z tego powodu rezygnacji. Gdy weszliśmy do salki, Damiens już siedział i przerzucał jakieś papiery. Manny bez słowa podszedł i zajął miejsce po prawej stronie mera i gestem wskazał mi miejsce o dwa krzesła od siebie. Kilkanaście sekund później wpadła Sabine. Dojrzałem błysk rozczarowania w jej oczach, gdy zorientowała się, że przyszła ostatnia. Teraz zrozumiałem, czemu Manny tak się spieszył – chciał zająć jedyne miejsce przy merze. Stół był tak ustawiony, że po lewej stronie Damiensa było już za ciasno na kolejne krzesło. Sabine mogła usiąść już tylko między mną na Mannim, w pewnym oddaleniu od Damiensa. Tego dnia i na tym zebraniu, startowała z gorszej pozycji. Manny niedbale machnął ręką, pozwalając, by Sabine zaczęła. Kobieta przez kilkanaście minut podsumowywała wydarzenia dnia w departamencie i w regionie oraz ich ewentualny wpływ na popularność mera. Wiadomości były raczej neutralne i mer nie okazywał większego zainteresowania, przynajmniej nie na tyle, by podnieść wzrok znad papierów. Potem zabrał głos Manny i w kilku zdaniach opisał, co działo się w mieście, a zwłaszcza w biurze prefekta. Słysząc wieści o swoim rywalu, mer wreszcie ożywił się i podniósł wzrok na Mannego. Miałem wrażenie, że dopiero wtedy dostrzegł mnie. Po chwili jednak przeniósł wzrok z powrotem na Manniego. Nie przerywał mu. Manny przebiegł jeszcze kilka punktów, po czym odsunął kartkę i uderzył otwartą dłonią w stół. – Cesar, mamy jeszcze tę cholerną dżunglę o kasę. Budżet regionu będzie niedługo dzielony, a Kaunitz prędzej przestawi się na bzykanie jeży, niż da miastu choćby złamanego centyma więcej, niż wydrzemy mu kłami i pazurami. Mer drgnął i jeszcze raz spojrzał przelotnie na mnie. Mimo mojej obecności, Manny nazwał go po imieniu, w dodatku pozwolił sobie na dużą swobodę w wyborze sposobu mówienia, dając tym samym do zrozumienia, że chce traktować mnie jako insidera. Spojrzałem na Sabine. Ta chyba była innego zdania, bo lekko przewróciła oczami, by zaraz utkwić wzrok w twarzy mera i śledzić jego reakcję. Nie dopatrzyła się jednak zachęty do natychmiastowego protestu. – Od prawie pół roku mamy pokój, rząd nie może dłużej odwlekać wyborów do wszystkich pięciu szczebli samorządu. Z tego co Herzog dowiedział się w Prefekturze, najpewniej ogłoszą je z minimalnym okresem wyprzedzenia, tak, by kampania była jak najkrótsza. Mamy jeden, może dwa tygodnie. Dlatego musimy zacząć działać natychmiast – kontynuował Manny. – Wystawimy cię jako kandydata na prefekta. – Jak wyglądają sondaże? – odezwał się po raz pierwszy mer, zwracając się do Sabine. – Wskaźnik poparcia masz na poziomie 35 procent, ale Kaunitz ma około 50 procent. – Kurwa, niedobrze – powiedział spokojnie mer, po czym zwrócił się do Mannego. – I ty mi mówisz o kandydowaniu na prefekta? Jaja sobie robisz? Manny wytrzymał wzrok Cesara, a nawet się uśmiechnął. – Tak jest dziś. Jutro będzie inaczej. Potrzeba nam chwytliwych haseł i, moim zdaniem, obecna sytuacja dostarcza ich na pęczki. Od pół roku żyjemy pod restrykcjami stanu wyjątkowego, choć wojna się skończyła. Nasz pierwszy plan – tu wskazał na Sabine, dzieląc tym samym rozdrażnienie mera na ich oboje – polega na tym, by wprowadzić prasę na przynajmniej część debaty budżetowej. Koniec zakulisowego, niedemokratycznego dzielenia pieniędzy podatnika. Czystość w wydatkach, przejrzystość finansów, i tak dalej. Mer wstał z miejsca i zaczął chodzić po sali. Po chwili zaczął mówić, żywo gestykulując w powietrzu chudymi ramionami. – Karzełek nie może odmówić, dziennikarze zjedliby go za to żywcem, a ja bym wyszedł na bohatera! – Wychodząc z tym pomysłem, mamy w kieszeni wzrost notowań o co najmniej pięć punktów procentowych – dorzuciła Sabine, ale mer uciszył ją niecierpliwym machnięciem dłoni. Manny, widząc to, uśmiechnął się pod nosem. Mer bardzo nie lubił, gdy mu się przerywało tok myślenia. Damiens wyraźnie zapalił się do pomysłu. Nadal chodząc po pokoju, na gorąco zaczął wyrzucać z siebie listę popularnych, chwytliwych celów, których finansowanie on zaproponuje, a prefekt nie będzie mógł mu publicznie odmówić. Wygłaszał ten monolog przez prawie dziesięć minut. Nikt mu nie przerywał, tylko Manny notował czasem niektóre z pomysłów mera. Gdy te mu się wreszcie skończyły, a mer na chwilę usiadł na brzegu krzesła, Manny, nie dopuszczając Sabine do głosu, wskazał mnie kciukiem i powiedział: – Pamiętasz, Cesar, jak mówiliśmy o kimś do pomocy. Mam tu kandydata, któremu po prostu nie możesz odmówić. Mick Moriarty, dopiero co wrócił z wojny. Damiens spojrzał na mnie. – Zawsze miałem respekt dla kombatantów. Sam służyłem przez długi czas w Syrii. – Słyszałem o tym, panie merze – odpowiedziałem. – Doprawdy? – zamilkł na chwilę, starając się wyszukać jakieś pytanie, które by udowodniło w moich oczach jego wojenne doświadczenie: – A w jakiej formacji pan służył? – spytał, akcentując słowo „formacja” w taki sposób, by nabrało ono bardzo profesjonalnego brzmienia. Jednocześnie pochylił się i podał mi ponad stołem rękę. – Proszę mi mówić po imieniu, panie merze – odparłem. – Byłem w Korpusie Wewnętrznym. – Co? – mer zmrużył oczy i cofnął rękę, nim zdążyłem ją uścisnąć. – Ale Korpus to przecież ta cudzoziemska banda, a nie nasze francuskie wojsko. Słyszałem, że niezłe z was były rzezimieszki. Dużo kobiet i dzieci pan zabił? Ton mera stał się napastliwy. Manny aż wstrzymał oddech z zaskoczenia, a siedząca naprzeciw mnie Sabine odsłoniła zęby w szerokim uśmiechu satysfakcji. Spojrzałem Damiensowi twardo w oczy i odpowiedziałem: – Prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie. Po tym, jak kazali mi spalić ze trzy, cztery wioski, przestałem zawracać sobie głowę liczeniem. Ale mogę spróbować zgadywać. Pan mówi, że zabitych osobiście, czy tylko z mojego rozkazu? Mam też doliczać ofiary okaleczeń i gwałtów? Damiens przez dwie pełne sekundy patrzył mi w oczy, po czym zaskoczył nas wszystkich – ryknął donośnym śmiechem. – Manny, ty żydowski złodzieju, skąd wytrzasnąłeś tego bandytę? – zapytał, ponownie podając mi rękę i potrząsając moją dłonią. – Panie, podobasz mi się pan, masz jaja i poczucie humoru. – Dziękuję. Proszę mi mówić po imieniu, panie merze. – powtórzyłem. Siedzący obok mnie Manny znów zaczął oddychać.
|