powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Powrót Wygnańca
Raymond E. Feist
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział piąty
Żołnierz
Kaspar czekał w milczeniu.
Leżał za jakimś niskim krzakiem i patrzył na przejeżdżający oddział kawalerii. W przeciągu zeszłego tygodnia, odkąd opuścił gospodarstwo Jojanny, natknął się na dwa inne patrole. Biorąc pod uwagę nawet tak mizerne wiadomości, jakie posiadał o ludziach zamieszkujących te tereny, postanowił unikać kontaktu z żołnierzami. Zwyczajni żołdacy wykazywali tendencję do używania broni przed zadawaniem pytań. Książę nie miał ochoty stracić życia, ani stać się więźniem, ani zostać wcielonym do armii pod groźbą miecza.
Opuszczenie gospodarstwa okazało się bardziej kłopotliwe, niż sądził. Zwłaszcza Jorgen był zaniepokojony perspektywą ponownej samotności z matką. Z drugiej strony muł pozwoli im wykonywać wszystkie cięższe prace, a syn Kelpity obiecał farmerce, że przybędzie w okresie żniw i pomoże przy zbiorach, aby nie straciła plonów.
Zastanawiał się, jak by sobie poradzili, gdyby nigdy się nie pojawił na farmie. Zapewne dalej walczyliby o utrzymanie ziemi i zawsze brakowałoby im drewna. I nie mieliby muła.
Ciągle jednak było mu trudnej pożegnać się, niż przypuszczał.
Kilka dni wcześniej obszedł nieduże miasteczko, które na pierwszy rzut oka wydawało się bazą wypadową lokalnych patroli, a potem zmitrężył cały dzień w pobliskim gospodarstwie, żeby zarobić na posiłek pracą. Jedzenie było kiepskie, a do picia zaoferowano tylko wodę, ale i tak się cieszył. Pamiętał wytworne posiłki, stanowiące ozdobę przyjęć wydawanych na jego dworze, lecz szybko odepchnął od siebie to wspomnienie. Mógłby zabić za plaster gorącego, wysmażonego befsztyka, miskę przyprawionych warzyw, specjalność jego kucharza, i kielich dobrego wina z Ravensburga.
Kiedy jeźdźcy znikli daleko za horyzontem, Kaspar wrócił na drogę i ruszył dalej. Szlak, wyglądający na starą, zniszczoną drogę, w miarę podróży na wschód stawał się coraz bardziej zadbany. W wielu miejscach, mijanych przez ostatnie dwa dni, widział ślady dość świeżych napraw.
Gdy wyszedł zza zakrętu, w pewnej odległości ujrzał duże miasto. Teren wokół zabudowań sprawiał wrażenie bardziej zielonego i liczniej zasiedlonego. Kimkolwiek był Raj z Muboi i czegokolwiek dokonał, to udało mu się spacyfikować terytorium otaczające jego stolicę na tyle, że farmerzy znów mogli uprawiać ziemię z zyskiem. Wzdłuż drogi wyrastały gęsto zabudowania gospodarcze, a na wzgórzach rozciągały się sady. Może z czasem pokój zapanuje także tam, gdzie mieszkali Jorgen i Jojanna, a ich farma także będzie tak wyglądać, dając im szansę na lepsze życie.
Zbliżył się do bram miejskich i dostrzegł pierwsze znaki twardej sprawiedliwości, panującej w grodzie. Przy drodze wisiał co najmniej tuzin ciał w różnych stadiach rozkładu, a na sześciu palach tkwiły ścięte głowy. Mężczyzn powieszono na linach, na krzyżach z drewna. Taką egzekucję określano w języku Queg mianem „ukrzyżowania”. Książę wiedział, że to nie jest lekka śmierć. Po jakimś czasie ciało zwisa na rękach i w płucach gromadzi się płyn, którego skazaniec nie może wykrztusić. W rezultacie ukrzyżowany topi się we własnej ślinie.
Przy bramie stał oddziałek żołnierzy ubranych tak samo jak konni, których widział po drodze. Różnili się tylko tym, że nie nosili płaszczy ani wymyślnych kapeluszy. Mieli na głowach metalowe hełmy z siatkami kolczymi, chroniącymi kark i szyję.
Jeden z nich wystąpił naprzód, żeby wypytać nowoprzybyłego.
– Jaki masz interes w Deldze?
– Idę na południe i tylko przechodzę przez wasze miasto.
– Masz dziwny akcent.
– Bo nie jestem stąd.
– Czym się zajmujesz?
– Teraz jestem myśliwym. Kiedyś byłem żołnierzem.
– A może jesteś bandytą?
Kaspar przyjrzał się mężczyźnie. Człowieczek był chudy i nerwowy, a kiedy mówił, zerkał w dół wzdłuż swojego nosa. Wyglądał na słabowitego i miał całkiem szare zęby. Jakąkolwiek zyskał tutaj rangę, w wojsku władcy Olasko nie dochrapałby się niczego więcej niż kaprala. Książę znał ten typ człowieka: zarozumiały i nie dość inteligentny, żeby zdać sobie sprawę, że i tak zaszedł już najwyżej jak tylko da radę. Uśmiechnął się, ignorując wyraźną obrazę w słowach żołnierza.
– Gdybym był bandytą, nie należałbym do najbogatszych. Wszystko, co mam przy sobie i co zdobyłem własną pracą, to ten miecz, ubranie na grzbiecie, buty i rozum w głowie. – Żołnierz chciał coś powiedzieć, ale Kaspar przerwał mu bez skrupułów. – Jestem uczciwym człowiekiem i z radością będę pracował na swoje utrzymanie.
– Cóż, nie sądzę, żeby Raj potrzebował teraz jakichś najemników.
Były książę Olasko znów się uśmiechnął.
– Powiedziałem, że byłem żołnierzem, a nie najemnikiem.
– Gdzie służyłeś?
– W miejscu, o którym z pewnością nigdy nie słyszałeś.
– Cóż, wchodź do środka i pilnuj się, żebyś nie sprawił żadnych kłopotów. Będę miał na ciebie oko. – Strażnik machnął ręką.
Kaspar skinął głową i przeszedł przez bramę. Delga była pierwszym prawdziwym miastem, jakie widział w tej krainie, oraz miała więcej oznak cywilizacji, niż dostrzegł w jakimkolwiek siedlisku, odwiedzanym do tej pory. Karczmy, położone w pobliżu bramy, były równie zrujnowane i zapuszczone jak domostwo Sagrina, co zresztą nie dziwiło przybysza. Lepsze tawerny prawdopodobnie znajdowały się w dzielnicach kupieckich. Książę szedł dalej, aż dotarł do placu targowego, zatłoczonego o tej porze dnia do granic możliwości. Wszystko wskazywało na to, że Delga jest dobrze prosperującym miastem, a jego mieszkańcy wydawali się zadowoleni z codziennych zajęć.
Uczył się rządzenia przez całe swoje życie, gdyż urodził się po to, żeby zostać władcą. W minionych latach widział wystarczającą ilość głupców, szaleńców i ludzi niekompetentnych, a także czytał o wielu innych. Wiedział, że podstawą silnego państwa są jego mieszkańcy, ale przyszłość narodu nie zależała tylko od nich. Swoje plotki i intrygi po części wymyślał po to, aby zminimalizować potrzebę konfliktu zbrojnego, który zawsze stanowił drogie wyjście z sytuacji i nakładał duże obciążenia na ludność.
Nie należy przez to rozumieć, że Kaspar dbał o szczęście swoich poddanych. On nawet nie wiedział o losie zwyczajnych ludzi, dopóki nie spotkał Jojanny i Jorgena, ale zależało mu na dobrobycie całego narodu w ogóle, co oznaczało, że musi dbać o zadowolenie ludności.
Mieszkańcy Delgi nie wyglądali ani na nadmiernie obciążonych, ani na nieszczęśliwych. Mieszczanie nie sprawiali wrażenia ludzi drżących przed urzędnikami państwowymi lub poborcami podatkowymi, gdyż na straganach aż mieniło się od towarów luksusowych.
Targ był mieszaniną kolorów i dźwięków; tętnił popołudniowym handlem. Książę zewsząd słyszał brzęk monet zmieniających właściciela i grzechotanie sakiewek, doszedł więc do wniosku, że pod rządami Raja przywrócono twardą monetę.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ci ludzie staną murem za swym władcą. Po targu przechadzali się mężczyźni w mundurach, odziani w różne barwy, i przez cały czas wypatrywali kłopotów. Odgadł, że muszą być konstablami albo strażnikami miejskimi.
Spojrzał na jednego i podchwycił jego wzrok. Był to mężczyzna o szerokich ramionach. Jego twarz i szyję pokrywały blizny. Zatrzymał się, lecz Kaspar nie odwrócił wzroku, tylko podszedł do niego. Mężczyzna odziany był w błękitną tunikę, ale zamiast wysokich kawaleryjskich butów i nogawic, wsuniętych w cholewki, nosił baloniaste, obszerne spodnie, które prawie zakrywały mu stopy. Przy boku kołysał się krótki miecz. Miał na głowie wielki filcowy kapelusz z szerokim rondem zamiast hełmu.
– Dzień dobry – powiedział Kaspar na powitanie.
– Jesteś tu obcy – odrzekł tamten szorstko.
– Zakładam, że jesteś konstablem.
– I masz rację.
– Zastanawiałem się, gdzie mogę pójść, żeby zapytać o pracę?
– A kim jesteś z zawodu?
– Jestem dobrym myśliwym i żołnierzem – kontynuował grzecznie.
– Jeżeli upolujesz jakąś zwierzynę, możesz ją sprzedać w karczmach, ale Raj nie potrzebuje najemników.
Olaskanin poczuł się, jakby już kiedyś odbywał podobną rozmowę, więc nie tracił czasu na dyskusję nad tym punktem.
– A praca fizyczna?
– Zawsze potrzeba tych, którzy są w stanie unieść ciężkie bele albo podnosić kratę karawanseraju. – Pokazał na południe. – Zarówno w mieście, jak i poza nim. Ale dzisiaj już na to za późno. Robotników najmuje się o pierwszym brzasku.
Skinął głową, dziękując za informacje, i ruszył w miasto. Od razu uderzyło go to, że ma jednocześnie poczucie obcości, a zarazem czegoś znajomego. Mieszkańcy ubierali się w odmienny sposób, a ich głosy i akcent mowy brzmiały dziwacznie. Zdawało mu się, że radzi sobie z językiem całkiem dobrze, lecz teraz zdał sobie sprawę, że po prostu przyzwyczaił się do mowy swoich gospodarzy. A to było całkiem spore miasto, na dobrej drodze do przekształcenia się w metropolię. Mijał domy w budowie i natykał się na ludzi pędzących gdzieś w interesach. Szybki rytm życia wydał mu się czymś znajomym, przypominającym dom.
Kiedy dotarł do zewnętrznej bramy, przekonał się, że karawanseraj jest rzeczywiście cichym miejscem. Tak jak ostrzegł go konstabl – codzienny szum już tutaj ucichł. Ciągle jednak miał możliwość zadawania pytań. Szedł od karawany do karawany i po kilku rozmowach wyrobił sobie zdanie o tym miejscu. Odkrył, że karawana przygotowująca się do podróży na południe rusza najdalej za tydzień. Jej właściciel powiedział Kasparowi, że może pojawić się przed odjazdem, gdyż zwolniła się posada strażnika. Teraz, niestety, nie mógł oferować żadnej pracy.
Kiedy słońce zmieniło kolor na czerwony i zawisło ponad horyzontem, książę poczuł, że jest zmęczony i głodny. Na to drugie nie potrafił nic poradzić, ale przynajmniej mógł znaleźć sobie jakieś ciche miejsce do spania. W powietrzu wisiał upał, mimo wczesnowiosennej pory – o ile dobrze rozpoznał porę roku w tym tak obcym kraju po drugiej stronie świata. W nocy robiło się nieco chłodniej, ale nie na tyle, aby zmarznąć.
Znalazł grupę robotników, siedzących wokół ogniska i rozmawiających cicho. Zapytał, czy może usiąść razem z nimi. Wydawali się nie mieć nic przeciwko jego towarzystwu, więc podszedł i ułożył się za dwoma mężczyznami, rozmawiającymi o sprawach, które mógł sobie tylko wyobrażać. O wioskach, których nazw nigdy nie słyszał, o rzekach płynących przez nieznany krajobraz, i innych rzeczach, tak znanych rozmówcom i obcych Kasparowi. Po raz pierwszy od przybycia na ten kontynent zapragnął czegoś innego niż tylko zemsty na Talwinie Hawkinsie i zdrajcach. Po prostu zatęsknił za domem.
• • •
Wozy toczyły się z hurgotem po starej drodze. Jazda nie należała do komfortowych, ale przynajmniej posuwali się naprzód. Kaspar był bardzo zadowolony, że nie musi iść na własnych nogach. Ostatni tydzień harował od świtu do nocy, ładując i rozładowując wozy za marne pieniądze. Musiał kupić sobie parciany pas, żeby nie opadały mu spodnie.
Uzupełniał swoją skromną dniówkę grając w kości z kilkoma robotnikami, lecz ostatniego dnia szczęście się od niego odwróciło. Teraz miał w kieszeni zaledwie kilka miedziaków, które musiały wystarczyć na podróż. W końcu jednak wyruszył, a każda, nawet najlżejsza, poprawa losu dawała mu radość. Jakoś przetrwał. Chociaż poprzedni tydzień był ciężki, niektórzy ludzie musieli cierpieć takie niewygody przez całe życie. Kaspar zauważył, że podstawową cechę ich charakterów stanowił kompletny brak nadziei na przyszłość. Dla tych robotników każdy dzień oznaczał walkę o przetrwanie; nie dbali o jutro.
Uczucia księcia składały się głównie z niecierpliwości i odrobiny rezygnacji. Chciał, aby każdego dnia karawana przebywała jak największą odległość, gdyż pragnął jak najszybciej wrócić do domu i wyrównać rachunki, ale wiedział, że podróż zajmie sporo czasu. I czas ten zależał od bardzo wielu czynników, a większość znajdowała się poza jego kontrolą.
Zmagania z okrutnymi pustkowiami, przed odkryciem farmy Jorgena i jego matki, były tylko i wyłącznie fizyczną męką, zaś tydzień spędzony wśród robotników w karawanseraju należał do najnieszczęśliwszych okresów w jego życiu. Doświadczył tam tak niewiarygodnej nędzy, jaka tylko może być udziałem człowieka. Jako syn władcy, wychowany na książęcym dworze, nigdy jeszcze się z czymś takim nie zetknął.
Dowiedział się, że Wojna, jak ją tutaj nazywano, miała miejsce, gdy Kaspar był zaledwie chłopcem. Królestwo Wysp pokonało armię Szmaragdowej Królowej w bitwie pod Koszmarnym Wzgórzem, kiedy książę ledwie wyrósł z pieluch. Jednakże efekty konfliktu widział nawet teraz, dziesiątki lat później.
Wielu robotników było dziećmi ludzi pozbawionych domów przez przechodzącą hordę nieprzyjaciół. Wróg wcielał do armii każdego sprawnego mężczyznę, którego napotkał na swojej drodze, dając mu do wyboru jedynie walkę dla Królowej albo śmierć. Kobiety również zabierano z wojskiem. Stawały się dziwkami, kucharkami lub zwykłymi robotnicami. Nawet małych chłopców zmuszano do rozładowywania wózków z obozowym sprzętem.
Tysiące dzieci zostało sierotami i nie pozostał nikt, kto mógł się o nie zatroszczyć. Słabi umarli, a ci, co przeżyli, wychowywali się w dziczy, bez poczucia bezpieczeństwa i rodziny. Nie znali innego uczucia poza tym, które łączyło ich z innymi członkami młodocianych gangów, a lojalność obowiązywała ich tylko w stosunku do małego przywódcy bandy.
Zaprowadzenie porządku na takim terenie stanowiłoby próbę dla wielu utalentowanych władców, pomyślał Kaspar. Wiedział, że gdyby to jemu przypadło owo zadanie, rozpocząłby je podobnie jak Raj z Muboi. Zjednoczyłby rejon centralny, a potem rozszerzał strefy wpływów, stopniowo poddając je ścisłej kontroli. Młody Raj mógł kontynuować swoje zamysły przez większość życia, zanim napotkałby silniejszy, zorganizowany opór ludzi z północy.
Książę żył wśród tragarzy i robotników przez siedem dni. Jego towarzysze niedoli chętnie odpowiadali na pytania, zatem dowiedział się bardzo wiele o państwie, w którym się znajdował. Na wschód od miasta płynęła Gadzia Rzeka, a za nią leżały rozległe pustkowia, kontrolowane przez nomadów Jeshandi; najwyraźniej nie przejawiali żadnych pretensji do ziem po tej stronie rzeki. Zresztą na własnych terenach radzili sobie doskonale. Oparli się nawet armii Szmaragdowej Królowej, więc niewielu Jeshandi znalazło się w jej szeregach. Kiedy był chłopcem, Kaspar czytał raporty z wojny, zgromadzone w bibliotece ojca. Znał rozmiar i jakość armii Królowej, więc sądził, że gdyby nomadzi nie uniknęli zaciągu, byliby doskonałą kawalerią.
Na zachodzie wznosiły się góry Sumanu, a za nimi leżały trawiaste równiny, schodzące łagodnie do rzeki Vedry. Na jej brzegu rozciągał się łańcuszek małych miast-państw. Naturalna bariera chroniła Raja przed konfliktem z tamtym rejonem. Na południu roiło się od drobnych szlachetków i samozwańczych władców, kontrolujących spłachetki ziemi, ale wieści głosiły, że Raj właśnie z łatwością wygrywa wojnę z jednym z owych sąsiadów.
Daleko na południu, na wybrzeżu Błękitnego Morza, leżało Miasto Nad Gadzią Rzeką, o którym jego towarzysze mieli mało informacji. Dawno temu miasto było stolicą ziem ciągnących się daleko w górę Gadziej Rzeki. Rządy sprawowała rada złożona z przedstawicieli klanów zamieszkujących te tereny. Olaskanin nie dowiedział się niczego więcej. Tam przybijały statki z wielu odległych stron. Niektóre zapuszczały się aż na Wyspy Zachodzącego Słońca, do wschodnich keshańskich miast, a nawet do Queg i Królestwa Wysp. A to oznaczało dla Kaspara dom. Tam musiał się dostać, nieważne czy po drodze groziła mu wojna.
Wozy jechały powoli, a książę uważnie omiatał wzrokiem horyzont w poszukiwaniu niespodziewanych kłopotów. Rozmyślał, iż to bardzo dziwne, że im dalej na południe od Muboi, tym kraina wydawała się spokojniejsza. A przynajmniej do czasu, aż wpadną w środek wojny, o której krążyły słuchy.
Kaspar siedział w tylnej części wozu. Oprócz horyzontu mógł jeszcze widzieć zaprzęg konny pojazdu jadącego za nim i starego, małomównego woźnicę, Kafę. Miał surowy wyraz twarzy i zawsze narzekał, kiedy już zdecydował się odezwać.
Woźnicą wehikułu, na którym podróżował Olaskanin, był mężczyzna o imieniu Ledanu. Książę z reguły ignorował go. Jego słowa odbijały się od zajętego własnymi myślami Kaspara. W końcu jednak zmęczył się relatywną ciszą i osądził, że jest w stanie wytrzymać odrobinę paplaniny Ledanu; o ile uda mu się wydobyć choć okruch użytecznej informacji z potoku słów.
– Ledanu, opowiedz mi o następnym mieście.
– Ach! Kasparze, mój przyjacielu – odrzekł mały człowieczek, zawsze gotów zaimponować nowemu towarzyszowi doświadczeniem i wiedzą. – Simarah to najpiękniejsze miejsce pod słońcem. Są tam karczmy, burdele, łaźnie i domy gier. Jest bardzo cywilizowane.
Kaspar usiadł wygodniej i poddał się torturze morza szczegółów, opisujących miejsca, które Ledanu uznał za najbardziej urocze w każdej z wyżej wymienionych kategorii. Były władca Olasko zdał sobie sprawę, że wszelkie przydatne informacje, takie jak ilość i zadania wojska, polityka regionu, kontakty z sąsiadującymi miastami i tym podobne, zupełnie nie interesowały jego rozmówcy. Jednakże uznał, że jakikolwiek opis miasta zawsze się przyda. W końcu miało ono stać się dla księcia tymczasowym domem, nim znajdzie sposób na kontynuowanie podróży na południe.
• • •
Kaspar opierał się o drzwi i czekał, by zobaczyć, czy tego ranka pojawi się ktoś, kto potrzebuje robotników. Zwyczajowo poszukujący pracowników na dniówkę spotykali się przed wschodem słońca na małym ryneczku w pobliżu północnej bramy Simarah. Przez pierwszy tydzień pobytu w mieście przybysz codziennie znajdował pracę, zaś zapłata okazała się dużo lepsza niż w Muboi.
Wojna nie wybuchła jeszcze oficjalnie, lecz na granicy pomiędzy Muboją a królestwem władcy zwącego siebie królem Sasbataby zaczynał się formować swoisty konflikt. Rozpoczął się zaciąg żołnierzy, a że żołd był całkiem niezły, większość robotników decydowała się na wstąpienie do armii. Zatem dawny książę Olasko zawsze mógł znaleźć sobie zajęcie. Odzyskał także szczęście w grach hazardowych. Miał w sakiewce wystarczającą ilość monet, żeby przeżyć co najmniej tydzień, gdyby praca nagle się skończyła. Stać go było także na pokój w lokalnym zajeździe, choć pomieszczenie to przypominało bardziej schowek na szczotki ukryty pod schodami. Jadł skromnie i prosto, nie pił alkoholu, więc każdego wieczoru miał więcej pieniędzy niż rano.
Żywił nadzieję, że przez miasto będzie przejeżdżać kolejna karawana, udająca się na południe, i znów zatrudni się przy niej jako strażnik. Niestety konflikt z królem Sasbataby sprawił, iż wszelkie transporty zapasów i towarów, jadące w tamtym kierunku, opatrywano silną wojskową eskortą. Niecierpliwił się więc coraz bardziej, czekając na możliwość podjęcia podróży ku domowi.
Na rynku pojawiło się trzech mężczyzn i zgodnie z ich oczekiwaniami wszyscy robotnicy natychmiast podbiegli. Kaspar widział ich już wcześniej – przychodzili prawie codziennie. Dwóch zawsze wybierało dwa tuziny pracowników, ale trzeci wahał się nieco dłużej. Przyglądał się uważnie robotnikom, tak jakby szukał kogoś o specjalnych kwalifikacjach. Zawsze odchodził z rynku sam.
– Potrzebuję trzech kopaczy! – zawołał pierwszy mężczyzna. – Obznajomionych z pracą w sadzie!
– Potrzebuję siłaczy! – krzyknął drugi. – Mam towar do załadunku. Dziesięciu ludzi!
Lecz trzeci mężczyzna po prostu przechadzał się wśród ludzi, spieszących zaprezentować swe zalety dwóm pracodawcom, i wreszcie dotarł do Olaskanina.
– Ty tam – odezwał się. Wymawiał słowa z obcym akcentem, co nadawało jego mowie interesujący odcień. – Od kilku dni cię tutaj widzę. – Pokazał na miecz, przypięty do pasa księcia. – Wiesz, jak się tego używa?
Kaspar uśmiechnął się, a nie był to przyjazny uśmiech.
– Gdybym nie wiedział, nie stałbym tutaj, prawda?
– Potrzebuję kogoś, kto umie machać mieczem, a poza tym ma jeszcze inne talenty.
– Jakie talenty?
– Umiesz jeździć konno?
Przyjrzał się potencjalnemu pracodawcy i uznał, że ten człowiek jest niebezpieczny. Cokolwiek zamierzał mu zaproponować, prawdopodobnie było to nielegalne, a jeżeli sprawy rzeczywiście tak się miały, Kaspar zamierzał zażądać adekwatnego wynagrodzenia za tę pracę. Przez chwilę patrzył na jego oblicze i nie znalazł w nim nic pozytywnego. Obcy miał cienki nos, który sprawiał, że ciemne oczy zdawały się leżeć zbyt blisko siebie. Miał natłuszczone włosy, sczesane gładko ku tyłowi głowy, a jego zęby były żółte i nierówne. Ubranie nieznajomego, choć proste w kroju, uszyto z najlepszych materiałów. Zauważył, że rękojeść sztyletu mężczyzny zrobiono z kości słoniowej. Ale najbardziej rzucał się w oczy wyraz twarzy obcego – mieszanina zmęczenia i troski. Cokolwiek musiał zrobić, z pewnością było to niebezpieczne, a tym samym oznaczało solidne wynagrodzenie. Książę przemyślał pytanie nieznajomego, zanim zdecydował się na odpowiedź.
– Dobrze jak niektórzy, lepiej niż większość.
– Nie potrafię umiejscowić twojego akcentu. Skąd jesteś?
– Mieszkałem w wielu miejscach, większość leży daleko stąd, ale ostatnio spędzałem czas na północy, w Mastabie i Heslagnam.
– Nie jesteś z południa?
– Nie.
– Czy masz jakieś obiekcje odnośnie do walki?
Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Wiedział, że jeśli w ramach wynagrodzenia otrzyma konia, zgodzi się podjąć zadania, czegokolwiek by dotyczyło. Nie zamierzał wracać do Simarah. Jeżeli praca mu się nie spodoba, ukradnie konia i pojedzie na południe.
– Jeżeli mam walczyć, zaznaczam, że nie jestem najemnikiem. Ale jeśli pytasz, czy potrafię robić mieczem, gdy zajdzie taka potrzeba, odpowiedź brzmi: tak, potrafię.
– Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak zaplanowałem, będziesz musiał tylko jeździć konno, mój przyjacielu. – Skinął na Kaspara, by poszedł za nim. – Nazywam się Flynn – dodał, kiedy wychodzili z rynku.
Książę zatrzymał się jak wmurowany.
– Kinnoch?
Flynn odwrócił się na pięcie.
– Głęboki Wąwóz – powiedział w języku Królestwa. – A ty?
– Jestem z Olasko.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła.
– A więc obaj znaleźliśmy się daleko od domu, Olaskaninie – powiedział, nadal w języku królewskim. – Ale może to dobry sposób, żeby zapewnić nam obu to, czego najbardziej pragniemy. O ile się nie mylę, nie przybyłeś do tego zakazanego miejsca na drugiej stronie świata z własnej woli. Chodź za mną.
Człowiek o imieniu Flynn ruszył plątaniną małych uliczek przez bardziej zapuszczoną, biedniejszą część dzielnicy kupieckiej, a potem skręcił w szeroką aleję. Były władca Olasko szedł za nim z kamienną twarzą, ze wszystkich sił starając się zachować spokój, chociaż jego serce tłukło się w piersi. „Flynn” było imieniem jednego z jego nauczycieli z lat dzieciństwa. Ów mężczyzna pochodził z regionu Kinnoch i należał do narodu dawno już podbitego przez Królestwo. Jednak mieszkańcy tamtego terenu twardo trzymali się własnej kultury i ciągle posługiwali się językiem przodków. Instruktor chłopca nauczył go paru zwrotów, aby zaspokoić jego ciekawość, ale nawet to mogło zostać poczytane za zdradę przez innych członków klanu. Mężczyźni z Kinnoch byli doskonałymi wojownikami, poetami, kłamcami i złodziejami. Mieli skłonności do alkoholu, nagłych wybuchów gniewu i równie niespodziewanych napadów żalu. Cóż z tego – jeżeli ów człowiek zdołał odnaleźć drogę do tej zakazanej części świata, równie dobrze mógł znać sposób na powrót do cywilizacji.
Nowy pracodawca wszedł do magazynu, zakurzonego, mrocznego i pełnego przeciągów. Kaspar dostrzegł, że w środku czeka jeszcze dwóch mężczyzn. Flynn odsunął się na bok, po czym skinął głową. Bez słowa ostrzeżenia dwaj nieznajomi wyciągnęli miecze i ruszyli do ataku.
powrót do indeksunastępna strona

31
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.