powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

Jak błyskawice
David Drake
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– To mogłoby pana zainteresować – orzekła, unosząc jeden z nich i otwierając metalową okładkę. Strony w środku zapisano odręcznie, a tekst w większości ograniczał się do liczb i dat. – To dzienniki pokładowe statków sprzed Przerwy. O ile wiem… – A nikt, poza mistrzynią Boileau, nie mógłby wiedzieć tego lepiej. – Nie przetrwały żadne nośniki elektroniczne, które dorównywałyby im wiekiem. Oficerowie tego statku zapisywali kopie zapasowe komputerowych dzienników w postaci staroświeckich hologramów, dzięki czemu zachował się opis ich podróży.
Cinnabarski oficer ujął dziennik z czcią należną jego wiekowi, choć kaseta z niklowanej stali, której dotykał, dorównywała solidnością pałacowym murom. Obrócił pierwszą stronę do światła i odczytał:
San Juan de Ulloa z Montevideo. Statek z samej Ziemi, pani, a oto trzymamy to w naszych dłoniach. – Uśmiechnął się szerzej. – To prawda, że kosmos każdego nauczy braku zaufania do sprzętu, nieważne, jak często go sprawdzasz – dodał. – O ile przeżyjesz, rzecz jasna.
– Przepraszam za warunki, w jakich obecnie znajduje się ta kolekcja – rzuciła gorzko Adele, podczas gdy Leary powoli przekładał strony. Zostały umieszczone pomiędzy okładkami luzem, a następnie ściśnięte. – Przyleciałam tutaj raptem trzy tygodnie temu, lecz szczerze mówiąc, jeżeli nie znajdę prawdziwych rzemieślników zamiast artystów, zbyt dobrych, by wykonać dla mnie zwyczajne regały, to nie mam pojęcia, jak zmienić tę sytuację w ciągu najbliższych trzech lat. – Kącik zaciśniętych ust uczonej uniósł się w nieprzyjemnym uśmieszku. – Choć, oczywiście, raczej już mnie tutaj nie będzie – dodała. – Zostanę stracona za zamordowanie mistrzyni stolarzy.
– Używają systemu zapisu z Hjastromu… – mruknął mężczyzna. – Albo przynajmniej jego poprzednika. Przyjmuje się, że powstał on na Uniwersytecie Spraggsund pod koniec Przerwy. – Zamknął metalowe okładki i popatrzył prosto na Adele. – Nie chciałbym wtrącać się w sprawy innych obywateli, pani – powiedział – ale czasami łatwiej jest obejść biurokrację niż się przez nią przebić. Mój służący, Hogg, ma smykałkę do wynajdowania ludzi biegłych w różnych pracach. Może chciałaby pani, aby znalazł dla niej jakichś zwykłych stolarzy?…
Adele prychnęła. W sprawie budżetu biblioteki, o ile takowy istniał, nie miała nic do powiedzenia. Na Bryce posłańcy Waltera wręczyli jej honorarium podróżne. Oszczędzając, zdołała jakoś przeżyć od dnia przylotu, lecz ani jeden z urzędników elektora nawet nie zająknął się, że odpowiada za przyszłą pensję bibliotekarki. Pod koniec tygodnia dozorczyni zacznie wypatrywać czynszu, a ona najprawdopodobniej będzie musiała znaleźć w tym bałaganie trochę miejsca na śpiwór.
– Doceniam ofertę – odrzekła – lecz z przykrością muszę poinformować, iż nie mogę z niej skorzystać. Chyba, że pański sługa wynajdzie nie tylko rzemieślników, ale także pieniądze na wypłaty dla nich.
Leary uśmiechnął się, lecz przemówił z powagą:
– Doprawdy, nie ośmieliłbym się tego zaproponować, pani. Choć nie sądzę, żeby Hogg dał się złapać, to obawiam się, iż jego metody przyniosłyby ujmę Learym z Bantry. Co Hogg wyprawia na własny rachunek, to jego sprawa, gdybym jednak powierzył mu takie zadanie…
Roześmiał się znowu, w dobrym nastroju pomimo przeprosin.
Świat wokół Adele poszarzał.
– Powiedział pan: „Learym z Bantry”, sir? – zapytała bezbarwnym głosem. – Wobec tego jest pan spokrewniony z przewodniczącym Learym?
Daniel skrzywił się.
– Och, tak – przyznał. – Corder Leary to mój ojciec, choć obaj z przyjemnością zaprzeczylibyśmy temu. Jeśli jednak miała pani na myśli: „czy odziedziczę Bantry”, to nie – z pewnością nie. – Próbował się uśmiechnąć, lecz powstały grymas odzwierciedlił jedynie mieszaninę trudnych do nazwania emocji. – Po pierwsze, kiedy sześć lat temu widziałem go po raz ostatni, ojciec wyglądał na wystarczająco zdrowego, by przeżyć kolejne 50 lat. Właściwą dziedziczką jest moja starsza siostra, a Leary’owie nie dzielą swych posiadłości, dzięki czemu Bantry pozostało Bantry. I wreszcie – nie utrzymujemy z ojcem zbyt zażyłych stosunków. Właściwie to żadnych.
– Rozumiem – mruknęła. Jej głos dochodził z innego miejsca i czasu – z przeszłości, która doprowadziła ją do takiej oto teraźniejszości. Jeżeli istniała jakaś Boska Istota, w co Adele bardzo wątpiła, to musiała mieć kolosalne poczucie humoru.
Założyła ręce za plecy.
– Poruczniku Leary – kontynuowała – czeka mnie mnóstwo pracy, zanim ta kolekcja będzie gotowa na wizyty takich laików jak pan. Jest pan obywatelem Cinnabaru oraz dżentelmenem, jak mniemam. Wobec tego proszę, aby przestał pan niepokoić mnie i mój personel do czasu oficjalnego otwarcia Biblioteki Elektora dla zwiedzających.
Stojący w pobliżu Vaness przysłuchiwał się dotąd ich dyskusji o książkach i nośnikach. Teraz otworzył usta ze zdumienia i szybko się odwrócił. Policzki mu pokraśniały.
Daniel Leary również poczerwieniał. Odłożył dziennik pokładowy na stos i wykonał sztywny półukłon.
– Życzę miłego poranka, pani – powiedział. – Bez wątpienia jeszcze się spotkamy.
Opuścił bibliotekę okrężną drogą, unikając przejścia obok Adele. Poruszał się z ukrytą gracją.
Interesujący facet, pomyślała bibliotekarka, odprowadzając go wzrokiem. Bystry, wykształcony, a poza tym musiała przyznać sama przed sobą, że z przyjemnością usłyszała cinnabarski akcent. Nie stykała się z nim zbyt często na Bryce, przynajmniej nie od wybuchu wojny.
I był synem przewodniczącego Cordera Leary’ego.
• • •
Daniel Leary siedział na ławce w ogrodzie położonym pół kilometra od Pałacu Elektora. Nie był pewny odległości ani kierunku; po prostu szedł przed siebie, aż adrenalina wypaliła się i musiał usiąść.
Nie czuł takiej wściekłości od popołudnia, w które pokłócił się z ojcem.
Dobrze ubrani Kostromanie – w większości pary – opierali się o balustrady lub spacerowali po promenadach wyłożonych biało żyłkowanym wapieniem. Otaczały ich egzotyczne rośliny; znaczyło to, że Daniel nieświadomie rozpoznał kilka popularnych gatunków z Cinnabaru, jak również inne okazy flory, które ludzkie poczucie estetyki rozpowszechniło poza światy ich pochodzenia. Ogrodów nie pielęgnowano co najmniej od dekady, lecz ich obecna dzika obfitość także miała swój urok.
Oczywiście będzie musiał wyzwać ją na pojedynek. Zniewaga była zbyt wielka, żeby puścić ją płazem. Zajmie się tym w najbliższych dniach. Porucznik Weisshampl z Aglai, statku komunikacyjnego, który przywiózł delegację na Kostromę, powinna zgodzić się zostać jego sekundantem. Weisshampl służyła pod wujkiem Stacey’em…
Cała ta sprawa wybuchła niczym otwierająca się bez ostrzeżenia czarna dziura. Lodowate zniewagi bibliotekarki były równie nieoczekiwane, jak kawał gzymsu spadający mu na głowę. Nawet nie poznał jej imienia!
Cóż, Weisshampl wystarczy zapewne „Bibliotekarka Elektora”.
Ogrody pięły się w górę od położonej na poziomie ulicy bramy, lecz wewnątrz tarasów wydrążono grotę, do której prowadził tunel wyłożony zielonymi kafelkami. Znajdująca się w środku rzeźba miała morski charakter.
Przy wejściu do ogrodów powinien był dać napiwek odźwiernej. Ta solidnie zbudowana kobieta wyciągnęła rękę do Cinnabarczyka… i odstąpiła, gdy spojrzała na jego twarz.
Był zbyt wściekły, by zwrócić uwagę na odźwierną albo jej cichą prośbę. Bóg jeden wie, co sobie pomyślała o jego skrzywieniu. Mógłby zapłacić jej przy wyjściu, ale… jego sakiewka była bardzo lekka.
Matka Daniela umarła, kiedy miał 16 ziemskich lat. Corder Leary odwiedził ją kilkakrotnie podczas jej ostatniej przewlekłej choroby, choć w dniu zgonu miał akurat spotkanie z politykami w Xenos.
Przewodniczący Leary ożenił się ponownie w dzień po pogrzebie pierwszej żony. Panną młodą okazała się Anise, jego sekretarka; sympatyczna, czterdziestoletnia kobieta, różniąca się bardzo od korowodu młodych dam, które syn miał okazję widywać poprzednio w miejskim domu ojca.
Gdy chłopak się o tym dowiedział, wypożyczył aerowóz i pognał do Xenos. Szatan mu sprzyjał, chroniąc go tego dnia przed rozbiciem się, i Szatana miał w sercu, kiedy stanął naprzeciwko ojca. Wyzwał Anise od dziwek, choć zastępowała mu matkę, gdy przylatywał do Xenos, i żywił do niej równie ciepłe uczucia, co wobec matki i Hogga. Ojca nazwał jeszcze gorzej, a ten nie pozostał mu dłużny. Choć mieli zgoła odmienne zainteresowania, mężczyźni z rodu Learych charakteryzowali się tym samym wybuchowym temperamentem.
Gdyby Corder i Daniel byli dla siebie kimś innym niż ojcem i synem, tego popołudnia doszłoby do pojedynku – w ogrodzie na tyłach posesji. A tak, Daniel wyszedł stamtąd, by zaciągnąć się do marynarki, a ojciec donośnym głosem wzywał swojego prawnika.
Czterech kostromańskich robotników ostrożnie pchało wózek z Fleyderlingiem, usadowionym w bańce atmosferycznej, wiodącą do groty rampą. Ludzie utrzymywali kontakt z trzema rasami obcych, którzy wynaleźli własne napędy kosmiczne. Odmienne rasy nigdy nie weszły ze sobą w konflikt: wymagania ich metabolizmów były wystarczająco różne, by utrudnić handel, a turystykę uczynić niezwykle kosztowną. Na swoim amoniakowym świecie Fleyderling musiał być odpowiednikiem króla.
Oczywiście nie brakowało konfliktów wewnątrzgatunkowych.
Porucznik jeszcze nigdy nie brał udziału w pojedynku. Na wsi nie należało to do powszechnych praktyk. Och, znaleźliby się ludzie pasjonujący się pojedynkami, tak samo jak inni, których relacje ze zwierzętami dalece wykraczały poza normalną opiekuńczość. Ani jednych, ani drugich sąsiedzi nie zapraszali do swych domów.
Wstępująca do Szkoły Marynarki w Xenos młodzież była równie przeczulona na punkcie swego honoru, jak wszyscy inni mieszkańcy ich planety. Oficerowie floty Cinnabaru – w tym przypadku kadetów uważano za oficerów – musieli mieć zgodę przełożonych na pojedynek, a kierujący się sztywną polityką komendant Szkoły Marynarki zawsze odmawiał takim prośbom. Kadeci mogli zrezygnować z kontynuowania nauki, lecz zamykało im to na zawsze drogę do służby.
Daniela nigdy to nie martwiło. Utrzymywał dobre stosunki z kolegami z grupy, a potem z innymi oficerami. Z własnej woli nikogo nie skrzywdził, a kiedy mógł, pomagał innym – nie z wyrachowania, jak czyniła to jego siostra, lecz dlatego, że uznawał takie życie za naturalne.
Przypuszczał, że będzie potrzebował zgody admirał Lasowskiej na wyzwanie na pojedynek tej bibliotekarki. Pani admirał może nie zechcieć jej udzielić z przyczyn dyplomatycznych. W takiej sytuacji, jako prywatna osoba bez funduszy i perspektyw, porucznik będzie miał problem ze znalezieniem sposobu na powrót na Cinnabar.
Zakładając, że przeżyje starcie, rzecz jasna.
Ptaki o czerwonych podgardlach szczebiotały, harcując w powietrzu. Przelatując nad ziemią, wzbijały skrzydłami liście. Szybki stukot przypominał padający deszcz.
Ziała przed nim ogromna, czarna dziura. Nie mógł uwierzyć, że to się wydarzyło.
W kieszeni Daniela rozdzwonił się płaski zegarek. Z westchnieniem zerknął na słońce. Dni na Kostromie były krótsze niż na Cinnabarze; ten miał się już ku końcowi. Za półtorej godziny wydawał kolację dla młodszych oficerów Aglai.
Wstał czując drżącą słabość mięśni ud. Reakcja na hormony, których nie mógł spalić w trakcie błyskawicznej walki w Bibliotece Elektora. Nie był pewny, gdzie znajdowały się ogrody. Na lądzie brakowało mu wyczucia kierunku, choć (a może właśnie dlatego) był urodzonym astrogatorem.
Nie miał wystarczająco dużo pieniędzy, by zapłacić kierowcy trójkołowca za odwiezienie go do apartamentu, ale Hogg zapewne znalazłby brakującą sumę… Może tak właśnie zrobi.
Daniel Leary pomaszerował ku bramie i rozciągającemu się za nią bulwarowi. Niczym ogromna, czarna dziura…
• • •
Adele Mundy zasiadła przed konsolą danych. Trójka asystentów szeptała między sobą. Odkąd pamiętała, był to pierwszy raz, kiedy kochankowie zwrócili uwagę na cokolwiek poza własnymi ciałami.
Czuła pod palcami chłód konsoli. Widziała ją jak przez mgłę. Nie mogła na niczym się skupić, a gdzieś w klatce jej żeber tkwiła kula sprasowanego lodu.
Tego wieczoru elektor podejmował dygnitarzy kolacją. Adele otrzymała zaproszenie. Jej elektorskie stanowisko, wysokie urodzenie oraz fakt, że była cudzoziemską intelektualistką – wszystko to sprawiło, że dopisano ją do listy gości.
Zasiądzie przy najniższym stole, gdzie pewnie podadzą jedzenie z poprzedniego dnia, choć pieczołowicie ułożone na grawerowanej zastawie. Lecz mimo to rankiem jeszcze nie wyobrażała sobie, że zacznie rozważać odrzucenie zaproszenia na darmowy posiłek. Bez wątpienia zdąży otrząsnąć się z szoku, a nie była taka głupia, by uważać, że zaproszenie pozostawiało jej jakiś wybór.
Młody porucznik sprawiał wrażenie otwartego jak mansarda latem. Leary było dość powszechnym nazwiskiem na Cinnabarze – tak jak i Mundy, jeśli już o to chodziło. Nie przyszło jej do głowy łączyć młodzieńca z przewodniczącym Learym, który powiązał polityczną zawieruchę ze zmyślonym spiskiem Sojuszu, a potem skąpał swe fantazje w krwi Mundych z Chatsworth.
Daniel Leary mógł być tak niewinny, na jakiego wyglądał. Rodzina Learych nie wyrobiła sobie pozycji politycznej subtelnością, tylko bezwzględnością, z jaką działali jej członkowie w obliczu zagrożenia. Przewodniczący Leary nie zadowalał się półśrodkami: banicja dotknęła każdego Mundy’ego z Chatsworth powyżej dwunastego roku życia. Kiedy zaś w nieunikniony sposób zginęły również młodsze dzieci, przewodniczący zwyczajnie dodał ich nazwiska do oryginalnej listy.
Adele nie była zbyt blisko ze swoimi rodzicami, ale wiedziała, że należeli do cinnabarskich patriotów. Prawdopodobieństwo wzięcia pieniędzy od Sojuszu było w ich przypadku równie duże, co oddania własnych dzieci Szatanowi.
Mimo to…
Rozbolały ją oczy. Siedziała w swym brązowym stroju, nie widząc, ale i nie mrugając dla zwilżenia rogówek. Zamknęła oczy i potarła je, po czym z ponurą miną rozejrzała się po bibliotece.
Asystenci wrócili do swoich zajęć; w przypadku pary – dosłownie. Vaness przekopywał się przez oprawione foliały z zeszłego wieku, nie mające z Moschelitzem nic wspólnego prócz rozmiarów. Dobra dusza; zapewne zbyt głupi, by uporać się z badaniami, ale doskonały do utrzymywania porządku na półkach, kiedy te wreszcie się pojawią.
Mimo to…
Rodzice Adele nigdy nie przyjęliby pomocy Sojuszu, lecz inni, wyjęci spod prawa wraz z Mundymi, raczej nie mieli takich skrupułów. Samir Chandra Das był nawykłym do luksusów zbereźnikiem, który miał do wyboru: zbankrutować albo natychmiast zmienić opcję polityczną za umorzenie długów. Wiedziała o tym nawet w wieku 16 lat – znała go dobrze, gdyż często bywał w Chatsworth.
Parvennysi, Rhadymantusowie z Selbourne, bracia Marcomannowie – magnaci transportowi, którzy ponieśli olbrzymie straty wskutek złych inwestycji – wszyscy oni zostali skazani na banicję, jako członkowie Konspiracji Trzech Kręgów, i wszyscy byli bliskimi przyjaciółmi rodziców Adele i seniorów rodu.
Walnęła prawą dłonią w konsolę. Solidna obudowa tylko zadudniła. Vaness wtulił głowę w ramiona; szepty kochanków ucichły, po chwili jednak na nowo podjęli miłosne wyznania.
W kieszeni Adele Mundy spoczywał pistolet – płaska broń cinnabarskiej produkcji. Nosiła go na Kostromie jako rozsądny środek ostrożności dla kobiety, która wracała samotnie do mieszkania wynajmowanego w dzielnicy o podłej reputacji.
Tak naprawdę posiadała broń i potrafiła odstrzelić szczurowi łeb z odległości 50 metrów dzięki szkoleniu, jakie przeszła w dzieciństwie. Jej rodzice byli zdeterminowani, by każdy Mundy z Chatsworth mógł stanąć na barykadzie w dniu, gdy lud zdobędzie władzę, a reakcjoniści przyjdą, żeby im ją wydrzeć.
Jednak umiejętności strzeleckie nie przydały się im, kiedy opancerzony wehikuł przebił się przez ścianę ich miejskiej posiadłości. Ani jej dziesięcioletniej siostrze, Agacie, choć najgorsze przydarzyło się jej później. Nic nie usprawiedliwiało tego, co ją wówczas spotkało.
Adele zamknęła oczy. Nie pamiętała, kiedy płakała jako dorosła. Ludzie mówili, że płacz jest zdrowy, że poprawiał im samopoczucie. Być może. Ona osobiście uważała ludzi o takich poglądach za pokręconych słabeuszy, którzy prawdopodobnie za równie zdrowe uważali modły do duchów natury lub dietę z naparu z kory, niemniej możliwe, iż mieli rację.
Ale nie zmieniało to zdania Adele Mundy. Nie płakała, tak jak nie zwykła rozbierać się podczas tańca na stole. To, co robiła, co musiała zrobić, to przygotować tę kolekcję na…
Drzwi otworzyły się. Uczona otworzyła oczy i obejrzała się za siebie.
Do biblioteki wkroczyło dwóch stolarzy i mistrzyni Bozeman. Pani Bozeman miała na sobie zieloną, jedwabną suknię, a w dłoni ściskała centymetr wykładany szlachetnym metalem dla nadania mu matowego, wieczystego blasku. Tym razem jej podwładni przydźwigali dwie fornirowane półki, wypolerowane tak, że dorównywały gładzią centymetrowi.
– Dzień dobry, bibliotekarko – zawołała gardłowo Bozeman. Była zwalistą kobietą o rumianej twarzy i masie pukli ukrytych pod beretem. Uzbrojona w insygnia stanowiska, postanowiła wtłoczyć cudzoziemce w gardło jej punkt widzenia. – Przybyliśmy, by zainstalować dla ciebie pierwszą parę półek.
Kobieta wstała i ruszyła w kierunku trójki nowoprzybyłych. Powinna przebrać się do oficjalnej kolacji, ale ważniejsze sprawy miały pierwszeństwo.
Rzemieślnicy weszli przed mistrzynią Bozeman. Teraz stanęli po jej bokach.
– O ile pamiętam, rozmawiałyśmy już na ten temat – odezwała się uprzejmie Adele. Była Leary’emu winna dobry obiad za przypomnienie jej, kim była.
– Mam nadzieję, iż wyciągnęła pani… – zaczęła mistrzyni.
Adele Mundy chwyciła za centymetr i wyrwała go kobiecie z garści. Odwróciła się i wyrzuciła ów symbol stanowiska przez okno. Rama okienna eksplodowała odłamkami szkła i drewnianymi drzazgami. Dodatkowa praca dla stolarzy, uznała.
– Nie będziemy do tego więcej wracać – oznajmiła. – Natychmiast udamy się do twego warsztatu, a potem zabierzemy całe to piękne i nieprzydatne drewno do dostawcy, który zapewni mi to, czego potrzebuję do pracy. Rozumie pani, mistrzyni Bozeman?
Adele była mniej więcej połowy wzrostu oponentki. Uśmiechała się szczerze, ponieważ nareszcie dostrzegła, że zamanifestowanie swojego autorytetu stanowiło oczywiste rozwiązanie jej problemu. Miała jednocześnie świadomość, że nie będzie miała żadnego autorytetu, dopóki go nie zamanifestuje.
Bozeman poruszyła ustami, zaskakująco małymi w przypominającej ciasto twarzy. Nie odezwała się. Wytarła puste dłonie o suknię, brudząc ją. Z nagłą furią odwróciła się do stolarzy i warknęła:
– No dalej, przeklęci głupcy! Spodziewacie się, że sama będę dźwigała te dechy?
Bibliotekarka obróciła się do swoich ludzi.
– Wy też pójdziecie – postanowiła. – Prawdopodobnie nadajecie się jedynie do roboty nie wymagającej pomyślunku, ale akurat czegoś takiego dzisiaj nam trzeba.
– To nie jest nasze zadanie! – zaprotestował kochanek.
Oblicze Adele zmieniło się z gwałtownością spadającego z dachu sopla.
– Czyż nie jestem Mundy z Chatsworth?! – wrzasnęła. – Jeszcze jedna taka bezczelna uwaga, a ten, kto ją wymówi, będzie musiał dotrzymać mi pola, o ile w ogóle jego krew warta jest mojej kuli! A jeśli nie, znajdę bat, który działa równie dobrze na zwierzęta dwunogie, jak i na wszystkie inne. Przysięgam!
Stolarze zdążyli już wynieść się z zagraconego pomieszczenia. Vaness rozdziawił usta. Adele wymierzyła w niego palec. Przełknął ślinę i wypadł z biblioteki wraz z dwójką pozostałych asystentów.
Uczona zamknęła za sobą drzwi.
– To sprawa mojego honoru – powiedziała do pleców oddalających się Kostroman. – Radzę, żebyście o tym pamiętali. Jeśli będę musiała wystrzelać was wszystkich, żeby wywiązać się z niej właściwie, to zrobię to i znajdę innych na wasze miejsca. Nie zapominajcie o tym!
Jedno z kochanków zaskomlało. Drugie odskoczyło, nie chcąc znaleźć się na drodze błyskawicy, którą mogło to sprowokować.
Adele uznała, że powinna zdążyć z dostawą drewna do obiadu; w przeciwnym razie – cóż, spóźni się. To był priorytet dla Mundy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.