powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LVII)
lipiec 2006

O historii nie zawsze ortodoksyjnie: Wielka Wojna i wojny pomniejsze, czyli… nie taki Krzyżak straszny, jak go Matejko maluje
Wydawało się, że minęły już czasy, gdy straszono nas nieuniknionym zalewem niemczyzny, Bismarckiem, Hakatą i ziomkostwami, które tylko czekają na rewizję granic na Odrze i Nysie Łużyckiej. O tym, że pod zaborami – przede wszystkim zaś w pruskim – lekko nie było, wiadomo powszechnie. Trudno tedy dziwić się Sienkiewiczowi, że „ku pokrzepieniu serc” popełnił dzieło zatytułowane „Krzyżacy”. O wiele trudniej przychodzi przełknąć fakt, że Sienkiewicz, korzystając w głównej mierze z wiedzy Długosza i Janka z Czarnkowa, przekoloryzował wiele wydarzeń Grunwald poprzedzających, jak i sam przebieg bitwy. W jakim celu?
Na te i inne pytania starają się odpowiedzieć Winicjusz Kasprzyk i Sebastian Chosiński.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Winicjusz Kasprzyk: Nie ma sensu przytaczać tu całej historii Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego (bo tak brzmi właśnie oficjalna nazwa zakonu krzyżackiego), jego drogi z Palestyny, przez Niemcy, Włochy i Węgry, aż na tereny Prus. Myślę, że wystarczy powiedzieć, iż od początku swego istnienia Zakon najbardziej był zainteresowany jednym – utworzeniem samodzielnego organizmu państwowego. To, że doszło do tego akurat na terenie Prus i Pomorza Gdańskiego, zawdzięczamy polityce Piastów okresu rozbicia dzielnicowego. Poniekąd nawet samemu Łokietkowi, a nad wyraz bezpośrednio wyniesionej na ołtarze św. Jadwidze, żonie Henryka Brodatego. Krzyżacy nie mogli nie wykorzystać okazji, jaką dało im zaproszenie Konrada Mazowieckiego, a dzikość i faktyczne pogaństwo ziem pruskich dawały im statutowy niemal powód do podboju tychże ziem. Doprawdy, trudno powiedzieć, czy to wstawiennictwo św. Jadwigi tak zaślepiło Konrada, że zgodził się na sprowadzenie Krzyżaków? Jawi się on bowiem jako władca dość przewidujący. Niemożliwe, by nie wiedział, że to apetyt na ziemię doprowadził właśnie do wygnania Krzyżaków z Węgier, a konkretnie z Siedmiogrodu.
Sebastian Chosiński: Z początkowymi dziejami Zakonu masz absolutną rację – spokojnie możemy to przemilczeć. Tym bardziej że właściwa historia Krzyżaków zaczyna się praktycznie dopiero od sprowadzenia ich na ziemie polskie. To od tego momentu, czyli roku 1226, zaczęli oni budować swoją potęgę w Europie Środkowo-Wschodniej – wcześniej mogli jedynie pozazdrościć popularności i wpływów zarówno templariuszom, jak i joannitom. Z drugiej jednak strony, może to i źle, bo gdyby zyskali takie znaczenie jak templariusze, być może znalazłby się jakiś władca europejski, który w odpowiednim momencie odrąbałby Zakonowi łeb. A my mielibyśmy na długie lata spokój. Trzeba jednak przyznać, że wtedy zupełnie inaczej potoczyłaby się historia Polski. Może nie byłoby zaborów… ale nie byłoby również sojuszu polsko-litewskiego, który został zawiązany właśnie z uwagi na zagrożenie krzyżackie.
To, że Krzyżacy pojawili się na ziemiach polskich, jest w dużej mierze dziełem przypadku. Splot niesprzyjających okoliczności sprawił, że książę mazowiecki Konrad, notabene młodszy syn zasłużonego dla Polski Kazimierza Sprawiedliwego, zaprosił ich do siebie. Po dziś dzień historycy starają się znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego tak się stało? Sam stwierdziłeś, że Konrad był władcą przewidującym – i być może to właśnie, absurdalnie, jego talenty polityczne zdecydowały, że popełnił bardzo poważny błąd. Krzyżacy po wygnaniu z Siedmiogrodu poszukiwali nowej siedziby dla Zakonu, Konrad szukał zaś pomocy w walce z Prusami – dokonał więc, mówiąc dzisiejszym językiem, wielce udanego transferu. Udanego – jak na tamte czasy. W porównaniu z Konradem całkiem nieźle wypada więc, przynajmniej w teorii, postać króla węgierskiego Andrzeja II Arpada, który Krzyżaków się pozbył. Ale to też tylko pozór. Andrzej, syn Beli III, nie dorastał swemu utalentowanemu ojcu do pięt, Konradowi zresztą również. Najpierw wdał się w krucjatową aferę (1217-21), która zakończyła się dla niego klęską, a potem, chcąc zapełnić pustą kasę państwową, nałożył na obywateli bardzo wysokie podatki. Skutkiem był bunt możnych, którzy zmusili króla do ustępstw. I to de facto uratowało mu skórę. Uratowało też pewnie całe Węgry. W 1222 roku Andrzej został zmuszony do wydania przywilejów możnowładcom (tzw. Złotej Bulli), wśród których znalazł się zapis mówiący o zakazie nadawania ziemi i urzędów cudzoziemcom – dzięki temu mógł zgodnie z prawem wyekspediować coraz bardziej ciążących mu Krzyżaków poza granice Węgier. Spadł na cztery łapy, choć absolutnie na to nie zasłużył.
Czy Konrad Mazowiecki o tym nie wiedział? Jeśli tak – trzeba przyznać, że nie rozeznał dobrze sytuacji, powinien był przecież wysłać swoich ludzi na przeszpiegi do Siedmiogrodu albo nawet do samego Andrzeja II. Mógł jednak nie mieć do tego głowy, bo Prusowie naprawdę dawali mu się w tym czasie we znaki. Nie powinniśmy postrzegać ich jedynie jako barbarzyńców stojących na bardzo niskim, w porównaniu z księstwami polskimi, stopniu rozwoju cywilizacyjnego. Owszem, nie stworzyli nigdy jednolitego państwa, ale w obliczu zagrożenia zewnętrznego potrafili się jednoczyć, a razem stanowili wielką siłę. Na dodatek, jak można się domyślać, całkiem dobrze radzili sobie w polityce zagranicznej. Najeżdżając na Mazowsze, starali się czynić to w sojuszu z innymi sąsiadami Polski, skonfliktowanymi z Piastami. Gdy w 1220 roku uderzyli na Konrada, zapewnili sobie wcześniej współpracę militarną księcia włodzimierskiego Daniela. Doszczętnie złupili wtedy Mazowsze, Konrad zaś, chcąc sobie zapewnić chwilowy pokój, okupił się Prusom końmi i szatami. Chciał zyskać w ten sposób czas na przygotowania do walnej rozprawy. Nie próżnował też książę senior, rezydujący w Krakowie starszy brat Konrada, Leszek Biały. Zyskawszy zgodę papieża Honoriusza III na zorganizowanie krucjaty na północy kraju, wysłał on w 1222 roku przeciwko Prusom armię, do której dołączyli jego brat Konrad i kuzyn Henryk Brodaty. Wyprawa nie przyniosła jednak spodziewanych skutków, podobnie jak i następna, zorganizowana na jeszcze większą skalę. W 1223 roku Leszek Biały osobiście poprowadził krucjatę, a wraz z nim ponownie wyruszyli Konrad i Henryk, jak również dwaj książęta pomorscy: Warcisław (z zachodu) i Świętopełk (z Gdańska). Historia dopisała do spotkania tych panów bardzo tragiczny finał. Cztery lata później to z poduszczenia Świętopełka II Wielkiego dojdzie do masakry w Gąsawie na Pałukach, podczas której zamordowany zostanie Leszek Biały, a Henryk Brodaty odniesie zagrażające jego życiu, choć na szczęście nie śmiertelne, rany. Ten sam Świętopełk jako pierwszy Polak toczyć będzie walki z Krzyżakami – ciekawa to więc, trudna do jednoznacznej oceny, postać.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nie zmienia to jednak faktu, że i ten wielki marsz zakończył się niepowodzeniem. Prusowie unikali decydującego starcia, chronili się w puszczy, wojska piastowskie zaś brnęły w bagna, szukając przysłowiowej igły w stogu siana. Okazało się, że taktyka wojny partyzanckiej jest niezwykle skuteczna – czego zresztą doświadczamy nierzadko po dziś dzień. Prusowie mimo wszystko zostali w wyniku tej wyprawy nieco utemperowani, ale Konrad miał świadomość, że problemu nie rozwiązał. Więcej: zyskał pewność, że nie jest w stanie rozwiązać go własnymi siłami, nawet jeżeli zyska wydatną pomoc innych książąt piastowskich. Potrzebował „na gwałt” nowego rozwiązania – i takim rozwiązaniem okazali się Krzyżacy. Po nich sięgnął w roku 1226, darowując im ziemię chełmińską. Żebyśmy jednak byli sprawiedliwi – przez kolejne dwa lata Konrad „sprawdzał” Krzyżaków, formalny układ podpisał z nimi bowiem dopiero w 1228 roku. Dopiero od tego momentu Krzyżacy stali się praktycznie nie do ruszenia. Inna sprawa, że początkowo niemal wzorowo wywiązywali się z poruczonego sobie zadania – „krwią i żelazem” chrystianizowali Prusów i Jaćwingów. Prawdopodobnie Piastowie mazowieccy nie mieli z Zakonem w tym czasie większych – a może i żadnych – problemów. Świadczyć o tym może chociażby rola „adwokata diabła”, jaką przyjął na siebie w 1258 roku syn Konrada Mazowieckiego, Ziemowit (Siemowit), gdy przed papieżem Aleksandrem IV bronił Krzyżaków, oskarżonych o okrucieństwo w nawracaniu Prusów i Jaćwingów. Kolejnym dowodem była wspólna wyprawa krzyżacko-mazowiecka przeciwko Litwinom w 1260 roku. Nie wyszło to Ziemowitowi na dobre – po dwóch latach Litwini zorganizowali wyprawę odwetową, doszczętnie spalili Płock, przekroczyli Wisłę i w Ujazdowie – po zdobyciu grodu – zamordowali księcia.
WK: Czekaj chwilkę, bo rozpisałeś się tu ponad wszelką miarę – wróćmy do ogólników, by nie zanudzić czytelnika. Takim ogólnikiem będzie fakt zakorzenienia się Zakonu na południowych wybrzeżach Bałtyku i nieco dalej na północny wschód, w Inflantach. Mieli jednak pewien, z punktu widzenia ambicji utworzenia samodzielnego, silnego państwa, poważny problem. Właściwie to dwa problemy, które początkowo nic wspólnego ze sobą nie miały – Żmudź rozdzielającą Inflanty i Prusy oraz nie załatwioną sprawę z Polską, czyli Pomorze Gdańskie. Osobiście stoję na stanowisku, że mniej więcej w drugiej połowie XIII wieku zrodził się w umysłach zakonnych włodarzy zamysł utworzenia panbałtyckiego państwa – na południowych i wschodnich rubieżach tego morza. Pomorze Gdańskie, później Kujawy czy tzw. Nowa Marchia (takie nie wiadomo co leżące na styku Wielkopolski i Kujaw) interesowały ich o tyle, o ile mogły stanowić bezpieczny bufor przed, jak najbardziej słusznymi zresztą, roszczeniami polskimi odnośnie dostępu do Bałtyku. Między bajki należy włożyć narodowościowe podłoże tego konfliktu, którym to poglądem co poniektórzy karmią nas do dziś. Po prawdzie bowiem osadnictwo niemieckie nie miało dla Zakonu specjalnego znaczenia, a konflikty z Hanzą wcale nie zachęcały niemieckojęzycznej ludności do osiedlania się na ziemiach zakonnych. Tym z osadników, którzy na tenże krok się zdecydowali, nie wiodło się zbyt dobrze pod krzyżackim butem. Zakon miał jasny, ściśle określony cel, do którego i owszem, osadnicy byli potrzebni, o tyle jednak, o ile mogli być przydatni w utworzeniu własnego państwa. Czyli o ile mogli płacić podatki, potrzebne na zagospodarowanie ziem posiadanych i zapewnienie stałego dochodu na ekspansywną politykę północno-wschodnią. To już o niebo lepiej wiodło się osadnikom na Śląsku, gdzie zrobili naprawdę wiele dobrego już za czasów Henryka Brodatego. To tyle, jeśli chodzi o drapieżny „Drang nacht Ost”. Mit owego „niemieckiego parcia na wschód” wykorzystywany był znacznie później przez obie nacje. I dla obu ze szkodą.
SCh: Dobrze, że zwróciłeś uwagę na sprawy narodowościowe. Krzyżacy, owszem, byli elementem obcym narodowościowo na tych terenach, ale to nie musiało wcale oznaczać, że od razu – wrogim. Wtedy każdy bił się z każdym. Mało to wojen prowadzili między sobą książęta dzielnicowi, mimo że wszyscy byli Polakami, ba! pochodzili z tego samego Piastowskiego pnia? A i tak żaden nie wahał się wyciągnąć przeciwko drugiemu miecz, spalić jego gród czy zabić go, gdy tylko otwierały się szanse na jakąś zdobycz terytorialną. Z Krzyżakami było podobnie – z jednymi zawierali sojusze, z innymi prowadzili wojny, potem sojusze odwracali, w zależności od tego, czy było to dla nich korzystne. Istny trzynastowieczny węzeł gordyjski: Krzyżacy, Prusowie, Jaćwingowie, Litwini, książęta piastowscy, książęta ruscy i na dodatek jeszcze co jakiś czas najeżdżający Polskę Tatarzy. Najlepszy współczesny specjalista od spraw międzynarodowych nie byłby chyba w stanie sobie poradzić w takiej sytuacji. Jakakolwiek próba zachowania pokoju przypominała spacer po polu minowym.
WK: Wróćmy jednak do sytuacji Zakonu w „przededniu” najbardziej nas interesującego okresu, czyli mniej więcej do połowy XIV wieku. Zostawmy na krótką chwilę bardziej niż chłodne, choć jeszcze nie tragiczne, relacje polsko-krzyżackie. Jeśli bowiem mówić o kłopotach krzyżackich ze Żmudzią, nie sposób nie wspomnieć o Litwie i jej stale rosnącym znaczeniu.
SCh: A działo się wtedy, panie, na Litwie, działo! Pierwszym poświadczonym historycznie księciem całej Litwy, który walczył w połowie XIII wieku z Krzyżakami był Mendog (litewski Mindaugas czy też, jak przechował go do naszych czasów Julek Słowacki, Mindowe). Co ciekawe, w krwawych wyprawach nad Niemen i Dźwinę Zakon wspomagany był przez… Jaćwingów i Żmudzinów, których miał de facto chrystianizować. Kiedy jednak Mendog dostrzegł, że ataków nie odeprze, poszedł na kompromis – zgodził się przyjąć chrzest w zamian za koronę ofiarowaną przez Innocentego IV. Czy do koronacji rzeczywiście doszło – nie wiemy. Historycy litewscy uważają, że tak i że miała ona miejsce w 1253 roku w Wilnie; polscy badacze twierdzą raczej, że to brednia. Sprawa cała ma zresztą drugorzędne znaczenie, ponieważ kilka lat po tym domniemanym wydarzeniu odwróciły się sojusze – Żmudzini zerwali z Zakonem, dwukrotnie dali łupnia Krzyżakom nad jeziorem Durbe i pod Lielvarde, z czego natychmiast skorzystał Mendog. Zerwał sojusz z rycerzami zakonnymi i, zapewne z uczuciem wielkiej ulgi, powrócił do wiary pogańskiej. W następnym wieku bywało w stosunkach krzyżacko-litewskich podobnie: godzili się i wojowali ze sobą na przemian. Tak było za Giedymina, Kiejstuta, Olgierda, Jagiełły i Witolda. Dojście do władzy nasz wielki król, protoplasta dynastii jagiellońskiej, zawdzięcza przecież krzyżackiej pomocy. Sam zapewne nigdy nie byłby w stanie obalić swego stryja Kiejstuta, którego później zresztą, uwięzionego w lochu, kazał zamordować. Aż dziw, że nie wydał rozkazu pozbycia się swego kuzyna Witolda, Kiejstutowego syna, który automatycznie po śmierci ojca wyrósł na przywódcę litewskiej opozycji, cieszącego się zresztą potajemnym wsparciem Krzyżaków. I bądź tu mądry!
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
WK: Wspominasz, co bardzo istotne, o konfliktach – nazwijmy je rodzinnymi – władców litewskich. Słusznie też stwierdzasz, że Jagielle daleko było do doskonałości. Trudno jednak mu się dziwić – rodzinkę miał bowiem niezwykle ambitną, bynajmniej niegłupią, a także wyjątkowo wredną (w matactwach co poniektórzy bili nawet na głowę Luksemburczyka). Tymczasem w Polsce dobiega kresu panowanie Kazimierza Wielkiego, dostępu do morza nie mamy, ale handlowi jakoś to nie przeszkadza. Zdarzają się incydenty celne, ekonomia jednak jest w stanie przełamać wszelkie bariery. Ważniejszym wydaje się być fakt, że Zakon nadal uważa, słusznie zresztą, za zagrożone swe południowe rubieże. A nie jest jeszcze, wbrew obiegowej opinii, dostatecznie silny, by walczyć na dwóch frontach. Z drugiej strony, chcąc poszerzyć strefę buforową pomiędzy Polską a własnymi ziemiami, daje powód do myślenia o krzyżackich zakusach do rozbicia Polski. Dawne ich rejzy na Kujawy i Wielkopolskę wydają się taki punkt widzenia potwierdzać w oczach naszych władców. Kto może bowiem być pewnym, czy chodzi bardziej o rozbicie Królestwa Polskiego, czy może faktycznie o stworzenie stricte nadbałtyckiego państwa?
SCh: Zagrożenie to stawało się coraz bardziej konkretne. W 1392 roku, a więc za rządów młodziutkiej Jadwigi, kiedy dopiero kształtowała się myśl o unii polsko-litewskiej, książę piastowski Władysław Opolczyk wysunął koncepcję rozbioru Polski. Zgodnie z tą koncepcją Zakon miał zająć właśnie część Wielkopolski i Kujaw oraz całe Mazowsze, reszta ziem polskich miała przypaść w udziale królowi Zygmuntowi Luksemburskiemu. Można się zastanowić, jak takie zamierzenie przyjęto w Polsce… Ale na pewno ktoś z możnych rzucił hasło: Niemcy szykują się na Polskę! Na szczęście wówczas do niczego nie doszło, a dywersja Opolczyka została ukarana: pozbawiono go ziem, które posiadał w granicach Królestwa Polskiego, a jego dzielnicę karnie najechano i spustoszono. Tylko przyklasnąć!
WK: Jakkolwiek by nie było, Polska postanowiła wtedy zaszachować Zakon. Na tron polski wstępuje Jagiełło. I wtedy zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Sens unii polsko-litewskiej jest dla Krzyżaków oczywisty – oto pod jednym sztandarem mamy zagrożenie i z południa, i ze wschodu! Takie sytuacje nigdy nie kończą się dobrze dla otoczonego. Działania Jagiełły, teraz króla polskiego, tak naprawdę jednak nadal Litwina, zdają się to potwierdzać. Broni litewskiej Żmudzi na wszelkie sposoby – prócz, na razie, otwartego konfliktu. Z Polską za plecami zdobycie Żmudzi może mieć dla Krzyżaków opłakane skutki. Nie ma wyjścia – należy złamać Polskę, nim pójdziemy na północny wschód, w stronę Inflant. Brakuje jeszcze tylko casus belli, a ten, biorąc pod uwagę silne związki Polski z papiestwem, musi być naprawdę mocny, by uniknąć dyplomatycznej izolacji Zakonu na arenie europejskiej.
SCh: Moim zdaniem w ogóle nie musieli go szukać. Powód widoczny był jak na dłoni. Zobaczmy, jak wyglądało to oficjalnie. Krzyżacy starali się za wszelką cenę przekonać opinię europejską – w tym także samego papieża – że chrzest Litwy, przyjęty przez to państwo po koronacji Jogajły na króla Polski, to jedynie pozór, a Litwa pozostała pogańska. Nie wydaje się, aby było to szczególnie trudne do udowodnienia. Oczywiście, nie podejrzewam, aby Jagiełło potajemnie modlił się do swoich pogańskich bożków, ale większość Litwinów pewnie jeszcze długo to czyniła. Za bezczelność krzyżacką można natomiast uznać fakt, że to oni wciąż pretendowali do przeprowadzenia akcji chrystianizacyjnej na Litwie. Tym samym sugerowali przecież, że polski kościół i możnowładcy albo nie są tym zainteresowani, albo nie mają takich możliwości z racji ograniczonych sił. Kiedy Krzyżacy przekonali się wreszcie, że na tym wózku zbyt daleko nie zajadą, zaczęli wbijać klin między kuzynów – Jagiełłę i Witolda. Ten drugi, odpowiednio szczuty, postanowił więc pomścić śmierć ojca i przejąć władzę na Litwie – oczywiście z krzyżacką pomocą. Walki między potomkami Giedymina trwały nieprzerwanie do 1392 roku, a Zakon ściągał podówczas na Litwę, podobnie jak to miało później miejsce pod Grunwaldem – i jak to opisał z lekką przesadą Jan Długosz – „kwiat rycerstwa europejskiego”. Mimo wszystko jednak trzeba powiedzieć, że wśród wiernych Jagielle rycerzy szturmujących w 1390 roku Wilno był przyszły król Anglii Henryk IV, wtedy jeszcze noszący tytuł księcia Derby.
WK: Zgodzę się – wspomniany powód do wojny już był, i to wygodny dla obu stron, choć, oczywiście, zupełnie różnych argumentów każda ze stron używała. Teraz chodziło tylko o to, kto komu pierwszy rzuci przysłowiową rękawicę, czyli po prostu o prestiż zaatakowanego. Ani Jagiełło, ani Jungingen nie mogli już dłużej przeciągać dyplomatycznej gry – po prostu sytuacja dojrzała do otwartego konfliktu zbrojnego i tylko tym sposobem można było rozładować napięcie. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to cokolwiek dziwnie, tak jednak należy na to patrzeć. Ciągnięcie układów musiałoby się skończyć dyplomatyczną i stuprocentową klęską jednej ze stron i ogromnym spadkiem znaczenia na arenie międzynarodowej. Rozprawa zbrojna natomiast dawała tak Zakonowi, jak i Polsce pewne szanse. Po obu stronach zapewne pomyślano wtedy: „Dość! Tak dłużej być nie może!”. Zakon co prawda grał jeszcze na zwłokę, a Jagielle brakowało czasu ze względu na stanowisko gorącogłowego i nad miarę ambitnego Witolda. W oczach Witolda sprawa Żmudzi była sprawą pierwszej wagi (choć znów o charakterze prestiżowym), a jego wcześniejsze sojusze z Krzyżakami nie pozwalały Jagielle na zbytnie opóźnianie bitwy. Z wielkim księciem nigdy bowiem nic do końca nie było pewne.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

65
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.