Odwrócił się, odruchowo unosząc rękę, by zablokować wrogi cios lub zaklęcie. Opuścił ją zaraz, gdy poznał, z kim ma do czynienia. – Kanikeli. – Lekko skłonił głowę. – Pierwszy raz się zdarzyło, żeby mój czar zapomnienia nie zadziałał. Jestem ci zobowiązany za zachowanie dyskrecji. – Co tam się stało? – spytała dziewczyna z napięciem w głosie, wskazując głową w kierunku sali balowej, gdzie szumiało teraz jak w ulu pełnym bardzo rozzłoszczonych pszczół. – Był zamach na Yeri Amavey. Na szczęście nieudany. Zmarszczyła brwi. – O, na bogów. Nawet jeśli nieudany, to i tak ten bal chyba już długo nie potrwa. – Niewątpliwie. – Ale to nie znaczy, że nie możemy zamienić kilku słów. – Uśmiechnęła się do niego jak do starego przyjaciela. Cholera. Sparaliżować ją, uśpić? Nie chciał marnować sił. Było mu słabo, paskudnie. Oparł się o ścianę, usiłując wyglądać i mówić naturalnie. – Co tu robisz? – Och, towarzyszę markizowi de Uries. – Powiedziała to z pozorną obojętnością, ale było widać, jak bardzo jest dumna z tego faktu. Żmij, który wciąż miał wrażenie jakby tamtą dziewczynkę w łachmanach widział ledwie wczoraj, przeliczył w myślach lata. No tak, mogła mieć teraz jakieś osiemnaście, dziewiętnaście. Najlepszy wiek; już nie płyciutka piętnastka, lecz wciąż na tyle młoda i świeża, by kusić starych wyjadaczy. Przyjrzał się dziewczynie uważniej, od razu zauważając subtelne, lecz znaczące szczegóły wskazujące, że ktoś ją umiejętnie wykreował na piękność, mimo że przecież wcale pięknością nie była. Szkoła kurtyzan, albo tylko jedna, za to znająca się na rzeczy mistrzyni. Największym atutem Kanikeli były bujne rude loki, które nosiła nonszalancko rozpuszczone. Mleczną cerę jak dawniej pstrzyły piegi. Nie próbowała ich maskować pudrem, co wyglądałoby ohydnie. Śmiały, lecz elegancki krój sukni uwydatniał kształtną sylwetkę. Miała jasne brwi i rzęsy, ale za to piękne, zmysłowe usta, dumnie nosiła głowę. Niemniej, z taką choćby panną Amavey nie mogła się równać, jeśli chodzi o urodę. Musiała naprawdę mieć coś w sobie, skoro tak wysoko postawiony sponsor wybrał właśnie ją, przymykając oko na jej pochodzenie… Zmęczenie ucięło te rozmyślania. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Serce kołatało, w skroniach czuł ciężkie pulsowanie. Zdążył wyjąć chustkę, zanim z nosa pociekła krew. – Co ci jest? – zaniepokoiła się Kanikeli. – Szlag by to… – Nagle było mu wszystko jedno. – Potrzebuję żyły. – Użyj mnie – zaofiarowała się bez namysłu. Rzut wewnętrznego wzroku powiedział mu, że nie stanowiła dobrego źródła sił – jej aura była przygaszona, a umysł obwarowany blokadami. Niewątpliwie jedno i drugie stanowiło pamiątkę z dzieciństwa, które nauczyło ją, że tłumienie uczuć pomaga przetrwać. Czerpanie z kogoś takiego wymagało bezwzględności, na którą kiedyś by się nie zdobył. Ale teraz ledwie się tym przejął. – Będzie bolało – ostrzegł jedynie. – Nie szkodzi. Wziął tylko tyle, ile potrzebował, żeby uaktywnić portal do willi grafa. Zanim weń wstąpił, uniósł dłoń, żeby rzucić czar zapomnienia, ale rozmyślił się. Patrzył na Kanikeli, póki nie zniknęła za zasłoną wirującej mgły.
Śnieg sypał coraz gęściej w zapadającym zmierzchu. Wszystko było tak, jak szesnaście lat wcześniej, kiedy obdarta dziewczynka kuśtykała ulicami Shan Vaola. Tylko miasto inne. I bruk zamiast błota. I teraz to smukła młoda kobieta szła energicznym krokiem przez oświetlone latarniami ulice, rozbrzmiewające turkotem karet, a białe płatki osiadały na jej rudych włosach, na podszytym futrem płaszczu i na koszyku ze sprawunkami, który niosła. Przed siedzibą cechu płatnerzy grał na flecie uliczny muzyk w łachmanach. Mijając go, Kanikeli nagle poczuła uderzenie chłodu. Cofnęła się, żeby wrzucić monetę do miseczki, a prostując się spojrzała uważnie w twarz, ukrytą w cieniu kapelusza. – Brune?… – Proszę o wybaczenie, panienka się omyliła – powiedział cicho, ale już nie miała wątpliwości, że to on. – Mieszkam w starej kamienicy naprzeciwko fontanny z centaurem, na piętrze. Jeśli chcesz, odwiedź mnie jutro wieczór – szepnęła samymi wargami. Ledwie zauważalnie skinął głową i zaczął znowu grać. Nie wydawało jej się prawdopodobne, że żmij się zjawi. Mimo to czekała z bijącym sercem. Gdy na zewnątrz było już całkiem ciemno, usłyszała stukanie do drzwi. Otworzyła. Jej oczom ukazał się flecista z ulicy, w brudnym, wystrzępionym przyodziewku. Uniosła brwi, ale gestem zaprosiła go do środka. Zaledwie przekroczył próg, iluzja opadła z niego jak płaszcz. Łachmany stały się normalnym ubraniem, twarz odmłodniała, a policzek przecięły na ukos trzy szramy – jedyny szczegół, którego Kanikeli sobie nie przypominała. Skłonił się lekko. – A zatem spotykamy się po raz trzeci. – Tak – tylko tyle przyszło jej do głowy. – Proszę, chodź do salonu, usiądź… Wina? – Czemu nie. Przyniosła do stołu karafkę i kieliszki. Spojrzenie żmija prześliznęło się pytająco po jej czarnej, pozbawionej ozdób sukni. – Jestem wdową – wyjaśniła. – Od roku. Salon był urządzony skromnie, ale wygodnie, w kominku płonął ogień. Krzyczący upił łyk wina. Było lepsze, niż się spodziewał. – Mieszkasz tu bez służby? – Muszę się liczyć z wydatkami. Nawet przy niedużych dochodach jedna dziewczyna do pomocy w domu byłaby normą. Uznał, że tak daleko posunięta oszczędność to widocznie spadek po paskudnym dzieciństwie. Ale popatrzył na Kanikeli z nowym szacunkiem. Też był przyzwyczajony do radzenia sobie sam. – Co porabiasz w Tay? – spytała. – Interesy – machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie zamierza się wdawać w szczegóły, czego zresztą się spodziewała. Zegar wybił godzinę. Trzynaście razy. Żmij spojrzał ze zdziwieniem. – Jest zepsuty – wyjaśniła Kanikeli. – Zegarmistrz nie umiał go naprawić. Uśmiechnął się nieznacznie, na tyle nieznacznie, by był to rzeczywiście uśmiech, a nie zniekształcony przez blizny grymas. – Jak zacznie wariować jeszcze bardziej, daj mi znać, może przyda się parę egzorcyzmów. Słyszałem kiedyś o duchu, który się zagnieździł w zegarze z kurantami i noc w noc wygrywał marsze pogrzebowe. Dość kłopotliwe dla właścicieli, jak się możesz domyślić. Zapalę, dobrze? Przytaknęła, choć w pierwszej chwili nie zrozumiała o co chodzi. Wyjął spod kurtki lufkę i woreczek z bryłkami czegoś, co wyglądało jak zestalona brunatna żywica. – Opium z domieszkami, za mocne na fajkę – wyjaśnił, choć nie zapytała. Wytrząsnął kilka okruchów na talerzyk, po czym przechylił świecę, szepnął coś i płomień wbrew prawom natury spełzł w dół, obejmując je. W powietrze wzniosła się smużka dymu, na którą żmij już czekał z lufką. Kanikeli patrzyła z zainteresowaniem, ale bez zgorszenia; w kręgach, w których się obracała jako laleczka arystokratów narkotyki były elementem codzienności, jak wino. – Kim on był? – spytał ni w pięć, ni w dziewięć, gdy na talerzyku nie zostało nic prócz odrobiny brązowego osadu. – Kto? – Twój mąż. – Rzeźbiarzem. Jednym z najlepszych, wykonywał zamówienia dla dworu. – Uśmiechnęła się przelotnie, ale ten uśmiech zaraz zgasł. – Zmarł po dwóch latach, na zarazę… Był dobrym człowiekiem. – Przykro mi. – Krzyczący skłonił głowę. Choć mówił normalnie, widać było, że opium już nieco spowolniło jego ruchy. Źrenice miał zwężone w kreseczki. Kanikeli usiadła wygodniej, w bardziej naturalnej pozie. Przymknęła oczy. Ta odrobina oparów narkotyku, która rozeszła się w powietrzu, podziałała i na nią, sprowadzając przyjemne uczucie ciepła i odprężenia. W wąskich, śniadych dłoniach żmija pojawił się flet. Popłynęła melancholijna melodia. Na ile dziewczyna mogła ocenić, grał świetnie, jak zawodowy muzyk. Zdawało się, że opium nie tylko mu w tym nie przeszkadza, ale wręcz pomaga się skupić, wypierając ze świadomości wszystko prócz taktów i nut. Czas płynął, ogień w kominku przygasł, jedna, potem druga świeca skurczyła się do rozmiarów ogarka. W końcu Kanikeli stłumiła ziewnięcie i Krzyczący zrozumiał, że trochę za bardzo przeciągnął wizytę. Dla niego od lat noc była normalną porą funkcjonowania. Zaczął się zbierać do wyjścia. – Przyjdziesz tu jeszcze? – spytała dziewczyna. Oczy żmija rozjaśniły się zaskoczeniem i wdzięcznością, która starczyła za odpowiedź. Przyszedł nazajutrz, a po kilku dniach znowu. Był ostrożny, zmieniał iluzje – za pierwszym razem pojawił się jako starzec z przepaską na oku, potem jako odmieniec o skórze białej jak wapno. Kanikeli była jednak przekonana, że to zbytek ostrożności z jego strony, że gdyby był poszukiwany w związku z jakimś niedawnym wyczynem, nie narażałby jej na niebezpieczeństwo swoich wizyt. Czytając między wierszami zgadywała, że nie tak dawno temu zachorował lub został ranny, a teraz oszczędza się, wraca do sił. Nie pytała, co właściwie porabia w Tay, z czego się utrzymuje. Za każdym razem palił opium albo przychodził już przesiąknięty jego zapachem. Grał na flecie albo gawędzili na neutralne tematy. Podejrzewała, że potrzebował jej obecności na podobnej zasadzie, jak maku – żeby się wyciszyć i zapomnieć. Żmij lubił pozory, zawsze go bawiły. Udawanie brudnego żebraka, odmieńca, przed którym normalni ludzie cofają się z obrzydzeniem, albo ogłupionego narkotykami dekadenta, o włos od stoczenia się na dno, który za złoto zrobi wszystko. Zarazem jednak ukrywał coś jeszcze – pustkę i samotność za murem zimnego spokoju, sarkastycznego uśmieszku, sztyletów. Kanikeli – ze swoimi sukniami, salonem, nazwiskiem po mężu – należała do innej warstwy, innego świata. Ale wciąż widział w niej to obdarte dziecko, któremu kiedyś pomógł i pamiętał jak po latach pomogła jemu, chociaż nie musiała. Prawie był w stanie uwierzyć, że mógłby zdjąć maskę, którą przywdział na jej użytek. Pozwolić, by poznała całą schizofreniczną skalę jego egzystencji – od bywania w siedzibach najbogatszych rodów, gdzie zepsuci do szpiku kości arystokraci płacili mu i drżeli przed nim, przez tajemne księgi, rozmowy z demonami i zaklęcia o najwyższym stopniu skomplikowania, po krycie się w lochach, układy z mętami, gorączkę i wyczerpanie, gdy magia pochłonęła zbyt dużo jego sił życiowych, doby przechorowane w samotności w jakiejś ciemnej dziurze, ilekroć musiał się odtruć, bo opium już na niego nie działało… Może to niegdysiejsze dziecko rynsztoka nie cofnęłoby się znając prawdę. Tym razem siedzieli bez świec. Dźwięki fletu sączyły się cichym strumyczkiem, a wtórowało im trzaskanie ognia w kominku. – Czy długo zostaniesz w Tay? – spytała dziewczyna, gdy melodia umilkła. – Nie. Właśnie miałem ci powiedzieć. Wyjeżdżam pojutrze. Zapadło milczenie. Kanikeli zastanawiała się, co powiedzieć; nie wypadało wszak go pytać o plany. Zanim zdążyła coś wymyślić, Krzyczący w Ciemności przemówił znowu. – Właściwie to mam dla ciebie niespodziankę na pożegnanie. Pod warunkiem – uśmiechnął się kącikiem ust – że nie boisz się żmijowych niespodzianek. – Nie, pod warunkiem, że są miłe. – To już sama ocenisz. – Wyjął z kieszeni zapisany zwitek pergaminu i rzucił go w płomienie, po czym skinął dłonią, szepcząc formułę. Ogień zgasł. Na moment otoczyła ich ciemność. Dziewczyna zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, ujrzała, że miejsce sufitu zajęło wygwieżdżone niebo. Ponad gałęziami drzew lśnił olbrzymi, błękitnawy księżyc, jak ze snu lub wizji. Siedzieli na zwalonej kłodzie nad brzegiem jeziora o toni spokojnej jak lustro. Noc rozbrzmiewała rechotaniem żab, cykaniem świerszczy, szelestem trzcin. – Gdzie jesteśmy? – szepnęła po długiej chwili Kanikeli, rozglądając się z fascynacją. Księżyc zgasił barwę jej włosów i nadał skórze alabastrową bladość. Wyglądała jak rusałka. – W sferach, daleko poza materialnym światem, w enklawie zwanej przez niektórych Zandorrą. – Żmij mówił szeptem, a jego źrenice fosforyzowały w półmroku. – Chciałem ci pokazać to miejsce, zanim wyjadę. Czy widzisz te białe lilie tam, nad samą wodą? Kwitną tylko wtedy, gdy księżyc jest w pełni. Jeśli słyszą wówczas muzykę, zaczynają śpiewać. Podniósł flet i zagrał kilka nut. W odpowiedzi najbliższy z kwiatów zakołysał się. Zabrzmiał delikatny dźwięk, podobny do odgłosu szklanych dzwonków; potem dołączyły kolejne, zlewając się w akord. A potem popłynęła muzyka – cicha i dziwnie chłodna, nieziemska. Przywodziła na myśl odległe astralne przestrzenie, przez które szybują świetliste duchy. Żmij grał przez chwilę, ale gdy przestał, lilie śpiewały dalej. – Nie zamilkną teraz aż do świtu. Jeśli chcesz, możemy posiedzieć i posłuchać jakiś czas. Nie zimno ci? – Nie. Chwilę trwali w milczeniu, bez ruchu. Krzyczący w Ciemności wpatrywał się w wodę, zatopiony w myślach. Księżycowa poświata złagodziła ostre linie jego twarzy. Dopiero teraz Kanikeli uświadomiła sobie coś, co już dawno powinno ją było uderzyć – że przez tych szesnaście lat nie postarzał się ani o dzień. |