powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Prawo odwetu
Elizabeth Moon
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział czwarty
Teraz, kiedy wróciliśmy do bezpiecznej przestrzeni – Ky zwróciła się do zgromadzonej załogi – musicie poznać najświeższe informacje. Wiecie o usiłowaniu sabotowania statku oraz napaści na mnie.
– Czy to ma związek z Sabine? – zapytała Quincy.
– Nie sądzę – odparła Ky. – Nie teraz. Zbyt wiele się wydarzyło. Od wczoraj nie działa ansibl Slotter Key. Rozmawiałam z siedzibą Transportu Vattów i łączność została przerwana, lecz miało to miejsce na kilka godzin przed atakiem zamachowców. Nie wiem, czemu Vattowie stali się czyimś celem, lecz najwyraźniej tak właśnie jest.
– Co możemy zrobić? – zapytał Mitt.
– Najważniejsze jest dokładne rozpoznanie sytuacji – orzekła Ky. – W tej chwili nie wiemy, czy platformy ansiblowe Slotter Key zostały zniszczone, czy może jest jakaś inna przyczyna ich milczenia. Nie mamy wystarczającej ilości informacji, by opracować plan działania. Wiemy jedynie, że grozi nam niebezpieczeństwo, a ruchomy cel jest zawsze trudniejszy do trafienia.
– Trzeba być szybkim i czujnym – odezwał się Martin. Pozostali spojrzeli na niego. – Ma pani rację, kapitanie – dodał.
– Nasza marszruta wiedzie z Belinty na Leonorę i Lastway – kontynuowała Ky. – Zapasy wystarczą nam jednak na bezpośrednią podróż na Lastway…
– Po co w ogóle tam lecieć? – spytała Quincy. – Czemu nie mielibyśmy wrócić na Slotter Key i dowiedzieć się, co naprawdę tam się dzieje?
– Wolę trzymać się z dala od systemu, w którym nie działają ansible – oświadczyła Ky. – Byliśmy już w takiej sytuacji. Nic zabawnego. Lastway jest wystarczająco daleko, na krańcach wszechświata… Założę się, że tamtejszy ansibl będzie działał nawet wówczas, gdy umilkną wszystkie inne. To także bardzo uczęszczany układ; panuje tam spory ruch. To może oznaczać dla nas kłopoty, lecz również przysporzyć informacji i sojuszników. A jak sytuacja się uspokoi, to możemy stamtąd przeskoczyć z powrotem na Leonorę.
– Jakimi wewnętrznymi systemami bezpieczeństwa dysponuje ten statek? – zapytał Martin.
– Standardowymi dla jednostki cywilnej – odrzekła Ky. – Niestety, po buncie na Sabine część z nich nie działa. Dostęp wideo i audio do każdego pomieszczenia, choć raczej w celach komunikacyjnych. A o co chodzi?
– Ktoś próbował wnieść na pokład materiały wybuchowe – wolałbym upewnić się, czy na statku nie znalazło się przypadkiem coś jeszcze. Nie zamierzam obrażać twojej załogi; to tylko tak, na wszelki wypadek.
– Dobra myśl – zgodziła się Ky. – Chcesz osobiście sprawdzić każde pomieszczenie?
– Tak, również za pomocą sprzętu, który mam ze sobą – poklepał się po tunice.
Ky przyszło do głowy, że powinna zapytać go, skąd ma takie zabawki, uznała jednak, że nie czas teraz na to.
– Bierz się do roboty – powiedziała. – Ładunek jest zabezpieczony; zbiorę raporty z pozostałych sekcji, a ty zorientuj się, co gdzie jest.
– Tak jest, madame – rzucił, a ramię drgnęło mu w geście, w którym Ky rozpoznała powstrzymany odruchowy salut.
Mitt był w połowie zdawania swojego raportu, gdy ich uwagę przyciągnęły stłumione łupnięcia. Interkom szczęknął i rozległ się głos Martina:
– Intruz w ładowni numer dwa. Związany. Oczekuję rozkazów.
– Już idę – rzuciła Ky. – Beeah, chodź ze mną.
Tuż za otwartym włazem do ładowni numer dwa Martin pilnował zwiniętej w kłębek postaci w obszarpanej zielonej tunice i kilcie, związanej w kostkach i nadgarstkach elastycznymi taśmami do owijania ładunków.
– Gdybyście mogli go popilnować – odezwał się Martin – rozejrzę się, czy nie ma innych.
– Mitt, zostań z nim; Beeah, bądź gotowy, na wypadek gdyby Martin potrzebował twojej pomocy.
Martin poświęcił kilka godzin na upewnienie się, że nie mieli więcej pasażerów na gapę.
– Nadal nie mam stuprocentowej pewności – stwierdził. – Rozejrzałem się dosyć pobieżnie.
Do tego czasu Ky zdążyła dokładnie obejrzeć więźnia – nieciekawego młodziana o skołtunionych włosach i co najmniej jednodniowym zaroście. Na jednym policzku ciemniał siniak. Po ubraniu sądząc, pochodził z Belinty, lecz to wszystko, co była w stanie wywnioskować.
Martin szarpnięciem postawił go na nogi i oparł o kontener.
– Podaj mi choć jeden powód, dla którego nie miałbym wyrzucić cię za burtę!
Wzrok więźnia spoczął na Ky.
– Błagam! Nic nie zrobiłem! Nie pozwól mu mnie zabić.
– Nic nie zrobiłeś? – powtórzyła drwiąco. – Zakradłeś się na mój statek. Co zamierzałeś zrobić? Podłożyć kolejne bomby?
– Nie! Przysięgam! Nic z tych rzeczy.
– Jak masz na imię, chłopcze? – zapytał Martin.
– Jim. Jim Hakusar. I nie jestem chłopcem…
– Doprawdy. – W tym jednym słowie Ky usłyszała ton, który wielu zielonych rekrutów zamienił w żołnierzy. Martin obejrzał się na nią. – Kapitanie, ten pasażer na gapę twierdzi, że jest dorosły, co w świetle prawa oddaje go do pani całkowitej dyspozycji. Z przyjemnością pozbędę się go dla pani.
– Nie! Proszę, nie! Ja… mogę robić różne rzeczy. Mogę… pracować dla pani. Tylko tego chciałem, otrzymać szansę…
– Chcesz powiedzieć, że zamierzałeś zaciągnąć się na statek?
– Tak… wszystko, byle tylko uciec z Belinty. Naprawdę potrafię robić mnóstwo rzeczy.
– Na przykład? – zapytał Martin.
– No, mogę… mogę budować różne rzeczy. No wiecie, stodoły, płoty i takie tam. – Mitt parsknął zduszonym śmiechem, Ky udało się stłumić chichot. – I mogę zajmować się bydłem. Karmić je, oporządzać… – Ucichł, rozejrzawszy się po ładowni, gdzie ewidentnie brakowało drewnianych zabudowań, płotów i trzody. – Myślałem… słyszałem… że na statkach sami hodujecie żywność, a to oznacza zboże. Znam się na uprawie i hodowli, i gracowaniu…
– To chodzi o duże statki – wyjaśnił Mitt. – Na dużych statkach mają hydroponiczne uprawy. My hodujemy algi w zbiornikach. Nie gracujemy ich…
– Ale ten statek jest duży… widziałem w wideowizji. Jest… o wiele większy od naszego domu; pomieściły się w nim te wszystkie traktory i inne maszyny. – Rozejrzał się po ładowni. – No sami popatrzcie. Jest olbrzymi.
– Obawiam się… – zaczęła Ky, lecz natychmiast jej przerwał.
– Proszę panią! Proszę pozwolić mi tutaj zostać. Obiecuję, że będę ciężko pracował.
– To jest kapitan – zwrócił mu uwagę Martin. – Masz zwracać się do niej per proszę pani.
– Proszę… proszę panią…
Dlaczego coś takiego zawsze przytrafiało się jej? Już słyszała komentarz Quincy. Lecz Martin patrzył na nią uspokajająco.
– Skoro nie ma dowodów na udział tego człowieka w próbie sabotażu, nie mam powodów wyrzucać go w kosmos – oznajmiła. – Odpowiadasz za niego, Martin. Ustal to. A do tego czasu zamkniemy go w… – Gdzie niby mieli go zamknąć? A może mógłby robić coś pożytecznego, zamiast być tylko kolejną gębą do wyżywienia.
– Zajmę się nim, madame – obiecał Martin. – Ustalę, co zrobił, do czego może się przydać i dam mu coś do roboty. – Pochylił się nad więźniem i rozwiązał go, po czym postawił na nogi. – A teraz posłuchaj mnie uważnie, chłopcze. Kapitan powiedział, że będziesz żył – na razie. Ale pozostajesz pod moimi rozkazami, rozumiesz?
– Ja… – Więzień przeniósł wzrok na Ky. – Proszę nie pozwolić mu mnie skrzywdzić! Zrobię wszystko, co pani powie.
– Mówię ci więc, że masz go słuchać. Martin, pamiętaj: statek jest najważniejszy.
– Tak jest, madame. – Ky odwróciła się, zdecydowana nie zwracać uwagi na dalsze poczynania Martina, lecz jego stentorowy ryk sprawił, że omal podskoczyła. – Wyprostuj się! – Zacisnęła szczęki, nie chcąc wybuchnąć śmiechem. Podskoczyła, kiedy MacRobert po raz pierwszy na nich ryknął. Doskonale wiedziała, co ten młody człowiek będzie czuł przez następnych kilka godzin i pierwszy raz od opuszczenia Akademii wspomnienie o niej ukoiło ją, zamiast zasmucić.
• • •
W okolicach trzeciej wachty upewniła się, że statek leci równo. Z pomocą reszty załogi Martin dokończył przetrząsanie pomieszczeń i upewnił się, że nie mają więcej pasażerów na gapę, ani żadnych bomb. Młodzieniec spędził kilka godzin na szorowaniu pokładu, po czym po przyzwoitym posiłku został zamknięty w składziku, gdzie wstawili mu materac z poduszką i koc.
– Stanowi nie lada wyzwanie – zameldował jej Martin zadowolonym tonem kogoś, kto uwielbia wyzwania. – Nie urodził się na Belincie. Jego rodzina przeniosła się tam, kiedy był niemowlakiem. Biedni koloniści z pogranicza. Znam ten typ, madame. Na naszym świecie nazywamy takich tułaczami. Żyją z zakładania wnyków i pieczenia żab na patykach. Niemniej można z nich zrobić całkiem dobrych pracowników. Powiedział mi, że potrafi strzelać. Sprawdzę to później.
– Jeśli zaoszczędzi mi szorowania – odezwała się Alene, opierając łokcie na stole – to głosuję za nim.
– Och, będzie szorował – zapewnił ją Martin. – Na razie to jedyne, co potrafi. Nie jest zbyt edukowany i wątpię, aby przykładał się do nauki w szkole.
– Zajmiemy się tym – oznajmiła Ky. – Jeśli ma należeć do mojej załogi, musi otrzymać świadectwo. – Rozejrzała się po zgromadzonych w mesie. – Wiem – czekają nas kłopoty. Lecz właśnie dlatego potrzeba nam wykwalifikowanych ludzi na pokładzie, a nie tylko pomywaczy. Chcę, żeby osiągnął przynajmniej podstawowy poziom astronauty.
– Spróbujemy – rzuciła Quincy.
– Tak doświadczoną załogę stać na więcej niż tylko próbowanie – uznała Ky.
• • •
Podróż przebiegała bez zakłóceń. Gordon Martin pilnował, aby ich więzień miał zajęcie przez dwie wachty dziennie, wliczając w to cztery godziny nauki. Martin zdawał się dobrze rozumieć z resztą załogi. Mężczyźni ćwiczyli razem z nim. Ky, która przestrzegała własnego systemu ćwiczeń, zauważyła, że kobiety dołączają do niej – nie wszystkie, lecz nawet Sheryl, która wcześniej deklarowała nienawiść do fizycznego wysiłku, teraz codziennie korzystała z urządzeń. Ky pełniła służbę pilota razem z Lee. Martwił ją każdy punkcik na skanerze – była przekonana, że czyhają na nich piraci, gotowi przejąć statek. Jak dotąd, alarmy okazywały się przedwczesne: a to zmierzający na Stację Belinta statek Pavrati, a to rudowiec Belinty lub jednostki pomocnicze.
Czwartego dnia Gary Tobai mijał się z transportowcem Pavrati. Ky grzecznościowo nawiązała łączność z innym kupcem.
– Spokojnie możecie darować sobie Leonorę – obwieścił jej kapitan jednostki Pavrati. – Nikogo nie wpuszczają. Lecieliśmy w tę stronę z Darttinu, a oni zawrócili nas, jak tylko wyszliśmy z hiper.
– Co… dlaczego?
– Jakieś kłopoty z komunikacją. Są przekonani, że spotka ich to samo, co Sabine, jeśli będą wpuszczać obcych do swojego układu.
– Nie powiedzieli nic konkretnego?
– Nie powiedzieli nic, oprócz: Odejdźcie stąd i przekażcie innym, żeby zostawili nas w spokoju. System zamknięty do odwołania, mówili. To było trzy tygodnie temu. Obraliśmy zły wektor i musieliśmy skorzystać z punktu pośredniego. Mają parę uzbrojonych statków i zachowywali się tak, jakby mieli ochotę nas zestrzelić, gdybyśmy nie odlecieli. Ale, jeśli chcecie… po prostu przekazuję przyjacielskie ostrzeżenie.
– Dzięki – odparła Ky. – Doceniam to. O ile wiem, Belinta jest nadal otwarta, ale możecie mieć kłopoty, jeśli kierujecie się na Slotter Key. Najwyraźniej padły tam ansible.
Kapitan Pavrati mruknął coś, czego Ky – ku swemu zadowoleniu – nie dosłyszała.
– Przeklęci piraci – dodał. – Czy kto tam to robi. To zrujnuje handel. Potrzebujemy zapasów; zamierzałem uzupełnić je na Leonorze, a teraz okazuje się, że będziemy musieli zadowolić się kapustą z Belinty.
Po wyłączeniu się, Ky odwróciła się do Sheryl:
– Lecimy na Lastway. Daj mi znać, jak prędko możemy tam dotrzeć.
• • •
– Niewąskie zamieszanie – stwierdził Gerard Avondetta Vatta. Cały był obolały, a wyglądał równie źle, jak się czuł – czytał to w otaczających go twarzach – lecz nie miał czasu zajmować się własnym bólem, ani żalem po utracie tak wielu. Jak również troską o najmłodsze dziecko, które dopiero co przetrwało swoją pierwszą podróż, o mały włos nie zakończoną katastrofą. Musiał myśleć o przyszłości – tylko to wyciągnie go z posępnego mroku rzeczywistości klęski.
– To hańba. – Gracie Lane Vatta, niepowtarzalna i niezwyciężona, siedziała wyprostowana na krześle. – Nie jestem w stanie pojąć, co myśli sobie rząd, tolerując takie rzeczy.
Pytanie, którym Gerard nie chciał na razie się zajmować, brzmiało: jak bardzo rząd był w to uwikłany. Lub jego część. Albo co znaczyły klęski, wciąż spadające na Vattów, dla tej części rządu, na którą – jak sądził – miał jeszcze wpływ.
– Jakie wyniki połączeń? – zapytał wdowę po swoim bracie, Helen Stamarkos Vattę. Lubił Helen; był pod wrażeniem jej umiejętności, choć nadal nie mógł uwierzyć, że Stavros odszedł i nigdy więcej nie poczuje na swym ramieniu uspokajającego dotyku jego dłoni.
– Dwieście dziewiętnaście odpowiedzi – odrzekła. Ciemne obwódki wokół oczu były jedyną oznaką żałoby; to oraz czarna opaska na włosach. Straciła męża, starszą córkę i syna. – Wiemy o trzydziestu siedmiu zgonach.
Będzie jednak więcej śmierci, był tego pewny. Te, o których już wiedział, były wystarczająco okropne. Żona, syn, służba domowa, mężczyźni i kobiety w biurowcu.
Odepchnął wspomnienia. Myris nie żyła, wciągnięta w sam środek kuli ognia; kawał gruzu zgniótł jej czaszkę. San nie żył, jak wszyscy w budynku, z wyjątkiem dwóch osób. On zaś wciąż ponosił odpowiedzialność i miał pracę do wykonania, która nie mogła zaczekać, aż wyzdrowieje fizycznie – zagoją się oparzenia i zrosną połamane kości – ani emocjonalnie.
Obecni byli wszyscy pozostali członkowie rodu Vattów, tłoczący się w bunkrze pod składem tiku, zamienionym teraz w stertę poskręcanego i poczerniałego żelastwa. Najbezpieczniejsze miejsce, jakie przyszło mu do głowy, choć skóra cierpła mu na myśl, że ktoś inny mógłby o nim wiedzieć i właśnie przymierzał się do wysadzenia ich w powietrze.
– Co z łącznością? – zapytał.
– Ansiblowe skrytki pocztowe pękają w szwach – odrzekła Helen. – Timmis Hollander – lokalny szef ISC, Gerard dobrze go znał – utrzymuje, że nie wie, dlaczego. Przypuszczam, że niezależnie od przyczyny, problem dotyczy nie tylko Slotter Key. Ta lista dotarła do nas wczoraj przed – zerknęła na nagłówek – 14.53 Standardowego Czasu Stolicy.
– W porządku. – Gerard odetchnął głęboko. Lekarz rodzinny chciał umieścić go w szpitalu, lecz on nie wyobrażał sobie bezczynnego siedzenia w miejscu, będącym tak oczywistym celem. – Nadal mamy lokalną łączność z naszymi ludźmi na kontynencie. W systemie znajduje się Perry Adair, który nie przycumował do głównej stacji orbitalnej Slotter Key i nic go nie zaatakowało. – Nie musiał dodawać: jeszcze. – Został nam jeden prom, obecnie w doku stacji i strzeżony przez tamtejszą ochronę. Powiadomiono nas, że na razie nie otrzymamy pozwolenia na przelot na planetę.
– Czyli utknęliśmy tutaj – podsumowała Gracie Lane.
– Nie… nie do końca. Komercyjni przewoźnicy za sutą opłatą zgodzili się przewieźć na stację mniej… eee… prominentnych członków rodziny. – Nie zabiorą na pokład jego, ani Helen, ani żadnego z menedżerów firmy.
– Czy ktokolwiek wie, dlaczego nas zaatakowano? – spytała Gracie. – Pomijając nasze bogactwo, wpływy oraz zeszłoroczne wystąpienie przeciwko Pavrati?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

23
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.