Czujność Arto nie zmniejszała się nawet po opuszczeniu korytarzy szkoły. Wraz z Iwenem zaczął się z niej wymykać po kryjomu, nie tylko z obawy przed Anhelem. Nie wiedział kto już jest po jego stronie, więc, na wszelki wypadek, unikał wszystkich. Za każdym razem gdy wychodzili upewniał się, że nikt za nimi nie idzie. Powoli stało się to ich zwyczajem. Po raz kolejny udali się prosto na jeden z najbardziej zatłoczonych korytarzy w pobliżu szkoły. Dopiero tam się rozdzielili. Obserwował jak Iwen znika w tłumie. Rozejrzał się, szukając kogokolwiek, kto mógłby za nim ruszyć – i wtedy go zobaczył. Ani na promenadzie, ani wcześniej nie miał okazji, by dobrze przyjrzeć się nieznajomemu dorosłemu. Teraz mógł to zrobić. Ponownie dostrzegł te oczy i już wiedział, że to on. Tym razem ich spojrzenia się spotkały, na bardzo długą chwilę. Tym razem nie udawał, że nic nie widzi. Tym razem ruszył natychmiast w kierunku tajemniczego mężczyzny, dobrze zapamiętując twarz człowieka pomiędzy trzydziestką a czterdziestką, bardzo czujną, lecz spokojną. Nieznajomy nosił lekki, krótki płaszcz dokera, zapięty na jeden zatrzask, pod klatką piersiową. Nie dbał o to czy jest uzbrojony czy nie. Zamierzał się dowiedzieć, o co mu chodzi. Miał dość tej sytuacji, śledzenia, podchodów. Bezceremonialnie rozpychał się przez tłumek, nie zwracając uwagi na rzucane ostrzeżenia i niewybredne uwagi przeklinających go na cały wszechświat ludzi. Szybko dotarł do miejsca, w którym dorosły stał jeszcze przed chwilą. Oczywiście, jego już tam nie było. Rozejrzał się gorączkowo. Musiał go odnaleźć, nim zdąży uciec. Przeczesał wzrokiem przesuwające się dookoła twarze i sylwetki. Nic. Żadnego nienaturalnego ruchu, żadnej pośpiesznie oddalającej się sylwetki. Ledwie moment zajęło mu zrozumienie, że dorosłego nie ma na głównym korytarzu. Był tylko jeden boczny korytarz, dość blisko, by zdołał się ukryć nim Arto zauważył jego zniknięcie. Przecisnął się do wylotu i przy akompaniamencie kolejnych klątw i utyskiwań na młodzież popędził w głąb korytarza. Z początku nie widział nigdzie znajomej sylwetki. Na szczęście pozbawiony wyjść korytarz prowadził prosto przed siebie. Już widział następne skrzyżowanie, gdy dostrzegł skręcającą w lewo postać. Popędził ile sił. Wypadł na skrzyżowanie i pognał w lewo. Figurka mignęła przy następnym poprzecznym tunelu. Znowu w lewo. Znowu biegł i znowu skręcił. Tym razem go dopadnie i wydusi o co chodzi. Skupił się na pościgu, nie zastanawiając się jak mały chłopiec mógłby zmusić dorosłego do mówienia. Wierzył, że coś wymyśli. Musiał coś wymyślić. Zatrzymał się w połowie korytarza, całkowicie bezradny. Korytarz wychodził prosto na zatłoczone główne przejście, to samo, na którym zaczął swój bieg. Jego tropiciel wiedział, że tam się go pozbędzie, więc pozwolił mu, by pobiegł za nim, jak pierwszy lepszy kopalniak! Na pewno dobrze się bawił, wyprowadzając pewnego siebie Arto w próżnię. Ruszył powoli do przodu, krok za krokiem, nie wiedząc czego właściwie oczekuje. Korytarz był bezludny, jego podłoga – usłana rupieciami. Idąc, rozrzucał je na bok kopniakami, jakby były winne temu co się stało. Z jakiegoś powodu automaty nie zdążyły uprzątnąć śmietniska. Jeden z automatów, skierowany tu przez mózg stacji, wychynął na moment z niewielkiego otworu konserwacyjnego, by, wyczuwając człowieka, zgodnie ze swoim autonomicznym programem natychmiast cofnąć się do skrytki. Obok, pod ścianą, stał automatyczny pojemnik na odpady, lecz najwyraźniej nikomu nie chciało się z niego korzystać. Nie dziwne, że nikt tu nie zaglądał. Szybki rzut oka dookoła przekonał go, że okoliczne perceptory są porozbijane. Na trop wyjaśnienia przyczyny naprowadziły go walające się przy pojemniku plastalowe pręty. Znajdujące się w pobliżu promenady zbiorniki na odpady były popularnym celem dla śmieciarzy – nielicznych biedaków, grabiących śmieci z co cenniejszych przedmiotów, zanim trafią na rojące się od gangów odzyskiwaczy wysypisko. Kolejny problem, którego władze usilnie starały się nie dostrzegać, a którego nie można było nie dostrzec, gdy mieszkało się na stacji choćby przez tydzień. Śmieciarze rzucali coś w stronę automatu, blokowali prętem uchylającą się klapę i wygrzebywali zawartość na korytarz, licząc, że jakiś bogaty kolonista wyrzucił coś na tyle cennego, że znalezisko zapewni im dobry posiłek, lub pękaty worek. Porzucone pręty podpowiadały, że śmieciarza coś zaskoczyło, skłaniając do rezygnacji z przyszłego łupu. Arto sklął się ostro za swoją głupotę. Jak mógł na to pozwolić? Dlaczego dał się prowadzić jakiemuś dorosłemu, jak skończony… nawet brakło mu słów, by siebie odpowiednio nazwać. On, który zawsze uważał siebie za lepszego, który oszukiwał dorosłych jak chciał, kiedy chciał, ile razy chciał i gdzie chciał, teraz został wykiwany przez jakiegoś głupiego… Dokera? Jego wzrok spoczął na kawałku syntetycznego płótna, rzuconego pod ścianę przy jednej ze starych skrzyń, tuż przy pojemniku. Płótno było znajome. Nie leżało jak zgubione przypadkiem i, sądząc po sposobie, w jakim było noszone, nie mogło zostać zgubione. Podszedł bliżej, wietrząc pułapkę. Rozejrzał się – wciąż nikogo nie było. Perceptory wciąż były martwe. A może… to dlatego…? Podniósł płótno, nie czekając na powrót śmieciarza. Pod spodem znalazł jedynie stare, plastikowe odpadki. Rozpostarł płaszcz między rękami – był identyczny z tym, który nosił dorosły. Dokerzy tu się nie kręcili, nie w roboczych płaszczach, a ten wyglądał na wzięty prosto z magazynu, niemal nieużywany, jakby właściciel dopiero znalazł pracę przy śluzie. Oczywiście, układy elektronicznej metki były wyrwane. Tkwiący w rękawie miniprojektor i obsługujący go panel były nienaruszone, lecz zdarto z nich wszelkie ślady prowadzące do kupca, sklepu czy magazynu. Wszystko zostało usunięte lub umiejętnie zatarte. Po co to wszystko? Po co to kretyńskie bieganie? Dorosły mógł równie dobrze uciec w płaszczu, jak i bez. W tłumie niczego by nie zauważył, zwłaszcza gdyby go z siebie zdjął i założył na rękę. Po co go wyrzucał? By zwrócić jego uwagę? Przeszukał pozapinane na zatrzaski kieszenie, znajdując jedynie wymiętą, cienką, plastikową kartkę papieru. „Zaufaj mi, smoczy kapitanie. Wkrótce za wszystko mi podziękujesz.” To było wszystko. Czytając to, Arto poczuł spływający po ciele ucisk, wędrujący szybko od gardła aż do brzucha. Krótka treść bez wątpienia była przeznaczona tylko dla niego. Mówiła – wiem o tobie wszystko, lecz nic nie robię. Ty zrób dla mnie to samo, albo… Z trudem przełknął ślinę. Ręka, trzymająca kartkę, nagle zadrżała. Skąd, na próżnię, na wielką przestrzeń, dorosły wiedział, że Arto dowodzi Smokiem? Skąd wiedział, że w szkole są grupy i kapitanowie? Jak to było możliwe, jak, skąd…? Nikt nie mógł mu o tym powiedzieć, nikt nigdy nie skanował jego mózgu. Jedyny sposób, w jaki dorosły mógł się o tym dowiedzieć, to przez obserwację, bardzo długą i wnikliwą, taką samą jaką on przeprowadzał przed wyprawami do magazynu. Kim był, po co to robił? I za co miałby mu dziękować? Za to, że go śledził? Czy miał coś wspólnego z robakami w systemie grupy? Wiedział jedno – to on był celem, nikt inny. Ta kartka była na to dowodem. Dorosły chciał, by go wtedy zauważył, tam, na promenadzie, tak jak teraz chciał, by odkrył tę kartkę. Ze złością cisnął płaszcz w stronę pojemnika. Automatyczna klapa z ochotą otworzyła się i zamknęła, pochłaniając rzucony przedmiot. Jeszcze raz przyjrzał się kartce. Pismo było pewne, litery proste. Ich autor musiał dużo pisać. On tak nie potrafił. Całe życie używał konsoli. Pisak w ręku trzymał jedynie podczas rysowania symbolu Smoka na dłoniach młodszaków. Pełen gniewu zmazał palcem zawartość kartki, zmiął ją w dłoni i wsunął do kieszeni – lecz nie wykasował jej pamięci. Poczuł wściekłość, na siebie. Został pokonany, i to nie przez jakiegoś starszaka, lecz przez zwykłego dorosłego! Lecz wściekłość minęła gdy palce jego włożonej do kieszeni dłoni przypadkiem dotknęły kulki zmiętej kartki. Wcale nie takiego zwykłego. Poczuł nagły dreszcz strachu. Cokolwiek robił, cokolwiek próbował robić, tamten dorosły go kontrolował. Wiedział o nim aż za wiele. Mógł wiedzieć wszystko. Jaki miał w tym cel? Nie napisał tego bez powodu, nie bez powodu go tu zwabił – był pewien, że pozwolił mu się gonić, bo tego chciał, dlatego pozwolił się zobaczyć – i nie bez powodu napisał tę kartkę. Elementem czego miała być ta kartka? To niewątpliwie kolejny krok. Ku czemu? Ten dorosły był dobry. Arto już nie wierzył, że zdoła przed nim umknąć. Czuł się bezsilny. Nie spodziewał się, że go zobaczy, choć jeden raz, dopóki dorosły sam tego nie zechce. Może udało mu się ten jeden raz, na promenadzie, przyłapać go przypadkiem na obserwacji, a może i to nie było przypadkiem? Może chciał, by zaczął się rozglądać, by zauważył go dziś, gdy zaczął uciekać, by za nim pobiegł i by znalazł ten płaszcz i kartkę? Może już wtedy zaplanował to w każdym szczególe? Nie zareagował gdy weszli do WIR-u. Dlaczego? By się nie zdradzić? A może chciał, by lęki zaczęły wyżerać Arto od środka, aż popełni jakiś błąd? Zrozumiał, że od dawna tkwił w sieci, lecz zauważył ją dopiero, gdy zaczęła się zaciskać. Ene nigdy nie przestała szukać pracy. To co, że nie skończyła studiów pedagogicznych – a jedynie po takich kobieta mogła liczyć na jakąkolwiek pracę. To co że, wiedziona jakimiś głupimi pomysłami, zajęła się poważnymi rzeczami, zamiast tym, co dawałoby jej w przyszłości choć cień szansy na zatrudnienie. To co, że czuła się teraz jak trzecia śluza u reaktora. Nawet gdyby mogła to zmienić, postąpiłaby tak samo. Poszukiwanie pracy stało się stylem jej życia. Kontakt osobisty był bardziej zobowiązujący niż rozmowa przez projekcję, więc dzień w dzień chodziła wszędzie sama. Kolejna wizyta i kolejna odmowa, lecz nie potrafiła zmusić się do siedzenia w domu i gapienia się cały dzień w ogłupiające wideoprojekcje. Zmęczona przysiadła na ławce na promenadzie, żałując, że nie posłuchała matki i nie poszła na pedagogikę. Praca na stacji była ciężka i wyczerpująca, nie tylko pod względem fizycznym. Co z tego, że miała wykształcenie nie gorsze niż jej mąż. Nie dano jej szansy, by dorównać mu umiejętnościami, tylko dlatego, że miała dwa identyczne chromosomy! Przez dwa lata znalazła tylko jedną ofertę zatrudnienia, w charakterze tancerki egzotycznej. Zbyt często zastanawiała się czy wciąż jest aktualna i czy dwa lata nie odbiły się na jej wyglądzie. Czy wierzyła, że coś się zmieni? Czy wierzyła w cokolwiek? Na pewno nie w znaczeniu religijnym. To jej rodzice byli wierzący, nie ona, lecz byli w mniejszości. Ludzie modlili się a nic się nie zmieniało, więc przestawali. Dawniej bali się chorób, katastrof, niepowodzenia, nie potrafili żyć ze świadomością własnego końca… Dziś kontrolowali otoczenie, wiedzieli tak wiele, że przestali się bać, a zaczęli okłamywać. Przełom ostatniego tysiąclecia nazywano różnie. Zwykle erą podboju kosmosu. Czasem także Epoką M – masowej produkcji, edukacji, konsumpcji, kultury, transportu, komunikacji, przestępczości – gdyż wtedy wszystko było masowe. Lecz psycheologowie mówili na nią Epoka Kłamstwa. Propaganda, okłamywanie ludzi przez rządy, na ogromną skalę. Przekręcanie faktów i ukrywanie tych, których nie dało się przekręcić. Powstały teorie spiskowe, naturalny wentyl bezpieczeństwa, gdyż ludzie zaczęli być okłamywani tak często, że przestali wierzyć nawet w prawdę. Ludzie kłamali od zawsze, lecz w tamtych czasach skala tych kłamstw przerosła wszystko. Sto lat później uderzyło to w religię. Cóż, bogom też przestano wierzyć. Paradoksalnie, w tej zakłamanej epoce powstało coś, co dziś dawało im resztki wolności – Stare Prawa. Gdyby wtedy stały się tym, czym miały być – drogowskazem, prawem nad prawami… Lecz epoka zakłamania zmieniła je, jak wszystko inne, w obiekt manipulacji i naginania, w coś, co od dawna nieistniejące mocarstwa starały się obejść dla własnych, historycznie śmiesznych korzyści, nie oglądając się na skutki. To wtedy społeczeństwo zaczęło umierać. Westchnęła. Dodatkowe zajęcia z historii służyły jej dziś tylko do zadręczania samej siebie. Szczęśliwi ci, którzy pomimo wypełniającej Układ po brzegi technologii urodzili się na jednej z odległych kolonii. Życie było tam pewniejsze i znacznie ciekawsze, cięższe, lecz ciężarem pracy, a nie bezdusznych przepisów. Narzekała, zwykle tylko w myśli, lecz nie zapominała, że ma ku temu najmniej powodów. Stać ich było na zakupy na promenadzie. Nie musieli ograniczać się do lokalnych sklepów, w których jakość towaru była dopiero na którymś tam miejscu poza ceną. Nie musieli nawet zastanawiać się, gdzie znajduje się najbliższa darmowa jadłodajnia, gdzie ludzie cieszyli się dostając cokolwiek, zamiast umierać z głodu pod śmietnikiem, jak jeszcze kilka wieków temu. W ich sekcji mieszkalnej takich miejsc nawet nie było. Dla ludzi z jadłodajni, czyli dla większości społeczeństwa, ich życie byłoby rajem. Kiedyś protestowała. Była młoda, studiowała i widziała świat w prostszy sposób. Spiskowała, chodziła na pikiety i demonstracje, jak jej przyszły mąż, dumna z tego, co robi, mając cichą nadzieję, że choć raz rząd każe policji interweniować. Skończyła studia, zmarnowała parę lat na poszukiwaniu pracy, wyszła za mąż i trafiła na stację. Zmieniło się wszystko. Myślała inaczej. Zrozumiała dlaczego policja tak rzadko reagowała. Nie musiała. Nikt ich nie słuchał. Ludzie się przyzwyczajali. Buntowali się za młodu, by potem zobojętnieć, wrosnąć w system, starając się jakoś ułożyć w nim życie. Większości jakoś się to udawało. Pozostali… ci się nie liczyli. Było ich zbyt niewielu, nie znaczyli nic.
Tam, na dole – jak szybko nauczyła się używać tego zwrotu, jaką wstydliwą wyższość sprawiało jej jego wypowiadanie – żyły miliardy ludzi, urodzonych z dala od szpitali czy ośrodków porodowych, wszczepiających niemowlętom lokalizatory. Bezimienni. Nigdy niczego nie mieli, nie tylko imienia – także życia. Brak lokalizatora skazywał ich na banicję; nie mogli liczyć nawet na tę odrobinę rzucaną przez rząd w cynicznej łaskawości dla bezrobotnych. Ich życie było najgorszym z możliwych. Dziecko bez lokalizatora posiadało status sieroty. Nikt się go nie pytał czy ma rodziców. Według prawa ich nie miało. Gdy dało się złapać, natychmiast wędrowało do akademii. Prosty człowiek mógł wierzyć, iż dzięki tym ludziom, biednym z nieprzemyślanego wyboru ich rodziców, Flota miała ogromne rezerwy kadetów. Wystarczyło dokładnie przeczesać dowolny z milionów wieżowców… Lecz akademie nie były zainteresowane tymi brudnymi, niedożywionymi i niedouczonymi dziećmi. O wiele bardziej interesowały je zdrowe, dobrze wychowane i wyuczone w szkołach, do których bezimienni nie mieli prawa wstępu. Szkołą rządził system, dla którego nie istniały, zaś kto nie istniał jako dziecko, nie mógł zaistnieć jako dorosły. Tylko niektórzy bezimienni potrafili choćby czytać, o obsłudze prostego terminala czy komputera nie wspominając. Pewnie dlatego Rząd udawał, że nie widzi tego niewielkiego problemu, który po części sam się załatwiał. Bezimienni nikomu nie przeszkadzali, najwyżej czasem próbowali kraść i bywali polem działania dla Podziemia. Ich usunięcie byłoby proste, lecz nieopłacalne. Co zrobić z wyłapanymi ludźmi? Rząd nie miał prawa ich wybić, tych co nie kradną nie mógł skazać na kopalnię, więc nie robił nic. Nie musiał. Bezimienni pozwalali, by ich dzieci otrzymały lokalizator. Wiedzieli jakie jest życie poza systemem, bez imienia, bez tożsamości, nie chcieli, by ich własne dzieci tak skończyły, a Rząd to akceptował. Pozwalał, by ich dzieci mogły wrócić. Ene nie wątpiła, że taka szlachetność ma swój cel. Nie rozumiała tylko jednego – jak w imię chęci posiadania kolejnych dzieci pozbawiać je przyszłości? Taki egoizm i brak odpowiedzialności był dla niej przerażający. Nieważne jak bardzo chciałaby mieć kolejne, tak daleko by się nie posunęła. A jednak niektórzy to robili. Oficjalnie ponad połowa ludzi w Układzie była bezrobotna i żyła tylko dzięki zapomogom oferowanym przez Rząd w zamian za zgodę na objęcie ich programem bezdzietności lub jedynactwa. Naukowcy twierdzili, że jest to konieczne, gdyż w czasach rywalizacji Ziemi i Marsa planowanie genotypów potomstwa naruszyło równowagę populacji, a dziś polityka rządu próbuje naprawić niefrasobliwość przodków, lecz to była ledwie kolejna część gry. Czując impulsy ci biedni ludzie łamali prawo, a rząd tylko na to czekał. Pozwalał rodzicom parę lat cieszyć się świadomością, że im się udało, by potem zabrać dziecko do akademii, zasłaniając się złamaniem umowy z Rządem. Urzędnicy mogli mówić co chcą, każdy wiedział, że zapomoga to nic innego jak opłata za dziecko, choć uiszczana z góry. Ogłupiano rodziców impulsami i uderzano gdy już nie mieli prawa się wycofać. Gdy raz podpisali cyrograf, nie było odwrotu. Lecz czy mimo tego wszystkiego było tu naprawdę tak źle? Ludzie zawsze patrzyli na tych, którzy mieli więcej i sami chcieli więcej. Panowała bieda, lecz rzadko kto głodował. Kiedyś człowiek był zdany na siebie, dziś mógł liczyć na pomoc rządu, jaką by nie była… Często żałowała, że nie może się zagubić w pracy, jak Wilan. Zmęczenie bywało zbawienne. Nie pozwalało myśleć, chroniło przed dostrzeganiem masy innych problemów… Jak ciężko jej było znosić samotność rozjaśnienia. Pragnęła męża, nie tylko jego impulsy.
Obok niej usiadł młody człowiek, około czterdziestki. Spojrzała na niego, zastanawiając się dlaczego siadł akurat tu, skoro kilka metrów dalej była zupełnie pusta ławka. Był to ten rodzaj mężczyzny, którego zapamiętuje się już po pierwszym spotkaniu. Czymś się wyróżniał spośród innych ludzi na stacji. Czym – tego nie wiedziała, lecz jej kobieca intuicja podpowiadała, że takie różnice po prostu w nim są. Nie był oszałamiająco atrakcyjny, po prostu był inny. Świeżo z dołu, uznała, stacja jeszcze nie zdołała go odmienić. Patrzył na nią. Odpowiedziała chłodnym, taksującym spojrzeniem. Jego wzrok był dziwnie czujny. Szare oczy, ciemne, krótkie, brązowe włosy. Niezbyt wysoki, choć szczupły. Tak, na pewno go nie znała. – Musimy porozmawiać – stwierdził bez ogródek, bez przywitania. – O czym? – spytała zaskoczona. – Nie znam… – To nie miejsce na takie rozmowy – przerwał. Jego słowa, sposób w jaki mówił nie pasowały do jego zachowania. Wydawał się spokojny, lecz czuła, że się spieszy – Spotkajmy się. To ważne – dodał szybko. – Dla was bardziej niż dla mnie. Ene spróbowała zaprotestować. Kim on był? Jakiś przestępca może? Odruchowo uniosła dłoń w geście sprzeciwu, lecz nie dał jej dojść do słowa. – Proszę się temu przyjrzeć – powiedział z zaskakującą powagą. – Proszę się przyjrzeć bardzo dokładnie. Dostrzegła, że trzymał coś w ręce. Złapał ją za nadgarstek i włożył jej to w dłoń. Odruchowo zacisnęła na tym palce. Nieznajomy puścił ją natychmiast, wstał i oddalił się bez pośpiechu, znikając za drzewami, jakby przysiadł się na moment, by zapytać o jakiś sklep. Przez chwilę Ene zastanawiała się czy nie pójść za nim i nie zażądać wyjaśnień, lecz uznała, że nie warto ryzykować. Otaczająca nieznajomego aura tajemniczości sprawiła, że odruchowo ukryła przedmiot w kieszeni. Dał o sobie znać stary nawyk z Ziemi, z czasów studenckich. Mogła się tego pozbyć. Wstać, zostawić to na ławeczce i odejść, bez oglądania się na nic. Lecz nieznajomy mógł być znany policji, może nawet był obserwowany. W archiwum pozostałoby nagranie z perceptorów, pokazujące co się w tym miejscu działo. Później się tego pozbędę, uznała. Gdzie indziej. Siedziała chwilę, jakiś kwadrans, udając, że wpatruje się w gwiazdy, czekając czy nie podejdzie do niej ktoś jeszcze. W końcu wstała i powoli odeszła rozglądając się, jakby czegoś szukała. Wciąż nic. Udała się w bezpieczne miejsce, gdzie nie było perceptorów i gdzie mogła przyjrzeć się podarowanemu przedmiotowi. Długo się wahała, spoglądając na zaciśniętą dłoń. Nie była pewna czy powinna to zobaczyć. Czasami to wystarczało, by wpaść w kłopoty. W końcu rozwarła palce. To była prosta kosmetyczka do twarzy, wielkości palca. Wielobarwna, dodała w myśli, przyglądając się kontrolce kolorów i odcieni. Zwykły zestaw barwników, błyszczyków, pojemnik na krem, nic poza tym. Żadnych dodatkowych funkcji. Jednak była jakaś dziwna, dość prymitywna i nie tak estetyczna jak w używanych przez nią drogich modelach. Sprawdziła pojemniki – były pełne. Rozsunęła końcówkę, przyjrzała się dokładniej jej aktywnej powierzchni. Kreska namalowana na grzbiecie dłoni udowodniła pełną funkcjonalność urządzenia. Dziwny sposób zwracania uwagi. Nieznajomy nie wyglądał na jednego z tych nieszkodliwych wariatów, co to zaczepiali kobiety na promenadach. Już zamierzała wyrzucić kosmetyczkę, zirytowana żartem w tak złym guście, lecz wstrzymała się. Nieznajomy nie wyglądał na żartownisia, a wariat nie byłby tak poważny. Jeszcze raz przyjrzała się kosmetyczce. Z łatwością dostrzegła wygrawerowany na cylindrycznym boku szereg cyferek. Identyfikator produktu, na kosmetyczce? A gdyby podzielić to na domeny i sekcje numeryczne… Tak, wtedy to by wyglądało na sygnaturę sieciową. Adres WIR. A zatem próba skontaktowania się. Dlaczego miałaby wydawać impulsy na spotkanie w WIR-ze z jakimś nieznajomym? Uznała, że ta tania zabawka musi zawierać odpowiedź także na to pytanie. Dopuszczała możliwość, że takiej odpowiedzi zwyczajnie nie ma, lecz była już tak zaintrygowana, że postanowiła to sprawdzić. Głupi żart? A może nie? Może to nie jest przypadkowy podarunek, pomyślała. Może miał trafić właśnie do mnie, z jakichś powodów, nieważne jakich. Kto wie czy to aby nie jakiś nadajnik? Lecz jeśli tak miałoby być, ukryłabym go w czymś, co chciałabym zatrzymać. Zaczęła przyglądać się jeszcze dokładniej, szukając czegokolwiek niezwykłego, wskazówki, że w środku jest coś więcej niż to, co powinno być. Kosmetyczka była większa niż te, których używała, miała aż nadto miejsca na nadajnik, czy moduł pamięci. Na pewno nie na perceptor, bo choć wpatrywała się w przedmiot z całych sił, nie zdołała dostrzec żadnej soczewki, ani matrycy. Radar, radioperceptor? Podzespoły elektroniczne składały się z ciężkich plastików. Zważyła przedmiot w dłoni. Zbyt lekki. Jej wzrok ponownie padł na spód przedmiotu, gdzie zwykle znajdowały się znaki produkcyjne – informacje o produkcie, o fabryce, zgodności normy. Jednak tylko tej jednej rzeczy się jeszcze nie przyjrzała. Z rosnącą irytacją postanowiła, że jeśli tam też niczego nie znajdzie, wyrzuci to coś do śmieci. Przebiegła wzrokiem cyfry i symbole producenta. Data produkcji, cyfry dotyczące segregacji przed rozkładem na monomery… Nie od razu zrozumiała o co chodzi, lecz gdy to do niej dotarło, jej oczy nagle się rozszerzyły. Przesunęła wzrok na początek ostatniej linijki i przeczytała jeszcze raz. Potem odruchowo schowała przedmiot do kieszeni. Rozejrzała się ze strachem, jakby szukał jej tuzin Protektorów. Nie bez powodu kosmetyczka była tak prymitywna – technologia jej produkcji nie była wyrafinowana. Odczytany napis był krótki, lecz znaczący. „Miejsce produkcji: Nowa Itaka”. Kosmetyczka pochodziła z kolonii. Nie rozumiała dlaczego nieznajomy wolał spotkać się z nią w WIR-ze, zamiast od razu powiedzieć o co chodzi. Czy to miało być w jakiś sposób bezpieczniejsze? Nie znała się na systemach. Mogła albo o wszystkim zapomnieć, albo zgodzić się na spotkanie, na jego warunkach. Zapomnieć nie potrafiła. Otwierając drzwi do najbliższej sali terminali nie była pewna czy dobrze postępuje. Ryzykując kłopoty ryzykowała, że odbiją się one na pracy męża. Mimo to weszła do środka. Kilka terminali było zamkniętych. Udała się w stronę najbliższej wolnej komory. Nie planowała długiej wizyty. Koszt każdej minuty był tu kilka razy droższy niż na Ziemi, a ona nie była już dziewczyną, którą bawiły inne rzeczywistości. Wsunęła kartę do czytnika. Gdy tylko kokon uwięził ją w swym wnętrzu, wywołała panel obsługi i wprowadziła numer z kosmetyczki, potwierdzając zgodę na przejście w lokalizację stworzoną przez użytkownika adresu. Przypomniała sobie, że było wielu zboczeńców, którzy zwabiali w ten sposób partnerki do swoich zabaw, blokując je po wejściu do swojej lokalizacji. Istniała oczywiście procedura wyjścia, lecz ci, którzy tak postępowali wiedzieli jak ją zablokować. Świat był sztuczny, lecz to nie odbierało niczego z prawdziwości gwałtu. Rzadko kiedy istniały podstawy prawne do wszczęcia działań policji, zaś sama policja miała bardzo niewielkie szanse na namierzenie zdolnego użytkownika. Nie wątpiła ani przez chwilę, że w świecie, w jakim żyła, drobiazg z zewnątrz był doskonałym wabikiem, za którym niejedna poszłaby w najbardziej ryzykowną lokalizację, lecz w miarę zagłębiania się w sprawę Ene coraz mocniej czuła, że nie o zabawę w tym chodziło. Pojawiła się w niewielkim, dobrze oświetlonym i nieźle zaplanowanym pomieszczeniu, bez żadnej widocznej drogi na zewnątrz. To nie musiało jeszcze o niczym świadczyć – brak wyjścia oznaczał także brak wejścia dla nieuprawnionych podglądaczy i wścibskich programów Sieci. Wprawdzie ściany były wirtualne, lecz były projekcją języka WIR-u, który tu i teraz mówił jej zmysłom, że wszystkie kanały zewnętrzne są zablokowane. Nie była sama. Kilka kroków przed nią stał niedawno spotkany mężczyzna. Nie zmieniła swojego wyglądu, podobnie jak on, lecz to nie znaczyło nic. To mógł być ktoś inny, kto przybrał jego wygląd. Jak to sprawdzić? Widzieli się krótko, wymienili ledwie kilka zdań. Takie rzeczy można szybko zeskanować z mózgu, lecz gdyby nawet ktoś to zrobił, czy zdołałby zorganizować to wszystko w tak krótkim czasie? – Przyjrzałam się dokładnie – odezwała się pierwsza, wykorzystując jego słowa. – Więc to jest miejsce na takie rozmowy? – Wiem, mogłem użyć czegoś lepszego niż kosmetyczka – mężczyzna zachował powagę z promenady. – Lecz trudno znaleźć coś, co wyda się komuś niezwykłe, pozostając dla postronnych zwykłym przedmiotem. Tutaj – wskazał dłonią na ściany – możemy rozmawiać swobodniej niż na promenadzie. – Czy tu jest to mniej ryzykowne? – Prawda, sieć jest monitorowana – przytaknął – lecz jej przestrzeń rozciąga się dopiero na zewnątrz pomieszczenia terminali. Bezpośrednie połączenia między kabinami nie znajdują się w sieci. Jeśli ktoś wie jak, potrafi je wyciszyć. Ja wiem, jak to zrobić, to chciał jej powiedzieć. – Jest pan kolonistą? – spytała. – Nie nosi pan kombinezonu… – Pomimo zabezpieczenia, to nie jest miejsce na takie rozmowy – uciął jej krótko. – Chciałbym się z panią spotkać, razem z mężem, w waszym domu. Tam możemy wykorzystać prawo dla naszych korzyści. Mam państwu wiele do zaproponowania… i spodziewam się równie wielu pytań. – Nie wiem czy… – Jestem na to przygotowany. Proszę porozmawiać z Wilanem. Natura sprawy wymusza na mnie pośpiech, względy bezpieczeństwa… – Rozumiem. Ale… – fakt, że mężczyzna znał imię jej męża zaskoczył ją, lecz mogła się tego spodziewać. Nie wybrał przypadkowej osoby. Nie chciała robić sobie nadziei rozmyślaniem nad przyczyną. – Proszę się z nim skontaktować i powiedzieć, by prosto z pracy wrócił do domu. Proszę mu nie mówić o co chodzi zanim nie wróci. Będziecie mieć państwo godzinę na zastanowienie i kolejną na dotarcie na miejsce. Proszę podzielić numer identyfikacyjny przez dwie ostatnie cyfry. Ostatnie cztery to godzina i minuta od której przez pół godziny będę czekał na kontakt. Kolejne dwie to numer pomieszczenia, w którym będę. Możecie państwo pojawić się razem, lecz wolałbym gdyby to Wilan się ze mną umówił. On może mieć wątpliwości, które pani porzuciła przychodząc tutaj. W razie zainteresowania moją ofertą przejdziemy do waszego domu. Osobno, ze względów bezpieczeństwa. Ene nie wiedziała co odpowiedzieć. To brzmiało bardziej jak ultimatum niż prośba. Mężczyzna znikł zanim znalazła właściwe zdanie. Pozostała sama w pomieszczeniu, lecz teraz w każdej ze ścian znajdowały się drzwi. |