powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Tożsamości Marcina Wrońskiego
Marcin Wroński
Zapraszamy do lektury wywiadu z Marcinem Wrońskim – dziennikarzem, autorem piosenek i skeczy kabaretowych, pisarzem. Spod jego pióra wyszły m.in. zbiór opowiadać „Tfu, pluje Chlu!” oraz powieść „Wąż Marlo”.
Marcin Wroński
Marcin Wroński
Agnieszka Kawula: Jak wygląda twórca przy pracy?
Marcin Wroński: Ohydnie! Już mniejsza o strój czy stopień ogolenia, ale mam wokół siebie obrzydliwy bałagan. Składają się na niego rozliczne kartki z notatkami, jakieś wydruki z materiałami źródłowymi, tabelki, które sobie robię, rozrysowując czas akcji i inne takie rzeczy. Do tego filiżanki – zwykle dwie: jedna jeszcze z kawą, druga już po kawie – i popielniczka (niestety, mimo szczerych chęci nie oduczyłem się palić). Tak, tak, to nie jest praca dla estetów.
Sławek Łukasiewicz, przyjaciel i członek kabaretu „Osoby o nieustalonej tożsamości”:
Marcin należy do tej kategorii ludzi, którzy już po pierwszym zetknięciu zapadają w pamięć. A moje pierwsze spotkanie z nieopierzonym jeszcze poetą upłynęło na rozmowach o poezji, a dokładnie o tym, że poezja jest nie tyle pisaniem poezji, ile pewnego rodzaju manifestacją, sposobem bycia, przeżywaniem rzeczywistości. Taki był pierwszy okres funkcjonowania Marcina i już wtedy błyszczały mu oczy, gdy w swoich książkach dobierał się do „Uda Pani Nocy”, czy śledził „Obsesyjny motyw babiego lata”.
AK: Debiutowałeś zbiorem opowiadań „Udo Pani Nocy”, potem ukazała się mikropowieść „Obsesyjny motyw babiego lata”, do tego dopiszmy jeszcze piosenki i skecze dla kabaretu „Osoby o Nieustalonej Tożsamości”, fach dziennikarski i nauczycielski, a także epizody z filmami flashowymi… Jak dotarłeś do fantastyki?
MW: Właściwie wcale nie musiałem do niej docierać, bo ona była pierwsza. Należałoby raczej zapytać, jak docierałem do tych innych rzeczy. Jak dla wielu nastoletnich ludzi, również dla mnie jakiś czas temu fantastyka była niejako naturalnym etapem po czytaniu książek typowo dziecięcych czy młodzieżowych. I tak przyssałem się do Ursuli Le Guin, Tolkiena, Howarda, Marcina Wolskiego (nie mogłem inaczej – to podobieństwo imienia i nazwiska…), Strugackich. Potem, gdy już w liceum zacząłem się coraz silniej interesować literaturą „lekturową”, odkryłem kolejne niezgłębione pole i do czytania, i do pisania, i do zgłębiania w sposób naukowy. Więc na długie lata wsiąkłem w rzeczy, które można szeroko określić spadkiem po awangardzie, i w nich zostałem jako czytelnik i pisarz. Powiem tak – gdyby nie moje totalne rozczarowanie poziomem życia literackiego na jego teoretycznie najambitniejszym poziomie, jak również książkami promowanymi przez niegdyś bardzo mi bliskie środowiska, być może już bym tam pozostał. Jednak zobaczyłem, że obok głównego nurtu świetnie sobie radzi nurt fantastyki. To głównie Sapkowski dał mi wiele do myślenia, w tym sensie, że jak widać, można zrobić coś wartościowego i odnieść sukces nie dzięki układom czy kaprysom krytyków, ale dzięki wytrwałości i jakości swojej literatury.
Myślę, że epizody dziennikarsko-nauczycielskie dla tej drogi nie miały szczególnie istotnego znaczenia – to były doświadczenia czysto zawodowe; cóż, jak każdy, ja też musiałem coś jeść. Na przykład samo uczenie polskiego autentycznie lubiłem i gdyby nie ten nieznośny rodzaj wariactwa i dziwaczne oczekiwania towarzyszące temu zawodowi, może bym nawet popracował w nim dłużej. Dziś, gdy już większość moich uczniów szczęśliwie pokończyła studia, i ja mogę chyba wyznać, że choć „Słowacki wielkim poetą był”, to i we mnie nie zawsze zachwyt wzbudzał. Niemniej przeczytać trzeba choćby po to, aby wiedzieć, czy zachwyca, czy nie zachwyca – pod tym względem moje stanowisko się nie zmieniło!
AK: A co z filmami flashowymi? „Prostytutko, pamiętaj…” rozłożyło mnie na łopatki, zaś „Liczba Lepperów na sekundę” z filmiku „Statystyki alarmują!” to cudeńko!
MW: Dziękuję! Rosnąca „liczba Lepperów na sekundę” okazała się prorocza, prawda?
Jeszcze kiedy studiowałem, tak na boku kabaretu powstała myśl, że byłoby miło zacząć kręcić amatorsko zabawne filmy, niestety, to wtedy nie wyszło. Więc gdy po ładnych paru latach pojawiła się taka technologia jak flash, po prostu grzech byłoby nie spróbować wrócić do tego pomysłu tylnymi drzwiami. W zamierzeniu wraz z kolegą i ewentualnie okazjonalnie udzielającymi się znajomymi mieliśmy m.in. ekranizować nasze skecze kabaretowe. Dodatkowo wymyśliłem, żeby we flashowym skrócie komentować aktualne wydarzenia. Ale dość szybko okazało się, że zostałem z tą ideą sam, a co gorsze, zamierzenia przerosły moje możliwości czasowe. Dlatego filmy powstały w końcu tylko trzy, jednak i tak doskonale się przy nich bawiłem. Miło mi słyszeć, że Polska Kronika Flashowa nadal jest zabawna, choć same wydarzenia już nie budzą emocji. No, może poza „Prostytutko, pamiętaj…”, bo i zagrożenie pożarowe lasów, i tirówki to sprawy nadal aktualne.
AK: Ale Twoja działalność kabaretowa ładnie się rozwijała. Dotarliście do FAMY! Sławek Łukasiewicz wspomina:
Z Marcinem i drugim Marcinem, i Jarkiem, i Agnieszką, i Tomkiem, i Januszem, i całym tłumem, jak to się dzisiaj mówi, ludzi zakręconych, z którymi spotykaliśmy się wspólnie w Piwnicy i po mieszkaniach, rozmawialiśmy z wiszącą słuchawką publicznego automatu o sensie życia, przerabialiśmy stare szlagiery na kabaretowe hity, dawaliśmy różnego rodzaju plamy, co doskonale poprawiało nam humor, który w sumie i tak był niezły. To metodyczne szaleństwo czerpało też z tekstów Marcina, do których układałem dźwięki, a Jarek – nietuzinkowy ruch sceniczny. Tym sposobem nie pamiętam już w którym roku dotarliśmy na FAMĘ, co było szczytowym momentem działania kabaretu. Tak wspólnie próbowaliśmy zamalować nieco lubelską rzeczywistość, śpiewając refren Marcina W.: „Gdy nic nie ma ciekawego w Twoim takim sobie byciu, niech zapomną Cię poeci, lecz ty żyj na przekór życiu”.
MW: FAMA FAMĄ, ale nasz kabaret nie był przedsięwzięciem dochodowym, a tymczasem większość z nas kończyła właśnie studia, trzeba było kończyć prace magisterskie i jednocześnie rozglądać się za jakąś konkretną pracą. Każdy, kto pracował na przykład w teatrze amatorskim, zdaje sobie sprawę, jaki to koszmar, gdy nie sposób zebrać całego zespołu na próbę, a to właśnie dopadało nas coraz boleśniej. Nie pamiętam już dokładnie, kto i kiedy stwierdził, że to już nie ma sensu, może nawet nikt – po prostu wszystko samo się rozlazło, tak jak my zaczęliśmy się rozchodzić w różne strony. W ten sposób proza życia wdarła się między nasze jakże poetyckie piosenki!
AK: Wróćmy do fantastyki. Czym jest dla Ciebie literatura fantasy?
MW: Fantasy to jedno z ostatnich miejsc w literaturze, które przechowało pierwotną funkcję epiki, jaką było snucie długich opowieści. Owszem, ktoś może powiedzieć, że czasy heroic fantasy przeminęły i teraz przyszła pora na „brudną fantasy”. Ale czy opowiada się o walce dobra ze złem, czy po prostu o postaciach próbujących realizować swoje nie zawsze świetlane plany, czy nawet postmodernistycznie poddaje próbie najbardziej podstawowe wartości – to nie jest najistotniejsze. Ważna jest sama opowieść i identyfikacja z cudzym trudnym losem. No bo nie zapominajmy, że dzieła leżące u podstawy naszej epiki wcale nie były takie proste i oczywiste, jak naiwnie uważają ci, co czytają streszczenia zamiast oryginałów. Poprzestając na tych dziełach „lekturowych”, więc pozornie dobrze znanych. Na przykład „Odyseja” to nic innego, jak fantasy o bezwzględnym awanturniku, co to i piractwa próbował, i kradł, jak była okazja, no i wierność małżeńska nie należała do jego największych zalet. Przy nim nie tylko mój nekromanta Nzalan, ale nawet ten wysoce obrzydliwy inkwizytor Mordimer Jacka Piekary to jedynie zagubione dziatki targane wątpliwościami [śmiech]. Gdy spojrzeć na to właśnie pod kątem działań bohaterów, główna różnica polega na tym, że Homer maskował łajdactwa pięknem języka, a współcześni nam pisarze są na ogół bardziej szczerzy.
Ewa Białołęcka – pisarz, redaktor:
Zanim zaczęliśmy prace nad powieścią Marcina, nie znaliśmy się w ogóle. Wiedziałam zaledwie, że jakiś Wroński napisał jakąś książkę, której tytuł raczej mnie nie zachwycał. „Tfu, pluje Chlu” nie kojarzyło mi się przyjemnie. Podczas konwentu Falkon w Lublinie podszedł do mnie jakiś facecik, przedstawił się i ozwał mniej więcej w te słowa: „Słyszałem, że redagujesz dla Fabryki Słów. Właśnie kończę powieść, zależałoby mi, żebyś była moim redaktorem”. Trochę mnie zaskoczył, ale zgodziłam się i parę miesięcy później siedliśmy do Marla. Wtedy też zrozumiałam sens tego dziwnego tytułu poprzedniej książki Marcina i było mi trochę głupio, że oceniłam ją po pozorach.
AK: W wywiadzie dla Radia Lublin powiedziałeś, że „w życiu nie jest lekko” dlatego bohaterowie „Tfu, pluje Chlu!” tak często przeklinają, i stąd też tytuł zbioru opowieści z Pobrzeża. Jest aż tak źle? Czasem słońce mogłoby częściej zaglądać do fantastycznych światów…
MW: Ależ tak! I nie ukrywam, że lubię czytać książki cieplejsze niż moje. Takie akcenty bardzo mnie ujmują u Romualda Pawlaka czy w pierwszym „Gamedeku” Marcina Przybyłka – oczywiście inaczej, bo to zupełnie inna bajka. Ale równocześnie z niekłamaną radością zanurzam się mroki chociażby Jacka Piekary. Być może to jakaś perwersyjna potrzeba doznań ekstremalnych, ale chyba nie – po prostu życie ma wiele odcieni, więc literatura też. Także każdy świat ma swoje lepsze i gorsze miejsca. Dlaczego wielu mieszkańców Pcimia Dolnego najchętniej przeniosłoby się do Warszawy? Z tego samego powodu, dla którego mieszkańcy mojego Molku marzą o Aytlanie i jego stolicy, Mieście Trzech Słońc. To właśnie miejsce, rozświetlane przez słońce wiszące na niebie, drugie odbite od wód morskiej zatoki i trzecie przeglądające się w lodowej czapie pobliskiej góry, opisałem szerzej w „Wężu Marlu”. I cokolwiek by nie powiedzieć o draństwach i intrygach, które nim targają, mam wrażenie, że żyje się tam znacznie sympatyczniej.
AK: Zatem zamieszkałbyś w Molku, mając taką możliwość? A może we śnie zdarza Ci się tam bywać?
MW: We śnie? Nie, nie, źli ludzie nie miewają snów! [śmiech] Ja też nie pamiętam, kiedy ostatni raz śniło mi się cokolwiek. Te moje Molki nie powstały z tłumionych tęsknot – odżegnuję się od freudyzmów – a tylko z potrzeby gadania do ludzi. Dlatego też nie ma we mnie pragnień przeniesienia się w czasie czy w przestrzeni. Naprawdę jest mi dobrze, a nawet coraz lepiej, tu, gdzie jestem. Natomiast inna sprawa, że lubię gdybać i wyobrażać sobie coś, czego nie ma. Inaczej pewnie nie ciągnęłoby mnie do książek.
AK: Jak i kiedy powstawała wizja Pobrzeża?
MW: W pewnym sensie zaczęła powstawać już kilkanaście lat temu. Zaczytując się wtedy w fantasy, zauważyłem – nie ukrywam – ze zdziwieniem, że znacznie bardziej pasuje mi jakże ludzki świat Howarda niż wielorasowy Tolkiena, i to niezależnie od tego, że jako autor oczywiście znacznie bardziej przemawiał do mnie Tolkien. Wolałem ludzi niż inne stwory i miecz niż różdżkę. Zresztą grając sobie w rzadkich wolnych chwilach w komputerowe erpegi, zawsze wybieram faceta z jakimś pokaźnym ostrzem. Taki wzbudza we mnie większe poczucie bezpieczeństwa. Dlatego właśnie w świecie Aytlanu i Pobrzeża nie ma zbyt wiele magii ani stworów, są ludzie i draństwa bliskie mi kulturowo. I te zręby świata istniały we mnie już od dawna. Natomiast symboliczną datą narodzin Pobrzeża jest 19 grudnia 2002 r., bo taką właśnie ma plik z pierwszą wersją opowiadania „Bath zwany Dziadem”, które znalazło się później w „Tfu, pluje Chlu!”. Wtedy zacząłem stopniowo poznawać miasto Molk i piracką Kelbę, a potem powoli zaczęło to rosnąć. Zresztą sukcesywnie dobudowuję coś do tego świata, aby Marlo miał co odkrywać w drugim tomie.
AK: Stopniowe rozrastanie się świata… Jak to się dzieje? Świat rośnie i wkrada się do umysłu niczym wąż?
MW: Ładnie powiedziane i nie miałbym nic przeciwko temu, aby tak było. Zresztą czasem tak jest, ale tak po kolei – przede wszystkim muszę żyć swoją pracą, bo w przeciwnym razie w ogóle nie miałbym z czego żyć, prawda? Zatem siłą rzeczy moje myślenie o fikcyjnych światach ma charakter wieczorowy i weekendowy. Staram się codziennie przynajmniej zajrzeć do notatek, nawet jeśli nie bardzo mam kiedy coś do nich dopisać. I to powoduje, że różne rzeczy zaczynają myśleć się same, poza świadomością. Dzięki temu bywa, że idę sobie po bułki, a tu nagle hop! – pojawia się w głowie obraz, którego szukałem. Pojawia się pozornie sam, wystarczy potem go zanotować. Ale częściej bywa tak, że po prostu zakasuję rękawy, siadam do pracy nad swoimi tekstami i w tym momencie samo skupienie powoduje, że krążą wokół niego skojarzenia – niekoniecznie te w danej chwili najpotrzebniejsze, ale przydatne później. To jest dla mnie bardziej typowa droga budowania świata – nie wierzę w natchnienia, które przychodzą znikąd, natomiast wierzę w pracę.
AK: Wypracowałeś zatem swoich bogów-żywioły… Od razu miało być kilku bogów?
MW: Tak, zdecydowanie. Gdy na samym początku myślałem o tym, jaki jest „charakter narodowy” mieszkańców Aytlanu i Pobrzeża, uznałem, że mimo pewnych dziwactw są to ludzie raczej praktyczni, a więc i ich religia nie powinna dążyć do abstraktu, tylko do personifikacji sił natury. Bo przecież idea jednego boga, gdy spojrzeć na nią z zewnątrz, jest bardzo oderwana od rzeczywistości. „Jaki, u licha, jeden bóg? – zdziwiłby się starożytny Egipcjanin. – Ja jestem rolnikiem, sąsiad hodowcą bydła, a drugi sąsiad pisarzem. Widzieliście kiedyś kogoś, kto zajmowałby się wszystkim? Aaa, zaraz, zaraz, był taki jeden cwaniak, Echnaton. No ale długo se nie pofaraonował” [śmiech]. Zarazem cywilizacja Aytlanu osiągnęła już takie stadium rozwoju, że pewien rodzaj abstrakcyjnego myślenia wydaje się nieodzowny. Dlatego jednak nie jest tak, że każdą rzeczułką zajmuje się inne bóstwo, tylko wszystkie wodne sprawy kontroluje bóg Chlu. A skoro żywioły są też budulcem istoty ludzkiej, więc w człowieku odpowiada za krążenie i myśli. I tak dalej… Trochę tych spekulacji teologicznych, a nawet psychologicznych, pojawia się w tle i między wierszami „Węża Marla”.
AK: Nie takie znowu trochę. Tu stworzyłeś przecież własną mitologię!
MW: Nie miałbym nic przeciwko temu, ale zachowajmy właściwe proporcje. Własną mitologię to stworzył Tolkien, a ja jedynie stworzyłem zręby własnej mitologii. To jednak nie znaczy, że pragnę popisać się fałszywą skromnością, ale jedynie stwierdzić, że większość współczesnych pisarzy fantastyki, ze mną włącznie, nie ma ambicji tworzyć tak totalnych wizji świata jak Śródziemie. Nie dlatego, że nikt tak nie umie, ale nikomu to nie jest potrzebne. Większość pisarzy tworzy tylko tyle „otoczki”, ile jej wymaga fabuła. Czy zrobiłem w tej sprawie ciut więcej niż inni czy ciut mniej – to już nie mnie oceniać. Starałem się jedynie o klimat, bo sam bardzo lubię książki z klimatem. Nawet najciekawiej poprowadzona akcja pozbawiona choć minimalnej „otoczki” nudzi mnie bardzo szybko.
AK: Przejdźmy zatem od bogów do bohaterów. Moim zdecydowanym faworytem jest Nzalan. Kiedy narodziła się ta mroczna persona?
MW: Oj, ten Nzalan! Co tu dużo mówić, wymknął mi się, oszukał po prostu [śmiech]. Pojawił się już na pierwszych karteluszkach notatek do „Tfu, pluje Chlu”, gdy nawet jeszcze nie wiedziałem do końca, o czym to dokładnie będzie i jak się złoży w całość. Miał być drugoplanowym, chciwym, zgryźliwym draniem, nikim więcej. Pozornie zgodził się na taki układ i pozwalał, bym właśnie w tej roli wmanewrował go w większość tekstów ze zbioru. Tymczasem nie po raz pierwszy dowiaduję się, że on szepcze czytelnikom zupełnie co innego, niż obiecywał im mówić… Co gorsza robi wrażenie, zwłaszcza na kobietach! Zupełnie tego nie rozumiem, zwłaszcza że raczej panuję nad swoimi postaciami i to one robią, co im każę, a nie odwrotnie. Spotkałem się z opinią, że piszę rozumem, nie sercem. Istotnie, tak właśnie jest i choć padło to w formie delikatnego zarzutu, wcale tego tak nie traktuję. Gdyby Szekspir zaczął się roztkliwiać nad każdym trupem w swoich dramatach, to by kariery nie zrobił! Tymczasem właśnie Nzalan… hm… czyżby pierwsza postać, która próbuje uciec na wolność? To by do niego pasowało…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.