Zamieszczamy pięć pierwszych rozdziałów powieści Elizabeth Moon „Prawo odwetu”. Powieść, bedąca drugim tomem cyklu „Wojny Vattów”, ukaże się nakładem wydawnictwa ISA.  | Tytuł: Prawo odwetu Tytuł oryginalny: Marque and Reprisal Autor: Elizabeth Moon Wydawca: ISA Cykl: Wojny Vattów ISBN: 83-7418-095-1 Format: 384s. 135×205mm Cena: 29,90 Data wydania: 26 sierpnia 2006 WWW: Polska strona
Kylara Vatta, lubiąca ryzyko i łamanie zasad bohaterka „Handlu w zagrożeniu”, wraca do swojego fachu – a nie jest to typowe zajęcie – w nowej powieści Elizabeth Moon. Porywająca kariera wojskowa, o której marzyła, nie miała się nigdy ziścić. Jednak wystarczyło, by objęła dowodzenie na jednym z rodzinnych frachtowców, aby okazało się że nie może narzekać na brak walki. Zdobyte w tej próbie ognia doświadczenia bardzo jej się przydadzą, ponieważ tym razem wojna przyszła do niej. Nieznany wróg przypuścił frontalny atak na Transport Vattów, międzygwiezdne imperium przewozowe jej ojca. Wkrótce większa część rodziny Ky zginęła, a kolejne napaści zerwały łączność, zmuszając Ky do walki o przetrwanie. Zdecydowana poznać tożsamość bezlitosnego, tajemniczego nieprzyjaciela i pomścić rodzinę, Ky potrzebuje nie tylko większej siły rażenia, ale i informacji. Zdobywa jedno i drugie dzięki odciętej od kwatery głównej grupie najemników, z którą zawiera sojusz; prowadzącej podwójne życie kuzynce Stelli, będącej czarną owcą rodziny oraz jej byłemu kochankowi, awanturnikowi Rafe’owi. Razem penetrują zawiłą pajęczynę politycznej intrygi wymierzonej w InterStellar Communications, od którego prawidłowego funkcjonowania zależy ich pomyślność i życie. Lecz walka w zwarciu okazuje się zaraźliwa. Wkrótce wynajęci przez Ky najemnicy rzucają podejrzenie na tajemniczego Rafe’a, którego rozległa wiedza o zwalczających się frakcjach wewnątrz ISC i zdumiewających nowych technologiach sprawia, iż zaczyna pachnieć jak szczur, czy raczej… jak kret. W obliczu czyhających na nią zagrożeń podziały we własnej drużynie są ostatnią rzeczą, jakiej Ky potrzebuje. Jest gotowa użyć wszelkich środków, by zapewnić Vattom pozostanie na rynku i to w jednym kawałku. Okazuje się jednak, że nie jest przygotowana na kryjącą się za napaściami wstrząsającą prawdę oraz konfrontację z morderczą w skutkach zdradą ze strony równie nieoczekiwanej, co nieubłaganej. |
Kylara Vatta objęła spojrzeniem stertę dokumentów z Biura Rozwoju Ekonomicznego Belinty i westchnęła. Oto prawdziwe życie kapitana statku kupieckiego: papiery i jeszcze raz papiery, negocjacje ze spedytorami, klientami, celnikami. Nie takiego życia chciała, wstępując do Akademii Sił Kosmicznych, a do którego musiała powrócić po wydaleniu z uczelni. Nudnego. Przyziemnego. Co prawda, ostatnie wydarzenia na Sabine trudno byłoby określić mianem nudnych lub przyziemnych – już prędzej: przerażających – i nikt nie chciałby powtórki z takiej wyprawy. Oprócz niej. Doskonale pamiętała tę falę podniecenia, radość walki, pełną poczucia winy rozkosz, towarzyszącą zabijaniu Paisona i Kristoffsona. Albo więc ona nie była zdrową psychicznie jednostką, albo… nic. Pomyślała o diamentach, ukrytych w szufladzie z bielizną. Nie wystarczą, żeby całkowicie wyremontować jej stary statek, lecz dzięki nim mogłaby znaleźć się gdzieś indziej, gdzie mogłaby prowadzić życie, jakiego naprawdę chciała. Być może najemnicy zaakceptowaliby jej skłonność do przemocy; złożyli jej przecież propozycję. Może ktoś inny. Zirytowałaby rodzinę, choć nie w takim stopniu, jak uczyniłaby to prawda. Nie. Musiała dokończyć przynajmniej jedno zadanie. Odpowiadała za załogę. Statek również należał do jej rodziny, a ona raczej nie zarobi w najbliższym czasie tyle, żeby go odkupić. Westchnęła ponownie, podpisała kolejną kartkę i wczytała się w następną. No dobrze. Zabieraj tego gruchota na Leonorę, dostarcz cargo, a potem leć na Lastway. Jeśli do tego czasu nie zdoła zgromadzić środków na remont kapitalny, wróci do oryginalnego planu i poleci do domu pasażerskim liniowcem. Jeśli zarobi wystarczającą kwotę, by sfinansować naprawy, zrobi to, a po powrocie na Slotter Key złoży rezygnację. Albo… wpatrzyła się w dal, nie zważając na gródź kajuty. Mogła odesłać statek do domu pod dowództwem kogoś innego. Na przykład Quincy, która wiedziała wystarczająco wiele, by poradzić sobie z samodzielnym dowodzeniem jednostką. Na dłuższą metę jej rodzinie będzie lepiej bez niej. Gdyby tata wiedział, co czuła, zadając śmierć… nie. Nawiedzały ją senne koszmary, w których usiłowała wytłumaczyć się temu łagodnemu człowiekowi, mając nadzieję na zrozumienie, lecz na jego obliczu nieodmiennie malowało się przerażenie. Nawet dusząca, nadopiekuńcza miłość, która tak ją denerwowała podczas ich ostatniej rozmowy, była stanowczo lepsza od tej grozy, wstrętu, odrzucenia. Gdyby wróciła do domu, wyczułby coś; próbowałby ją sondować, nakłaniałby do zaufania mu i w końcu dopiąłby swego. A nie było niczego gorszego od widoku ojca, który zaczyna żałować, że w ogóle się urodziła. Powinna zwyczajnie odejść. Być może za kilka lat zdoła mu to wyjaśnić, a on pogodzi się z faktami. Upływ lat może pokryć skórą nagą prawdę o tym, kim jest Kylara Vatta. Przebiła się przez resztę formularzy i postanowiła osobiście zanieść je do najbliższej skrzynki pocztowej. Stacja Belinta miała niewiele uroku, niemniej spacer powinien ją odświeżyć. – Quincy, idę nadać dokumenty – rzuciła do interkomu. – Idziesz znaleźć jakiś ładunek, czy mamy zacząć wnosić to, co tutaj zostawiliśmy? – Niczego jeszcze nie znalazłam – odparła Ky. – Możliwe, że będę musiała udać się w tym celu na dół. Bierzcie się za ładowanie… poszukaj tutejszych dokerów do pomocy. Zwyczajowe stawki i tak dalej. Przejrzała się w lustrze i uznała, że prezentuje się wystarczająco okazale. Potrzebowała nowego munduru – temu brakowało już szyku i doskonałego krawiectwa, za które zapłaciła jej matka – lecz wyłącznie w przypadku, gdyby zostawała z Vattami. Jeśli zaciągnie się do najemników, założy ich mundur; jeżeli pozostanie niezależna, będzie musiała wymyślić własny wzór. Niemniej na spacer mający na celu nadanie nieco papierów do właściwego biura, szara tunika i luźne spodnie powinny w zupełności wystarczyć. Przypięła identyfikator umożliwiający poruszanie się po Stacji Belinta. Na stacji działo się niewiele. W dokach cumowały zaledwie trzy statki, z czego dwa pozostałe były zwykłymi, wewnątrzukładowymi holownikami, obsługującymi kopalnie na satelitach Belinty. Przy ich stanowisku Quincy rozmawiała ze zwalistym mężczyzną we wszechobecnej, zielonej tunice miejscowych dokerów. Towarzyszący jej Beeah trzymał przenośny komputer, gotowy do zarejestrowania danych pracowników, gdyby negocjacje Quincy zakończyły się sukcesem. Ky szybko minęła dwóch siedzących na ławce i pogrążonych w rozmowie mężczyzn, stojącą przy windzie kobietę, z trudem radzącą sobie z dokazującym dzieciakiem, kilka wyblakłych plakatów, zachęcających do odwiedzenia kurortów Belinty, i skręciła w lewo, w szeroki korytarz główny. Mieściły się tutaj kantory wymiany walut, banki, usługi telekomunikacyjne – lokalne i ansiblowe – zarząd Portu Belinta, giełda pracy oraz – na samym końcu – poczta. Był środek wachty; mijała nielicznych przechodniów. Mężczyzna z teczką właśnie wchodził do oddziału Belinta Savings&Loan, dwie rozszczebiotane kobiety opuszczały kantor Allsystems Exchange. Dalej ciągnęły się rzędy pustych miejsc, gdzie pojawią się nowe usługi, sklepy i ludzie, jak tylko Belinta zacznie lepiej prosperować. W tej chwili nie było tam nikogo. Ky wkroczyła do pomieszczenia poczty i podeszła do lady, gdzie na wyświetlaczu widniało: w tej chwili obsługujemy numer sześć osiemdziesiąt dwa. Jedyny urzędnik w zasięgu wzroku nawet nie podniósł głowy. – Proszę pobrać numerek – wymamrotał. Uprzejmość typowa dla Belinty – pomyślała Ky, rozglądając się za podajnikiem numerów. Stał przy wejściu. Wyciągnęła karteczkę; na wyświetlaczu pojawiło się: w tej chwili obsługujemy numer sześć osiemdziesiąt trzy. – Numer sześć osiemdziesiąt trzy! – wydarł się urzędnik rozdrażnionym tonem, jakby kazała na siebie zbyt długo czekać. – Mam przesyłkę do Biura Rozwoju Ekonomicznego – oznajmiła. – Do kogo? – zapytał urzędnik. – Nieważne. Po prostu BRE. – Musi być zaadresowana na osobę – oświadczył urzędnik. – Nie można wysyłać poczty do biura. – Tak jest na formularzu – stwierdziła Ky, wskazując na rubrykę ODESŁAĆ DO. – Żadnego nazwiska, tylko nazwa biura. – Musi być nazwisko – upierał się urzędnik. – Takie są przepisy. Wszystkie przesyłki do agencji rządowych muszą być kierowane do konkretnych osób. Ky kusiło, żeby wymienić konkretne nazwisko. Zamiast tego zapytała: – Ma pan książkę adresową? – Klientom nie wolno korzystać z poufnych spisów teleadresowych, ani urządzeń komunikacyjnych – zaintonował urzędnik. – Wymogi bezpieczeństwa. Uprasza się klientów o ustalenie nazwiska właściwego odbiorcy przed wizytą na poczcie. Następny! Ky obejrzała się przez ramię. Nikogo. – Zajrzenie do książki nie zajęłoby zbyt wiele czasu. – Następny, proszę. – Urzędnik nadal na nią nie patrzył. Ky miała ochotę przechylić się przez kontuar i skręcić tę jego chudą szyję, lecz nie uległa chwilowemu impulsowi. Była to część profesji kapitana-handlarza; musi liczyć się z takimi pozbawionymi sensu, śmiesznymi, irytującymi bzdurami. – Doskonale – powiedziała w zamian. – Dostarczę je osobiście. – I tak musiała polecieć na dół, żeby dowiedzieć się, czy nie mają jakichś godnych uwagi ładunków do zabrania z tej śmierdzącej planety. – Miło mi było pomóc miłego dnia – wyrzucił z siebie jednym tchem urzędnik. Ky wróciła tą samą drogą, minęła korytarz do doków, jadłodajnię „Goodtime Eats”, „Prawdziwe Jedzenie Jerry’ego” i „Szybkie Danie”, gdzie mijane wcześniej dwie kobiety siedziały przy małym stoliku, niemal stykając się głowami, po czym dotarła do promowej kasy biletowej. Nie pamiętała, kiedy odlatywał prom… – Za dwie i pół godziny – poinformował ją bileter. – Proszę być w porcie na pół godziny przed odlotem. Co dawało jej czas na powrót na statek i przebranie się. Odwróciła się, by wyjść, gdy powstrzymał ją donośny zgrzyt. – Co to? – Nie wiem – odparł mężczyzna. Prosimy pozostać na swoich miejscach – zagrzmiał donośny głos. – Cały personel proszony jest o pozostanie na swoich miejscach. Ekipy ratownicze numer jeden i dwa natychmiast do doków. Cały personel… – Mój statek! – zawołała Ky. – Muszę wracać… Lecz wejście do kasy biletowej było już zamknięte, a metalowa krata opadła z łomotem w chwili, gdy zrobiła krok w jej kierunku. – Słyszała pani – odezwał się bileter. – Mamy wszyscy pozostać na miejscach. – Cóż, ja nie mogę – odparła Ky. – Proszę to otworzyć. – Nie mogę – odrzekł. – Działa automatycznie, jak grodzie bezpieczeństwa. Kieruje nimi Ochrona Stacji. Chyba, że zna pani kod priorytetowy, jak ekipy ratunkowe… Komunikat ucichł. Piętnaście minut później krata uniosła się z cichym skrzypieniem. – Prosimy o powrót do swoich zadań – nastąpiło obwieszczenie. – Cały personel proszony jest o powrót do swoich zadań. Żadnego wyjaśnienia, co spowodowało zamknięcie. Ky pospieszyła do doków. Nie zauważyła nic szczególnego, z wyjątkiem oficera Ochrony Stacji, stojącego w pobliżu otwartego luku ładowni Gary’ego Tobai i pogrążonego w rozmowie z Quincy. – Co się stało? – zapytała, podchodząc do nich. – Nic, co mogłoby panią obchodzić – odparł oficer. – Proszę odejść. – To jest nasz kapitan – pospieszyła z wyjaśnieniem Quincy, prawie zagłuszając Ky, mówiącą: – To mój statek, który bardzo mnie obchodzi. – Och. – Mężczyzna zrobił zakłopotaną minę. – Nie ma pani munduru. – Wymagał oczyszczenia – wyjaśniła. – Oto mój identyfikator. – Wyciągnęła plakietkę do przeskanowania. – Co się stało? – Uważamy, że doszło do próby okradzenia pani statku – odrzekł oficer. – Pewne podejrzane, znane nam osoby zostały wynajęte w charakterze ładowaczy, a ta osoba – wskazał na Quincy – powzięła pewne podejrzenia w stosunku do jednego z kontenerów i zapytała o to osobnika, który go przenosił, przypuszczając, iż doszło do podmiany. Dwaj osobnicy uciekli; ta osoba wszczęła alarm. Ky doskonale wiedziała, że kradzieże dokonywane przez okazjonalnie wynajmowaną siłę roboczą były ciągłym zagrożeniem dla kupców. – Schwytaliście ich? – Nie zostali jeszcze zatrzymani – odparł. – Uciekli w niezagospodarowane rejony stacji. Konfiskujemy kontener, który starali się wnieść na pokład i szukamy właściwego pojemnika, którego zaginięcie zgłosił członek pani załogi. – Jestem pewna, że zajmie się pan tą sprawą we właściwy sposób – stwierdziła Ky. – Czy będzie można zastać panią tutaj później? – zapytał mężczyzna. – Nie – odrzekła Ky. – Muszę polecieć na dół, aby dostarczyć raporty waszemu rządowi. Mój prom odlatuje… – sprawdziła czas. – Przepraszam, ale muszę się pospieszyć. Quincy zastąpi mnie na czas mojego pobytu na planecie. W porządku, Quincy? Starsza kobieta skinęła głową. – Poradzę sobie. Będziesz kupować cargo? – Całkiem możliwe. Zakładam, że spędzę tam kilka dni. Będziemy w kontakcie. – Ky pospieszyła do statku. Założyła ostatni pozostały jej mundur z oficjalnym kapitańskim płaszczem i wykonała dwa szybkie telefony, by zarezerwować pokój w Gildii Kapitańskiej oraz obstawę, mającą oczekiwać na nią w porcie promowym na planecie. Zawahała się, po czym wsadziła do kieszeni kilka diamentów. Nie spodziewała się odcięcia od zasobów finansowych Vattów, lecz na wszelki wypadek nie zawadzi mieć ze sobą paru kosztowności. Zdążyła na prom i poleciała na dół wraz z grupą pracowników stacji, udających się na planetę na weekend. Zaklasyfikowała ich odruchowo – urzędnik, urzędnik, operator urządzeń, serwisant – zastanawiając się, co ją niepokoi. Taką samą nudną mieszankę mogła spotkać gdziekolwiek w galaktyce. Dojrzała ochroniarza przy wyjściu dla pasażerów. Wymienili hasła i sprawdzili nawzajem swoją tożsamość – kolejne doskonale jej znane, rutynowe czynności. Droga do miasta biegła wśród pól zieleńszych od zwyczajowych strojów mieszkańców Belinty. W jednej z pracujących na polach maszyn rozpoznała sprzęt przywieziony przez nią z Sabine i poczuła przypływ satysfakcji. Gdyby tylko nauczyła się doceniać dobro, płynące z przewiezionych przez nią towarów, patrzeć na rzeczy pod tym kątem, to może… Gerard Avondetta Vatta obserwował pilota, ładującego jego teczkę na pokład lekkiego samolociku. Wrócą do miasta przed zmierzchem; zje ze Stavrosem służbową kolację, a nazajutrz zajmie się delikatnymi problemami natury politycznej, wywołanymi gwałtownym opuszczeniem Akademii przez jego córkę. Teraz, kiedy nie groziło jej niebezpieczeństwo, a on widział jej twarz i rozmawiał z nią, powrócił do motywów skrytych za oczywistymi przyczynami. Czemu Miznarii skarżyli się na religijną dyskryminację w Akademii? Pewnie, Miznarii byli trudną sektą, ale przez ostatnich trzydzieści lat służyli w Siłach Kosmicznych Slotter Key, nie stwarzając żadnych problemów, o których by słyszał. I dlaczego wybrali sobie Ky na narzędzie? Oczywiście, jej zwyczaj pomagania zbłąkanym owieczkom czynił ją podatną na manipulacje, ale taka przyczyna nie do końca go zadowalała. Tak, od urodzenia była uczynną osobą, niemniej dostrzegł w niej rys twardego charakteru, dzięki któremu mogła przetrwać w dżungli międzygwiezdnych przewozów. Kiedy wróci, być może nadejdzie pora, by wyjawić jej parę rzeczy, których nie zawierała podstawowa baza danych Vattów w jej implancie. Miznarii… czyżby byli częścią odradzających się nastrojów skierowanych przeciwko człomodelom, o których meldowali niektórzy kapitanowie Vattów? Bez wątpienia byli fundamentalistycznymi purystami, wyrzekającymi się nawet najpowszechniejszych modyfikacji i ulepszeń, na przykład implantów czaszkowych, nie słyszał jednak, żeby mieszali się do polityki pozaplanetarnej. Poza tym, Ky nie miała zbyt częstego kontaktu z człomodelami; raczej nie powinna zostać celem napaści wymierzonej przeciwko nim. Było jeszcze InterStellar Communications. Vattowie zawsze wspierali ISC, a on w pełni doceniał, co ISC zrobiło dla Ky na Sabine, zastanawiał się jednak, czy ich osąd odpowiadał ich sile. Próbował powiedzieć coś takiego Lewisowi Parminie podczas jego ostatniej wizyty na Slotter Key, lecz ten zbył jego troskę wzruszeniem ramion. – Płacimy naszym badaczom wystarczająco dużo, żeby siedzieli cicho – odparł. – Wiesz, najedzone woły nie włażą w szkodę. A jednak… w galaktyce istniały jeszcze inne źródła bogactwa. Byli tacy, którzy z ochotą zapłaciliby niemal każde pieniądze za sekrety laboratoriów ISC. Był pewien, że część z nich sama opłacała badania, mające na celu skopiowanie technologicznych rozwiązań ISC, bądź rozwinięcie ich. Atak na ansible Sabine był mało subtelny, lecz zdaniem Gerarda najprawdopodobniej była to swego rodzaju próba. Jak silne jest ISC, jak szybko potrafi zareagować? Piraci… wiadomości z Sabine były niepokojące. Sojusz piratów? Ich agenci w legalnie działających firmach? Jak to funkcjonowało? Vattowie zatrudniali tysiące pracowników na tuzinach statków i w dziesiątkach biur. Czy któryś z nich był zdrajcą, przekazującym informacje piratom? Jak dotąd, piraci skupiali się na mniejszych przewoźnikach, eliminując kilku z nich z rynku. Według danych Gildii Kapitańskiej – o ile były wiarygodne – najwięksi przewoźnicy nie padali ich ofiarą. Lecz był pewny, że taka sytuacja nie potrwa długo. Skończą się im łatwe łupy i zasadzą się na grubszego zwierza. Potężne kompanie kupieckie – wśród nich Vattowie – nigdy nie przekonały rządów planetarnych, że prowadzony przez nich handel służył utworzeniu prawdziwych sił kosmicznych, zdolnych zapewnić bezpieczeństwo na gwiezdnych szlakach. ISC dysponowało odpowiednimi zasobami, odmawiało jednak wykorzystywania ich do akcji wykraczających poza utrzymywanie własnego stanu posiadania. Gerard zaprogramował implant, by przypomniał mu o telefonie do Gracie Lane podczas podróży do miasta. Siatka szpiegowska Vattów – jak nazywał ją Stavros, choć jej oficjalny tytuł brzmiał: specjalna asystentka prezesa. – Spodziewa się pan towarzystwa? – zapytał nagle pilot. |