– Brune?… – odezwała się cicho. – Aha? – Spójrz na mnie, to coś ci powiem. Odwrócił się, ale Kanikeli nie rzekła nic, uśmiechnęła się tylko. W jej oczach pełgały figlarne ogniki. Zanim zdążył się cofnąć, pogładziła go po policzku, przesuwając palcami wzdłuż blizn. Znieruchomiał z tłukącym się sercem. Lada moment pod wpływem daru, którego te blizny były stygmatem, rudowłosa ujrzy w umyśle obraz tego, z kim – z czym – tak naprawdę miała do czynienia. Nie chciał tego, nie chciał, by zareagowała strachem i wstrętem. Ale też nie starczyło mu silnej woli, żeby odsunąć jej dłoń. Kanikeli pocałowała go delikatnie, z bliska zajrzała w oczy. Choć się uśmiechała, w jej spojrzeniu czaił się lęk i żmij zrozumiał, że wyczuła czerń, a mimo to nie cofa się, nie wzdraga przed dotykaniem go. Nie potrafił i nie chciał przedłużać wahania. Odwzajemnił pocałunek, potem wtulił twarz w szyję dziewczyny – tak ostrożnie jakby była z porcelany, chociaż samo ciepło jej ciała budziło w nim piekielny głód, prawie ból. Stopniowo ogarnęło go oszołamiające uczucie, jakby tonął; wszystko odpływało gdzieś daleko. Oderwał się i popatrzył na nią znowu, jakby po raz pierwszy uświadamiając sobie, jaka jest śliczna, kiedy się uśmiecha. Wyjął z jej włosów spinki, rozwinął i rozplótł warkocz. Rozsznurował stanik sukni, żeby móc przyłożyć policzek do skóry tam, gdzie jest najdelikatniejsza, wsłuchać się w bicie serca. Mógłby po prostu przycisnąć jej ręce do skroni. Mógłby – gdyby był skrzywiony do tego stopnia, co niektórzy spośród ka-ira – wgryźć się w jej szyję i ssać krew. Tuląc Kanikeli, jednocześnie chłonął siłę życiową rudowłosej, jakby chciał wypić jej duszę. Ale opanował się, zanim osłabła. – Przepraszam – szepnął, trochę przestraszony. – Bolało? Nie chciałem… – Spokojnie – uśmiechnęła się. – Jestem silniejsza, niż sądzisz. Przysunęła się jeszcze bliżej, niby to od niechcenia pogładziła go po karku. Z satysfakcją spostrzegła, jak reagował, nawet przygaszony przez mak – drgnął, oddychał szybciej. – Jesteś… nierozsądna. – Jego twarz na moment skurczyła się w tiku; potrząsnął niecierpliwie głową. – Odważniejsza niż przypuszczałem. Silniejsza też. Ale nierozsądna. – Żebyś się nie zdziwił jeszcze bardziej. My, kobiety, lubimy zaskakiwać. – Może na dzisiaj wystarczy już zaskakiwania. Zaśmiała się ciepło. – Brune. Żarty żartami, ale ja mówię prawdę. Mogę ci ofiarować więcej, niż przypuszczasz. Wciąż patrząc mu w oczy, nakryła dłonią blizny. – Na pewno więcej, niż jedną noc. Pod warunkiem, że będziesz chciał. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał, bardzo cicho. – A jak sądzisz? Tak często o tobie myślałam przez te wszystkie lata. Marzyłam i czekałam… Chciał coś powiedzieć, ale zamilkł. Patrzył na nią tak, że zadrżała, spuściła wzrok. – Niemądra dziewczyno – szepnął zdławionym głosem. – Co ty o mnie wiesz… – Może więcej, niż ci się zdaje. Tak bardzo potrzebujesz, żeby ktoś przy tobie był. Więc czemu nie ja? Milczał, więc pocałowała go raz jeszcze. – Czemu nie ja? – powtórzyła. Potrząsnął lekko głową, ale potem się uśmiechnął. Marzyciel, łatwo daje się oszukać, pomyślała smutno. Bo przecież w rzeczywistości musiała się przełamywać, robić dobrą minę do nie tak dobrej gry. Przy tak bliskim kontakcie z czarnym magiem nie dało się nie wychwytywać aury, którą wyobraźnia, nieproszona, przetwarzała na obrazy budzące atawistyczny dreszcz obrzydzenia i grozy. Jaskinie, lochy, katownie, po których miotał się potwór z żółtymi źrenicami – wężowa, upiorna jaźń ka-ira… Ale też Kanikeli wiedziała, jak wytłumić zwidy, skupiając się na tym, co rzeczywiste. Przyjemne. Trochę wzruszona, a trochę rozbawiona jego powściągliwym zachowaniem, sama rozsznurowała suknię do końca, pozwalając jej zsunąć się z ramion. Nie nosiła pod spodem gorsetu, jedynie białą jak śnieg halkę na ramiączkach. – A ty co? Zamierzasz tak siedzieć i patrzeć?… – Nie zareagował, więc zaczęła się bawić guzikami jego koszuli, rozpinając jeden za drugim. Ku jej zdumieniu powstrzymał ją. – Nie kuś, kusicielko – szepnął, całując ją w policzek i zapinając koszulę z powrotem. – Bo się obrażę – uniosła brwi. Uśmiechnął się melancholijnie, przepraszająco. – Opium… – skłamał; tak naprawdę przestraszył się, ostrożność wzięła górę. – Ubierz się, bo zmarzniesz. Posiedź tu chwilę ze mną, to wystarczy. Otworzył oczy, wyrwany jakimś szelestem z zamyślenia. Nasłuchiwał chwilę, ale wokół panował spokój. Widmowy księżyc Zandorry zniżył się, znak, że śpiewające lilie wkrótce umilkną. Pora wracać do świata ludzi, gdzie zapewne wstaje już ranek. Kanikeli spała, wsparta o niego. Objął ją, ostrożnie, żeby się nie zbudziła. Jeszcze nie wiedział – nie zastanawiał się – co dalej. Po raz pierwszy od bardzo dawna znów czuł się oczyszczony, wolny od czerni. Gdy się obudziła, świtało. Leżała na sofie, okryta kocem. W pokoju było ciepło, ogień pochłaniał świeżo dołożone polana. Żmij wyciągnął się na podłodze przed kominkiem, podkładając ręce pod głowę. Uśmiech błąkał się po jego twarzy. Wstając, Kanikeli zachwiała się, musiała się oprzeć o ścianę. Czuła się tak zmęczona, jakby przez całą noc coś wysysało z niej krew, kropelka po kropelce. Podniósł na nią przepraszający wzrok. – Zaraz sobie pójdę, bez obawy. Czekałem tylko, aż się zbudzisz. Ale wrócę, możesz mi wierzyć. – To znaczy? – A jak sądzisz? Nie zostawię cię tu na długo. Jeśli podtrzymujesz to, co powiedziałaś wczoraj… – Zamyślił się, potem pstryknął palcami. – Zobaczymy. Coś wykombinuję. Kanikeli odgarnęła do tyłu splątane loki i też się uśmiechnęła. Należała do kobiet, którym ani zmęczenie, ani włosy w nieładzie i wymięta suknia nie są w stanie ująć czaru i pewności siebie. – Co powiesz na śniadanie? – Nie po opium. Nie rób sobie kłopotu. – Ale herbatę wypijesz? – Chętnie. Wyszła, zostawiając go sam na sam ze zgiełkiem myśli. Czuł się bardzo dziwnie, oszołomiony, jakby cała wiedza i chłód maga nagle go opuściły – jednocześnie szczęśliwy i pełen strachu. Co teraz? Marzenia to jedno, ale rzeczywistość… Zegar uderzył. Trzynaście razy. Choć nigdy nie wierzył w przesądy, Krzyczący nagle poczuł trzeźwiące, chłodne ukłucie niepokoju. Za długo jej nie było. Kanikeli wróciła z herbatą. Postawiwszy tacę na stole, wyjęła z kieszeni buteleczkę z ciemnego szkła i odmierzyła kilkanaście kropel do jednego z kubków, który następnie podała żmijowi. – A to co znowu? – zmarszczył brwi. – Coś, co ci pomoże rzucić to świństwo – odparła ze spokojem. – Nie mogę patrzeć, jak sobie niszczysz zdrowie. Nieufnie wciągnął gorzkawy, przyjemny aromat. Rozpoznał pięć różnych ziół. W tym istotnie naloksis, zapobiegającą objawom głodu po odstawieniu opiatów, ale również goździki i anyż, dodane tylko po to, żeby zamaskować zapach dwóch pozostałych. Jego oczy zwęziły się, ale dziewczyna tego nie spostrzegła. Udał, że pije. Tak jak się spodziewał, nie miała odwagi przyglądać mu się zbyt uważnie. Błąd, Kanikeli, błąd, moja miła. Musisz się jeszcze sporo nauczyć. Wstała raptownie i wyszła. Żmij odstawił kubek. Odczekał chwilę, po czym poszedł za nią, ciszej niż duch. Wystarczyło, że zamknął oczy i już wiedział, do którego pokoju weszła. A razem z nią znajdował się tam ktoś jeszcze, ktoś, czyja aura parzyła srebrem. Krzyczący w Ciemności stanął za drzwiami i czekał, tak spokojny, że jego samego to przerażało. Już wiedział. Ale i tak zmroziło go, gdy usłyszał jej cichy głos, prawie szept. – Zrobiłam, jak kazałeś, panie. Podałam mu środek usypiający dar. – Świetnie, moja droga – zamruczał niewidoczny mag. – A teraz… Nie było mu dane dokończyć. Drzwi otworzyły się. Żmij zaledwie zarejestrował wzrokiem Kanikeli, która zamarła w pół ruchu, rozwierając usta do krzyku, który nigdy nie zabrzmiał. W miejscu, gdzie powinna się znajdować tafla zwierciadła, kłębiła się mgła… Z rąk Krzyczącego chlusnął szkarłatny ogień, trafiając w sam jej środek. Rozległ się zniekształcony przez odległość, skrzeczący wrzask, urwany gwałtownie. Na posadzkę znikąd posypały się odłamki szkła; zwierciadło zmaterializowało się ponownie, pokryte siecią pęknięć, kilku dużych fragmentów brakowało. Mimo że przejście zamknęło się, w powietrzu trwała słaba woń spalonego mięsa. Nie użył zwykłego ognia i mag po drugiej stronie lustra, jeśli przeżył, spędzi miesiące w bandażach nasączonych oliwą, choćby leczyli go najlepsi uzdrowiciele. Kanikeli ciężko oparła się o ścianę. Podniosła ręce i wpatrywała się w nie tak, jakby nie wiedziała, co widzi. Choć stała o krok od zwierciadła, płomienie nie uczyniły jej najmniejszej krzywdy, ale w szoku nie uświadamiała sobie tego. Żmij dwoma krokami przemierzył dzielącą ich odległość. Pisnęła, gdy chwycił ją za ramię, bezskutecznie próbowała się wyrwać. – Rozumiem, że mogłaś mnie uważać za naiwnego – ale żeby aż tak? I dlaczego nie od razu, po co był ten teatrzyk wczoraj? – Głupie pytanie; oczywiście, żeby uśpić jego czujność. – Kanikeli… do diabła… czemu? Pod rudowłosą ugięły się kolana. Chwycił ją zanim upadła. – Czemu? – powtórzył, już całkiem cicho. Spojrzała na niego z twarzą zalaną łzami. Była dobrą aktorką, ale jego naiwność przeceniła po raz kolejny. Z zimną furią pomyślał, że spryciara będzie teraz grać ofiarę, małą skrzywdzoną dziewczynkę. Nie pomylił się. – Zorientowali się… nic się przed nimi nie ukryje, mają oczy i uszy w całym mieście… Dali mi wybór, współpraca albo więzienie… loch, z bandytami… piętno na czole… Żmij nie słuchał, w jej ogarniętym paniką umyśle mógł czytać jak w otwartej książce. Już wiedział, że kłamała, że sama poszła do nich, skuszona obietnicą bajecznej nagrody. Pięćset tysięcy leri – a srebrni mistrzowie omamiania sumień utwierdzili ją w przekonaniu, że czyni dobrze. Drobny podstęp w słusznej sprawie… Gdyby drążył głębiej, znalazłby jeszcze inny powód. Myśli, które ją dręczyły w długie bezsenne noce po śmierci męża – że to kara Zmroczy za to, że w dzieciństwie została uleczona mocą czerni, za żywą wodę ofiarowaną przez przeklętego… Ale nie miał siły drążyć, dociekać motywacji. Łatwiej było przyjąć najprostsze wytłumaczenie, to, które najbardziej bolało. Raczej wyczuł niż dostrzegł podejrzany, szybki ruch. Kanikeli nie doceniła jednak refleksu żmija. Złapał ją za nadgarstek i z całej siły wykręcił rękę, aż z okrzykiem bólu rozwarła palce. Na ziemię upadł sztylecik o klindze ze srebra, pokrytej tajemnymi znakami. Środek bezpieczeństwa na wypadek, gdyby wywar nie podziałał… Twarz Krzyczącego stężała. – Szkoda… – szepnął zduszonym głosem, unosząc dłoń. Oczy dziewczyny rozszerzyły się w oczekiwaniu na ognisty pocisk. Ale z palców żmija strzeliły sine iskry czaru paraliżującego. Potem przycisnął ręce do jej skroni i czerpał, póki nie straciła przytomności.
Dom Lahouri w Kang słynął z rozrywek, jakie oferowała znudzonym arystokratom o specyficznych gustach. Przede wszystkim oferowała dzieci, ale nie tylko. Na koneserów czekały u niej również dorosłe profesjonalistki wyćwiczone w nietypowych usługach, odmianki o dziwnej anatomii, a wreszcie – wachlarz bardzo odważnych propozycji dla tych, którzy lubowali się w zadawaniu bólu. Podobno więcej niż raz zdarzyło się, że dziewczynę okaleczono w jej przybytku nożem albo zachłostano na śmierć. Za pozwoleniem właścicielki i oczywiście za niebotyczną opłatą. Żmij znał to miejsce i znał Lahouri, bo musiał znać, ale nie prowadził z nią interesów. Raz wyświadczył jej przysługę i został sowicie wynagrodzony. Złoto przyjął, lecz gdy zaproponowała mu dodatkowo wieczór z jedną z dziewcząt, zimno odmówił. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek tu wróci. Dom, położony w jednej z podlejszych dzielnic, górował nad otaczającymi budynkami – okazały, z kolumnami przy wejściu. Tego wieczoru, jak co dzień, latarnie zapraszająco płonęły nad bramą, przed którą stało kilka powozów. W saloniku na parterze panowała zwodniczo przyjazna atmosfera. Wystrój wnętrza niczym się nie różnił od spotykanego w zamożnych mieszczańskich domach. Lahouri – dobrze trzymająca się kobieta w średnim wieku, z mocno upudrowanymi włosami – siedziała przy stoliku, a naprzeciwko niej dwóch elegantów w symbiotycznych maskach. Pośrodku szylkretowego blatu błyszczał pokaźny stosik złotych monet; widać uiszczano właśnie opłatę lub dopiero negocjowano cenę. Kiedy drzwi niespodziewanie się otworzyły, poderwali się wszyscy troje; jeden z gości zamarł z otwartymi ustami, drugi z przekleństwem dobył szpady. Mieli prawo się przestraszyć. Krzyczący w Ciemności wyglądał jak upiór, z ziemistą, mokrą od potu twarzą, na której blizny uwydatniły się bardziej niż kiedykolwiek. – Przyprowadziłem ci prezent, Lahouri – powiedział cicho. Pstryknął palcami i zza jego pleców wyłoniła się rudowłosa dziewczyna. Blada jak płótno, poruszała się niezgrabnie niczym kukiełka na sznurkach. Na skinienie żmija, potykając się, wyszła na środek komnaty. – Nie posiada własnej woli. – Głos Krzyczącego brzmiał chrapliwie. – Jest związana czarem posłuszeństwa, którego na pewno sama nie złamie. Będzie wykonywała twoje polecenia. – Wszelkie polecenia? – upewniła się Lahouri z uśmiechem godnym hieny. – Wszelkie. To znaczy, że musisz uważać, bo jeśli jej rozkażesz na przykład skoczyć z okna, usłucha. Zostawiam ci ją, zrób z nią, co chcesz. Tylko przerażone oczy wskazywały, że rudowłosa wszystko słyszy i rozumie. – Ładny podarek, magu. – Właścicielka domu uniosła brwi. – Na tyle ładny, że wybaczę ci, żeś tak niegrzecznie tu wtargnął. Ale na drugi raz, jeśli łaska, nie wchodź bez zapowiedzi. – Nie ma obawy. – Twarz żmija nagle wykrzywił tik, tak mocno, że miał problemy z artykułowaniem słów. – Ja tu nie przyjdę… nigdy więcej. Nie, chciała krzyknąć Kanikeli, błagam, nie zostawiaj mnie tu… Ale z jej gardła wydobył się jedynie zdławiony jęk. Krzyczący w Ciemności wyszedł, nie oglądając się. Stuknęły zamykane drzwi. Goście Lahouri już zbliżali się, szczerząc zęby. Nie, chciała szepnąć. Ale nie mogła. Odźwierny nazywał się Bhagat i był – a przynajmniej starał się być – uczciwym człowiekiem w parszywym świecie. Pracował dla Lahouri tylko dlatego, że z czegoś trzeba żyć. Żmija poznał od razu, choć widział go wcześniej tylko raz, i nie odważył się go nie wpuścić. Nie należał do strachliwych, ale żółte płomyki w oczach ka-ira wystarczyły, aby rozsądek wziął górę; zresztą widok obezwładnionej czarami dziewczyny był aż nadto wymowny. Bhagat odczekał długą chwilę, żeby się uspokoić, potem podążył w ślad za nieproszonymi gośćmi, aby upewnić się, że pani nic nie grozi. Ledwie wszedł na piętro, dostrzegł sylwetkę w czarnym odzieniu. Krzyczący w Ciemności stał przy stoliku w rogu korytarza. Trzęsącymi się rękami rozplątywał rzemyki sakiewki, z której następnie wyjął lufkę i ozdobne puzderko. Wysypał na lakierowany blat porcję białego proszku. Dawka wystarczyłaby, żeby pozbawić świadomości dwóch takich olbrzymów, jak Bhagat. Żmij zażył wszystko za jednym wdechem i nawet się nie wzdrygnął. – Nie wnikam, czemu jej to robisz – powiedział wolno odźwierny, wskazując głową drzwi, zza których dobiegały teraz drwiące nawoływania oraz śmiech Lahouri i jej gości. – Mniemam, że masz powody. – Słusznie mniemasz. – Krzyczący w Ciemności jak gdyby nigdy nic schował puzderko do sakiewki, a sakiewkę w zanadrze. Zacisnął pas, naciągnął kaptur. Z nosa spłynęła odrobina krwi; otarł ją nadgarstkiem. Ręce już mu się nie trzęsły – jedyny znak, że narkotyk zaczął działać. Bhagat przesunął się o krok, blokując korytarz. Przewyższał żmija o ponad głowę i ważył pewnie ze dwa razy więcej. – Ta mała… Wiesz, co teraz z nią będzie? – Wiem. – Tylko ostatni podlec tak postępuje. – Przyjmuję do wiadomości. A teraz mnie przepuść, jeśli łaska. – Tylko ostatni podlec – powtórzył z naciskiem odźwierny, nie ruszając się z miejsca. Ale po broń nawet nie próbował sięgać. I bardzo słusznie. Obaj wiedzieli, że nawet półżywy od narkotyków ka-ira nie z takim przeciwnikiem jest w stanie sobie poradzić w parę sekund. Żmijowi tego wieczoru nie zbywało na cierpliwości. Uniósł ręce. – Skoro taki z ciebie obrońca niewiast, wyzwij mnie na pojedynek, jeśli chcesz. Śmiało! Bhagat zaklął, mimo woli cofając się o krok. Bez dalszych uwag stanął bokiem, zwalniając przejście. Krzyczący w Ciemności z pogardliwym prychnięciem wyminął go i zszedł po schodach. Na dole odwrócił się raz jeszcze, od niechcenia podrzucając sztylet. – Jeśli się dowiem, że ktoś ją wykupił od Lahouri… wrócę tu. – Zdradziła? – spytał słodko Bhagat, przechylając się przez poręcz. – Dlatego to wszystko? Chłopcze, coś ci powiem. Jesteś żałosny. W żmiju coś pękło. Z furią rąbnął się pięścią w twarz, raz, drugi, trzeci, czwarty… W końcu przestał, ciężko oddychając. Olbrzym splunął. – Ulżyło? To zabieraj się stąd wreszcie, świrze. Barierka stanęła w płomieniach. Bhagat odskoczył od niej, klnąc. Zaczerpnął tchu, żeby krzyczeć na alarm – jeszcze chwila, a zajmie się dywan i obicia na ścianach – ale ogień zgasł równie nagle, jak się pojawił, tylko na rękach odźwiernego formowały się bąble. Żmija już nie było, wyszedł, roztapiając się w mroku. |