powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Sen o lilii
Po opowiadaniu „Kto się śmieje ostatni” to kolejny na łamach Esensji tekst o Krzyczącym w Ciemności, znanym doskonale z liczych publikacji „papierowych”…
Żmij lubił pozory, zawsze go bawiły. Udawanie brudnego żebraka, odmieńca, przed którym normalni ludzie cofają się z obrzydzeniem, albo ogłupionego narkotykami dekadenta, o włos od stoczenia się na dno, który za złoto zrobi wszystko. Zarazem jednak ukrywał coś jeszcze – pustkę i samotność za murem zimnego spokoju, sarkastycznego uśmieszku, sztyletów.
Ilustracja: <a href=mailto:a_wawrzaszek@wp.pl>Artur Wawrzaszek</a>
Ilustracja: Artur Wawrzaszek
Stretch your arms out for the fire
for another dark desire
In the fields you burn with loss again
as you dream your life away
(Sirenia)
1. Żywa woda
Dzień był zimny, ponury. Płatki śniegu wirowały w powietrzu, roztapiając się w zetknięciu z błotem pokrywającym ulice.
– Świece, świe-e-ce! – wołała ochryple rudowłosa, ośmioletnia na oko dziewczynka z koszem na plecach, kuśtykając przez kałuże. Powłóczyła prawą nogą, której kolano i stopa wykręcały się do wewnątrz. Wspierała się na kiju, a pełen determinacji sposób, z jakim stawiała kroki wskazywał, że jest przyzwyczajona do swojego kalectwa i stara się radzić sobie, jak może.
W miejscach, gdzie nie pokrywało ich błoto, jej bose stopy były sine z zimna. Przechodnie mijali ją obojętnie, czasem ktoś popatrzył ze współczuciem, nie zatrzymując się jednak.
Kanikeli przystanęła, żeby odpocząć i poprawić kosz na ramionach. Z rezygnacją zważyła w dłoni woreczek, w którym znajdował się całodzienny utarg – marnych kilka miedziaków. Jeśli przyniesie do domu tylko tyle, ojczym ją zbije… Jednak nie wyglądało na to, żeby miało jej się jeszcze dzisiaj poszczęścić. Zaczynało zmierzchać, ulice pustoszały. Zimno przenikało przez jej połataną sukienkę, gryząc aż do kości. Zdecydowała się wracać na przedmieście, na poddasze, gdzie matka o tej porze pewnie już miesza kaszę w garnku, ojczym popija na rozgrzewkę, jego mokre robocze ubranie suszy się przy palenisku. Może zlitują się, gdy zobaczą, jaka jest zziębnięta, i nie każą jej iść spać bez kolacji…
Pochłonięta marzeniami o cieple i jedzeniu przestała zwracać uwagę na otoczenie. Zresztą nawet gdyby w porę spostrzegła, co się święci, i tak nie zdążyłaby uciec.
Wypadli na nią z ciemnego zaułka – ulicznicy, bosi i równie obdarci jak ona. Jeden rąbnął ją pięścią w twarz, drugi zatkał usta i przytrzymał dziewczynkę na tych parę sekund, których trzeba było, żeby ściągnąć jej z pleców kosz i zerwać z szyi woreczek z miedziakami. Na koniec celny kopniak podciął jej nogi, obalając w błoto.
Tupot ich stóp ucichł, zanim Kanikeli zdążyła się podnieść, szlochając. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, co będzie, jeśli odważy się wrócić teraz do domu, bez świec i bez pieniędzy.
Odszukała swój kij i dźwignęła się na nogi. Przenocuje gdziekolwiek bądź, a rano się zastanowi co dalej.
Pokuśtykała przed siebie, pociągając nosem i rozcierając zlodowaciałe ręce. Śnieg sypał coraz gęściej; szybko dotarło do niej, że nocleg w bramie nie wchodzi w grę. Ale domy mają przecież piwnice. I czasem bywa, że niedbała służąca zostawi nie zasunięty skobel w drzwiach od podwórza.
• • •
Zbudziła się, dygocząc. Nie od razu przypomniała sobie, czemu jest tak okropnie zmarznięta i czemu siedzi skulona na zimnej posadzce wśród jakichś rupieci, zamiast leżeć pod kołdrą na piecu razem z młodszym rodzeństwem.
Potem uświadomiła sobie, że w mroku pojawiła się jaśniejsza plama – zarys uchylonych drzwi, za którymi pełga czerwona poświata, a do jej uszu dobiegają głosy. Podniesione, gniewne głosy. Właśnie one wyrwały ją ze snu. Dziewczynka wahała się przez chwilę, lecz ciekawość była silniejsza od strachu. Podkradła się ostrożnie do drzwi i przytknęła oko do dziurki od klucza.
Pomieszczenie było nieduże i okropnie zagracone. Piętrzyły się tam księgi, na stole stały szklane naczynia o dziwacznych kształtach, na półkach połyskiwały słoje z podejrzaną zawartością. Żarzące się w palenisku węgle oświetlały sylwetki trojga ludzi – młodej kobiety z dzieckiem w ramionach, niechlujnie odzianego starca o rozwichrzonych bokobrodach oraz kogoś, kto miał na sobie ciemny płaszcz z kapturem nasuniętym tak nisko, że twarz ginęła w jego cieniu.
– Twoja siostrzenica zaklina, wielmożny panie, byś jej pomógł przez wzgląd na pamięć matki – odezwała się błagalnie dziewczyna, spoglądając to na jednego, to na drugiego z mężczyzn. – Mąż oddali ją, jeśli się dowie, że urodziła potworka…
Starzec roześmiał się chrapliwie, ponuro.
– Moja siostrzenica? Wzgląd na pamięć matki?! Wolne żarty. Wracaj do twojej pani i powiedz, że alchemik Vensel wielce się uraduje na wieść o jej hańbie, a jeszcze bardziej – jeśli usłyszy, że mąż ją przegnał z domu na cztery wiatry. Alchemik Vensel nie poczuwa się do związków z rodziną, jako że rodzina raczyła się go przed laty wyrzec i wykopać na ulicę bez grosza przy duszy, a szanowna siostrzyczka wraz ze swą córunią nie ruszyły wówczas palcem w jego obronie. Jazda, zabieraj się stąd razem z tym szkaradzieństwem!
Dziewczyna skuliła się, jakby ją uderzył. Dziecko zaniosło się dziwnym, cienkim płaczem, przypominającym miauczenie kota.
– Czekaj, Vensel – odezwał się zakapturzony. – Zastanów się. Eliksir do jutra straci moc.
– Nie pakuj w to nosa, żmiju! To nie twoja sprawa.
– Nie moja? Jak diabli moja! To ja go dla ciebie uaktywniłem, zakładając, że podzielimy się zapłatą jak zwykle! Poświęciłem czas i moc, i co?
– Bo nie wiedziałem, że chodzi o moją, bodaj ją Otchłań pochłonęła, siostrzenicę! Dobrze, jeśli aż tak bardzo potrzebujesz tych trzystu leri, sam ci tyle zapłacę, z własnej kieszeni!
– Vensel, stary głupcze! – Zakapturzony rąbnął pięścią w stół, aż zadzwoniły kolby. – Wiesz co to znaczy w oczach undyn, jeśli proszę o łaskę uzdrowienia dla kogoś po to, żeby potem wylać uzdrawiający eliksir do rynsztoka?!
– Więc idź do szpitala dla ubogich i wlej go do gardła pierwszemu lepszemu biedakowi! Żeby cię szlag, Brune! Też sobie wymyślił problem. Rób jak uważasz i nie zawracaj mi głowy! – Alchemik chwycił ze stołu płaską butelkę i pociągnął długi łyk. Jego wzrok padł na dziewczynę, tulącą niemowlę do piersi. – A ty co, jeszcze tu tkwisz? Precz, jazda, bo klątwą poczęstuję! – Złapał ją szorstko za ramię. – Albo nie! Sam cię wyprowadzę. Wstawaj!
Drzwi otworzyły się. Kanikeli ledwie zdążyła się cofnąć i przypaść do ziemi za wielkim kufrem. Mamrocząc przekleństwa, starzec powlókł dziewczynę w kierunku schodów. Choć sama trzęsła się ze strachu, przez cały czas usiłowała uspokoić dziecko, zanoszące się niesamowitym, miauczącym płaczem. W końcu opuścili piwnicę i wszystko ucichło.
– Przeklęty, zgorzkniały, mściwy kretyn – wymamrotał zakapturzony, stając w progu. – Dobrze. Skoro tak, od jutra szukasz sobie innego wspólnika, Vensel. Ja mam cię powyżej uszu.
Nagle znieruchomiał, nasłuchując, po czym jednym kocim ruchem pochylił się i schwycił Kanikeli za kark, wyciągając ją z kryjówki.
– A ty co tutaj robisz? – spytał z bezbrzeżnym zdumieniem.
Dygocząc od stóp do głów, dziewczynka otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć głosu. Widząc jej strach, mężczyzna zsunął kaptur. Przez otwarte drzwi laboratorium sączyło się dość światła, by mogła się przekonać, że nie wyglądał ani trochę przerażająco. Był młody, a włosy spadające luźno na ramiona upodabniały go do studentów, którzy czasem kupowali od niej świece. Przez chwilę wydawało jej się, że jego oczy zamigotały żółto, ale musiało to być złudzenie.
Żmij, przypomniała sobie. Tak go nazwał ten cały Vensel. To słowo kojarzyło jej się mgliście z czymś złym, ze złą magią. Czarną magią – przeciwieństwem tej dobrej, srebrnej. Ale instynktem dziecka ulicy wyczuła, że nie musi się bać.
– Gdzie twoi rodzice? Jesteś bezdomna? – Gdy nadal nie odpowiadała, mężczyzna końcami palców dotknął jej czoła. Pokiwał głową, jakby nagle wszystko stało się dlań jasne.
– Czekaj. Załóż to, ogrzeje cię trochę. – Bezceremonialnie ściągnął z kołka przy drzwiach stary, połatany, ale ciepły watowany kubrak, pewnie własność alchemika, i podał jej. Potem zaryglował laboratorium, klucz od kłódki schował za obluzowaną cegłę w ścianie i wziął Kanikeli za rękę. – Chodź, sierotko. Odprowadzę cię do domu, ale wcześniej pójdziemy coś przegryźć.
• • •
W zaułku niedaleko portu, w drewnianej budzie mieściła się malutka jadłodajnia prowadzona przez odmieńców, otwarta niezależnie od pory dnia czy nocy. O późnych porach często można tam się było natknąć na prostytutki, przychodzące, żeby pokrzepić się kęsem gorącej strawy, poprawić makijaż i posiedzieć chwilę w miejscu przyjaźniejszym niż ulica. Jednak tej nocy było za zimno nawet dla nich. Śnieg sypał gęsto, jakby nigdy nie miał przestać.
Buda w środku nie wyglądała zachęcająco, wiekowe stoły lepiły się od brudu, ale jedzenie dawano tam dobre. Kanikeli dostała zupę z soczewicy, chleb, wędzoną makrelę i nic więcej nie trzeba jej było do szczęścia.
W końcu z pełnym zadowolenia westchnieniem odsunęła talerz, wytarty do czysta ostatnim kęsem chleba z makrelą. Nowy przyjaciel ogrzewał ręce o kubek z herbatą, z miną jakby nad czymś się zastanawiał.
– Właściwie, czemu by nie? – szepnął w pewnej chwili. Rozejrzał się; byli sami, spiczastoucha odmianka, która ich obsłużyła, poszła na zaplecze. Wyjął spod kurtki buteleczkę do połowy wypełnioną płynem, który lśnił łagodnym światłem niczym skroplony blask księżyca.
– Co to? – spytała bez tchu dziewczynka.
– Żywa woda. Jest w stanie uzdrowić z każdej choroby, każdego kalectwa. Pij, nie bój się.
Płyn smakował jak zwykła woda, tyle że bardzo zimna. Kanikeli przełknąwszy wzdrygnęła się, gdy jej ciało przeniknął lodowaty prąd. Spojrzawszy na swoje nogi rozczarowała się; nie było widać żadnej różnicy.
– Kości nie naprawiają się tak od razu – wyjaśnił żmij, odgadując jej myśli. – Musisz poczekać z miesiąc, może dwa… Tym lepiej, nikt się nie zorientuje. Co by było gdybyś ni z tego, ni z owego wróciła do domu zdrowa? Czekaj, tu masz coś jeszcze. Trzymaj i nie zgub.
Oczy Kanikeli rozbłysły na widok złotej monety, wartej więcej, niż świece, które jej skradziono. Teraz musiała tylko wymyślić jakieś naprawdę dobre kłamstwo.
Drgnęła, ale nie cofnęła się, kiedy człowiek w czerni ujął ją za ramię. Popatrzyła na niego ufnie.
– Zapomnij – szepnął, przesuwając dłonią przed jej oczami.

2. Drugie spotkanie
Przyjęcie było z gatunku tych, których Krzyczący w Ciemności, nie rozmiłowany w zbytku i nie cierpiący ostentacji, szczerze nie znosił.
Yeri, jedyna córka grafa Amavey, niedawno zadebiutowała na salonach Eume. Jej wdzięki wzbudziły nader żywe zainteresowanie samego księcia Imaveda. Moralność w wyższych sferach stanowiła pojęcie bardzo względne, przeliczalne na złoto i tytuły, toteż graf udawał, że o niczym nie wie, a po cichu był jak najbardziej za.
Jednak dalszy rozwój wydarzeń zaskoczył wszystkich. Zaledwie po miesiącu książę zdecydował się na separację z żoną, z którą miał dwóch dorastających synów. To już było coś naprawdę bardzo niezwykłego. W wyższych sferach nikogo nie dziwiło posiadanie kochanek i kochanków, podobnie jak małżeństwa istniejące tylko na papierze – unie majątków tudzież nazwisk. Ale separacja? Po miesiącu? Dla jakiegoś podlotka?
Na swoje nieszczęście księżna pochodziła ze znamienitego co prawda, lecz zubożałego rodu. Nie miała krewnych na tyle wpływowych, by mąż musiał się z nimi liczyć, i nie wniosła w posagu tak wielkiego majątku, by przejmował się jego utratą. Z kolei rodzina Amavey, choć o mniej znakomitych korzeniach, posiadała i rozległe dobra, i wpływy na kilku dworach. Więc nie chodziło bynajmniej li tylko o urodę młodziutkiej Yeri.
Tym silniej zraniona została duma własna księżnej.
Urodziny Yeri przypadały na noc letniego przesilenia. Książę postanowił wyprawić dla niej z tej okazji wspaniały bal w swojej rezydencji. Powszechnie uważano, że to może być preludium do rozwodu z podziałem majątku i pozbawieniem synów prawa do tytułu oraz ogłoszenia zaręczyn z młodziutką faworytą.
Graf Amavey obawiał się o córkę. Podstępem i przekupstwem zdobył niejasne, lecz niepokojące informacje, z których wynikało, że księżna szykuje zamach na rywalkę. Jakaż okazja mogła być lepsza, niż ów właśnie bal.
Zasugerowanie księciu, aby przyjęcie odwołał, nie wchodziło w grę. Najbardziej oczywistym wyjściem byłoby wynajęcie dublerki, ale na to graf nie chciał się zgodzić ze względu na ryzyko. Nie przemawiał do niego argument, że wielu ubogich rodziców chętnie poświęciłoby jedną z córek, gdyby to oznaczało, że reszta dzieci będzie mieć zapewniony chleb. Krzyczący w Ciemności, choć to on podsunął pomysł z dublerką, po cichu pochwalał decyzję grafa.
Ostatecznie stanęło na tym, że żmij został wynajęty, aby ochraniać Yeri Amavey. I takim to sposobem w noc letniego przesilenia wylądował z pozłacanym bilecikiem wstępu w książęcej rezydencji nad Zatoką Snów, kilkadziesiąt mil na zachód od Eume. Odrzucając uprzejmą ofertę grafa, gotowego pomóc w stworzeniu kamuflażu, zjawił się we własnym, nienagannie czystym, ale skromnym czarnym ubraniu i białej koszuli. Iluzją zasłonił blizny na policzku, postarzył się odrobinę i sprawił, że ciemne włosy wydawały się szpakowate. Jednym słowem – wcielił się idealnie w rolę preceptora, ściągniętego na przyjęcie tylko po to, by dyskretnie miał oko na którąś z bogatych latorośli.
Panna Amavey, delikatna, czarnowłosa, odziana w pieniste koronki, jako jedna z nielicznych kobiet wystąpiła bez korygującej rysy symbiotycznej maski i wywarła, trzeba przyznać, olśniewające wrażenie. Płynęła u boku księcia, rozdając naokoło uśmiechy, jakby już widziała przed swoim imieniem tytuł księżnej.
Żmij z kieliszkiem w ręku wyszukał sobie dogodny punkt obserwacyjny na galerii. Siedząc przy samej barierce, nieco schowany za bujną palmą w ozdobnej donicy, miał doskonały widok na wszystko, co się działo na dole.
Wyglądało na to, że graf uprzedził córkę, aby się pilnowała. Nie utrudniała żmijowi zadania, mieszając się z największym tłumem. Wyraźnie manewrowała tak, aby usadowić się w jakimś cichym zakątku i skłonić ukochanego, by poświęcił uwagę tylko jej. Książę w końcu delikatnie się zniecierpliwił; pocałował ją w policzek i odszedł, by wdać się w rozmowę z grupką wojskowych. Yeri dla odmiany otoczyło stadko przyjaciółek, kolorowych i rozgadanych jak papużki.
Wyglądało na to, że wszystko jest tak, jak być powinno. A jednak Krzyczącego dręczyło nieuchwytne uczucie niepokoju. Sączył najlepsze wino z książęcych piwnic, ledwie czując jego smak, i mrużąc oczy przepatrywał tłum w poszukiwaniu możliwych źródeł zagrożenia.
Nagle jego uwagę zwróciła dziewczyna o płomiennie rudych włosach, w ciemnozielonej sukni z brokatowymi rękawami. Też należała do tych nielicznych odważnych, które się pojawiły bez masek, a jej twarz wyglądała jakoś dziwnie znajomo. Gawędziła z mężczyzną w peruce, którego oblicze połyskiwało perłową warstwą symbiontów, a gdy zagrano walca, przyłączyła się do niego na parkiecie.
Tańczyła z gracją nimfy, lecz gdy szła, utykała nieznacznie, prawie niedostrzegalnie. Teraz był już pewien, że się nie myli.
Ona tutaj, w aksamitach i klejnotach. Jak to się dziwnie losy plotą…
Nagłe, ostrzegawcze ukłucie czerni w jego głowie przegnało wszelkie myśli poza jedną. Żmij poderwał się, skoczył w kierunku schodów, roztrącając gości.
Razem z innymi z parkietu schodził człowiek w złotej masce i szkarłatnym kaftanie, nieco zbyt krzykliwym jak na wymogi elegancji. Jednak tym, co go najbardziej wyróżniało z tłumu, była aura, brzydka aura determinacji.
Mijając grupkę dziewcząt nieoczekiwanie odwrócił się, szybko jak wąż. W jego ręku błysnęło coś szklanego… Yeri instynktownie zrobiła unik, chowając się za smukłą blondynką w błękitach. Ciśnięty płyn wylądował na twarzy, dekolcie i sukni tej dziewczyny.
W tej samej sekundzie żmij uaktywnił zaklęcie, które na mgnienie oka wypełniło powietrze iskrami i wonią siarki. Wysiłek był olbrzymi – pociemniało mu przed oczami, wsparł się ciężko o poręcz schodów. Nie miał czasu dbać o to, czy ktoś zwrócił na niego uwagę. Zmusił się, żeby przełamać słabość, popatrzeć w dół, myśląc tylko o jednym – czy zdążył.
Wokół dziewcząt gromadził się krąg przerażonych gości.
– Medyka! – krzyknął ktoś. Zawtórował mu drugi, pełen rozpaczy głos.
– Isabel!
Przez tłum przepychał się siwowłosy mężczyzna w wojskowym galowym mundurze. Chwycił dziewczynę w błękitnej sukni za ramiona, potrząsnął nią.
– Isabel, spójrz na mnie…
Obrócił ją ostrożnie ku światłu, odgarnął z twarzy mokre włosy.
– To woda – szepnął z niedowierzaniem. – Tylko woda…
U ich stóp witriol z sykiem przeżerał kosztowny dywan i parkiet.
Jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, co ją ominęło, Isabel histerycznie się rozszlochała.
Krzyczący w Ciemności otarł z czoła pot. Popatrzywszy ponownie w dół zaklął cicho; szkarłatny kaftan i złota maska leżały na parkiecie. Człowiek, który je nosił, ulotnił się w zamieszaniu.
Kątem oka żmij złowił kilka podejrzliwych spojrzeń. Nadeszła pora, żeby się dyskretnie wycofać. Jeśli kręcili się tu jacyś słudzy srebra…
Z galerii prowadziły w głąb rezydencji dwa korytarze. Wybrał ten węższy i słabiej oświetlony. Wyminął dwóch służących niosących tace z ciastem, jakąś rozmigdaloną parkę, skręcił za róg. Pusto. Odetchnął, ale w sekundę później zesztywniał, słysząc za sobą głos.
– Brune?…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.