powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Więzień układu – część 8
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Im lepiej czuł się Arto, tym gorzej czuła się grupa. Nie była maszyną, żyła i reagowała na to, co się działo, a on świadomie ją zaniedbał, pozwolił, by funkcja kapitana straciła na znaczeniu. Dookoła niego i Iwena wyrosła twarda, plaszklana ściana, odgradzająca ich od byłych towarzyszy. Jedyną dobrą stroną był koniec docinek pod adresem Iwena. Nikt nie miał już na nie ochoty, złośliwe uwagi przestały być zabawne. Teraz sami czuli się tak jak on – osaczeni i zastraszeni.
Wojownicy, podzieleni na podgrupy, zaczęli się wzajemnie unikać. Szczególnymi ośrodkami unikania byli Arto i Nowy, oraz Żimmy i Grejgy. Żimmy zaczął już nawet rozkazywać kilku uczniom, a oni niemal – niemal – zaczęli go słuchać. Dert spełniał funkcję łącznika; dzięki niemu Arto dowiadywał się, co się dzieje w klasie, lecz na przekazywaniu informacji się kończyło. Grupa rozpadła się na części, nie było w niej władzy i nikogo to nie cieszyło; nawet ci, którzy jako pierwsi odwrócili się od kapitana, zaczęli mieć tego dość. Żimmy chciał wprowadzić swoje porządki, lecz Dert i kilku innych był temu przeciwny. Grejgiemu nie podobało się wszystko; ci, którzy trzymali razem z nim uznali, że powinni poczekać i zobaczyć co się stanie. I byli jeszcze ci najsłabsi, najbardziej przerażeni, którzy nie potrafili się zdecydować.
Grupa potrzebowała jednego kapitana, nie dwóch czy trzech; jakiegokolwiek, byle jednego. Bez tego nikt nie wiedział kogo ma słuchać, każdy robił co chciał.
Taki stan nie mógł trwać długo. I nie trwał.

Żimmy podszedł na przerwie, gdzieś w połowie zajęć. Towarzyszyło mu kilku wojowników, lecz wkrótce, jak na niesłyszalny znak, zeszła się cała grupa. Nie przyszli tu dla żadnego z nich. Wiedzieli, że nadszedł czas. Zebrali się, by słuchać.
Żimmy stanął przed nim, pewny siebie, z założonymi rękoma. Zmierzyli się chłodnym wzrokiem. Arto czekał na tę chwilę. Minęło ledwie parę rozjaśnień, nawet nie tydzień. Żimmy nie dał mu wiele czasu na odzyskanie sił, ni rozjaśnienia dłużej niż musiał, by, w razie zwycięstwa, nikt nie wypominał mu, że wykorzystał słabość przeciwnika. Nie tak dawno Arto byłby równie bezwzględny. Lecz Żimmy nie wiedział, że kapitan miał lekarza. Tych kilka rozjaśnień było aż nadto, by Arto znów czuł się w formie do skopania jego zarozumiałego łba z karku równie łatwo jak poprzednio.
Żimmy nie zaczął od razu. Kilka minut stali naprzeciwko siebie, w milczeniu. Żimmy czekał aż wokół nich zbiorą się wszyscy ważniejsi wojownicy. Dopiero wtedy się odezwał.
– Tak dalej być nie może – stwierdził. – Coś musimy zrobić.
Arto kiwnął głową. Czekał dalej. Czekał na te słowa.
– Zaniedbałeś grupę – ciągnął Żimmy. – Nowy zajmuje ciebie bardziej niż nasze sprawy. Dobry kapitan tak nie postępuje.
Krążył dookoła celu, zbliżał się, lecz nie starał się go osiągnąć. Kwestionował jego decyzje, nie uznał imienia Iwena, lecz ważył swoje słowa. Arto zaczął się zastanawiać, po co to całe przedstawienie. Tak bardzo był niepewny swojej przewagi, że próbował się tłumaczyć? To możliwe, uznał rozglądając się po zgromadzonych dookoła chłopcach. Nie byli przyzwyczajeni do rządzenia siłą, a takie rządy oferowało im zwycięstwo Żimmiego. Bali się, więc próbował ich przekonać, że robi to dla dobra grupy.
Niech ci będzie, Żim. Zagram tę rolę.
– Chcesz mnie pouczać? – chwila zwłoki wprawiła Żimmiego w zakłopotanie. No, powiedz to wreszcie, pomyślał. Wykonałem ruch. Teraz masz okazję.
– Nie. Chcę zająć twoje miejsce i ocalić Jeźdźców Smoków. Jeśli będzie tego wymagało dobro grupy, nie tylko cię pokonam, ale i wyrzucę. Ciebie i tę Kostuchę – spojrzał pogardliwie na Iwena.
Przynajmniej był szczery. Wszyscy wbili wzrok w kapitana. Nikt nie oczekiwał, że odda władzę bez walki. Jednak po ich twarzach widział, że wielu nie wyobraża sobie grupy bez Arto. Może strach nie był jedynym uczuciem, jakie znali, może był jedynie najsilniejszy?
– Znowu chcesz oberwać? – spytał zimno.
Żimmy uśmiechnął się ironicznie. Był wyższy od Arto o pół głowy i niemal tak samo umięśniony; mógłby patrzeć na swojego byłego kapitana z góry – gdyby nie był za głupi, by zwracać uwagę na takie drobiazgi. Ta pewność siebie cię kiedyś zgubi, Żim, pomyślał. Dobry wojownik musi się liczyć z tym, że może przegrać.
– Tym razem to ja cię stłukę. Do nieprzytomności – lekki uśmieszek wciąż krzywił mu twarz.
– Możesz próbować. Lecz tym razem skończę to jak należy – ostrzegł. – Tym razem…
– Upokorzyłeś mnie! Czego się spodziewałeś? Że będę ci za to wdzięczny? Ja nie zapomniałem. To starszakom należy się dowództwo. Ja jestem starszakiem.
– Tak, jesteś starszakiem – przyznał Arto. – Dlatego tak się spieszysz do pojedynku, prawda?
Żimmy przestał się uśmiechać.
– Myślałem, że tyle ci wystarczy, ale mogę poczekać.
Musiał tak powiedzieć, ze względu na grupę. Naprawdę liczył, że Arto przyjmie jałmużnę?
– Nie potrzebuję więcej czasu, Żimmy – zauważył jak Iwen pokręcił powoli głową. Wciąż nie rozumiał tak wielu rzeczy, nie rozumiał, że nie mógł czekać – Raz miałeś szczęście, bo nie traktowałem tego poważnie. Myślisz, że tym razem ci się uda?
– Teraz nie uda się tobie.
– Po szkole, Żimmy. Tam gdzie się biliśmy z Pilpem. Będę czekał.
Wciąż był kapitanem. Nie miał prawa rozkazać, by Żimmy porzucił chęć walki, lecz miał prawo wybrać miejsce.
Żimmy parsknął.
– Zobaczymy kto będzie czekał – odwrócił się i odszedł. Czuje się starszy i silniejszy, pomyślał. Zachowuje się jak kot, który zwęszył szczura. Zaślepiła go okazja. Najwyższy czas przypomnieć mu gdzie jest jego miejsce. Za mną. Albo jeszcze niżej.
Inni chłopcy stali jeszcze chwilę, szepcząc miedzy sobą. Oceniają moje szanse, uznał. Zastanawiają się jak źle ze mną, czy dam radę. Ktoś musiał zrobić pierwszy krok. Arto to przeciągał, nie dlatego, by uniknąć obrażeń, lecz by nie dawać mu szansy. Żimmy od dawna czekał na okazję do rewanżu, być może zależało mu na tym bardziej niż na wskoczeniu na jego miejsce. Był starszakiem, kiedyś musiał spróbować. Kwestia czasu.
Chłopcy się rozeszli. Iwen był przejęty zdarzeniem bardziej niż ktokolwiek inny. Być może był jedynym, który nie rozumiał, że to musiało się stać.
– Nie powinieneś tego robić – powiedział.
– Muszę. To musi się stać teraz. Takie są reguły. Każdy może wyzwać kapitana i zająć jego miejsce, jeśli zwycięży.
– Inni się na to zgodzą?
– Inni myślą, że Żimmy może mieć rację. Boją się, że słabnę. Muszę pokazać, że się mylą i mogę to zrobić tylko w taki sposób.
– A może… jeśli oni… Jeśli tak sądzą, to może powinniśmy sami…
Sami co, pomyślał, wyjść z grupy? Przestać się widywać? Zapomnieć, że istniejemy? Położyć się i umrzeć?
– Nikt nie będzie mi mówił co mam robić! – odparł ostro. – Grupa nie będzie decydować z kim mam się zadawać, a z kim nie. Nie jesteś przyczyną tej walki, jesteś tylko wymówką, nie większą niż Anhelo.
Iwen się zaczerwienił. Czuł się winny za przyjaźń? Czy za nią też go zacznie przepraszać, jak za to, że osłabił i jego i grupę?
– Żimmy jest starszy od ciebie – zauważył ze szczerą troską w głosie. – Jest w pełni sił, a ty…
– Myślisz, że o tym nie wiem? Myślisz, że gdybym czuł się źle, to nie skorzystałbym z jego propozycji?
– Nigdy byś jej nie przyjął. Jesteś na to zbyt dumny.
– Czuję się dobrze, naprawdę. Dwa lata temu Żimmy też był starszy i silniejszy. Teraz będzie tak samo. Teraz więcej potrafię.
– On też.
– No to co? Jeśli coś się stanie, twoja matka mi pomoże.
– Pewnie tak – przyznał Iwen. – Ale potem może pójść na policję.
Arto nie odpowiedział.
Iwen, szkoda, że tego nie rozumiesz. Szkoda, że nie widzisz, że muszę go pobić, dla nas. Nie przetrwamy poza grupą, sami, nie będziemy mogli być razem. Nie przeżyjemy.
• • •
Zebrali się na miejscu dawnej walki – kolejne zdarzenie w łańcuchu, który rozpoczął się od Anhela, tak wiele rozjaśnień temu. Dlaczego akurat to miejsce? Nie wiedział, lecz poczuł, że nie mógł wybrać lepiej. Symbol ich najświetniejszego zwycięstwa, osiągniętego dzięki Iwenowi. Historia zatoczyła krąg.
Nie było nic więcej do powiedzenia. W milczeniu rozebrali się do walki. W milczeniu, z rosnącym napięciem, grupa obserwowała każdy ich ruch. Ilu z nich rozumiało, że ten pojedynek toczy się o coś więcej niż władzę? Albo wygrają razem, albo…
– Uważaj na siebie – wciąż brzmiał mu w uszach cichy, lecz stanowczy szept Iwena. I jego własna, równie stanowcza odpowiedź:
– Nikt, kto nie uważa na siebie, nie jest w stanie wygrywać.
Nieostrożność wystawiała na atak, lecz nie wygrywał także ten, kto bał się zaryzykować, by wyprowadzić zwycięski cios. Dobra walka to równowaga między ryzykiem a pewnością, obroną a atakiem. Ta walka nie będzie łatwa. Poważnie traktował możliwość przegranej. Gdy tak się stanie, już nigdy nie odzyska sił. Jeśli nie zniszczy go Żimmy, zrobi to Anhelo.
Okrążali się wzajemnie w milczeniu, obserwując, nie spuszczając z siebie oka, utrzymując postawę obronną, a jednak szukając szansy, by uderzyć. To nie było korytarzowe pobicie lecz starcie dwóch wprawionych wojowników, równie dobrych i tak samo silnych. Walczyli na poważnie. Błędy będą na poważnie i każdy zostanie wykorzystany.
Żimmy czuł się silniejszy, pewniejszy siebie. Arto był przekonany, że zaatakuje pierwszy. Były pierwszy zastępca zwykle nie myślał, po prostu reagował. Nie planował ataku, nie prowokował wroga, nie umiał tworzyć okazji, jedynie je wykorzystywać. Lecz gdy już je wykorzystał…
Starał się być czujny i rozluźniony. Skupił uwagę na przeciwniku, wszystko inne przestało dla niego istnieć. Cierpliwie czekał na pierwszy atak. Żimmy tak nie potrafił. Niemal widział w jego twarzy, w jego spojrzeniu, jak odżywa w nim pamięć starej porażki. Tak, Żimmy, ten mały młodszak już raz cię pokonał i dobrze o tym pamiętasz. Poczuł mściwą satysfakcję, lecz jego twarz pozostała nieruchoma. Żimmy, ten sam Żimmy, który dawał się ponieść ciału w walce, w głębi siebie obawiał się, że znowu przegra i czuł przez to złość. Wszystko razem spinało go, odbierało pewność siebie, lecz także dodawało determinacji. Jeśli ją pokonam, pomyślał, jeśli podczas walki uwierzy, że przegrał, wtedy przegra naprawdę.
Najszybszym wyjściem byłoby atakowanie głowy Żimmiego, lecz ten cel był zbyt oczywisty. Żimmy doskonale wykorzystywał naturalne odruchy ochronne ciała. Reagował instynktownie, bardzo szybko i sprawnie, lecz często bez zastanowienia. Jego oczy skłaniały mięśnie do reakcji obronnej zanim jego umysł uświadamiał sobie co się dzieje. Arto nie mógł nie doceniać takiej umiejętności. Zdecydował, że będzie mierzył w tors, by powoli ograniczać jego zdolności walki. Nie będę się starał zwyciężyć serią szybkich ciosów, obiecał sobie. Wezmę cię kawałek po kawałku, jeśli będę musiał, aż odsłonisz się lub osłabniesz.
Żimmy zaatakował. Po ustawieniu ciała poznał, że go sprawdza, że przygotowuje się raczej do odparcia ataku niż pójścia za ciosem. Arto odskoczył, unikając kopnięcia, gotując się na następne, silniejsze i lepiej wymierzone. Wciąż czekał na dobrą okazję, na chwilę gdy Żimmy podda się walce.
Żimmy doskoczył i kopnął prawą stopą z niewielkiego półobrotu. Arto łatwo odrzucił ją na bok lewą ręką. Zbyt łatwo, uzmysłowił sobie, lecz było za późno. To nie była kolejna próba. Tuż po kopnięciu Żimmy wyprowadził uderzenie pięścią. Głowa Arto została mocno wybita w górę. Coś chrupnęło mu w ustach. Odbił ręką kolejne uderzenie i kopnął w górę, zmuszając przeciwnika do odskoku. Jestem rozkojarzony, uzmysłowił sobie, ustawiając się lewym bokiem do wroga. Żimmy miał wyjątkowo sprawną lewą rękę, powinienem się spodziewać podwójnego ciosu. Rozzłościł się na tę nieostrożność. Dolna szczęka piekła niczym plazma, połowę twarzy miał znieczuloną przez siłę uderzenia. Taki cios, wymierzony w gardło, mógłby go zabić, lecz nawet Żimmy nie posunąłby się tak daleko.
Poczuł w ustach mały obiekt. Wypluł go razem z krwią. Językiem wyczuł ubytek. Trzonowy. Rodzice nie zauważą. Żimmy odpowiedział złośliwym uśmiechem. Arto nawet się nie skrzywił. Powiększył rozkrok, pochylił się lekko i zasłonił uniesionymi przedramionami. Grzbietem prawej dłoni otarł zebraną na ustach krew. Był bardziej wytrzymały po spotkaniu z Anhelem, nawet Żimmy powinien to zrozumieć. Albo pokona Arto szybko, albo wcale.
Jakby czytając w jego myślach, Żimmy znów zaatakował. Arto świadomie zwlekał, trochę później niż powinien przeniósł rękę, by zablokować uderzenie. Cofnął się lekko. Gdy pięść przeciwnika znajdowała się już niebezpiecznie blisko, wtedy sam uderzył. Lekko przeniósł ciężar ciała na jedną nogę i z całej siły kopnął drugą. Żimmy był tak blisko, że nawet nie musiał mierzyć.
Trafił w brzuch. Dziadek zatoczył się do tyłu. Arto wykorzystał to, by sprowokować kontratak. Udał, że przymierza się do kopnięcia, w rzeczywistości planując go podciąć. Żimmy wyczuł go niemal w ostatniej chwili. Odskoczył. Arto nie zdołał zatrzymać wyprowadzonego ciosu. Odsłonił przód ciała. Dwa silne, niemal jednoczesne kopnięcia w brzuch odrzuciły go do tyłu. Przetoczył się po podłodze i zerwał na nogi, gotów do obrony. Otaczający ich pierścień obserwatorów przesunął się, trzymając ich w środku.
Kopnięcia były naprawdę mocne. Arto uznał, że czas zaatakować samemu. Gdy Żimmy się zbliżył, spróbował kopnąć go z półobrotu prawą stopą. Przeciwnik nie dał się wprawdzie zaskoczyć, lecz popełnił błąd, próbując kolejnego kontrataku z lewej ręki. Arto odchylił się do tyłu, unikając trafienia. Wciąż się obracał. By uniknąć kopnięcia, Żimmy cofnął biodra. Arto skręcił tors, wzmacniając ruch obrotowy. Jego prawa stopa przemknęła przed Żimmym. Gdy dotknęła podłogi, przerzucił na nią cały ciężar ciała, wyrzucając lewą w bok i zginając ją w kolanie. Wyprostował ją dopiero, gdy pięta znalazła się w miejscu, gdzie powinien być Żimmy.
Atak był ryzykowny. Gdyby Żimmy złapał go za stopę, siła obrotu skręciłaby mu nogę w kostce, lecz Arto liczył, że Żimmiego zgubią jego własne odruchy. W chwili trafienia był odwrócony plecami. Dziadek próbował odbić jego stopę na bok, mimo to pięta trafiła w cel. Arto poczuł ustępujące pod ciosem żebro. Opadł na lewy bok i przetoczył się, zginając kolana. Gdy tylko otwarte dłonie dotknęły podłogi, wykonał przewrót przez głowę, zerwał się na nogi i odwrócił.
Żimmy nie atakował. Wstawał z podłogi, zaskoczony siłą uderzenia. Zapomniał, że rok różnicy to nie tak dużo, że Arto wciąż jest silny i sprawny. Gdy się wyprostował, lewe ramię trzymał przyciśnięte do boku. Arto uśmiechnął się z wyższością. Jego przeciwnik miał teraz słaby punkt do ochrony. Tylko na to czekał. Determinacja Żimmiego została zachwiana.
Rzucił się do ataku. Na jego spotkanie poleciała prawa pięść. Odskoczył, próbując kopnąć z półobrotu w lewe ramię. Błąd, pomyślał już w trakcie wyprowadzania ciosu, Żimmy był na to przygotowany, lecz na zmianę było za późno. Przeciwnik spróbował pochwycić jego stopę. Arto rzucił się na podłogę i przetoczył, w porę wyrywając się z niepewnego uchwytu.
Zerwał się szybko, lecz nie dość prędko. Żimmy natychmiast go podciął. Arto nie zdążył nawet dotknąć podłogi, gdy poczuł silne uderzenie w bok, między klatką piersiową a biodrami. Ból był zaskakująco silny, zwiększył się gdy tylko zerwał się na nogi, lecz wciąż mógł walczyć. Odskoczył przed kolejnym atakiem, lecz Żimmy nie poszedł za ciosem. Bardzo dobrze. Arto poddał się bólowi, pozwolił, by odbił się na jego twarzy. Lekko pochylony, czekał na reakcję przeciwnika. Poczuj się silny, Żimmy, zaatakuj mnie jeszcze raz, jakby twoje zwycięstwo było tylko kwestią czasu. Pomyśl sobie ile razy mnie już trafiłeś. Muszę być już wycieńczony i obolały, prawda Żimmy? Poczuj ból złamanych żeber, spróbuj mi za to odpłacić. Pozwól mi wykonać decydujący cios.
Nie był pewien, czy Żimmy dalej będzie kopać. Połamane żebro nie pozwalało skutecznie operować torsem dla zachowania równowagi. Liczył, że zamiast tego spróbuje walki na pięści. Obity, rozbolały brzuch, w połączeniu z koniecznością wykonywania gwałtownych zwrotów równie skutecznie ograniczył jego własne możliwości.
Żimmy przyjął obronną pozycję. Uniósł pięści i zaczął się zbliżać. Lewym łokciem wciąż chronił żebra, lecz Arto nie miał złudzeń. Atak równie dobrze mógł paść z tamtej strony. Postanowił zaryzykować jeszcze ten jeden raz. Gdy Żimmy spróbował uderzyć go prawą pięścią w twarz, nie odsunął się, ani nie zasłonił. Przy sile, jaką włożył w ten cios, obrona niczego by nie zmieniła. Lewą ręką złapał nadlatujące przedramię i obrócił tors w bok, całym ciałem pociągając je do siebie, wytrącając Żimmiego z równowagi. W ostatniej chwili odsunął się na bok, obracając się jeszcze bardziej w lewo. Zgiął łokieć i z całej siły opuścił go prosto na odsłonięte plecy przewracającego się przeciwnika.
Trafił w kręgosłup, tuż ponad krzyżem. Ze stłumionym jękiem Żimmy padł na podłogę. Był skończony. Celne uderzenie odebrało mu kontrolę nad dolną częścią ciała. Arto pochylił się nad przeciwnikiem. Tym razem nie będzie litości. Już raz popełnił ten błąd, pozwolił mu odejść o własnych siłach. Nigdy więcej. Złapał go za włosy i szarpnął do tyłu. Żimmy spróbował unieść się na rękach. Gdy Arto go pociągnął, niemal klęknął. Arto zacisnął wolną rękę w pięść i uderzył w skroń. Żimmy jęknął, próbując się osłonić. Arto poczekał aż podniesie się na kolana, zgiął prawą rękę w łokciu, pochylił się i opuścił ją w miejsce, gdzie czaszka była najgrubsza.
Żimmy padł na podłogę. Arto przewrócił go na plecy. Ciało pokonanego przeciwnika przewaliło się bezwładnie, ramię opadło w bok, pozostawiając dłoń na piersi. Oczy miał zamknięte, lecz oddychał. Obawiał się tej chwili, bał się, że wściekłość sprawi, iż uderzy za mocno. Na szczęście wciąż potrafił się hamować. Wciąż pamiętał gdzie leży granica.
Walka była skończona, lecz nikt nie ważył się ruszyć. Cisza była przygniatająca. Oto Żimmy, silny, nie pobity ani razu przez Anhela, leżał na podłodze, przed o rok młodszym kapitanem, który kilka rozjaśnień wcześniej został zbity do nieprzytomności – i który teraz był wściekły. Wiedział co sobie pomyślą i zupełnie o to nie dbał.
Powiódł wzrokiem po podłodze. Odszukał stracony ząb, podniósł go, stanął nad nieprzytomnym Żimmym i z wściekłością rzucił mu go w twarz. Ty to zacząłeś, pomyślał. Ja skończyłem. Nie będzie ci z tym dobrze, lecz sam jesteś temu winien. Przesunął wzrokiem po towarzyszach, ponownie ścierając krew z ust. Dopiero teraz odczuł w pełni ból szczęki. Skrzywił się. To był pierwszy ząb, jaki stracił.
Spojrzał na przeciwnika. Gdyby to on wygrał, zacząłby się mścić. Żimmy potrafił być zawistny. Jak szybko powróciło jego starszactwo, jak szybko zapomniał ostatnie dwa lata… Przez najbliższe rozjaśnienia, nim wróci mu trzeźwość umysłu, będzie myślał tylko o tym, jak się odgryźć. Może nawet, w razie kolejnego ataku Anhela, wyzwie go ponownie. Zemstę nie tak łatwo wybić z głowy. Zamierzał go ukarać, lecz na początek pozwoli mu smakować gorycz przegranej. Żimmy miał dość honoru, by odebrać nauczkę i nie myśleć o zdradzie. Mógł być brutalny, lecz znał zasady. Nie był karaluchem.
Złamany ząb palił go niczym powierzchnia Słońca, rozłupywał szczękę, która i bez tego puchła i piekła coraz mocniej. Żimmy miał mocny cios. W trakcie walki prawie nie czuł bólu, lecz po jej zakończeniu zwykł odczuwać go w trójnasób. Tilonitan to załatwi, pomyślał, jak zawsze. Ostrożnie poruszył dolną szczęką na boki. Przynajmniej była cała.
Chłopcy patrzyli na niego ponurym wzrokiem. Nikt już nie trzymał strony pokonanego – dobra strona zasad. Arto po raz pierwszy pozbawił przeciwnika przytomności. Po raz pierwszy walczył do końca. Znał ich. Nie okazywali tego, lecz jakaś ich część od zawsze bała się, że pewnego rozjaśnienia ich kapitan stanie się właśnie taki, jakim teraz chciał, by myśleli, że się staje – bezwzględnym i brutalnym, jak starszak, w którego się z czasem zmieni, odrzucając swoje własne reguły. Patrzcie na Żimmiego, zastanawiajcie się, czy nie myślałem o tym, by go zabić. Myślcie nad tym, jaki mogę być jeśli mnie do tego zmusicie, byście tym bardziej docenili, gdy stanę się znowu taki, jakim byłem dawniej. Taki jestem i taki zawsze byłem, nie taki jak teraz. To tylko maska na masce. Lecz niczego nie powiedział. Ukrył w sobie żal za dawnymi czasami, gdy mu ufali. Teraz będą się go bać, przynajmniej na razie. Nawet jeśli z czasem znów zaczną go szanować, ten strach pozostanie w nich już na zawsze, tak samo jak w nim pozostanie świadomość ich tchórzostwa. Nic już nie będzie takie, jak kiedyś.
Odszukał wzrokiem Iwena. Wyraźnie mu ulżyło. Iwen uśmiechnął się niepewnym, wymuszonym uśmiechem i kiwnął głową.
– Czy teraz wiecie kto tu rządzi? – spojrzał na najzagorzalszych zwolenników Żimmiego. – Macie jakieś wątpliwości? Są jeszcze jacyś chętni?
Odpowiedziało mu milczenie. Arto wiedział komu najbardziej nie podoba się to, co się działo przez ostatnie rozjaśnienia. A oni wiedzieli, że on wie.
– Będę robił co mi się spodoba, a wy będziecie mnie słuchać. Już wiem ile jesteście warci! – rzucił ze złością, czując powracający gniew. – Jedno nieposłuszeństwo a pokażę wam jak inni kapitanowie rządzą w swoich grupach! Tu leży wasza nagroda! – wskazał na Żimmiego.
Kiwnęli ponuro głowami. Nigdy tak do nich nie mówił. Czuł się podle, ale musiał grać do końca. Chciałby sprawić, by poczuli się winni, lecz wiedział, że to jest niemożliwe. Mógł ich tylko straszyć.
– Zajmijcie się nim i sprzątnijcie to miejsce – polecił. Wszyscy dziwnie ochoczo rozbiegli się dookoła. Żo i Sandżira zabrali Żimmiego do kryjówki, reszta albo szybko umknęła, albo zajęła się wypełnianiem rozkazu.
Nie oglądając się, powoli wyszedł z pomieszczenia.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.