powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Prawo odwetu
Elizabeth Moon
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Słucham? – Gerard obejrzał się. Pilot przepatrywał czysty, popołudniowy nieboskłon.
– Mój implant utrzymuje, że naziemne skanery wykryły dwie niezidentyfikowane jednostki. Nadlatują ze wschodu.
Znad oceanu? To nie miało sensu. Krążący po archipelagu rejsowiec już odleciał, a poza tym, nigdy nie latał nad tą częścią wyspy. Najbliższy zamieszkany łańcuch wysp na wschód od Corleigh to Archipelag Merrill, którego linie powietrzne raczej omijały lukę o szerokości półtora tysiąca kilometrów, latając na południe, do Rafy Obrzeża, a potem wzdłuż niej z powrotem na zachód. Pomiędzy Merrill a Corleigh znajdowały się jedynie niezamieszkane, pojedyncze skały, będące wierzchołkami podmorskich wulkanów.
Jego implant nie był podłączony do skanerów prywatnego lądowiska i musiał przedrzeć się przez zabezpieczenia systemu. Zanim dotarł do skanerów naziemnych, Gerard gołym okiem mógł dostrzec dwa błyskawicznie powiększające się punkciki. Usłyszał też ich przenikliwe wycie.
– Gaspard, masz choćby blade pojęcie… – zaczął, gdy wtem jego implant zapiszczał ostrzeżeniem przekazanym przez naziemne skanery. Broń. Te niewielkie, latające obiekty były uzbrojone… okręcił się na pięcie i ruszył w stronę wznoszącego się przy lotnisku biurowca.
– Nie! na ziemię, sir! – Gerard nie zwracał na niego uwagi, lecz pilot, młodszy i szybszy, szarpnął go za ramię na samym skraju trawy. Uderzył o ziemię ciężko, ze złością… szydercze wycie nad głową było coraz głośniejsze, zbliżało się. Poczuł w ustach kwaśny smak strachu. Zakrył głowę dłońmi, uświadamiając sobie, jaki był bezradny.
Implant wyświetlił mu wygląd obiektów – pozbawionych okien, bezzałogowych pojazdów o krótkich skrzydłach – na chwilę przed rozbłyskiem, grzmotem i niosącym śmieci podmuchem powietrza, który poturlał go po asfalcie. Po chwili drugi rozbłysk, wybuch i znacznie cichszy grzmot.
Zamrugał oczami i podźwignął się na kolana. Gaspard złapał go za ramiona; wyprostowany pilot był biały jak śnieg. Biurowiec zamienił się w kłębowisko płomieni i gęstych tumanów kurzu. A za nim, po prawej, gdzie niegdyś wznosił się wygodny dom, teraz biła w niebo kolumna ognia i dymu.
– Myris! – wyrzucił z siebie. – San! – Wyrwał się Gaspardowi i pognał do biurowca, ponieważ był bliżej. Tuż koło siebie czuł biegnącego Gasparda, choć nie słyszał jego kroków, zagłuszanych wypełniającym uszy rykiem i trzeszczeniem płomieni.
Ktoś wypadł chwiejnie ze środka i Gerard zwolnił, żeby się przyjrzeć. Jedna z recepcjonistek; z okopconej twarzy wyzierały białka wytrzeszczonych oczu.
– Co…?
– Zajmij się nią – rzucił do pilota. – Wezwij… – Lecz służby ratownicze obsługujące ten kraniec wyspy mieściły się po drugiej stronie biurowca. Jeśli przeżyli, mieli pełne ręce roboty. – Dzwoń do miasta. Po pogotowie medyczne. Dzwoń do miasta… ostrzeż Stava… – Na zewnątrz wytoczyły się dwie kolejne postacie, jedna trzymała drugą wpół; Gerard ruszył w ich stronę.
– Ma pan telefon czaszkowy! – wrzasnął do niego Gaspard.
Zamrugał oczami, podrażnionymi gryzącym dymem. Zgadza się. Miał. Trzęsącymi się palcami mentalnymi wybrał numer brata.
– Gerry? – odebrał Stavros. – Co się stało… nie przyjeżdżasz po południu?
– Zarządź ewakuację budynku – powiedział Gerard.
– Co?
– Ktoś właśnie zbombardował naszą siedzibę w Corleigh – wyjaśnił Gerard. – Jakieś bezzałogowe samolociki. Opróżnij kwaterę główną – będzie następnym celem.
– Właśnie otrzymałem ansiblem wiadomość o kłopotach na Allway – stwierdził Stavros. – Powiązanie?
Na dłoni Gerarda wylądował rozżarzony węgielek; strzepnął go niecierpliwie.
– Oczywiście. Do licha, opróżnij budynek.
– Uruchomiłem już alarm, Gerry. Wychodzą. Wiesz doskonale, że to musi zająć trochę czasu.
Nie mieli czasu. Zdawał sobie z tego sprawę, zbliżając się do szalejących płomieni i przygotowując się do wejścia do środka, by ratować ocalałych.
– Ogłoś alarm powszechny. Niech nasi ludzie wiedzą…
– W porządku. Już. Jesteś cały?
– Żyję. Muszę tam wejść i sprawdzić, czy San…
– Gerry… nie rób tego. Pozwól zrobić to ratownikom…
– Nie ma ich – odparł Gerard. Popołudniowa bryza odepchnęła kolumnę dymu na bok i ujrzał, że bomba spadła dokładnie na tamten koniec budynku.
– Myris?
– Dom też trafili. Nie wiem. Po obiedzie wybierała się na basen popływać; modlę się, żeby to zrobiła. – Nawet basen dawał jakąś ochronę. Poza tym, był jeszcze personel, sprzątający po lunchu. Zamknął na chwilę oczy i zmówił krótką, żarliwą modlitwę. – Stav… słyszałem, co mówiłeś. Wychodzą. Ty też wyłaź. Zejdź do bunkra.
– Zaraz to zrobię – obiecał Stavros. – Jak tylko skończę. Wysyłam ostrzeżenie do wszystkich systemów… w porządku. Zostawiam resztę zadań ochotnikowi i wychodzę.
Żar był zbyt wielki; płomienie paliły mu twarz wiele metrów od pożogi. Przypomniał sobie o zbiornikach z paliwem dla pojazdów ratowniczych w chwili, gdy kolejna eksplozja zbiła go z nóg i cisnęła na coś twardego i ostrego, a następne trzy obruszyły na niego fragment budynku.
Ocknął się, kiedy Gaspard i stary George wygrzebywali go spod gruzu. Z każdym oddechem lewy bok przeszywał ból. Podejrzewał złamanie żebra. Albo dwóch. Rozkaszlał się i poczuł kolejne dźgnięcie bólu. Z ruin wciąż buchał dym, ale większość płomieni przygasła… pozostawiając resztki ścian i szpice niemożliwych do zidentyfikowania fragmentów zbrojenia. Wpatrywał się w pogorzelisko wraz z żałośnie nieliczną grupką ocalałych. Gdzieś tam był San, jego jedyny syn na tej planecie. Zapewne martwy… odwrócił się, nie chcąc więcej patrzeć.
Gaspard towarzyszył mu w chwiejnej wędrówce do domu. Nie pozostało z niego nic, oprócz dziury w ziemi. Ogród pokryty był warstwą śmieci; spod ramy okiennej wystawał nietknięty krzak orchidei. Obeszli gruzowisko i dotarli na tyły, gdzie fragmenty dachu zburzyły mur otaczający zieleniec. Na powierzchni olbrzymiego basenu unosiła się zbita masa szczątków… kawałki drewna, kartki papieru, strzępy ubrań, różowe liście kwitnących jabla oraz szerokie haricondów, każdy pokryty warstwą pyłu i nierozpoznawalnych odłamków. Na jego oczach część z nich zatonęła, gdy wiatr poruszył wodę.
Klęczał na skraju basenu, oślepiony i niezdolny wykrzyczeć jej imienia ustami pełnymi strachu i udręki. Ktoś płakał, ktoś powtarzał w kółko jej imię, ktoś miał mokre ręce. Szczypiąca woda omywała oparzenia. Ktoś ciągnął ją za ramię, starając się wydobyć jej twarz spod powierzchni, nie zważając na czerwone smugi, różowiejące w brudnej wodzie.
A potem leżał na plecach, przygniatając kogoś mówiącego do niego i widział ją, spoczywającą w blasku słońca przyćmiewanego kłębami dymu. Woda wypływała spod niej, tworząc powiększającą się, zabarwioną na czerwono kałużę, a ona nie odwróciła ku niemu głowy, nie krzyknęła, nie zapytała, co się stało.
Ktoś przytknął mu butelkę do warg. Wyczuł ostry zapach whisky, na którą nie miał ochoty, niemniej pociągnął łyk, ponieważ miał wyschnięte gardło i zakrztusił się, gdyż okazało się zbyt wysuszone. Przeszył go ból, niemal równie intensywny jak ten, który szarpał jego serce. Poczuł zapach ziemi i cebuli, i zobaczył, że przytrzymujące go ręce są uwalane błotem i sokiem roślin. Ogrodnik. Jego umysł dryfował, powoli rejestrując i kojarząc obrazy.
A potem wszystko nagle wróciło. Atak. Eksplozje. Zniknięcie domu i jego żony. Zniknięcie biura i jego syna. Ostrzegł Stavrosa. Musiał… spróbował usiąść; zakłuły go żebra. Dłonie pomogły mu, delikatnie go popychając.
– Nie żyją – usłyszał swój głos. Nadal dźwięczało mu w uszach; mówił z metalicznym pogłosem. – Wszyscy… kto przeżył?
Gaspard miał listę. Soler, Tina i Vindy z recepcji. Bonas, przebywający w toalecie w drugim końcu budynku, który nie został bezpośrednio trafiony. Gaspard. Stary George. Wszyscy trzej ogrodnicy. Mały Ric, zamiatający frontowy ganek i podjazd, którego podmuch cisnął w okalającą drogę gęstwinę palm i jabla.
Wszyscy patrzyli w niebo. Musiał coś zrobić, zabrać się za przywracanie porządku.
– Woda – usłyszał starego George’a. – Trza nam wody.
– Sprawdzę zbiorniki – odezwał się podtrzymujący go ogrodnik. – O ile może pan stanąć o własnych siłach?
Mógł stać. Musiał. Nadal byli ludzie, którzy od niego zależeli.
– Idź – powiedział. – Sprawdź zbiorniki. Dziękuję.
Woda. Schronienie. Jedzenie. Obrona przed tym, kto to uczynił. Transport. Pomoc medyczna. Szturchnął swój ociężały umysł. Trzeba podjąć decyzje. Podejmij je.
Zanim zdążyli przybyć ratownicy z miasta, jedna z ocalałych osób zmarła. Gerard próbował rozmawiać z urzędnikami przybyłymi razem z ratownikami. Wciąż dzwoniło mu w uszach i z trudem stał na nogach, a oni wypytywali go o przyczynę ataku. Skąd miałby to wiedzieć? Zupełnie jakby to była jego wina. Dlaczego do akcji nie przystąpili ratownicy, ani strażacy? Dlaczego stacjonowali w biurowcu? Dlaczego pod budynkiem znajdował się rezerwowy zbiornik paliwa? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Implant również nie podsuwał mu żadnych odpowiedzi. Kto to zrobił? Jak tego dokonali? Przyleciał następny samolot, wyładowany inspektorami śledczymi. Jednych znał, innych nigdy wcześniej nie widział. Ktoś przyniósł mu nadpalone krzesło z biura, żeby mógł sobie usiąść. Samolot odleciał, zabierając rannych pracowników. Mijało popołudnie; na lądowisku położył się cień wzgórz. Ktoś dokładnie go obejrzał i poradził położenie się do szpitala. Odmówił. Był otępiały i oczadziały od dymu, lecz nie mógł stąd odlecieć, jeszcze nie.
Wtem przez mgłę przebił się znajomy papuzi skrzek.
– Zabierzcie go stąd, idioci. Jest celem. – Głos przybliżył się. – Gerry… Gerry, spójrz na mnie. Skup się.
Wyglądała na równie zbzikowaną, jak przez ostatnich dwadzieścia-trzydzieści lat: rozwiane, siwiejące włosy, sukienka z drukowanego jedwabiu, sznury korali i pobrzękujące bransolety. Lecz oczy pozostawały bystre.
– Gracie – wymamrotał.
– Wyglądasz okropnie – oświadczyła. – Wstawaj, Gerry.
– Nie wiem, czy… – Lecz już był na nogach, podpierany przez czyjeś ramię i podążał za szybkim stukotem absurdalnie wysokich obcasów Gracie o asfalt. Przy każdym kroku kłuło go w boku. – Nie mogę stąd odejść – powiedział do jej pleców. – Myris… San… reszta…
– Nie żyją – rzuciła przez ramię. – Ty tak. I tak musi pozostać. Potrzebujemy cię, Gerry.
Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz, nie mający nic wspólnego z obrażeniami.
– Stavros?
– Później. – Po czym dodała do pomagających mu ludzi: – Wsadźcie go do środka i podajcie tlen.
Poczuł, jak wnoszą go do samolotu. Ból tak straszliwy, że omal nie zemdlał, zamienił jego prawy bok w rozżarzoną do białości masę. Dyszał ciężko w fotelu i nie podniósł powiek, nawet gdy poczuł pod nosem chłodny podmuch tlenu.
– Oddychaj – usłyszał Gracie. – I nie przestawaj, do jasnej cholery. – Czuł pod sobą wibrację samolotu, rozruch silników, podskoki na asfalcie podczas kołowania, wbijające noże cierpienia w jego bok i ramię, a potem skok naprzód, gdy oderwali się od ziemi.
– Dokąd? – zapytał. To jedno słowo zupełnie go wyczerpało.
– W bezpieczne miejsce, mam nadzieję – odparła Gracie. Usłyszał jej westchnienie i ciche chrząknięcie, gdy poprawiała się w swoim fotelu. – O ile jest jeszcze takie miejsce. Myśleliśmy tak o schronach kwatery głównej…
– A nie są? – zapytał.
– Tylko leż spokojnie, Gerry. Twoje jedynie zadanie aż do wylądowania to przeżyć.
– Nie pozwól im… – zdołał z siebie wydusić. Nagle usta wypełnił mu słony płyn; zakrztusił się, przełknął i omal nie zwymiotował.
– Cholera – powtórzyła ciszej Gracie. Poczuł, jak maska tlenowa odsuwa się i coś miękkiego ociera mu kącik ust.
– Zabierz implant – powiedział. Przejaśniło mu się w głowie. Implanty jego i Stavrosa. Ktokolwiek to uczynił, nie może przejąć ich głównej bazy danych. – Gracie… weź implant. Kluczową bazę danych.
– Wiem, kochanie – odrzekła. „Kochanie”? Gracie zwróciła się do niego per „kochanie”? Ta sama Gracie, która oznajmiła mu kiedyś, gdy oboje byli znacznie młodsi, że nawet na łożu śmierci nie doczeka się uznania z jej strony?
– Jestem ranny – powiedział, wstydząc się brzmiących w jego głosie słabości i zmieszania.
– Owszem – przytaknęła Gracie. – Jak tylko będziemy bezpieczni, postaramy się ściągnąć do ciebie doktora. Nie lecimy do szpitala, więc nie trać sił na wyjaśnienia. – Westchnęła ponownie. – Gerry, Stavros nie żyje. Nastąpił atak na naszą siedzibę główną; schrony nie wytrzymały. Ktoś musiał sporo o nich wiedzieć. – Usłyszał jakiś pisk, jakby tarcie metalu o metal. – Ktoś chce zniszczyć Vattów, Gerry. Musisz się trzymać.
Śladu zwątpienia w jej głosie. Jak długo nie wątpiła, może tego dokonać. Oddychał, nie zważając na ból, pełznącą od nóg słabość i próbującą spowić go chmurę mroku.
Pozostały pytania. Kto? Dlaczego? Jak?
• • •
Gracie Lane Vatta zmusiła się do nie zwracania uwagi na ratującą Gerarda ekipę medyczną i skupienia się na ataku, metodach i znaczeniu. Bezzałogowe samoloty – system bezpieczeństwa lądowiska zachował wystarczające dane wizualne. Broń wojskowa, jakiej nie używały planetarne siły Slotter Key; tak przynajmniej utrzymywali. Zdjęcia satelitarne ujawniły miejsce startu: Wyspa Kości, niezamieszkany, nagi, skalny wierzchołek wulkaniczny, około 430 kilometrów na wschód od Corleigh. Ktoś był na tej wyspie wystarczająco długo, by wysłać samolociki w powietrze. Jeden z jej ludzi w administracji rządowej badał już zdjęcia z poprzednich dni, by ustalić, kiedy i jak tam się znaleźli. Oraz – choć wątpiła, żeby było to możliwe – kim byli.
Atak na siedzibę główną korporacji był zupełnie inny, choć równie druzgocący. Od strony przebiegających pod miastem tuneli technicznych… podkopy pod same fundamenty kwatery Vattów, okalające schrony, które zaprojektowano z myślą o przetrwaniu trzęsienia ziemi, burzy, a nawet ataku z powietrza i zawalenia się budynku.
Lecz nie przeciwko materiałom wybuchowym zdetonowanym bezpośrednio pod podłogą i za ścianami bunkrów. Według najbardziej wstępnych szacunków wykonanie tych podkopów i umieszczenie w nich ładunków musiało trwać co najmniej kilka tygodni.
Do tej pory uważała, że największym zagrożeniem dla Vattów jest rosnąca aktywność piratów na szlakach handlowych oraz zamach na córkę Gerarda, Ky, w odwecie za jej udział w konflikcie w systemie Sabine. Dopiero co skończyła raport o piratach, który planowała zaprezentować Gerardowi i Stavrosowi w nadchodzącym tygodniu. Kilka tygodni temu ostrzegała najwyższych menedżerów przed rosnącym prawdopodobieństwem zamachów. Atak o takiej skali nawet nie przyszedł jej do głowy i była wściekła na siebie za to, że nie dostrzegła tej możliwości.
Samolot, na pokładzie którego się znajdowali, eskortowany był przez wojskową maszynę sił Slotter Key – co nie sprawiało, by czuła się tak bezpieczna, jakby sobie tego życzyła – i nie zmierzał wcale do stolicy, lecz do jej prywatnej posiadłości pod Corleigh. Zbilansowała zwiększoną ochronę, jaką rząd zapewnił miastu stołecznemu z bezbronnością kilkugodzinnego pobytu w powietrzu nad otwartym morzem… w obliczu łatwości wyśledzenia samolotu z kosmosu… oraz ze stanem Gerarda.
Kto to zrobił? Dlaczego? I czemu w taki sposób: otwarcie wypowiadając wojnę nie tylko Vattom, lecz również całemu Slotter Key? Jak brzmiała wiadomość? Czy nastąpią kolejne ataki, a jeśli tak, to kiedy i gdzie?
Dostosowany do jej pracy implant dostarczył uzyskane dane w postaci zwyczajowej matrycy. Jakie środki zostały wykorzystane przy danym wyborze broni i miejsca startu. Jakie warunki były niezbędne, żeby atak się powiódł i jak wyglądały punkty krytyczne, grożące fiaskiem całego planu. Którzy ze znanych wrogów Transportu Vattów dysponowali takowymi środkami?
Opracowując rutynowe analizy, zdawała sobie sprawę z czającego się szoku. To nie miało tak być. Takie rzeczy nie zdarzały się naprawdę, zwykłym ludziom. Ale wiedziała lepiej. Widziała już wojnę, znała jej przerażające pragnienie siania śmierci i zniszczenia.
Zanim wylądowali, nabrała pewności, że taki atak byłby niemożliwy bez pomocy kogoś z rządu Slotter Key. Jej gniew rozszerzył się z niej samej i napastników na tego jeszcze nie zidentyfikowanego zdrajcę. Ktoś nie dopuścił do złożenia przez Służbę Kosmiczną meldunku o lądowaniu na planecie promu z orbitującego statku lub schował taki meldunek do szuflady. Ktoś nie dopuścił do złożenia przez satelitarny system śledzenia meldunku o budowie instalacji na Wyspie Kości. Ktoś – ktoś stąd, pozostający w jej zasięgu – udzielił tej napaści cichego poparcia, chciał zniszczyć jej rodzinę i jej życie.
Gracie Lane Vatta uśmiechnęła się do siebie uśmiechem, który długo pamiętali jej starzy wrogowie, obecnie od dawna nieżyjący. Nieprzyjaciel zdobył inicjatywę. Nieprzyjaciel zadał im wielkie straty. Bez wątpienia nieprzyjaciel tańczył teraz, śmiał się lub w jakiś inny sposób fetował swój triumf. Lecz Gracie Lane Vatta zetrze ten uśmiech z jego oblicza, zepsuje mu taniec, wtłoczy śmiech z powrotem we wraże gardło. Nie dokona tego zupełnie sama, a jej środki były obecnie ograniczone. Lecz przynajmniej zdrajca lub zdrajcy na Slotter Key… ci, których może dosięgnąć… zajmie się nimi niezależnie od tego, co się jeszcze wydarzy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.