powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Prawo odwetu
Elizabeth Moon
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Nie – odparł Gerard. – Nie mamy żadnych jednoznacznych wskazówek. Podejrzewam, że ma to związek z problemami ISC, jako iż od dawna wspieraliśmy ich monopol, wobec którego od wielu lat narasta opozycja.
– Czy powodem mógł być udział Kylary w rozgrywce z tamtymi piratami na Sabine? – wiedziona nieomylnym instynktem zapytała o jedyną sprawę, o której nie miał ochoty myśleć, ani rozmawiać.
– Ona nie wzięła udziału, jak to określiłaś – zauważył. – Nie miała wyboru…
Gracie pociągnęła nosem.
– Ta dziewczyna nie dostrzega wyborów. Dostrzega szanse. – Uśmiechnęła się. – Prawdę mówiąc, nie najgorszy sposób prowadzenia wojny.
Gerard zamrugał oczami. Przypomniał sobie nagle, że ta chuda, nieznośna starucha, pod wieloma względami czarna owca rodziny, autorka najmniej jadalnych, acz najbardziej wartościowych ciast owocowych w całym wszechświecie, była wystarczająco stara, by pamiętać ostatnią wojnę. Nie był pewny co, ale jego ojciec wspomniał o czymś… zapytał implant i odnalazł plik z przebiegiem jej kariery wojskowej. Gracie? Wywiadowcą? Jakoś nie skojarzył dotąd jej wiedzy o podsłuchach i gromadzeniu informacji – odpowiednia działalność cywilna dla starszej pani z wydatnym nosem – z ich wojskowymi odpowiednikami.
– Cóż, nie patrz tak – rzuciła, błędnie odczytując jego spojrzenie. – Przecież to jest wojna, nie? Mamy wroga, niezależnie od tego, czy go znamy, czy nie. Zabili naszych ludzi, napadli na biura i domy, przerwali łączność. Trzeba przyznać, że sprawili się całkiem nieźle… ewidentnie nie byliśmy przygotowani. Lecz teraz… to jest wojna i lepiej, żebyśmy ją wygrali. Nie zamierzam spędzić reszty życia, siedząc w jakimś śmierdzącym, dusznym bunkrze pod zrujnowanym magazynem tiku.
– Ja… nie myślałem o wojnie, Gracie – odparł Gerard. – To jest… oczywiście, że to był atak – to jest atak – ale wojny są dla… dla rządów.
– Wojna to wojna – orzekła Gracie. – A nasz rząd robi w tej sprawie cholernie niewiele. Równie dobrze młoda Ky mogła spędzić te wszystkie lata w Akademii i nie ukończyć jej. I tak nie mogłaby nam pomóc.
– Teraz też nie może nam pomóc – zauważył Gerard. – O ile w ogóle jeszcze żyje. – Chciał pomodlić się za jej życie, ale zabrakło mu modlitw po utracie Myris, Sana, Stavrosa i innych…
– Zobaczymy – mruknęła Gracie. – Wiem jedno: nie jest głupia.
Nadmiar łaski, zważywszy na to, jak wyrażała się o Ky do tej pory. Gerard z trudem odchrząknął i przedstawił sytuację.
– Rzecz w tym, że to, co zostało z Transportu Vattów, ma w tej chwili spore kłopoty. Przebywające w kosmosie jednostki nie mają z nami łączności, z wyjątkiem Perry’ego Adaira. Rekompensatami za nasze zasoby na Slotter Key – ziemie, nieruchomości i własność ruchomą – trzeba będzie pokryć zobowiązania kontraktowe. Jeśli będziemy mieli szczęście i wypłacą nam odszkodowania na czas, nie przekroczy to wysokości kar umownych. Przez brak sprawnego systemu – aktualna baza danych o przychodach uległa zniszczeniu – straciliśmy ubezpieczenie statków, a – co za tym idzie – kontrakty. Jak wiecie, w ciągu ostatnich czterech lat nabyliśmy piętnaście nowych jednostek… no cóż, zażądano od nas spłaty zaciągniętych kredytów. W normalnej sytuacji bylibyśmy w stanie ponieść taki wydatek. Teraz… nie możemy.
– Czyli… mówisz o bankructwie? – upewniła się Gracie.
– Mówię o kompletnej ruinie – odparł Gerard. – Opowiadasz o wojnie, wygrywaniu… Gracie, nie mamy czym walczyć. Nie mamy pieniędzy. Nie mamy kredytów. Nie mamy aktywów, dzięki którym moglibyśmy zarobić pieniądze.
– Nonsens! Mamy pomysłowość Vattów, entuzjazm…
– Nie wiemy nawet, czy pozostali przy życiu jacyś inni Vattowie, oprócz tu obecnych – oznajmił Gerard. Ucisnął nasadę nosa. – Według moich szacunków utraciliśmy osiemnaście procent międzygwiezdnego tonażu… jeśli jednak nie zdobędziemy ubezpieczenia i nikt nie powierzy nam ładunku, pozostałe osiemdziesiąt dwa procent to jedynie bezużyteczny i kosztowny szmelc. Czy możemy sprzedać statki? Na pewno, ze stratą, naszym konkurentom… ale tylko pod warunkiem, że odzyskamy z nimi łączność. Nie mamy procedur, zgodnie z którymi kapitanowie mogliby na własną odpowiedzialność sprzedać statki Vattów. Co więcej, rząd Slotter Key odwraca się od nas w chwili, gdy najbardziej go potrzebujemy. W Kręgu szepcze się, że to my ściągnęliśmy kłopoty na Slotter Key, stając się tak oczywistym celem. Poinformowano nas, iż ochrona interesów Vattów stanowiłaby marnotrawstwo pieniędzy podatników.
– Nie rzucamy się w oczy tak, jak paru, których mogłabym wymienić – stwierdziła Gracie. – Prezydent Varthos…
– Tak, zgadzam się – przerwał jej zwyczajową tyradę przeciwko prezydentowi i jego rodzinie. Osobiście uważał prezydencki pałac z różowych muszlokamieni za nieco ostentacyjny, choć interesujący w detalach. – Problem w tym, że my zostaliśmy zaatakowani, a oni nie i nie chcą zapewnić nam ochrony, o jaką prosimy – i której potrzebujemy – ze strachu, aby nie stać się kolejnym celem. Starałem się zwrócić ich uwagę na fakt, iż również jesteśmy podatnikami, teraz jednak trudno byłoby uznać nas za kandydatów na hojnych donatorów dla czyjejś kampanii wyborczej.
– Niedawno sam z tego korzystał – zauważyła Gracie.
– Owszem, lecz przypominanie o tym teraz nie przyniesie nic dobrego. – Gerard powtórnie uszczypnął się w nos. Gracie miała taki talent do wywoływania bólu głowy… żałował, że nie może napuścić jej na przeciwnika, kimkolwiek był. – Oto, o czym musimy postanowić. O ile wiem, nasze prywatne fundusze pozostały nienaruszone. Banki na Slotter Key nie zawiodły i choć awaria ansibli finansowych może przysporzyć pewnych kłopotów, zostałem zapewniony, iż moje konta pozostały dostępne. Możemy podjąć decyzję o włożeniu pieniędzy z powrotem w firmę i utrzymaniu jej na powierzchni – przynajmniej tutaj – albo zabrać swoje fundusze i… uciekać w nadziei, że nie jest się zbyt dobrym celem.
– Ile byśmy potrzebowali? – zapytała Helen.
– Nie jestem pewny – odrzekł Gerard. Nienawidził takich odpowiedzi; jako dyrektor finansowy powinien przedstawić dokładne kwoty. Niestety, jego biuro, podobnie jak dom, zamieniło się w dymiącą dziurę w ziemi, a logiczne myślenie przychodziło mu z coraz większym trudem. – Więcej, niż mam sam, tyle wiem. Najpierw jednak chciałem ustalić, czy bylibyście zainteresowani…
– Ja jestem – dobiegł głos z kąta. Gerard niemal zapomniał o Stelli Vatta Constantin, młodszej córce Helen i Stavrosa. Pozostali obejrzeli się na nią. – Nie patrzcie się tak – dodała. – Raz nawaliłam… tylko raz… i odtąd już na zawsze będziecie uważali mnie za Stellę-idiotkę, tak?
– To nie tak… – zaczął Gerard. Stella przerwała mu.
– Owszem, wujku Ger, właśnie tak. Podobnie, jak wszyscy uważacie Ky za naiwną. A mnie zależy na tej rodzinie równie mocno, jak innym. Bardziej, niż co poniektórym. A Ky ma, moim zdaniem, więcej rozumu, niż sądzicie. Z chęcią oddam Vattom ostatni kredyt. Co z pozostałymi?
– Niektórzy z nas mają rodziny… – To był Vasil Turolev, którego żona i córka Vattowie przeżyli.
– Niektórzy z was mają szczęście – oznajmiła Stella, nim Gerard zdążył otworzyć usta. – Zamierzasz więc dać swemu szczęściu w zęby i uciec?
– Muszę myśleć o nich – oznajmił Vasil. – Za co będą żyć, jeśli tak postąpię i nie uda się? – Jego żona szarpnęła go za ramię i zaczęła szeptać do ucha. Odwrócił wzrok, a ona przemówiła:
– Wkładam moje pieniądze. Celii Vatta.
– A ja moje, rzecz jasna – oznajmiła Gracie. – Vattowie przetrwają.
– Mam nadzieję – stwierdził Gerard. Wcale nie był tego taki pewny; ból zaćmiewał mu wzrok – środek pobudzający, na który namówił lekarzy, właśnie przestawał działać. – Musimy postanowić również, jak podzielić się ocalałymi bazami danych… – Głowa opadła mu na bok; nie był w stanie wskazać na implant bez poruszenia całym ramieniem, co z kolei kosztowało go zbyt wiele wysiłku. – Dane Stava uległy zniszczeniu. Uważam, że trzeba powielić moje… odnajdźcie Ky… powiedzcie jej… – Nie potrafił utrzymać otwartych oczu; efekt postymulacyjny przetoczył się przez niego i wciągnął w ciemność.
– Stello, kochanie, muszę z tobą porozmawiać… – Głos Gracie zakłuł go w uszy nawet, gdy tracił przytomność. Nie czuł już, jak unosiła mu osłonę czaszkową i wyjmowała implant, który następnie włożyła do ochronnej kasetki, wypełnionej płynem odżywczym. Nie słyszał rozejścia się rodziny, ani podjętej szeptem decyzji, by ściągnąć personel medyczny tutaj, zamiast przenosić go do kliniki. Nie odzyskał przytomności przed operacją. Ani przed śmiercią.
• • •
Gracie Lane Vatta krzątała się po kuchni, mieszając suszone i kandyzowane owoce, orzechy, mąkę i cukier w wielkiej misie, podczas gdy właścicielka tego przybytku smarowała tłuszczem i posypywała mąką głębokie formy do pieczenia.
– Nie mogę uwierzyć, że w takiej chwili pieczesz ciasto owocowe! – wykrzyknęła Stella Vatta Constantin. Druga kobieta, która została jej przedstawiona jako Louise, podniosła wzrok, po czym wróciła do pracy. – Jedni umarli, inni właśnie konają, a…
– Stello, doceniam twój sentymentalizm, jeśli jednak doprowadzisz do tego, że zapomnę przepisu, będą gorsze, niż kiedykolwiek. Włóż to – kiwnęła głową w stronę zapieczętowanej kasetki, zawierającej implant Gerarda Vatty – do jednej z tych toreb izolujących.
– Nie wsadzisz chyba tego do ciasta i nie upieczesz! Ulegnie zniszczeniu!
– Wcale nie. Już to robiłam. Będzie podwójnie chroniony: kasetka sama w sobie jest izolowana, a torba da dodatkowe trzydzieści minut bezpieczeństwa w temperaturze pieczenia. – Przez chwilę patrzyła przed siebie pustym wzrokiem, po czym zaczęła ucierać masło z przyprawami. – Ciasto owocowe ma to do siebie, Stello, że nikt nie dostrzega w nim niczego innego, prócz owocowego wypieku. Ciasto ciotuni to jedna z najbardziej nieszkodliwych rzeczy we wszechświecie. Aż śmierdzi rodzinną tradycją i sztywnymi regułami. Znasz się na kamuflażu. Jak inaczej można przenieść bezcenny przedmiot…
– Zabierasz go dokądś?
– Nie, moja droga. Ty to zrobisz. – Zerknęła na drugą kobietę. – Louise, czy mogłabym prosić cię o przyniesienie butelki rumu z pokoju gościnnego, tej, po którą posłałam wcześniej Pauli?
– Oczywiście, proszę pani. – Louise opuściła kuchnię. Gracie przysunęła się do Stelli.
– Stello, nie możemy mieć tylko jednej kopii głównej bazy danych. Sama już taką posiadam; tobie jej nie daję, na wypadek, gdyby… gdyby ktoś próbował włamać się do twoich plików. To dla Ky. Jestem pewna, że uda ci się ją znaleźć. Po Belincie miała polecieć na Lastway. Prędzej czy później tam dotrze. Ale nie polecisz bezpośrednio na Lastway. Najpierw udasz się kurierem do kwatery głównej ISC. Wylatujesz jutro rano, jak zwykle jako pełnomocnik, a nie członek rodziny.
– Zgoda – rzuciła Stella. – Z ciastem owocowym.
– Z kilkoma. Śmierdzącymi rumem. – Gracie skończyła ucierać masło. – Wiem, że o czymś zapomniałam…
– O wanilii? – poddała Stella.
– Wanilia… nie… to nie ten przepis. Gerry coś powiedział, tam, w domu. Zbyt wiele zbyt szybko… powinnam była to nagrywać… – Potrząsnęła głową. – Nienawidzę starości. Mądrość – zakładając, że jakąś nabyłaś – nie jest wystarczającą rekompensatą za młodzieńczą umiejętność pozostawania dwa dni na nogach i pamiętania o różnych sprawach. Włóż torbę z implantem do tej formy; podeprzyj tamtymi szpileczkami. A tę paczuszkę do tamtej. I na litość boską pamiętaj, które ciasto co zawiera. – Masło wlało się do okrągłej formy, a po chwili do prostokątnej, zatapiając zawartość, rozprowadzone łopatką przez ciocię Gracie. – A teraz do piekarnika z nimi!
Stella wsadziła formy do piekarnika w chwili, gdy pojawiła się Louise z rumem. Wszystkie trzy siedziały wokół stołu i czekały, aż ciasta upieką się i ostygną na półkach.
– Lepiej idź już do łóżka, Stello – zarządziła Gracie. Odpędziła własne zmęczenie. Musiała jeszcze powiedzieć coś Louise, zrobić parę rzeczy i zachować kilka spraw w sekrecie nawet przed Stellą. Dziewczyna – już kobieta – przeszła długą drogę. Zdążyła udowodnić swoją wartość. I była jedyną, która mogła – mogła – podołać temu, co Gracie uważała za nieodzowne.
Bladym świtem Stella wróciła do kuchni, ubrana w poważny kostium bizneswoman, pasujący do jej przykrywki i ze związanymi w mało twarzowy węzeł złocistymi włosami. Nic nie mogło ukryć jej kości policzkowych, lecz makijaż subtelnie zniweczył urodę, maskując nieskazitelną cerę bladymi plamkami. Gracie obejrzała ją dokładnie.
– Dobra robota, kochanie – pochwaliła.
– Nic ci nie będzie, ciociu Gracie? – zatroskała się Stella.
– Mnie? – zdziwiła się zapytana. Pozwoliła uśmiechowi przekazać jej intencje. – Och, Stello, oczywiście, że nic mi nie będzie.
Wyraz twarzy dziewczyny zmienił się, lecz była dobrze wyszkolona; nawet nie spojrzała na Louise, mówiąc:
– Uważaj na siebie, ciociu Gracie; będę za tobą tęsknić.
– Twoje ciasta, Stello.
– Ciociu Gracie, naprawdę nie potrzebuję…
– Oczywiście, że tak. – Gracie podała jej torbę. – Jest tam również drobiazg dla ciebie, Stello. – Paczuszka z diamentami, najlepszą przenośną walutą. Stella miała ze sobą kilka w kieszonkach stanika, lecz nie zmieściłaby tam tylu kamieni. – Posiłek na drogę.
– Dziękuję, ciociu Gracie. – Stella delikatnie ją uściskała. Po chwili już jej nie było, a Gracie, wcześniej spakowana, wyszła z domu innymi drzwiami, by odjechać z drugim kierowcą. Po drodze zatrzymała się na chwilkę, by zadzwonić z ekranowanego miejsca. Świt był najlepszą porą na obudzenie zdrajcy i wyszeptanie mu do ucha: „Pożałujesz tego…”.
• • •
Gammis Turek z satysfakcją czytał raporty. Dokonali właściwej oceny: pozbawili Transport Vattów głowy i wystarczającej ilości kończyn. Rząd Slotter Key współpracował, nie zapewniając tamtym żadnej pomocy. Pozostałości Vattów są niegroźne, niczym odrąbane, wijące się ramiona niegdyś potężnego stwora. Nie dopadli córki, ale i tak była mniej istotnym celem, podróżującym małym, powolnym, nieuzbrojonym stateczkiem. Dorwie ją później, kiedy tylko zechce.
Połączył się z pałacem prezydenckim na Slotter Key, świadomy że to ich zaalarmuje i wprawi w konsternację.
– Okazałeś mądrość, słuchając mojej rady – oświadczył bez zbędnych wstępów. – Sam widzisz, jak znakomicie wszystko się ułożyło.
– Widzę jedynie wielki bałagan – odrzekł głos. Nie było w nim strachu i uniżoności, których oczekiwał. Gammis skrzywił się.
– To nie twój bałagan – stwierdził. – To bałagan Vattów, którzy w tej chwili nie mają najmniejszych możliwości, żeby sprawić nam – mnie, albo tobie – jakiekolwiek kłopoty.
– Nie jestem tego taki pewien – mruknął głos.
Tchórze. Bojaźliwe owce. Gammis zarechotał radośnie.
– Ich zarząd nie żyje. Siedziba zniszczona. Podobnie jak część dużych statków, przynoszących największe zyski. Nie zostaną ubezpieczeni, a ich konta zostały zablokowane. Więc w czym problem?
– Kogoś pominęliście.
– Kogo? Nie sądzę. Moi wywiadowcy donoszą, że ich dyrektor generalny i finansowy nie żyją, tak samo wszyscy wiceprezesi…
– Pominęliście starszą panią. Ona wie, że ktoś dogadał się z rządem…
Gammis wybuchnął gromkim śmiechem.
– Wszyscy wiedzą, że ktoś dogadał się z rządem. Co z tego? I jaka znowu starsza pani? Nie mamy żadnych danych o starszych paniach… mogą sobie narzekać, ile wlezie.
– Zadzwoniła do mnie.
– Och, na… miejże jaja, człowieku. Starsza pani, jakaś stara wdowa po którymś z Vattów, bez wojska, bez zasobów… może sobie skomleć, ile dusza zapragnie. Nie ma zębów. – Rozłączył się, kręcąc głową nad tchórzliwością planetarnych polityków.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

24
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.