powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LVIII)
sierpień 2006

Więzień układu – część 8
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
• • •
Ene po cichu liczyła, że jej mąż spełni swoją obietnicę i wróci wcześniej z pracy, lecz to było coś więcej. Już dawno nie zachowywał się tak tajemniczo. Przygotował wszystko. Pojechali prosto na promenadę, do jednej z najlepszych restauracji na stacji – zarazem jednej z najdroższych. Oaza zbytku i luksusu, zważywszy, że wystarczyło wejść do WIR-u, by zaznać tych samych odczuć za o wiele mniejszą cenę. Restauracja była raczej symbolem, podkreśleniem statusu niż sposobem na randkę czy poszukiwaniem kulinarnych rozkoszy. Wciąż zatrudniano w nich żywą obsługę – miła odmiana od automatów, sprzedających wszystko, od drobiazgów aż po jachty wycieczkowe. Lecz nawet tu dyskretna obsługa elektroniki pozostawała aktywna, choć zręcznie zamaskowana. Poznała to jak tylko przestąpili próg automatycznie otwieranych drzwi. Prowadzący ich kelner podszedł do nich w milczeniu, ukłonił się i bez jednego słowa usłużnie zaprowadził do zarezerwowanego stolika. Bez zdalnego, automatycznego odczytania ich identyfikatorów – oraz stanu konta, Ene była tego pewna – nie mógłby wiedzieć z kim ma do czynienia.
Siadając rozejrzała się po wnętrzu lokalu. Znów czuła się jak podczas pierwszych lat na stacji. Znała ulubiony styl swojego męża, lecz wystrój odpowiadał temu, w którym to ona czuła się najlepiej. Wyjątkowy klimat uzyskano umiejętne manipulując przestrzenią, w połączeniu z grą świateł w półmroku i dyskretnie, lecz widocznie rozmieszczonymi, miłymi dla oka kryształami, rozpraszającymi lub wzmacniającymi odczucie światła i głębi. Klasyczny styl późnej epoki podboju kosmosu, zrodzony na stacjach zewnętrznych, u schyłku Pierwszej Fali Emigracji, w czasach gdy były one stylem życia, a nie, jak dziś, jedynie rzadko odwiedzanymi muzeami dawnej świetności obecnych węzłów transportowych. Nie umiała powiedzieć czy lubi ten styl za to czym był, czy za to, że reprezentował epokę kojarzącą się jej z lepszymi czasami.
Z trzech stron otoczyła ich projekcja, kryjąc przed resztą gości. Technologiczna iluzja wycięła ich z ograniczonej przestrzeni lokalu, przenosząc pod okno jednej ze starożytnych stacji, z widokiem na pokrytą kraterami lodową powierzchnię. Na środku stolika zapłonęło światełko. Końcówka lampy, stylizowanej na prawdziwą świecę – nawet materiał obudowy przypominał w dotyku wosk – zapłonęła niewielką ognistą kulą, pulsującą niczym żywa istota w lekkich, niewyczuwalnych podmuchach dyskretnie rozmieszczonej wentylacji. Znaleźli się w innym miejscu, w innej epoce – choć nie do końca.
Na stacji panowała swoista atmosfera ni to przygnębienia, ni swobody. Każdy kto tu trafił przyznawał, że coś wisiało w powietrzu, coś ulotnego, niekoniecznie groźnego, lecz wyczuwalnego. Żyjąc tu przez jedenaście lat, człowiek przestawał zwracać na to „coś” uwagę, lecz atmosfera odcinała na nim swoje niewidzialne piętno. Niektórzy obwiniali o to wszechobecne perceptory i nieustanne zagrożenie ze strony Podziemia, inni – świadomość życia z groźnym sąsiadem – kosmiczną próżnią, oraz podświadomą myślą, ile to pocisków dzień w dzień mknie w ich stronę. Większość winiła sztuczność środowiska, ciążenia, a nawet sztuczne powietrze, wypalane codziennie we wnętrzu reaktora. Co by to nie było, sprawiało, że zaskoczenie niespodziankami – a niespodzianka Wilana była niezwykle miła – niełatwo przebijało się do jej świadomości, utrudniając wczucie się w nastrój. Utrudniając, lecz nie umożliwiając, pomyślała, czując jak udziela się jej atmosfera miejsca.
Efekt wzmocniło pojawienie się kelnera z parą staroświeckich list dań i win, w postaci oprawionych w prawdziwą skórę książeczek z programowanego papieru. Nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała w ręku coś takiego. Pozwoliła Wilanowi zająć się wszystkim.
– Wiem, daję się pochłaniać pracy – powiedział, gdy kelner odszedł. – Moja wina. Zaniedbywałem was, ale nigdy o was nie zapominałem. Zrobię wszystko, by choć kilka rzeczy zmieniło się na lepsze.
Uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Wilan nigdy nie czuł się dobrze z koniecznością odłożenia rodziny na drugi plan.
– Od teraz wiele się zmieni – obiecywał. – Wkrótce skończymy pracę nad statkiem. Pozostały same formalności, nadzór nad zespołem i takie tam… Zacznę wracać wcześniej. Może szef pozwoli mi na wcześniejszy urlop.
Wyłaził ze skóry, by wynagrodzić jej dotychczasową samotność. Czy miał powód? Wiedziała, że nie robi tego wszystkiego dla siebie. Kochał ją, na swój męski sposób, zapewniając im byt na poziomie, o jakim wielu mogło marzyć, zapominając, że odbiera jej tym coś cenniejszego niż impulsy. Nie, zaprzeczyła szybko, nie jestem jak inne kobiety. Nie oczekuję od niego rzeczy, których mężczyźni nie potrafią zrozumieć. Już się przyzwyczaiłam. Chwile jak ta, choć tak nieliczne, gdy przypominał sobie o jej potrzebach, potrafiły sprawić, że zapominała. Wilan był tylko mężczyzną, niezgrabnym w okazywaniu uczuć.
Wilan czule, delikatnie objął jej dłonie i spojrzał w oczy. Zauważył jej zamyślenie.
– Tam mało czasu wam poświęcam… – powtórzył.
– Taka praca – powtórzyła słowa syna. Oto dlaczego byli razem, dlaczego urodził się Arto. To była miłość, choć na co dzień skryta pod prozaicznymi obowiązkami dnia codziennego i niespełnionymi marzeniami. Zaledwie w tych rzadkich chwilach, gdy wszystkie sprawy układały się na dzień, tydzień czy miesiąc, jej męża stać było, by znów być takim jak teraz, jak dawniej. Jej radość była podwójna, z trwałości ich wzajemnego uczucia i świadomości, iż kłopoty w pracy, jakie by nie były, przeszły do historii. Stabilna wyspa na oceanie życia, choć na kilka dni. Nie tylko dla nich.
– Kiedy ostatni raz byliśmy na Księżycu? – spytała szeptem. – Arto był wtedy taki mały. Pamiętasz, ledwo był w stanie iść prosto w swoim skafandrze.
– Był za ciężki jak na jego wiek – przyznał Wilan. – Nawet jak na Księżyc.
Uśmiechnęli się.
– Wciąż pamiętam przepaść i twój upór – wspomniała. Za to lubiła go najbardziej. Wilan nigdy się nie poddawał.
– Za pierwszym razem zabrakło mi ledwie dłoni do krawędzi. – Wilan uniósł dłoń w górę.
– Ale wróciłeś i spróbowałeś jeszcze raz.
– Mówiłem ci, że dam radę. Dzięki niech będą nauce za plaszkło i elastal.
Cichy i milczący jak zawsze, kelner przyniósł pierwsze zamówienie. Homar, przyrządzony zgodnie z dawną recepturą, bez tych wszystkich nowoczesnych enzymów, był wprost nieprzyzwoicie luksusowy. Ziemskie oceany już wieki temu przestały być zdatne do życia dla istot większych od małego paznokcia. Płytkie wody Wenus, nawet te na biegunach, były zbyt gorące dla homarów, zaś na industrialnym Marsie, od początku przeznaczonym pod rozległe miasta, nigdy nie stworzono dużych zbiorników wodnych. Był pierwszą planetą poddaną terraformingowi; zrzucanie komet dla uzupełnienia ilości wody – dziś normalna procedura przy ożywianiu światów – było zbyt kosztowne dla ówczesnych prymitywnych technologii. Jakże długą drogę musiało przebyć to stworzenie, by trafić na ich stół. Z kolonii, krążącej wokół odległej gwiazdy, zakonserwowane, zawędrowało aż na wiszącą nad Ziemią stację. Niemy znak ich czasów.
Wilan sięgnął po butelkę, by nalać do ich kieliszków ostre, wenusjańskie wino. Nie wyszedł z wprawy. Nie wiedziała czego dodawali do tej gęstej cieczy – zgadywała, że spora waga kieliszka, jak i samej butelki, ma z tym coś wspólnego – jednak efekt był cudowny – wino zachowywało się jakby byli na Ziemi. Z tą różnicą, że na Ziemi za tę samą butelkę – na kosmos, prawdziwą plaszklaną butelkę, nie jakiś prostacki, plastikowy worek! – w lokalu o podobnym poziomie obsługi, zapłaciliby ćwierć tej ceny. Takie sztuczki robiono tylko z naprawdę drogimi napojami.
Delikatnie stuknęła palcem w napełniony kieliszek, obserwując kręgi na powierzchni wina. Czas Ziemi, czas młodości… Chwila odpoczynku od kuchni nieważkości, czasem zwanej złośliwie, ze względu na surowość ograniczonych środków i technik, kuchnią marsjańską.
Wilan spojrzał na kieliszek.
– Co tam Księżyc – powiedział nagle. – Co powiesz na Wenus? Mogę wziąć dłuższy urlop. Sprawy materiałowe, ustawianie doku, stawianie rusztowania pod płyty kadłubowe… To zajmie miesiąc, może dwa. Rubio mnie zastąpi.
– Wenus? – spytała, na wpół zamyślona.
– Zawsze chciałaś ją odwiedzić. Może teraz…?
– Może teraz… Ale co z wami? Arto słabo znosi planety i duże, otwarte przestrzenie. Nawet na Księżycu nie czuje się najlepiej. Ty nienawidzisz upałów… a w skafandrach to żadna przyjemność. Zanim pozbylibyśmy się obciążenia, musielibyśmy wracać.
– Słyszałem, że nad jedną z plaż zbudowali sieć magnetyczną, niwelującą ciężar magnograwionów. Wszystko zrobione jest z cienkich włókien, podwieszonych pod napowietrzną kafejką. To mogło by być interesujące.
– Może…
Wielkie, ciepłe morza biegunowe… Zawsze chciała je zobaczyć. Woda była tam wciąż czysta, można było pływać nie martwiąc się o skórę. Zanurzyć się w wodzie jeszcze raz, jak dawniej poczuć ją wokół siebie, całym ciałem… wszyscy razem, na wenusjańskiej plaży. Westchnęła cicho. Odzyskała męża – na jakiś czas. Nawet najromantyczniejsza kolacja, nawet dziesięć takich kolacji nie odmieni jej życia. Praca była zbyt potężną konkurentką. Musiała nauczyć się z nią dzielić. Czasem czuła, że cokolwiek zrobi, wszystko staje się coraz bardziej żałosne. Dziś, teraz, mogła o tym zapomnieć, choć na chwilę.
– Moglibyśmy zabrać kolegę Arto – powiedziała. – Sam nie czułby się tam dobrze, a Norrensonów nie stać na takie luksusy. Myślisz, że zgodziliby się dać synowi prawdziwe wakacje? Na pewno się ucieszą, że będzie miał okazję…
Urwała, wyczuwając u męża lekkie napięcie.
– Coś się stało? – spytała z wahaniem. – Nie chcesz, by…?
Wilan potrząsnął głową, jakby wyrzucał z niej myśli. Lub jedną, konkretną myśl.
– Lerszen to dumny człowiek – powiedział dziwnie ostro. – Dumny i honorowy, choć ubogi. Nie wiem, czy się zgodzi. Różnie może o tym pomyśleć…
– Przekonam go, przez jego żonę. Chłopcy stali się niemal nierozłączni. Dziwię się, że Arto nigdy nie przyprowadził Iwena do naszego domu.
– Myślisz, że się wstydzi naszej pozycji? – Wilan uniósł brwi. – W jego wieku…?
– Nie wiem. Nigdy nie byłeś w ich mieszkaniu. Nie widziałeś jak… Arto nigdy nie miał tak bliskiego przyjaciela. Nie psujmy tego wyjazdem.
– O ile sami tego nie zepsują, w areszcie – zauważył mimochodem.
Ene spojrzała na męża, nie wiedząc czy żartuje, czy mówi poważnie. Chciał czy nie, jednak naruszył rodzący się między nimi nastrój.
– Och, daj spokój. To tylko wygłupy. Żaden z nich nie jest przestępcą i nigdy nie będzie. Nasze w tym głowy. Sami nie byliśmy lepsi.
– Byliśmy starsi. Wiedzieliśmy co nam wolno – wzniósł lekko widełki, celując nimi w stół. – Zaczyna się od głupstw, a kończy w kopalni. Nieważne. Nie mówmy już o tym – uciszył ją, widząc, że otwiera usta. – Jeśli Norrensonowie się zgodzą, nie będę się opierał.
Dłuższą chwilę jedli w milczeniu. Ene niemal widziała jak Wilan przeklina się za niepotrzebne uwagi. Popełniał błędy, ale ona także. Zwłaszcza jeden był nieporównanie gorszy od wszystkich innych. To było dawno, tłumaczyła sobie, z samotności. Nie byłam przyzwyczajona, nie rozumiałam wszystkiego. Wilan nigdy jej nie zdradził. Nie miał czasu, to prawda, był wiecznie zapracowany, a gdy wracał do siebie, był taki jak dziś – lecz jej poczucie winy kazało jej wierzyć, że nie zrobiłby tego, nawet gdyby miał czas i okazję.
Wilan wyczuł jej emocje, choć ich nie rozumiał.
– Przepraszam – powiedział. – Nie powinienem o tym wspominać. Nie teraz.
– Nie, to tylko ja – uśmiechnęła się. – To nieważne. To tylko wspomnienia.
Tym razem ich milczenie było pozbawione napięcia czy niezręczności. Nastrój powrócił. Cisza wydawała się jej lepsza od najlepszych słów – do chwili gdy usłyszała cichą, znajomą melodię, dochodzącą z sali tanecznej. Spojrzeli na siebie. Wolne, romantyczne tony przypomniały im ich trzecie spotkanie, gdy Wilan spóźnił się straszliwie. Wychodziła, gdy pojawił się na skrzyżowaniu. Dotąd ją gonił, aż zgodziła się wrócić. Zawsze był uparty.
Uśmiechnęli się do siebie, jak w czasach, gdy myśl o przeprowadzce na jakąkolwiek stację wydawała się zbyt fantastyczna. Wstali i przeszli do sali obok.
• • •
Wieczór był długi niczym dzień, przepełniony romantyzmem i miłymi wspomnieniami, lecz jak wszystko, musiał się skończyć. Wilan sam się dziwił, jak tyle godzin mogło im minąć w tak krótkim, zdawałoby się, czasie. Wyszli jako jedni z ostatnich gości, rozbawieni, śmiejąc się jak para nastolatków. Ene znów była szczęśliwa, jak dawniej, na Ziemi. Nie sądził, że wciąż potrafili tak dobrze się bawić – a może to było wino?
Dawnym zwyczajem prowadził żonę pod rękę, w stronę wind. Oboje milczeli, więc oddał się niespokojnym myślom. Nie martwił się o Arto. Chłopiec wiedział jak sobie poradzić. Było późno, pewnie już dawno był w łóżku, lecz sen miał lekki. O wiele bardziej obawiał się swojej reakcji na propozycję Ene wobec jego kolegi, Iwena. Niemal pozwolił, by jego prywatne obawy wpłynęły na ich relację! Jak łatwo by mu przyszło zabronić synowi spotykać się z nim, jak łatwo mu było go w to wciągnąć… Czy jako ojciec powinien go aż tak ograniczać, by chronić? Ale Lerszen może być niebezpieczny, usprawiedliwił się. Nie wiedział już co o tym myśleć.
Arto czasem dziwnie się zachowywał. Miał pragnienia, jakich nie spotykał u swoich rówieśników ze szkolnych czasów. Czasem z obawą myślał, że są zbyt dojrzałe, a czasem odczuwał satysfakcję, iż syn tak szybko wyrósł z dziecięcych głupstw. Jego kolekcja części od gwiazdolotu… Gdy Wilan był w jego wieku, chłopcy marzyli tylko o tym, by zostać graczami w rakietopiłkę – sport bardzo ekskluzywny, ze wszech miar wyczynowy, ale i niezwykle popularny. Zawodnicy niezmiennie wzbudzali westchnienia płci przeciwnej, zaś liga zawodowców przyciągała do projektorów rzesze kibiców – lecz na Ziemi można było o tym jedynie pomarzyć. Przeprowadzając się na stację liczył, że znajdzie tu liczne sale treningowe. Wystarczył prosty, niewielki silnik o małej mocy i trochę ekranowanej przestrzeni, by godzinami uganiać się za piłką. Lecz na stacji odkrył, że mało kto, poza dorosłymi, interesuje się sportem. Jakkolwiek wyglądało to dziwnie, tu wszystkie dzieci, nawet wiele dziewczynek, chciało zostać pilotami.
Może i stacja czyni dzieci silniejszymi, bardziej dorosłymi i odpowiedzialnymi, pomyślał już wtedy, lecz nie zachęca ich do uprawiania sportu. Jakiegokolwiek.
Znajomy głos zwrócił jego uwagę. Na jednej z dalszych ławek, pod drzewami, siedział jakiś mężczyzna. Ubranie miał w nieładzie, zachowywał się bardzo głośno, zwracając uwagę wszystkich przechodniów. Wilan przyjrzał mu się baczniej, ze zdziwieniem odkrywając, iż zna tego człowieka.
– Kochanie… czy to nie Hemul? – spytała Ene. – Wiesz… to dziwne, ale dawno nie widziałam jego żony.
Wilan ostrożnie wysunął ramię spod jej ramienia.
– Zobaczę o co chodzi – obiecał. – Nie czekaj, wrócę sam.
Ene z ociąganiem spełniła jego prośbę. Idąc w stronę windy wciąż oglądała się do tyłu. Wilan ruszył w stronę ławki. Już dawno powinien się zainteresować co się dzieje z Hemulem. Tyle lat pracowali razem. Zbyt łatwo pozwolił sobie zapomnieć.
Kilka metrów od celu silny zapach alkoholu potwierdził jego przypuszczenia. Ubranie Hemula było poplamione; wyglądał jak pijak z ubogiego sektora. Wokół krzątały się roje chwytaczy wody, zbierając kulki cieczy bezwiednie wyciskane przez Hemula z na wpół opróżnionego worka. Gdyby były żywymi istotami, byłyby równie pijane jak sprawca tego bałaganu. Kilka pustych worków leżało porozrzucanych w nieładzie na ławeczce i w jej bliskim sąsiedztwie. Świeżo wyrzucony z baru, to było widać. Na promenadzie był to widok rzadki, lecz nie był niczym niezwykłym.
– Hemul! Hemul! – Wilan pochylił się i potrząsnął go za ramię. – Poznajesz mnie?
Hemul odtrącił jego rękę. Uniósł głowę. Próbując utrzymać ją nieruchomo, spojrzał z ukosa na Wilana przez na wpół otwarte powieki.
– A, ty… – zmarszczki na czole wskazywały na intensywne skupienie. – W… Wilan! So jest, sze…efie?
– Czas do domu. Dom, rozumiesz?
– Ja nie mam domu! – wybełkotał. – Tylko ś…ściany…
– Więc dobrze, idziemy do ścian. Dalej, pomóż mi trochę!
Spróbował poderwać Hemula, lecz ten wysunął się z jego objęć i opadł na ławkę. Bełkotał coś o żonie i dziecku. Jego los był nie do pozazdroszczenia. Jedni w takiej sytuacji topili się w alkoholu – Hemul wkraczał na tę drogę z dobrym skutkiem, inni pogrążali się w wirtualnym świecie, próbując wrócić do przeszłości. Ciężko było powiedzieć, który sposób był gorszy. Chyba ten drugi – równie szybko odbierał umysł, co impulsy. Najgorzej było gdy obie rzeczy szły w parze, zwłaszcza z narkotykami. Ciało można było wyleczyć, lecz umysł…
Wilanowi udało się postawić Hemula na nogi, gdy ten nagle zapłonął gniewem.
– A so jaakiego sobiłem? – zaczął się wydzierać. – No so sobiłem? Nic! To kieś pot… podorobione shawy! Dlaszego tu estem? Po to natziemio, by to w…szy-tko… ee… szego są ode mnie? Nis więsej… A ona… tesz mi szona! Nie chszała się ze mną pohąszyć, więs usiekła! Chószifa suka…
– Nic nie zrobiłeś. Chodź do domu, poczujesz się lepiej…
– Nie chse… lepiej!
– Pański znajomy? – Wilan odwrócił się. Za nim stała para policjantów. Jeden z nich już coś sprawdzał na podręcznej konsoli. Westchnął. Stacja zawsze wiedziała jak zepsuć mu nastrój, jakby była żywą istotą, karmiącą się ludzkim nieszczęściem, a wszelka radość, choćby najdrobniejsza, przyprawiała ją o torsje.
– Poniekąd – odpowiedział, próbując na powrót usadzić przewracającego się Hemula. – Pracowaliśmy razem.
– Panie fadzo… – Hemul uniósł rękę. – Jusse idę…
– Niedawno wyrzucony? Rozumiem. Pozwoli pan, że się nim zajmiemy…
Wilan już miał im na to pozwolić, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na kiwającym się na boki dawnym współpracowniku.
– Nie. Proszę pozwolić mi się nim zająć. Odprowadzę go – powiedział pod wpływem nagłego impulsu. Czyż Hemul nie miał już dość kłopotów? Miałby zostawić go w rękach policji?
Policjant nie odpowiedział. Spojrzał dziwnie na wyjściowe ubranie Wilana i przeciągnął z niesmakiem wzrokiem po zabrudzonym ubiorze Hemula.
– Mój identyfikator – Wilan sięgnął do kieszeni i podał go oficerowi. Obmacał szybko Hemula, nie znajdując niczego. – Hemul zostawił go w domu, ale ja go znam. To Hemul Nejil.
Podał im jego dane i adres. Policjant zdalnie odczytał identyfikator Wilana. Oddał go, pochylił się nad pijanym Hemulem i przytknął jego palec do konsoli.
– Proszę się nim zająć, jak najszybciej – powiedział ten drugi. – Ludzie nie przychodzą tu, by oglądać takie widoki.
Oczywiście, pomyślał. Od tego mają górne pokłady. Po co robić sobie wstyd przed kolonistami? Szarpnął mocno Hemula w górę, stawiając na nogi. Alkohol wreszcie zrobił swoje; opoj nie stawiał żadnego oporu. Nie było potrzeby prowadzić go do apteki i cucić wstrzykami. Wilan zaprowadził go prosto do windy.
• • •
Z trudem przyłożył rękę Hemula do powierzchni drzwi, lecz te pozostały zamknięte. Prawda, pomyślał, skaner czujnika. Wziął Hemula pod ramię. Wolną dłonią uniósł jego bezwładnie zwisającą głowę, potrząsając lekko.
– Spójrz na czujnik! – powiedział, próbując go ocucić. – Otwórz oczy! Dalej, pobudka! Widzisz mnie?
Hemul mruknął coś niewyraźnie i spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. Wilan obrócił się wraz z nim, wystawiając twarz przed czujnik. Jeszcze raz przyłożył jego rękę do drzwi. Tym razem cicho wsunęły się w ścianę. Wilan wtaszczył gospodarza do środka i posadził na najbliższym fotelu. Hemul padł na niego jak długi.
Uwolniwszy się od ciężaru, rozejrzał się po wnętrzu mieszkania. Hemul mieszkał ledwie jeden poziom wyżej. Wilan był tu najwyżej kilka razy, dawno temu, lecz nawet po tak długim czasie pustka tego miejsca wydała mu się dziwna. Kiedyś to jednopiętrowe mieszkanie było urządzone niewiele gorzej od jego własnego, teraz bardziej przypominało miejsce, do którego ktoś się właśnie wprowadza. Sporo rzeczy gdzieś znikło, poznał to po choćby po wgnieceniach na wykładzinie. Brudem zdążyły się zająć automaty, lecz nawet one nie potrafiły poradzić sobie z panującym wszędzie nieładem. Ułożył Hemula na fotelu, z myślą, że najprawdopodobniej spędzi na nim całą noc i, być może, sporą część dnia. Uznał, że sam też powinien zażyć coś mocniejszego, niekoniecznie w tak dużej dawce, lecz inspekcja lodówki wykazała, że Hemul już dawno go ubiegł. Impulsów z pewnością mu nie brakowało; nawet gdyby bardzo się starał, nie przepiłby w tak krótkim czasie wszystkich oszczędności.
Nic tu po mnie, uznał, kierując się do drzwi. Otworzył je, wcisnął blokadę i wyszedł nim się zamknęły. Hemul jest dorosły, sam odpowiada za siebie. Znał go, wiedział, że potrzebuje tylko trochę czasu, by znów stanąć na nogi. Gorzej, że nie bardzo wiedział, co wtedy zrobi.

Chwilę potem stanął w progu pobliskiej knajpy. Kiedyś zdarzało mu się ją odwiedzać; dziś… Nawet nie wiedział jak tam trafił, nogi same go tu sprowadziły. Skoro już tu był, postanowił zatrzymać się na jednego.
Wszedł do środka. Jego drogi i szykowny strój wzbudził zrozumiałe w takim miejscu zainteresowanie, któremu towarzyszyło znaczące kiwanie głowami. Spojrzał na siebie. Garnitur zdążył wyprostować materiał, zgięcia i fałdy znikły, lecz z rozsuniętą i rozrzuconą w nieładzie marynarką dalej wyglądał jak typowy, nowobogacki desperat, któremu coś leżało na wątrobie. Zdjął ją i rzucił na najbardziej odległy stolik w najbardziej odległym, ciemnym kącie lokalu. Chwilę później już kurował się niskoprocentowym trunkiem. Nie chciał się upić. Część winy za stan Hemula sama próbowała wepchać się przez słomkę do jego głowy, lecz nie tak zamierzał zamknąć przed nią śluzę. Gdzieś w tle leciała projekcja nocnych wiadomości, lecz Wilan rzadko spoglądał w stronę holograficznego obrazu.
Nigdy tak bardzo nie brakowało mu żywych barmanów, którzy w dawnych czasach obsługiwali takie lokale.
– Kłopoty, proszę pana? – spytał wyobrażony sobie głos w jego głowie.
– Jak widać – powiedział cicho do torebki. – Tak naprawdę nie moje. Chyba. Wyholowali znajomego. Człowiek się zmarnował, a ja czuję się odpowiedzialny.
Czy niepotrzebnie? Nawet jeśli tak, teraz nie docierało to do jego umysłu. Był jego przełożonym. Znalazł bombę. Mógł ją schować, rozłożyć po cichu, zmontować z niej reaktor i nic nie mówić. To była komora, jakiej potrzebował! Gdyby wtedy wiedział jak trudno jest ją zdobyć… Miałby reaktor, a Hemul pracę… Ale ryzyko, pomyślał, ryzyko…
Gdyby nie ryzyko, już jutro wieczorem zjawiłby się u Hemula w mieszkaniu, próbując dociekać co się stało. Lecz to nie miało się stać. Zaczął się nawet przeklinać w duchu, że nie pozwolił policjantom zaopiekować się Hemulem. Był przecież oskarżony, a Wilan miał w pracy dość kłopotów z Lerszenem, by pakować się w kolejne. No i miał jeszcze na karku Burisa i jego plany. Wolał – nie, nie wolał, musiał – odczekać w spokoju jakiś czas, nim znów zdecyduje się w coś wplątać. Niestety, ta decyzja, w jego rozumieniu, czyniła go winnym czegoś, czego teraz nie potrafił określić.
Jego myśli urwały się nagle. Minęła chwila nim odkrył powód – wzmianka o napadzie w jednym z magazynów. Jego umysł odruchowo zareagował na kluczowe słowa – włamanie, kradzież. Oba swego czasu kojarzyły mu się z Hemulem. Teraz to historia, uznał, próbując wrócić do urwanego wątku, lecz dalsze słowa wręcz przynitowały jego uwagę do projektora.
– …Główne magazyny zawsze są pod stałym, ścisłym nadzorem – mówił udzielający zdalnego wywiadu przełożony magazynu. – Tak jest na całej stacji. Całkowicie wykluczamy udział zwykłych rabusiów. Kradzieży dokonano podstępem, z użyciem zaawansowanych narzędzi, jednak nasi ludzie szybko wykryli braki i są już na tropie włamywaczy. Nie ujdzie im to bezkarnie.
– Zaawansowane narzędzia? – spytała dziennikarka w wirstudiu. – Podobno złodzieje skutecznie zneutralizowali wszystkie systemy zabezpieczające. Wiemy już, że zginęły głównie materiały specjalistyczne…
– Mogę zapewnić, że nie było to nic, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu stacji.
– Proszę powiedzieć naszym widzom, czy mamy do czynienia z kolejnym atakiem Podziemia, po udaremnionym zamachu w stoczni? Oba zdarzenia miały miejsce w tym samym sektorze. Czy może dojść do kolejnych incydentów?
W ich sektorze!
– Nie ma najmniejszych powodów do obaw – niski mężczyzna szybko zaprzeczył, posyłając wymuszony uśmiech. – To amatorzy, choć posługują się zaawansowanym sprzętem. Komputer już przetwarza dane dotyczące tego zdarzenia. Nasz Korpus Ochrony jak zawsze szybko dotrze do sprawców i odzyska łup.
Jak zawsze. Czyli znów nikogo nie znajdą.
– Ocenia się, że złodzieje wynieśli łącznie kilka kontenerów skrzyń – kontynuowała spikerka. – Taka akcja musiała trwać kilka godzin. Jak to możliwe, że system nie zareagował?
– Badamy tę sprawę, lecz zapewniam, nic nie wskazuje na istnienie wad zagrażających bezpieczeństwu stacji. Podziemie jest znane z wynajdywania luk w naszych zabezpieczeniach, lecz za każdym razem wykrywamy te luki i zabezpieczamy.
– Każda udana kradzież tych rozmiarów potwierdza, że mają one luki?
– Każda taka kradzież pozwala nam udoskonalić system. Zapewniam panią, oraz mieszkańców stacji, że jutro będzie on jeszcze doskonalszy niż obecnie.
Prezenterka zmieniła temat. Wilan przestał zwracać na nią uwagę. Czy obie rzeczy miały ze sobą coś wspólnego? Kradzież takich rozmiarów wydawała się nie mieć sensu. Całe kontenery towaru… Jak oni zdołają to ukryć, jak zdołają wynieść ze stacji?
Zamarł, nie mogąc uwierzyć w to, co przyszło mu do głowy. A jednak to rozwiązanie wydawało się najlogiczniejsze. Złapał marynarkę, zarzucił ją na ramię. Pośpiesznym krokiem wyszedł z knajpy, pozostawiając na stole ledwie napoczęty worek.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.