 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Powracał obolały i zmęczony, lecz jako zwycięzca. Odzyskiwał kontrolę nad sytuacją i to cieszyło go najbardziej. Przez chwilę miał nawet ochotę się roześmiać. Przeszło mu gdy tylko przekroczył drzwi. W domu coś się działo. Z pokoju za kuchnią dobiegały go odgłosy cichej, pełnej napięcia rozmowy. Podszedł bliżej. Poza rodzicami w pokoju był ktoś jeszcze. W fotelu, zwróconym tyłem do drzwi siedział jakiś nieznajomy. Schował się za wysokim oparciem, Arto widział ledwie tył i czubek jego głowy. To go zaniepokoiło. Rzadko kiedy w domu pojawiał się obcy. Rodzice rozmawiali z nim niemal szeptem, jakby coś ukrywali. Ojciec był zdenerwowany. Widząc syna mruknął coś do nieznajomego – który kiwnął tylko głową, nie odwracając się – i wyszedł do kuchni, przymykając za sobą drzwi. – Słuchaj, Arto – nie ukrywał zakłopotania – mamy ważnego gościa. To… – zawahał się – To ważne abyś pozostał u siebie w pokoju i nie wychodził, aż sobie pójdzie. – Kto to jest? – Znajomy. Arto, chciałbym żebyś… Skinął głową. Ojciec był bardzo przejęty tym spotkaniem. Nawet nie zauważył, że Arto wrócił o parę godzin wcześniej niż zwykle. – Oczywiście, tato. Nawet go nie widziałem – odpowiedział zwyczajową formułką dorosłych, którą dawali sobie do zrozumienia, że sprawa nie powinna być omawiana z obcymi. Złościło go, że ojciec nie potrafił mu zaufać, lecz tacy już byli dorośli. Ojciec uśmiechnął się. – No, idź już – ponaglił syna. – Może kiedyś o tym porozmawiamy, ale na razie to tajemnica. Zmierzwił jego już i tak porozrzucane włosy i po ojcowsku klepnął po ramieniu. Zaczekał aż Arto wejdzie na górę i zamknie się w swoim pokoju. Dopiero wtedy Arto usłyszał odgłos zasuwanych drzwi i cichy trzask magnetycznego zamka.
Na dole działo się coś ważnego. Arto nie miał zamiaru posłusznie siedzieć, jak pierwszy lepszy dwojak, i czekać aż ich gość sobie pójdzie. Sięgnął do szafki i wyciągnął wzmacniacz. Stanął na łóżku. Uchylił kratę szybu wentylacyjnego. Choć od pokoju na dole dzieliły go trzy ściany i sufit, tą drogą mógł podsłuchać co się dzieje. Wystarczyło wsłuchać się w ciszę, by nawet bez pomocy jakiegokolwiek urządzenia, usłyszeć zwykłą rozmowę. Ze wzmacniaczem mógł usłyszeć nawet szepty. Z wnętrza ciemnego szybu spojrzała na niego para na wpół przymkniętych oczu. Z jakiegoś powodu Lili lubiła tu leżeć, dokładnie w miejscu, gdzie szyb prowadzący do jego pokoju skręcał w kierunku domowego węzła. Byli tak daleko od jakiegokolwiek wirnika, że pęd powietrza był tu niezauważalny. – Wychodzisz? – szepnął. Kotka poruszyła uszami, ziewnęła, położyła głowę i wyciągnęła łapy – Dobrze, więc leż. Tylko się nie ruszaj. Kawałkiem taśmy przykleił końcówkę wzmacniacza do ścianki, kierując membranę w głąb szybu. Zamknął kratkę, rozciągnął elastyczny przewód, klęknął na łóżku i włożył słuchawkę do ucha. Usłyszał tylko szumy. Urządzenie zagłuszające? Nie, to nie to. Gdyby ojciec je uruchomił, Arto mógłby liczyć tylko na własne uszy. Rodzice mieli prawo zagłuszać pluskwę, gdy był w domu, lecz Kosa miała prawo sprawdzać czy są wciąż na miejscu. Czy dlatego ojciec bał się włączać zagłuszanie? Jednak coś zagłuszało rozmowę, coś znajomego, lecz nie kojarzącego mu się z domem. Coś więcej niż prymitywne zagłuszanie, stosowane przez nauczycieli rozmawiających w swoim pokoju o tym co, według nich, działo się w szkole. Wsłuchał się w szum. Po chwili już wiedział. Sygnał zniekształcający. Nie zakłócał działania urządzeń, a jedynie udawał odgłosy pracy jakiejś maszynerii – buczenie układów optoelektrycznych czy przekaźników wielkiej mocy. Dla ludzi był niesłyszalny, odbierały go tylko układy wzmacniające, jak ten, którego sam używał. Szum powstawał w elektronice, gdy pętla indukcji wzmacniała zagłuszane dźwięki. Nie pierwszy raz podsłuchiwał coś takiego. To musiał być nieznajomy. Znał się na rzeczy i miał coś ważnego do powiedzenia. Dotknął małego guziczka na słuchawce i zaczął go delikatnie obracać opuszką palca, szukając takiej szczeliny w częstotliwości szumu, która nie nakładałaby się na częstotliwość ludzkiego głosu. Zajęło mu to sporo czasu – szum tłumił każde słowo – lecz na samym końcu skali słyszalności zdołał odebrać niezbyt czysty, lecz słyszalny dźwięk rozmowy. Zaczął się dostrajać. Głosy brzmiały dziwacznie, z metalicznym odgłosem, nienaturalnie sztywno i beznamiętnie, lecz słyszał dość, by odtworzyć to, czego brakowało. – Ludzie od dawna manipulują innymi ludźmi, pani Waspers – usłyszał bardzo, bardzo niewyraźnie – Świadomość bycia dezinformowanym i oszukiwanym też można wykorzystać. Głos gościa był straszliwie zniekształcony. Zaskoczony, Arto zaczął przesuwać skalą, lecz w niczym to nie pomogło. Skala była ustawiona prawidłowo. Co się działo? – Twierdzi pan, panie Hall, że prawda także podlega manipulacji? – głos matki był wyraźny. – Sam pan powiedział, że kłamstwo można wykryć, zaś prawda jest absolutna. Można ją jedynie interpretować. Arto wreszcie zrozumiał. To gość był przyczyną, nie aparatura! Tak dobrze potrafił kontrolować swój głos, że wszystko, co nie dało się zagłuszyć, stawało się niewyraźne. Nazywali to modulacją. Przestraszył się. Takich sztuczek nie znał nikt w szkole. Tylko Protektorzy potrafili modulować swój głos. Ale… ojciec potrafił rozpoznać Protektora! Potrafił to nawet trojak! Musiałby wiedzieć… Arto wiedział z lekcji, że ucho dziecka jest czulsze i potrafi odbierać dźwięki, których nie słyszą dorośli. Tylko dlatego mógł poznać, co mówi nieznajomy. Jego głos znajdował się wprawdzie poza skalą słyszalności dorosłego – a dzięki zagłuszeniu także poza skalą detekcji aparatury podsłuchowej – lecz nie poza skalą słyszalności dziecka. – Tak robi rząd – wtrącił ojciec. – Nie mówi całej prawdy. Zataja część, albo… – Interpretuje. Owszem. Nie kłamie, w żadnym wypadku, po prostu… ukrywa to, co niewygodne. To sprawia, że cały system jest wrażliwy na prawdę. Jeśli ujawni się ją we właściwym czasie, jeśli poda się ją we właściwej formie… – A co jeśli ludzie nie wierzą w nic? Podziemie mówi podobne rzeczy, panie Hall, lecz robi to, co robi. Nawet jeśli każde ich słowo to najczystsza prawda, ich czyny zmieniają znaczenie. Rozmowa trwała już dłuższy czas, zaś on trafił na jej nudniejszą część. Usiadł, wyciągnął nogi i wetknął poduszkę między plecy a ścianę. Zamknął oczy, by wzrok nie odciągał uwagi od słuchu. To musiało być ważne, inaczej po co ta cała tajemnica i zakłócanie? Gość nazwany Hallem musiał się poruszyć. – Do tego zmierzam. To niewiara zamienia prawdę w tak potężną bronią. Ludzie myślą, że prawda jest najprostszym rozwiązaniem, że zawsze wychodzi na jaw i nie da się w niej pogubić, jak w kłamstwie. Jednak świat nie jest tak prosty jak dawniej. Prawda stała się zbyt skomplikowana, by w nią uwierzyć, lecz ona istnieje! Jest jak bomba, zagrzebana głęboko w przeszłości, u korzeni zdarzeń. W miarę upływu czasu powstanie nad nią coraz większa kapsuła kłamstwa i niedomówień. Gdy ktoś ruszy wtedy tę bombę w chwili, gdy ludzie zechcą słuchać, i umiejętnie pokieruje detonacją, wtedy może zawalić wszystko. – A czy ludzie są gotowi słuchać? – spytała matka. – Nie, i jeszcze długo nie będą. Prawda pojawia się i znika, bo nikt się nią nie interesuje, lecz napięcie rośnie, a wraz z nim wzrośnie chęć tłumienia prawdy. Zamiast ją rozładować, rząd zacznie ją dusić. Ściśnie ją tak, że powstanie reakcja łańcuchowa. – Więc teraz niczego nie ściska? – to był ojciec. Chwila ciszy. – Wierzy pan w rolę Floty? – spytał Hall. – Czy wierzy pan, że to wciąż jest Flota Obronna? – Oczywiście, że nie! – ojciec był oburzony. – Jak mógłbym w to… – zamilkł na chwilę. – Chwileczkę… Chyba rozumiem… – Rząd niczego nie tłumi. Pozwala ludziom myśleć co im się tylko podoba, bo i tak są mu posłuszni. Władza już dawno mogła roztoczyć pełną kontrolę nad obywatelami. Może nawet znalazłaby sposób, by na bieżąco analizować ogromną ilość napływających do systemu informacji, lecz po co? Niewola rodzi bunt. Jeśli już teraz istnieją u was organizacje walczące z obecnym ładem, o ileż zintensyfikowałaby się ich działalność gdyby zyskali prawdziwy powód do walki! Ludzie są niezadowoleni, ale jakoś żyją. Nie ma potrzeby tego zmieniać. Kontrola niszczy kreatywność. W dwudziestym pierwszym wieku jedno z najsilniejszych państwo uległo bezmyślnej indoktrynacji i podporządkowaniu, co w przeciągu jednego wieku położyło kres jego potędze. To ślepa droga. Sztuką jest zachować dość kontroli, by rządzić bez sprzeciwu, przy słabej, niedoinformowanej, lecz legalnej opozycji, pozostawiając dość swobody, by ludzie mieli poczucie normalności, nie popadając w matnię teorii kosmicznego spisku. Kopuła jest jeszcze mała, jej wysadzenie nie przyniesie nic poza zamieszkami i niepotrzebną przemocą. Ściskanie zacznie się wtedy, gdy pojawi się nowe zagrożenie. Dekada Strachu była pierwszym ważnym momentem. Z czasem pojawi się drugi, gdy kolonie staną się silniejsze. Wtedy Rząd spróbuje ograniczyć przepływ informacji. Teraz może pan iść do doków i porozmawiać o wszystkim z dowolnym kolonistą, lecz za dwieście lat kopuła będzie tak duża, że takie rozmowy staną się niebezpieczne. – Nie wierzę, że Rząd może aż tak bardzo ścisnąć ludzi! – Przypuszczam, że ludzie przed Dekadą Strachu też nie wierzyli, że Flota nagle stanie się narzędziem ucisku. A dziś… Dziś cała polityka Rządu jest skoncentrowana na utrzymaniu dominacji Ziemi nad koloniami. Jedyne pytanie, jakie jeszcze potrafię sobie zadać, dotyczy tego jak daleko Ziemia zechce się jeszcze posunąć. Ja wiem, że posunie się bardzo daleko, panie Wilan, o wiele dalej niż pan mógłby wyśnić w najgorszym koszmarze. To, co dzieje się teraz, jest zaprzeczeniem doktryny Floty Obronnej. Gdyby ludzkość naprawdę rozproszyła się wśród gwiazd, jak chcieli tego na początku, jak wciąż chcą koloniści, wtedy przetrwalibyśmy każdy atak. – O ile wiem, Obcy się zniszczyli. Nie ma żadnego zagrożenia… – Nie ma go teraz. Rząd przyjął to do wiadomości i zaczął się bawić w imperatora ludzkości. Nie zbadaliśmy aż tak wielu gwiazd, by spotkać jeszcze kogoś, to prawda. Lecz jeśli tylko w naszym niewielkim dominium, obejmującym ledwie kilka tysięcy gwiazd, powstało około dziesięciu niezależnych ramenów, z czego trzy wydały istoty inteligentne, zdolne opanować loty kosmiczne… i zniszczyć sześć innych… Nie możemy liczyć na wieczny pokój. Słabe rameny zostają zniszczone przez silniejsze. To powszechne prawo natury. Wciąż możemy zostać zniszczeni, jeśli to wszystko będzie trwało. Rząd to wszystko dusi. Zamiast wolnego handlu utrzymuje wymuszony system dystrybucji najważniejszych technologii. – Rozumiem – stwierdził ojciec. – Każdy to rozumie. Otwarcie granicy i zniesienie Prawa Kolonialnego przyspieszyłoby rozwój kolonii. Powstałoby wiele nowych ośrodków przemysłu, ośrodków obrony, nowe stocznie, wielka baza dla jeszcze większej floty, nad którą Ziemia nie miałaby już kontroli. Ale czy to nie skończyłoby się podziałami? – Być może – przyznał Hall. – Może kolonie zaczęłyby walczyć między sobą. Ale ta sztuczna jedność w niczym nie jest lepsza. Nasz gatunek utrzymałby ekspansję, a nowa Flota spełniałaby w pełni założenia Floty Obronnej… Arto przestał słuchać. Nie lubił i nie rozumiał polityki. Uszy wciąż odbierały odgłosy rozmowy, czekając na słowa-klucze, lecz umysł pogrążył się w rozmyślaniach. Myślami wrócił do zdarzeń, o których tylko słyszał – o powstaniu Floty Obronnej i migracji do gwiazd.
Początki Ery Kosmosu zbiegły się z pierwszym przeludnieniem Ziemi. Nie równało się ono temu, co działo się teraz, lecz ówcześni ludzie musieli to widzieć inaczej, skoro tak je nazwali. Na Marsie było ledwie kilka małych miast, Wenus dopiero próbowano ochłodzić, przy gazowych gigantach powstawały pierwsze kopalnie a sieć miotaczy masy była tak prymitywna, że poza trasą Ziemia-Księżyc właściwie nie istniała. Nie było reaktorów słonecznych, kolonie nie zawsze mogły wytwarzać powietrze na miejscu, pozostając zależne od dostaw żywności i skroplonego powietrza. Po prostu – prymitywizm. Dwieście lat po tym jak człowiek po raz pierwszy postawił stopę na Marsie ludzie potrafili budować jedynie niewielkie gwiazdoloty – małe, jedno- lub dwuosobowe ramstatki, osiągające ledwie pięćdziesiąt C. Takimi statkami latali Tułacze, błąkali się od gwiazdy do gwiazdy, badając je, stając się oczami ludzkości, jej dotykiem i węchem. Budowano też statki na kilkadziesiąt osób – większe, wolniejsze, dzięki którym naukowcy zakładali kolonie w ruinach światów Obcych. Byli rękami i głową ludzkości, jej mózgiem, lecz wciąż brakowało nóg – aż nadszedł rok, gdy opracowano technologię budowy kadłubów z asteroid. Zaczęto tanio i szybko budować duże statki, zdolne wywieźć kilka tysięcy rodzin naraz. Rozpoczęła się Pierwsza Fala Emigracji. Na początku nie było biletów. Pierwsze stacje zakładano z inicjatywy rządów państw Ziemi. W tamtych czasach nie rozbierano statku przy lądowaniu, jak dziś, by pozyskać niezbędne wyposażenie. Statek wyładowywał sprzęt i zaczynał kursować między stacją a najbliższą kolonią, przywożąc zaopatrzenie i nowych kolonistów, a wywożąc rudę. Powstała sieć transportowa, Sztafeta, przyspieszyła osadnictwo na ogromnych obszarach przestrzeni. Z czasem rządy wycofały się z finansowania kolonii, pozostawiając ich zakładanie korporacjom poszukującym rud surowców, lub bogatym ludziom, gotowym realizować swoje marzenia o władzy czy pieniądzach. Po raz pierwszy pojawiła się sieć przewozów pasażerskich. Z początku były to dodatkowe miejsca dla pasażerów na pokładzie prywatnych handlowców czy transportowców. Bilety były drogie, lecz obietnica nowego życia kusiła. Wielu ludzi nie widziało dla siebie przyszłości na Ziemi. Liczba podróżników wzrastała, z roku na rok budowa statków pasażerskich stawała się coraz bardziej opłacalna. Cena przelotu spadła, powstały wyspecjalizowane statki pasażerskie oraz gwiazdoloty kolonizacyjne nowej generacji, zaprojektowane tak, by ich części posłużyły do budowy nowej kolonii. Powstała cała sieć przewozu ludzi. Z Ziemi dostawali się oni na Księżyc, stamtąd – do rejonu Saturna. Tam dokowały gwiazdoloty, przewożące ludzi ku najbliższym, najstarszym pozaukładowym koloniom. Stamtąd inne statki rozwoziły je dalej. Jedynie gwiazdoloty kolonizacyjne przebywały całą drogę aż do ostatecznego celu podróży. Koloniści budowali z nich kopułę, potem niewielką stację orbitalną dla gwiazdolotów, a na koniec zaczynali bioprzekształcanie. Wtedy zabierano się za to dopiero, gdy koloniści już wylądowali. Budowano coraz więcej gwiazdolotów, które wiozły w gwiazdy coraz więcej naukowców. Dzięki odkrywanej wiedzy Obcych statki stawały się coraz szybsze. Kolonie szybko rosły. Nagle, w przeciągu kilkudziesięciu lat, okazało się, że zatłoczoną i ogarniętą wojnami Ziemię opuściło ośmiu na dziesięciu jej dawnych mieszkańców. W tamtych czasach Mars był garstką niezależnych kolonii z dopiero co powstającą atmosferą tlenową. Inne kolonie w Układzie nie były nawet tak duże. Ziemia była sercem ludzkości, któremu zaczęła grozić zapaść. Najpierw uciekali ci średnio zamożni, których było na to stać. Na ich miejsce przybywali ludzie z biedniejszych rejonów planety, by wykonywaniem porzuconej pracy samemu zarobić na bilet w gwiazdy. Wreszcie uciekli nawet ci najbiedniejsi. Wielkie fabryki stanęły; nie miał kto produkować nowych robotów, mających zastąpić ludzi, których już tam nie było. Na Ziemi zaczęła szaleć Wielka Inflacja. By położyć jej kres wprowadzono jednolity system impulsów. Ziemia wciąż była podzielona na coś co nazywano państwami. To one rządziły stacjami i koloniami. Gdy jedne, na rozkaz polityków, odmawiały przepuszczenia ludzi, inne otwierały swoje śluzy, przysparzając ogromnych zysków. Państwa konkurujące oferowały kolonistom swoją pomoc, w zamian za podpisanie kontraktu z przyszłą kolonią na zbyt towarów i transporty rudy. W zamian za kontrakty na dostawy złota, irydu i platyny rządy obchodziły wzajemne porozumienia dotyczące barier emigracyjnych – do czasu aż ludzi na Ziemi zostało tak niewielu, że przestało się to komukolwiek opłacać. Metale straciły swoją wartość; ekonomia legła w gruzach. Dopiero wtedy rządy dawnej Ziemi doszły do porozumienia. Zjednoczenie stało się faktem, czymś więcej niż nic nie znaczącym podpisem pod jeszcze mniej znaczącą deklaracją, jaka istniała od początku Ery Kosmicznej i którą po prawdzie i tak wszyscy mieli gdzieś. Dopiero groźba katastrofy zmusiła rządy do połączenia sił. Stacje zamknęły się przed uchodźcami. Koloniom nakazano posłuszeństwo wobec nowych władz. Jedynie Mars się sprzeciwił, ogłaszając zjednoczenie i niepodległość wszystkich istniejących na nim kolonii. Uciekający z Ziemi koloniści znaleźli tam nowy dom, dając mu potęgę niemal równą Ziemi. Skończyła się Pierwsza Fala Emigracji, zaczął się pojedynek między Marsem a Ziemią. Wiele kolonii w Układzie, z początku lojalnych Ziemi, przeszło na stronę Marsa lub ogłosiło niepodległość. Osłabiona emigracją Ziemia i silny, wciąż zaludniający się Mars zaczęły się mocować. Splątane w uścisku ekonomii, zaczęły konkurować o rynki zbytu wśród kolonistów. Obie planety produkowały dużo i coraz taniej. Znowu wzrosło zatrudnienie. Znowu zmalały koszty pracy. Jeszcze raz ludzie stali się bogaci. W chaosie rywalizacji rozwijał się handel i transport. Kwitła nauka, budowano nowe, nowocześniejsze statki. Zakładano wiele nowych kolonii w Układzie, a każda z obu wiodących planet próbowała je od siebie uzależnić. Gdy któraś ogłaszała niepodległość, jej rywal przysyłał tam swoje wojska, wspierając ją w zamian za korzystne umowy. Powstały pierwsze okręty wojenne – małe, wolne, lecz dobrze uzbrojone – lecz jeszcze nie po to, by walczyć. Służyły głównie do transportu wojska i obrony przed nieistniejącymi, jak się po wiekach okazało, Obcymi. Wtedy jeszcze wierzono, iż wojna w gwiazdach wciąż trwa. Gdy wszystkie kolonie w Układzie uzyskały niepodległość, walka między Ziemią a Marsem stała się tak zażarta, że niemal doprowadziła do otwartego konfliktu. Szczęśliwie Wojna Wtyczek zakończyła się na komputerach i obie floty nigdy nie skierowały się przeciwko sobie. Pod naciskiem wszystkich niepodległych kolonii podpisano traktat o wiecznym pokoju i Wspólnej Flocie, przekształcający obie formacje w jedną, wspólną dla wszystkich ludzi Flotę Obronną. Kolonie odetchnęły z ulgą. Wierzono, że ludzkość już nigdy nie skieruje swojej broni przeciwko własnemu gatunkowi, że nadszedł kres wojen. Strach przed Obcymi wzrastał w miarę odkrywania prawdziwych rozmiarów dawnej wojny, jednocząc wszystkich. Wkrótce stał się zbyt wielki, by nawet kłótnia między Ziemią i Marsem zdołała go przezwyciężyć. Paradoksalnie, to wtedy Flota Obronna, ku swojej goryczy, odkryła, że nie posiadając władcy, nie posiada także źródła impulsów. Oddanie jej w ręce całej ludzkości nieomal ją zniszczyło. Każdy okręt mógł wtedy wstąpić do Floty, wystarczyło, że posiadał odpowiednią broń na pokładzie. Groźba ataku Obcych wciąż wydawała się realna, lecz rządy przestały być zainteresowane budową nowych okrętów. Stały się dla nich zbędne, gdyż technologia pozwalała im na prowadzenie wojny między Ziemią a Marsem bez ich pomocy, a żaden inny rząd nie myślał poważnie o własnej flocie. Bano się Obcych, lecz wierzono, że społeczeństwo samo sfinansuje swoją tarczę. Mylono się. Flota, by przetrwać, musiała nauczyć radzić sobie sama. Finansowana na zasadzie wolontariatu, napędzanego paniką przed Obcymi, pod hasłami zabezpieczania przyszłości dzieciom i całej ludzkości, stopniowo zamieniała się w gildię przewoźniczą zrzeszającą najwięcej statków – i jako jedyną, w której wszystkie były uzbrojone. Chętnych do korzystania z jej usług przybywało w miarę upowszechniania się korsarstwa i sabotaży. Niepodległość stacji znalazła silne fundamenty – ich kopalnie stały się niezbędne wszystkim. Niezależni przewoźnicy, jak Flota, popierały niezależność tych rządów, gdyż pozwalała im wybierać miejsce kupna i sprzedaży towarów. Więcej niepodległych ośrodków to większa liczba niezależnych rynków; korzystna sprzedaż towaru rodziła impulsy, niepodległość stała się inwestycją. Nowa równowaga ekonomiczna zakończyła walkę o dominację na rynku – wszyscy rywale stali się równi. W żadnej innej epoce nie było tyle wolności i tak szybkiego rozwoju. Nigdy żadna epoka dobrobytu nie trwała tak krótko. Walka na ekonomię i militaria przestała mieć sens, więc Ziemia i Mars sięgnęły po nowy rodzaj broni. Każda z planet, by osłabić konkurentkę, zaczęła pomagać jej mieszkańcom wyemigrować w gwiazdy, oczekując w zamian, że nowo założona kolonia podpisze kontrakt na dostawę sprzętu i surowców. Znów ruszyły wielkie gwiazdoloty, znów wożono ludzi w gwiazdy, jeszcze taniej niż wcześniej. Znów zasiedlano nowe światy i znów przewoźnicy zbijali wielkie majątki. Lecz to z Ziemi, nie z Marsa, uciekało najwięcej ludzi. Ziemia dopiero się odradzała po industrialnych zniszczeniach; Mars dopiero rozkwitał. Ziemia zaczęła rozważać różne sposoby na powstrzymanie ludzi przed niszczącą jej gospodarkę emigracją. Ludzie wpadli w panikę, rzucili się do ucieczki, byle zdążyć przed przegłosowaniem nowego prawa. Zewnętrzne Kolonie Układu zapchały się uchodźcami, często czekającymi lata na jakikolwiek transport na zewnątrz, byle dalej od Ziemi. Mówiono, że nowe prawo zmusi ludzi do niewolnictwa. Mówiono dobrze. Żadna siła na Ziemi nie była w stanie powstrzymać takiej masy ludzi. Dzięki szybkiej reakcji przewoźników uciekli z niej wszyscy, którzy chcieli i których było stać na bilet. Kolonie znów zarabiały ogromne ilości impulsów. Większość zarobków spływała prosto do kieszeni zacierającego ręce Marsa. Lecz najwięcej zyskała Flota. Nowa fala emigracji zapewniła jej byt. Gdy wprowadzono nowe przepisy, na Ziemi pozostali tylko ci najbiedniejsi, których nie było stać na ucieczkę, oraz ci najbogatsi, którzy najpierw nie chcieli uciekać, a teraz nagle spostrzegli, że już wcale nie są tacy bogaci. Nie miał kto dla nich pracować, nie miał kto kupować produkowanych przez ich fabryki towarów. Zmieniło się zapotrzebowanie na inżynierów, koszty produkcji osiągnęły kosmiczną cenę. Fabryki znów stanęły. Ziemski rynek zbytu przestał istnieć, zredukowany do dziesiątej części pierwotnego zapotrzebowania. Planeta stała się marionetką zależną od kontraktów z kolonistami. Tylko żelazne prawa powstrzymały obywateli Ziemi przed buntem. Planetę ogarnął potężny kryzys, lecz zwycięstwo Marsa było krótkotrwałe. Gdy na Ziemię powrócił ład, Mars odkrył, że ma teraz taki sam problem, jaki miała Ziemia. Role zaczęły się odwracać, do gry wchodzili nowi gracze – niepodległe, szybko rozwijające się kolonie w Układzie, zaludniająca się Wenus. Najstarsze kolonie, dziś nazywane Wewnętrzem, przeżywały rozkwit rozwoju, a wraz z nim głód na dostawy sprzętu. By go zaspokoić, zaczęły same rozwijać przemysł. Powstały pierwsze stocznie kolonialne, podpisano umowy między układami, narodziły się zalążki specjalizacji. Po upadku Ziemi sprawdziło się stare powiedzenie, by uważać na swoje życzenia, bo mogą się spełnić. Mars dostał co chciał, lecz szybko odkrył, że w pojedynkę nie zdoła zaspokoić potrzeb wszystkich kolonii. By to nadrobić, postanowiono zautomatyzować przemysł. Ogromne rzesze ludzi nagle straciły pracę. Zapanowała nędza. Zaludniającą się na powrót Ziemię wciąż dusiły przestarzałe przepisy z czasów kryzysu – dawały zbyt dużą władzę zbyt nielicznym ludziom, by zgodzili się z niej zrezygnować. Mars ujrzał przed sobą widmo drugiej Ziemi, Ziemia bała się utraty resztek swojej pozycji. Oba rządy wierzyły, że tylko liczebność populacji decyduje o produktywności. Oba dostrzegły zagrożenie w rozwijającej się niepodległości ekonomicznej kolonii poza Układem. Trzecia Fala Emigracji skończyła się zawiązaniem Zjednoczonego Rządu Układu i trwałym zamknięciem go dla uciekinierów. Embargo na żywność zmusiło inne kolonie w Układzie do przyłączenia się. Nowo powstały Rząd bez przeszkód zamknął cały Układ Słoneczny za niewidzialną przesłoną. Postanowiono, że Fala Emigracji już nigdy się nie powtórzy. |