Arto przydusił przedramieniem szyję młodszaka i cofnął drugą rękę, mierząc się z nim wzrokiem. Ciało chłopca zawisło ponad podłogą. Malec spazmatycznie zacisnął szczęki, jego oddech zamienił się w ciche charczenie. Czas mijał, Arto nie cofał ręki, młodszak, coraz bardziej siny na twarzy, wciąż wisiał nieruchomo, z szyją uwięzioną między ścianą a przedramieniem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wilan, wiedziony instynktem, nie zrezygnował z wizyt w barze. Nie tylko dlatego, by, jak mówił Zefred, zachować wszelkie pozory normalności. Uznał, że to było dobre miejsce na spotkanie. Choć kolonista nie powiedział kiedy ma nastąpić, czuł, że stanie się to wkrótce. Nie był zaskoczony, gdy zobaczył Zefreda. Zaskoczyło go dopiero, gdy ten usiadł przy innym stoliku zamiast podejść do niego. Posłał mu krótkie spojrzenie. Zefred kiwnął głową. Dziwne, uznał, lecz zaraz potem pomyślał, że Zefred ma sporo racji. O wiele mniej podejrzane będzie gdy to on dosiądzie się do niego. Klient czekający na dostawcę był tu częstym zjawiskiem. Niespodziewanie doznał dziwnego uczucia, że już gdzieś spotkał kolonistę, zanim skontaktował się z jego żoną. Nie chodziło tylko o rozmowę z Lerszenem, o której właśnie sobie przypomniał, a którą odbyli w tym samym miejscu. To wyglądało tak samo, lecz chodziło o coś innego. O co? To wciąż mu umykało. Powoli, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi, wstał i przeszedł do stolika kolonisty. Siadając zauważył jak Zefred obraca w palcach niewielki sześcianik. Kolonista dotknął go opuszkami palców w kilku miejscach, po czym schował. Wilan obserwował bacznie każdy jego ruch. Ciekawe czy on zawsze jest taki ostrożny, pomyślał. Czasami aż do przesady. – Czy to bezpieczne? – spytał. – Jesteśmy w miejscu publicznym. – To nielegalne – przyznał Zefred – lecz tu nikt się tym nie przejmie. Zbyt wielu osobom zależy, by w takich miejscach ich rozmowy nie były zarejestrowane. Niemniej, nasz czas jest ograniczony. Ktoś tu w końcu zajrzy. – Zgaduję, że to spotkanie nie jest bez powodu. – Nie jest. Wkrótce zaczniemy widywać się częściej, w bezpieczniejszym miejscu, lecz jest coś, co powinieneś zrobić już dziś. Chcę, byś wraz z żoną złożył do biura transferów podanie o wycieczkę, dla całej rodziny. Nieważne gdzie. – Księżyc? – spytał odruchowo. – Może być. Zadeklaruj kolejną wyprawę seleniczną bez konkretnego terminu, ale zaznacz, że chodzi o ten miesiąc. Zdołasz uwiarygodnić taki urlop? Wilan podrapał się po brodzie. Co wspólnego miała wycieczka na skały księżycowe z ucieczką z Układu? – To może być trudne. Mamy opóźnienia, ale… – Mówiłeś, że odczepiacie za kilkanaście dni. Czy Zefred naprawdę myślał, że budowę da się tak dokładnie zaplanować? Niemniej na stanowisku Wilana obecność w początkowej fazie budowy nowej jednostki nie była konieczna. Statkiem zajmowali się wtedy głównie technicy i Obsługa Kosmiczna. Jedynym jego zajęciem byłoby organizowanie zespołu, ale tym mógł się zająć któryś z pozostałych inżynierów. Bardzo wielu z nich, w tym i on, brało urlopy na czas pierwszego miesiąca prac nad nową jednostką. Dopiero potem zaczynała się harówka. – Teoretycznie tak – zgodził się. – Ale praktycznie… – Tym lepiej. Biuro nie będzie miało podejrzeń, gdy zażądacie karty wyjazdu o długim czasie ważności. – Czy mogę chociaż wiedzieć po co? – spytał. – Nie teraz. Nie wiem czy nie będziemy musieli zmieniać planów. Pamiętaj, wszystko musi wyglądać… – …naturalnie – dokończył. Zefred kiwnął głową. – Czy nie byłoby bardziej naturalne, gdybyśmy spotykali się u mnie w domu, zamiast w takim miejscu? – Wilan ruchem głowy wskazał sąsiedni stolik. – Nawet jeśli ktoś coś mi założył, to najwyżej jakiś prymitywny układ… Przed pierwszym poważnym spotkaniem, w ich domu, Zefred sam przyznał, że jest to najbezpieczniejsze miejsce. Centrala nie uznawała jego stanowiska za sprzyjające podjęciu próby ucieczki czy dokonaniu większej kradzieży. Wilan nie zamierzał im pokazywać jak bardzo się mylili. Reszta stacji była pod stałą obserwacją systemu komputerowego, który potrafił na bieżąco analizować obraz, wyszukiwać oraz śledzić wskazane postacie. Dom był od tego wolny, a mimo to Zefred ani razu nie chciał, by włączył zagłuszanie. – To nie jest dobry pomysł. Jakiś czas temu rząd próbował po cichu wprowadzić na stacji siatkę nielegalnych podsłuchów. Ludzie o wszystkim się dowiedzieli, rząd musiał się szybko wycofać, lecz społeczeństwo pozostało podejrzliwe. – Nie bardzo widzę, co to ma do rzeczy z zakłócaniem. – Każdy kto ma coś do ukrycia podejrzewa istnienie podsłuchu. Włącza zakłócanie, a zakłócanie, zwłaszcza aktywne, jest łatwe do wykrycia. Kosiarze obserwują kto i gdzie go używa, a potem sprawdzają na komputerze co taka osoba robiła przez ostatnie dni. Prawo do prywatności to tylko zawór bezpieczeństwa. Tak naprawdę prywatność gwarantuje jedynie niemożność podsłuchiwania wszystkich naraz, lecz to działa tylko tak długo, jak długo nie zwracasz na siebie uwagi. Właśnie tak bardzo ostrożny był Zefred. Wilan obiecał sobie, że nie zostanie w tyle i na wszelki wypadek przeszuka cały dom w poszukiwaniu nadajników. Jeśli będzie trzeba, zedrze nawet wykładzinę. Nieważne czy coś znajdzie czy nie, to sprawi, że poczuje się pewniej. Kolonista wykonał ruch jakby chciał sięgnąć do kieszeni. Zrozumiał, że chce już iść. – Jest jeszcze jedna rzecz – powiedział Wilan. Zefred odsunął rękaw i spojrzał na zegarek. Wilan zauważył, że nie był zrobiony z cienkiej, przezroczystej, naklejanej błonki, jak zegarki w układzie, lecz ze sztywnego plastiku w kształcie cienkiej tarczy, przypiętego do przegubu lewej ręki. Jeśli kolonista starał się udawać zwykłego mieszkańca stacji, nie powinien korzystać ze zwykłych zegarków? Spojrzał na swój i zrozumiał. Na jego czasomierzu – wyszukanym, wielofunkcyjnym modelu ze srebrzystą, gustownie zaprojektowaną tarczą – sekundy stały w miejscu. Od razu przypomniał sobie, że zegarki astronautów posiadały ekranowanie. – Mamy jeszcze trochę czasu – zgodził się – lecz niezbyt dużo. – Musicie mieć jakieś wolne miejsca – powiedział. – Nie wierzę, że przylecieliście bez zapasu. Zefred spojrzał na niego chłodno, rozumiejąc, że to nie koniec rozmowy. – Zawsze planujemy zapas i zawsze się okazuje, że jest potrzebny – odpowiedział. – Każdy ma kogoś, kogo chciałby ze sobą zabrać, lecz to nie zależy od nas. Nasze komory od początku mają wyznaczonego pasażera. Wilan pamiętał o Burisie. Dostał swoją szansę, lecz Buris pozostał w tym samym miejscu, w którym sam był jeszcze kilka dni temu. Sprawę komplikowało trochę to, że szukając reaktora Buris zabrał się za Podziemie, niemniej… Buris nie zajmował się niczym specjalnym, więc nie był potrzebny. Irytujące, lecz zrozumiałe. Wilan miał nadzieję, że jest dość cenny dla kolonistów, by nakłonić ich do pomocy. – Ale dla nas mieliście zapas, tak? – Czego oczekujesz? Transportowca na sto tysięcy kolonistów? Nie jesteśmy aż tacy dobrzy. Mamy tylko dwa wolne miejsca, to wszystko. Wiem, że to stało się nagle. Zabieramy was właściwie w ostatniej chwili, ale nie bez powodu. Jest szansa, mamy wolne miejsca, a wy jesteście nam potrzebni. – Możesz zagwarantować te dwa miejsca? – Z dużym prawdopodobieństwem tak. Ciężko jest znaleźć na stacji dwie samotne, wartościowe osoby, bez dzieci. Pozostaje tylko kwestia… dla kogo? – Dla kogoś komu jestem coś winien. Dokładniej, dla dwójki jego dzieci. – Nie wiem czy ich rodzice nie spróbują nas zdradzić. – Myślisz, że tego nie sprawdzałem? – Myślę, że nie byłbyś w stanie. Zmierzyli się chłodnym wzrokiem. Zefred mówił jasno, że zanim pozwoli komukolwiek wziąć w tym udział, najpierw dobrze mu się przyjrzy. O nim i o Ene, jak Wilan sam się przekonał, kolonista wiedział gwiaździście dużo. – Więc? – spytał Zefred. – Kto to jest? – Buris Warton. Nie masz go na swojej liście? – Nie znam. Zobaczę kim jest i co da się zrobić. Póki ci nie powiem, nie rób nic. – Zaczekam – zapewnił. – Ostatnio może się kręcić nieco za blisko Podziemia, ale to z desperacji. Nigdy by się do nich nie przyłączył. – Tego nie możesz wiedzieć – na twarzy Zefreda pojawił się lekki uśmieszek. – Lecz my będziemy. Mamy dostęp do neuroskanera. Ich, jak na razie, Protektorzy nie potrafią oszukać. Musisz zrozumieć, że nigdy nie odgadniesz kto jest agentem z Urzędu, a kto nie. Są na to zbyt dobrzy. Jeśli myślisz, że ktoś jest agentem to możesz być pewien, że nim nie jest. Mniej więcej to samo myślał Wilan. Zbyt często gubił się w domysłach. Coś za dużo tych przypadków, jak na parę ostatnich tygodni. Gdybym tylko mógł, pomyślał, sam chętnie zdobyłbym neuroskaner. Może wtedy przestałbym być paranoikiem. Zefred uznał rozmowę za skończoną. Na chwilę włożył dłoń do kieszeni, wstał i wyszedł nieśpiesznie. Wilan rzucił okiem za swój zegarek. Chwilę trwało nim zsynchronizował się z sygnałem czasu, lecz wkrótce znów zaczął odmierzać sekundy. Wrócił na swoje stare miejsce. Posiedział jeszcze kilka minut. Biuro było czynne całą dobę, nie musiał się spieszyć. Uczucie, że coś mu umyka powoli znikało. Kątem oka zauważył w wejściu dwóch mężczyzn. Stanęli w drzwiach, rozejrzeli się leniwie po pomieszczeniu, po czym weszli do środka. Jak pozostali, spojrzał na nich wzrokiem tak obojętnym, jakim tylko potrafił ich obdarzyć, wracając do swojej torebki. Jeden z nich sięgnął po coś do kieszeni. Wysunął z niej jakiś przedmiot, spojrzał na niego i schował. Gdy spojrzenia mężczyzn się spotkały, ten pierwszy pokręcił lekko głową. Znów rozejrzeli się leniwie, po czym wyszli. Nikt nie odprowadzał ich wzrokiem. Anhelo zaatakował dwa rozjaśnienia później. Od rana Arto czuł, że coś wisiało w powietrzu. Atmosfera wokół niego zgęstniała; czuł jej wzrastający opór. Zbyt często nie widział dookoła siebie mrówek, gotowych ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Gdzieś znikali, czasem nagle. Arto nie wierzył, by działo się tak wyłącznie z winy małych szpiegów. Dert wiedział o co grają i trzymał ich krótko. Jeśli siatka nie dawała rady to tylko dlatego, że ktoś dopilnował, by tak się stało. Ktoś, czyli inne grupy. Grupy sprzyjające Anhelowi. Nie widział go już od paru ładnych rozjaśnień, lecz rozumiał, że Anhelo wcale nie żartował. Wtedy, w łazience, mógł się przestraszyć. Wtedy było mu na rękę, że Arto przeżył. Lecz teraz… Teraz zrobi to dobrze. Zrobi wszystko, by ich dopaść. Kwestia czasu nim wszystko się powtórzy. Tym razem Anhelo będzie uważał. Pobije ich dokładnie, lecz ostrożnie, bez ryzyka, że umrą w trakcie. Będzie ich ścigał aż osiągnie swój cel. Może nie zrobi tego od razu. Może to trochę potrwa. Lecz gdy uzna, że czas kończyć, wtedy, Arto był tego pewien, będzie to wyglądać na wypadek. Chodzili po szkole tak szybko jak się dało, choć nie aż tak, by wyglądało, że uciekają. Wciąż obserwowali czy ktoś nagle nie spróbuje ich zaczepić, jak Aristo. Dawni i obecni wrogowie zjednoczyli siły pod przywództwem Anhela. Pozostali… Neutralne starszaki, młodszaki, nawet głupie pierwszaki okrążały ich z daleka. W miarę jak konflikt się zaostrzał, wszyscy odcinali się od nich, by nie mieć nic wspólnego z Arto i ze Smokiem. Przynosili pecha każdemu, kto się z nimi zetknął. Na jednej z przerw Arto posłał Żimmiego, by sprawdził co się dzieje z siatką. Czy sprawiła to sytuacja grupy, czy inne powody, Żimmy nie wyglądał na kogoś, kto chce zemsty. Przeciwnie, stał się potulny i posłuszny. Załamany, to też, lecz tak samo wyglądał za pierwszym razem – stracił dumę, poczuł się nikim, jakby ktoś na powrót przeniósł go do starej grupy. Arto nie mógł i nie chciał go pocieszać. Nie mógł przywrócić go do starej funkcji; inni natychmiast odczytaliby to jako wybaczenie próby buntu, niemniej potrzebował go, by zajmował się tym, co potrafił najlepiej – nadzorowaniem mrówek. Sam podczas walki czuł tylko nienawiść, lecz teraz widok tego niegdyś dumnego wojownika przyprawiał go o smutek. – Młodszaki są zastraszone, kapitanie – nawet składając raport Żimmy unikał jego wzroku, tak samo jak mówienia mu po imieniu. – Nawet te, o których nikt nie wie, że pracują dla nas. Jedynie Karros złożył mi raport. Nie oberwali mocno, ale też zaczyna sikać po nogach, ile razy mnie widzi. Myślę… już nikt nie będzie nas ostrzegać przed zasadzką. Żimmy czuł się paskudnie przynosząc złe wieści, lecz Arto wiedział, że wieści długo nie będą dobre. Anhelo zaczął ich systematycznie niszczyć. Wyeliminował z gry mrówki, by go oślepić. Oczywistym następnym ruchem było dobranie się do nich. Cokolwiek się zaczęło, było dopiero początkiem. – Po prostu zrób co możesz, Żim – spróbował go pocieszyć. – Złap każdego, kto jest nam coś winien. Przypomnij kto ich chronił. Sprawdź kogo da się przekonać. Jeśli któryś nie posłucha, daj mi jego nazwisko. Wierzę w twoje umiejętności. Potrzebuję ich. Tak. Teraz nie był najlepszy czas na zemstę czy gniew. Musieli sobie wybaczyć, nawet jeśli tylko na razie.
Miał nadzieję, że Anhelo zaczyna odczuwać skutki jego planu. Wkrótce, za kilka rozjaśnień, sojusznicy zaczną się odwracać od swojego lidera i Anhelo znajdzie się w takim samym położeniu jak Arto. Nie, nie podda się, lecz może da im spokój. Lecz do tego czasu… Dert rozumiał, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna, lecz wciąż uparcie im towarzyszył. Arto postanowił coś z tym zrobić. Wierność wiernością, a rozsądek rozsądkiem. – Dert, sprawdź co się dzieje – powiedział gdy po raz kolejny zostali sami. – Jesteśmy odsłonięci. – Inni się tym zajmą – odparł Dert. – Już powiedziałem komu trzeba… – Zajmij się tym! – odpowiedział stanowczo. – Nie wracaj dopóki nie zrobisz z tym porządku. Dert był dobry w odgadywaniu tego, co Arto chciał powiedzieć bez mówienia na głos. Tym razem też zrozumiał – nie zbliżaj się, bo będziesz miał kłopoty a i tak nie pomożesz. Dert spojrzał na swojego kapitana, kiwnął głową i odszedł bez słowa. Arto widział, że to polecenie sprawiło Dertowi ulgę. Wciąż czuł się związany z kapitanem długiem i daną mu obietnicą, lecz strach zaczynał w nim zwyciężać. Arto potrzebował jego wierności, lecz w klasie, nie na korytarzach. Gdy coś się stanie, Dert poczuje się podle, ale będzie cały. Nie tylko Dert zrozumiał o co chodziło. – Wiesz… wytrzymam jeśli Anhelo mnie złapie – Iwen patrzył za odchodzącym, co rusz spoglądającym za siebie Dertem. – Ale ciebie będzie bił mocniej. Przez Żimmiego wciąż jesteś słaby. – To jego wina, nie moja – odparł. – Skup się na tym, czy Anhelo się nie zbliża, dobrze? Iwen nie dostrzegał nawet połowy z tego co się działo. Nie mógł, bo nie znał szkoły. Arto nie chciał, by zaprzątał sobie głowę rzeczami, na które nie miał wpływu. Wystarczy, że sam to robił. Iwen wyraźnie odczuł, jak mocno pojedynek odmienił grupę. Uspokoił ją. Autorzy dawnych złośliwości zamilkli, wystraszeni. Jednym było wstyd, inni wciąż go unikali – odwracali wzrok gdy na nich patrzył, udawali, że nie istnieje. Mogli udawać, lecz Iwen nie zapomniał. Zrobili to, lecz nikt mu nie współczuł, nie żałował, wszyscy po prostu bali się, że Arto każe im zapłacić bólem. Może im się należał, lecz choć Iwen czuł, że Arto wiedział o wszystkim, nie rozmawiali o tym. Grupa pokazała jaka jest naprawdę i nic tego nie cofnie. Nigdy. Zmieniło się coś jeszcze. Wszyscy bez wyjątku zaczęli się bać. Już nie Anhela, lecz ich.
Na lekcji do Arto dotarła lista mrówek ociągających się z pomocą. Iwen domyślił się tego gdy tylko otrzymał od kapitana wiadomość, że muszą się tym zająć. Wiedział czym to się skończy. Uważał, że młodszaki mają rację – Smok nie raz pomagał im wybrnąć z przeróżnych kłopotów, lecz nie istniała groźba, która nakłoniłaby ich do współpracy. Żadna z przysług nie mogła być aż tyle warta. Chciał wierzyć, iż Arto nie posunie się do zabójstwa, lecz nawet gdyby tak zrobił, Anhelo na zawsze pozostanie tym groźniejszym, z większą liczbą ofiar na koncie. Lecz Arto wciąż myślał na sposób szkoły. Tu za przysługę płaciło się przysługą, zaś o rozmiarze i wartości takiej „zapłaty” rozsądzała przewaga siły wierzyciela nad dłużnikiem. O tym, że sprawy zaszły za daleko nie chciał nawet słyszeć.
Niemal całą koncentrację Arto zużywał na unikanie pułapek zastawianych przez Anhela. Starszak zyskał ogromną przewagę, lecz obaj wciąż wymieniali ciosy w swojej wojnie. Grupa starszaków dyskretnie oparta o ścianę, korytarz pozornie wyglądający na bezpieczny – kapitan widział niebezpieczeństwo na długo nim Iwen uświadamiał sobie, że coś jest nie tak. Arto na pierwszy cel wybrał liderów siatki, jej węzły czy, jak to określił, „głowy”, licząc, że pociągną za sobą resztę. Bez ceregieli rzucił pierwszego młodszaka na ścianę, lecz ten, przyszpilony tak, że stopami nie dotykał podłogi, nie zwracał uwagi na Arto. Nerwowo rozglądał się na boki, bardziej niż pobicia obawiając się tego, kto mógł ich zobaczyć. – Wiesz jak korzystać z pomocy, co? – cichy głos Arto był pełen jadu. – Byliśmy dla was przydatni póki tłukliśmy waszych panów, ale odwdzięczyć się to już dla was za dużo? – Zrobiłem dość! – odparł tamten. – Czego jeszcze chcesz? – Ty i twoje szczochy macie dalej robić swoje, to chyba jasne? Skończycie gdy powiem, inaczej połamię cię tak, że będziesz to czuć przez tydzień, a potem zrobię to jeszcze raz. – Jak sobie chcesz – młodszak unikał jego wzroku. – To mnie nie zabije. – Jesteś pewien? Arto przydusił przedramieniem szyję młodszaka i cofnął drugą rękę, mierząc się z nim wzrokiem. Ciało chłopca zawisło ponad podłogą. Malec spazmatycznie zacisnął szczęki, jego oddech zamienił się w ciche charczenie. Czas mijał, Arto nie cofał ręki, młodszak, coraz bardziej siny na twarzy, wciąż wisiał nieruchomo, z szyją uwięzioną między ścianą a przedramieniem. Iwen zaczął się poważnie niepokoić o wynik spotkania, gdy młodszak uchwycił się rękoma za duszące go przedramię i podciągnął w górę, charcząc w odpowiedzi coś, co tylko Arto mógł usłyszeć. Arto puścił go. Młodszak odszedł pośpiesznie, bez słowa. Kapitan odprowadził go wzrokiem. Iwen widział jego twarz ledwie przez chwilę, lecz to wystarczyło, by przeszły go ciarki. W jego oczach dostrzegł niebezpieczny, dziki błysk, o wiele groźniejszy od tego, co kiedykolwiek czaiło się w oczach Żimmiego. Przeraził się bardziej niż był w stanie to ukryć, lecz Arto nie patrzył na niego i niczego nie zauważył. Coś się z nim stało, pomyślał, zmienił się po tym co zrobił mu Anhelo. Wtedy też dostrzegł znajomą sylwetkę starszaka o długich, prostych, czarnych włosach, żółtawej skórze i skośnych, czerwonych oczach. Znał jego imię, lecz nie wiedział czego tu szukał. Patrzył się nie tylko na Arto, także na niego. Gdy ich wzrok się spotkał, na twarzy starszaka nie drgnął nawet jeden mięsień. Oczy pozostały te same, bez wyrazu. Arto był zbyt zaabsorbowany unikaniem Anhela, by go zauważyć, lecz Iwen widział jak często ten wojownik kręci się w pobliżu. Rozumiał, że jest to ktoś, kogo powinien się bać, a jednak nie czuł nic, ani strachu, ani ulgi, niczego. Arto starał się to ukryć, lecz Iwen rozumiał, że to był jeden z tych, co wciąż stali po jego stronie. Tak jak Aristo, czy tak naprawdę? Od wczoraj Arto próbował to zakończyć. Próbował skontaktować się z Anhelem i namówić go na spotkanie w cztery oczy. Bez skutku. Nie odpowiedział ani razu. Ignorował go. Szkołę opanował niezrozumiały amok przemocy. Pękła niewidzialna zapora; wojna toczyła się sama, napędzana dawnymi zatargami i nienawiścią. Każdy miał rachunki do wyrównania, dawne sprawy do załatwienia. Dawni siłacze byli osłabieni, dawni słabeusze poczuli siłę. Nie było minuty, by ktoś nie malował się po kątach lub nie obmacywał w łazience swoich kości. Choć ich walka nie trwała długo, wielu miało jej już dość, choć byli też tacy jak szczurze grupy, którym taka sytuacja odpowiadała. Inni, mądrzejsi, ostrzegali, że to się może źle skończyć dla szkoły. Wybuchało zbyt wiele poważnych awantur, by dało się to ukrywać przed dorosłymi, lecz Anhelo był głuchy na wszystko. Pół szkoły stanęło przeciwko sobie – z czego większość była przeciwko nim. Reszta pozostawała neutralna. Ci słabsi, którzy na początku byli za nim, jak Aristo, szybko skapitulowali. Zostali ci silni, lecz na jak długo? Arto mógł liczyć wyłącznie na swoją grupę, lecz Jeźdźcy Smoków byli za słabi, by się liczyć. Albo jego sojusznicy coś z tym zrobią, albo… Rozmiar tego, co rozpętał, zaczął go przerażać. Stał się iskrą, impulsem grawitonowym, przez który chaos złości rozbłysnął w nagłym wybuchu. Istnienie takiej grupy jak Niebiańskie Wrota dawało pewność, że kiedyś taki wybuch nastąpi, lecz to on go rozpoczął i to on ponosił konsekwencje. Jako pierwszak słyszał o podobnej wojnie. Wtedy skończyło się na kilku wypadkach poza szkołą i trzymiesięcznym nadzorze dorosłych. Gdyby wtedy zwracał na to większą uwagę, gdyby słuchał, gdyby zapamiętał… Arto gotów był poddać się i zrobić wszystko, czego by Anhelo zażądał. Chciał mu dołożyć? W porządku, byle to się skończyło. Wiele innych grup, zwłaszcza tych pokonanych przez Anhela, chciało postąpić podobnie – i te grupy, Arto to wiedział, potem zajmą się nimi. Poza Arto i Anhelem nikt nie miał pojęcia, o co naprawdę toczyła się ta walka. Nikogo to już nie interesowało. Nawet sojusznicy Arto wiedzieli tylko, że Anhelo groził mu śmiercią. Mówiono, że poza okresami szału Anhelo bywał rozsądny, lecz tym razem nie zamierzał przestać i nikt nie rozumiał dlaczego. Były już pierwsze ofiary. Pewien jedenastak rzekomo przedawkował, pewien dwunastak miał wypadek, który, o czym dorośli nie mieli pojęcia, zdarzył się w innym miejscu niż to, w którym ofiara straciła przytomność. Arto nie żałował tych starszaków, byli parą zwykłych szczurów, jednak teraz obaj byli martwi, przez niego. Choć to nie jego ręce pozbawiły ich życia, był tym kto zbudował i uruchomił tę maszynę. To mogli być moi chłopcy – ta myśl uparcie krążyła w jego głowie. To może się tak skończyć dla któregoś z nich.
Żimmy czekał przed klasą. Arto tylko na niego spojrzał i już wiedział, że coś jest nie tak. Żimmy odpowiedział spojrzeniem i spuścił wzrok. Wyglądał bardzo poważnie. – Musimy pogadać – oświadczył krótko. Sala była otwarta. Niektórzy nauczyciele otwierali je już na przerwie, pozwalając uczniom pracować przy konsolach. Korzystali z tego zwłaszcza jajcogłowi. Arto spojrzał na Iwena i skinął w stronę drzwi. Iwen w milczeniu spełnił nieme polecenie. W spojrzeniu, jakim obdarował mijanego Arto tkwił wyraźny wyrzut, że wciąż coś przed nim ukrywa, choć obaj siedzieli w tym po uszy. Odsunęli się od drzwi. – Anhelo urządził polowanie. – Żimmy wciąż nie patrzył mu w oczy. – Kilkunastu starszaków z różnych grup dorwało naszych wojowników. Ciężko ich pobili. Arto odchylił głowę i spojrzał w głąb sali. Faktycznie, było pusto. Nie było nawet Derta. Nic dziwnego, że to właśnie Żimmy przyniósł mu wieści. Odesłał go od siebie, by chronić, lecz zamiast tego nieświadomie wysłał prosto w kłopoty. Jeszcze niedawno czułby satysfakcję, widząc jak oberwało się zdrajcom, jak poznają jak to jest być ściganym i bitym, lecz nie miał już w sobie tamtego gniewu. Gdyby nie Iwen, byłby taki jak oni. Teraz myślał inaczej, bardziej jak Iwen. Znowu popełniał ten sam błąd, znowu ciągnął za sobą innych. Znowu przegrał. Skończy się tak samo, jak gdybym zostawił Iwena samemu sobie, pomyślał. Jedyna różnica to to, że ja się zmieniłem i że inni za to ucierpią. My, cała grupa, inne grupy. To nic, że kazał grupie trzymać się z daleka od walki. To już nie wystarczyło. Byli z nim, to wystarczyło, by stać się celem. Jeźdźcy Smoków nie mieli szansy przeciwko połowie szkoły. Czuł się jak Wel, bity przez kolegów na środku korytarza. – Kto? – spytał. Po zachowaniu Żimmiego widział, że było coś jeszcze. – Aristo. I Marsjanie. Westchnął bezwiednie. Zostali zdradzeni. Każdy jego ruch tylko pogarszał sytuację. Anhelo nie był wściekły póki go nie sprowokował do pobicia. Potem napuścił na niego sojuszników – Anhelo wściekł się jeszcze bardziej. Zbyt późno zrozumiał, iż jedynym sposobem było nie robienie z tym niczego, od samego początku. Iwen nie miał pojęcia o szkole, lecz miał rację. Gdyby sprzeciwili się wszyscy, wtedy Anhelo poszedłby prosto do akademii, lecz zbyt wielu się wahało, zbyt wielu się go bało – bo byli tacy jak Aristo i było ich wielu. Czego się spodziewał? Dostał ostrzeżenie. Jak mógł wierzyć, że starszaki okażą się bardziej lojalne od jego własnej grupy? Ze wstydem przyznał przed samym sobą, iż przegrał tę wojnę, lecz oni nie musieli jej przegrywać wraz z nim. Została tylko jedna decyzja, jaką mógł podjąć. – Żimmy, zrzekam się dowództwa. Teraz ty jesteś kapitanem. |