powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LIX)
wrzesień 2006

Więzień układu – część 9
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Żimmy wlepił w niego zdumione spojrzenie. Wreszcie spojrzał mu prosto w twarz. Nie odezwał się, lecz jego oczy pytały za niego.
– Nie chcę pociągać was za sobą – wyjaśnił chłodnym, rozkazującym głosem. – Rozpowiesz, że mnie pokonałeś. Każ tak mówić naszym wojownikom… albo nie, sam im to napiszę. Nie chcę byś udawał, że rządzisz, ty masz rządzić. Ja… Chciałbym tylko, aby Rejkert wciąż uważał za nas obu na lekcji. Naprawdę nie mamy czasu na naukę.
Żimmy milczał. Arto nie mógł odgadnąć, co teraz myślał. Naprawdę zwariowałem, pomyślał. Biłem się z Żimmym o grupę, tylko po to, by mu ją teraz oddać.
– Ale… Nie rozumiem… – wyjąkał wreszcie. – Zostaniesz sam, tylko was dwóch…
– Tak musi być. Nie zbliżajcie się do nas. Nie próbujcie rozmawiać, najwyżej na lekcji. Ogłoś, że nas wyrzucasz. Nam to nie zaszkodzi, a wam może pomóc.
Żimmy milczał bardzo długą chwilę.
– Byliśmy wrogami! – powiedział wreszcie.
– Żimmy, ja muszę. Nie mogę…
– Dlaczego nie Dert? – Żimmy nie zwracał uwagi na jego słowa. – Jemu ufasz bardziej!
Żimmy go oskarżał. O co? Że nie miał wyjścia? Nie rozumiał, że tak musiało się stać?
– Nikt nie uwierzy, że Dert mnie pokonał. Nikt nie uwierzy, że ty nie pokonałbyś go na drugie rozjaśnienie. Nie byłeś dla mnie wrogiem, ja tylko się broniłem. Zrób z tym co zechcesz.
Żimmy zawahał się.
– Wiesz, że ja bym tak nie mógł.
– Robię to dla dobra grupy. – Arto uznał, że chłody, surowy głos najlepiej przekona Żimmiego o słuszności decyzji. – Jest twoja. Jeśli… Jeśli zwrócicie się przeciwko nam, jak inni, jeśli zechcesz się mścić…
Żimmy spojrzał na niego z gniewem. Sama myśl była dla niego obrazą.
– Zrobię co powiedziałeś – obiecał. – Uznam to za twój rozkaz. Ale nie zrobię nic poza tym. Wciąż będziesz w grupie, wciąż będziesz kapitanem, tylko…
Żimmy był taki poważny, taki przejęty, że Arto uśmiechnął się lekko.
– Tylko inni nie będą o tym wiedzieć.
Żimmy kiwnął głową.
– Będziesz dalej rozkazywać.
– Nie będę, Żim. To nie jest wybieg.
Żimmy milczał chwilę, myśląc nad tym, co usłyszał.
– Więc się poddajesz – uznał. – Tak po prostu. Mówisz jak gdyby…
– Nie poddaję. Po prostu… – Wzruszył ramionami – widzę co się dzieje. Obaj mieliśmy rację, co do Iwena. Tylko… Ty miałeś rację co do grupy. To ja się myliłem.
Żimmy się cofnął. Arto otwarcie przyznał się do błędu. Nie od razu to do niego dotarło.
– Jeśli chcesz, dam ci się pokonać w walce…
– Nie chcę takiej walki! Chciałem grupy, ale… Nie chcę jej w taki sposób!
– Dlaczego? Zawsze mówiłem, że każdy sposób jest dobry.
– Może nie każdy. Może się mylisz. Ty byłeś… wciąż jesteś najlepszy. A jednak…
– Przegrałem? – Żimmy kiwnął głową. – To nic nie znaczy. Wygrywali gorsi ode mnie. Przegrywali lepsi – pomyślał o Daelu. – Dasz sobie radę. Jeśli nie ty, to kto zajmie się grupą?
Milczeli chwilę. Obaj wiedzieli, że nikogo takiego nie było.
– Chcę, byś pozostał na swoim miejscu – oznajmił Żimmy. – Może… może jednak to się jakoś skończy. Kiedyś. Wtedy wrócisz. Ile może trwać taka wojna?
Arto wiedział, że niedługo. Skończy się tak samo jak się zaczęła – szybko i brutalnie. Czy Żimmy naprawdę miał nadzieję, że wytrwają? Prawda, szanse były niewielkie, ale były. Być może cena za przetrwanie będzie wysoka. Być może zaczną robić rzeczy, których nigdy nie robił żaden wojownik. Jak wtedy zachowa się Żimmy?
– Nie poddam się. Ale… różnie mogą o nas mówić. Mogą nazywać karaluchami…
– Niech sobie mówią – odparł Żimmy. – Ja i tak będę pamiętać jak podłożyłeś się za Nowego. Za Iwena – poprawił się. – Żaden karaluch by tego nie zrobił.
Aż tyle było trzeba, by Żimmy wreszcie zaakceptował Iwena. Cóż, to było wszystko, co Żimmy mógłby, co chciałby dla niego zrobić.
– Możesz jeszcze zmienić zdanie. Mnie też można złamać. Pamiętaj o umowie z Gwiezdną Flarą. Rejkert wie co robić, musisz go tylko upilnować.
– Rozumiem. Jeśli zawiedziemy, będziemy mieć dodatkowego wroga. Wy też.
Arto uśmiechnął się boleśnie.
– Żim… Mamy ich tylu, że jeden więcej nie zrobi żadnej różnicy. To tylko interes, który trzeba wypełnić. Zawarłem go w imieniu grupy, nie we własnym.
Żimmy przytaknął. Wahał się czy powiedzieć coś jeszcze.
– Arto… Wiesz, teraz jesteś historią szkoły.
– Jak Wel, Erst, Herry i inni? – spytał ironicznie, lecz nie był w nastroju do ironii i kiepsko mu to wyszło. – Żim, ja jeszcze żyję…
– Nie, nie tak jak oni. Przeciwko tobie stoi chyba połowa szkoły, Anhelo na ciebie poluje, a ty wciąż żyjesz, im na złość. O czymś takim dzieciaki będą opowiadać latami! Będą o tobie mówić tak samo jak o akademii. Nie, nie tak. Będą mówić z podziwem.
– Nie chcę byś opowiadał młodszakom bajki. Wystarczy byś nie zmienił się w Anhela.
– Nigdy! – Żimmy przyłożył dłoń do piersi. – To ci obiecuję, na własne życie.
Przynajmniej ono jest jeszcze coś warte. Jego własne życie i obietnice niewiele już znaczyły.
Żimmy wyciągnął rękę. Uścisnęli się mocno, jak dawniej, jak wiele, wiele rozjaśnień temu. Z dziwnym smutkiem pomyślał, że jednak nie będzie pierwszym, który rządził swoją grupą od początku do końca. Być może nigdy nikogo takiego nie będzie.
– Nie poddaj się łatwo – usłyszał. – Przeżyj tak długo, by ich to wściekło. Zrób to dla grupy, dla siebie i… dla Iwena. Jeśli to wytrzyma… będę go pilnował, dla ciebie.
W głębi siebie Żimmy nie wierzył, że mu się uda. Czy mógł się dziwić? Sam miał ledwie nadzieję. Ta rozmowa za bardzo zaczynała przypominać pożegnanie. Arto nigdy nie był przesądny, lecz nigdy nie był też tak blisko tego, by zacząć w nie wierzyć.
Nie zamierzam się poddać, Żim. Mam dobry powód, by wytrzymać.
– Bądź kapitanem – powiedział. – Nie starszakiem. Przywódcą.
Żimmy skinął głową. Puścili się i bez słowa weszli do klasy.
Może źle cię oceniałem, Żimmy, pomyślał. Może nie jesteś tak bezwzględny jak inni. Może wielu nie jest. Może tylko trzeba wami potrząsnąć, w środku, aby coś zmienić? Dael nim potrząsnął gdy był mały. Cóż, pozostało tylko skończyć jak on. Walczyć ile się da i przegrać tak, by inni o tym nie zapomnieli.
Nie zamierzał tego mówić Iwenowi, lecz bał się, że koniec może być bardzo bliski.
• • •
Nikt ich nie bronił. Silniejsi sojusznicy skupili się na własnych planach, słabsi mieli już dość. Ledwie jedna z mrówek od Karrosa kręciła się w pobliżu. Większość wojowników Smoka jeszcze nie wróciła. Rano byli jego jedynymi oczami, teraz stracił nawet to. Byli sami, tylko we dwójkę, całkowicie wystawieni.
Szli szybko przed siebie, nie oglądając się, gdy Arto zaalarmował nagły popłoch wśród młodszaków. Środek korytarza niespodziewanie całkowicie opustoszał. Zatrzymał się.
– Doigrałeś się, szczurze! – wściekły, znajomy ryk dotarł do niego niemal w tej samej chwili, gdy spojrzał za siebie. – Jesteście trupami!
Było ich ośmiu, wszyscy z Niebiańskich Wrót i wszyscy bardzo, bardzo wściekli. Jednak poczułeś, pomyślał z mściwą satysfakcją. Jak poszły ostatnie lekcje, gdy wasz system rozleciał się na kawałki? Kilka oblanych sprawdzianów pomoże ci zmądrzeć. Wciąż potrafię mocno gryźć, choć nie własnymi zębami. To już nie tylko ja, Anhelo. Jest wielu, którzy cię nie lubią i robią to za mnie. Moi sojusznicy mają w tym swój własny interes, ale to robią i będą robić, dopóki jakoś tego nie zakończymy.
Starszaki zwolniły.
– Nie wyobrażaj sobie, że jak przeżyłeś ostatnie spotkanie to zostawię cię w spokoju – Anhelo mówił już ciszej, niemal normalnie. – Nieważne co zrobisz, ty i twoi starsi kumple, ja zawsze będę obok. Zabiorę się za was obu. Najpierw za ciebie – wskazał na Arto – a potem za ciebie – wycelował palec w Iwena, jakby to była broń.
Iwen cofnął się o pół kroku, zrozpaczony i bez nadziei. Anhelo próbował się opanować, a że nie potrafił, jego złość rosła w siłę bardziej niż gdyby chciał pozostać wściekły. Widzieli się po raz pierwszy od tamtego zdarzenia, lecz tu i teraz Arto mógł zapomnieć o negocjacjach.
– Proszę – powiedział błagalnie. – Zostaw nas. Wygrałeś! Czego jeszcze chcesz?
Anhelo zatrzymał się. Jego towarzysze zatarasowali cały korytarz.
– Chcę to dokończyć – starszak wciąż silił się na spokój. Jego oczy wciąż kipiały od gniewu. – Polecicie na Ziemię, w puszkach. Obaj. Wtedy dam wam spokój.
Mówił poważnie. Arto poczuł, że się boi. Narastające bez końca napięcie ostatnich rozjaśnień osiągnęło szczyt. Nie miał żadnego planu, żadnego pomysłu. Czuł, że powinien uciekać, lecz doświadczenie i lata życia w szkole protestowały w jego umyśle, sprzeciwiając się takiemu rozwiązaniu. Łatwo mu przychodziło uciekać przed dorosłymi, lecz teraz coś go paraliżowało. Jeśli to zrobi, skaże się sam. Straci sojuszników i zostanie karaluchem.
Anhelo zrobił krok do przodu.
Arto spostrzegł ruch. Odwrócił się – Iwen zadecydował za niego. Widząc uciekającego towarzysza przestał się wahać i natychmiast ruszył za nim. Gdy już się przełamał, nie potrafił zrozumieć co trzymało go na miejscu. Potem się sklnę, przemknęło mu przez myśl. To tylko ten jeden raz, jakoś to odwrócę, ale teraz musimy się ratować.
– Za mną! – rzucił, wyprzedzając Iwena.
Iwen gnał jak spanikowana beksa, lecz nie wpadł w panikę. Pognali przed siebie. Kto w porę ich zauważył, szybko schodził z drogi. Tych, co zostali na drodze Arto odrzucał na boki, nie zważając na nic i na nikogo, byle szybciej. Anhelo miał łatwiej; mijane dzieci wiedziały, że jeśli ktoś ucieka, jest także ktoś, kto go goni, ktoś silniejszy. Dobrze zapamiętał zaskoczony wyraz twarzy wojowników, którzy rozpoznali uciekinierów. Widok kogoś tak znanego ze swojej siły, uciekającego jak karaluch, zatrzymywał ich w miejscu, pozostawiając w niemym, posągowym zdumieniu. Nic bardziej niż wyraz ich twarzy nie uświadomił mu co uczynił, przez Anhela – złamał jedną z podstawowych reguł szkoły.
Nie uciekli daleko. Przy schodach na wyższe piętro drogę zagrodził im szereg starszaków. Zatrzymali się. Na całej długości korytarza nie było żadnego bocznego przejścia, schodów, żadnej otwartej klasy, był tylko zablokowany z obu stron korytarz. Wokół zrobiło się pusto; wszyscy w pobliżu pierzchali w popłochu, czując co się stanie. Życie świadka interesów Anhela bywało krótkie.
Arto był zbyt zdumiony, by się bać, za to twarz Iwena wyrażała przerażenie za ich obu. Zastępujący im drogę kapitanowie i wojownicy pochodzili z różnych starszych grup, tak z tych słabszych jak i silniejszych. Rozumiał dlaczego jest z nimi Mira, rozumiał dlaczego Aristo mu na to pozwolił, lecz czego chcieli od niego pozostali? Wielu było jego dłużnikami, nie tak dawno obiecywali mu pomóc! W najgorszym razie powinni odwrócić się i odejść, udając, że ich to nie dotyczy. Jego ucieczka okazała się bez znaczenia, jedynie potwierdziła fakt – nie miał już sojuszników, jedynie wrogów. Wszyscy inni łaskawie przestali zwracać na niego uwagę. Był nikim, był skończony jako kapitan i jako wojownik.
Spojrzał do tyłu. Anhelo ze swoją bandą właśnie dobiegał na miejsce. Zwolnili, pewni siebie. Anhelo wyszedł do przodu. To on był tu mózgiem, reszta czekała tylko na to co zrobi, co powie, co rozkaże. Arto wiedział jaki wyda rozkaz. Nie będzie łazienki. Tym razem przydarzy się im wypadek. Wywleką ich ze szkoły i… Nie, nie zrobi tego sam. Za dużo świadków. Pozwoli, by zajęli się nimi inni, sam będzie tylko patrzył. Gdy mnie zabiją, pomyślał, będzie miał nad nimi władzę. Zdobędzie ją strachem i opowieścią o Włóczni.
– Arto, cokolwiek chciałeś zrobić, to się nie udało – cichy głos Iwena był nienaturalnie spokojny, lecz bliski załamania. Pobladł, jego oczy rozszerzał strach. Nie był gotowy na to, co miało się stać. Arto czuł się dziwnie. Miał przerażająco jasną świadomość tego, co się z nim stanie, lecz towarzyszyło jej wrażenie, że to wszystko go nie dotyczy. Strach czaił się gdzieś w zakamarkach jego ciała, lecz nie przedostawał się do jego podzielonego na dwoje umysłu. Jedna część się bała, druga analizowała wszystko w zwykły, chłodny sposób, jakby chodziło o podatki. Ta druga część zwyciężała.
Spojrzał na Anhela. Skoro to ma być koniec, pomyślał, skończę to po mojemu. Jeśli to Anhelo mnie zabije, to tamci będą mieć władzę nad nim. Będzie się ich bać. Wielu z nich było starszych i silniejszych, Anhelo nigdy nie zdoła ich zniszczyć.
– Nie stać cię na uczciwą walkę, szczurze? – spytał, z taką dumą i spokojem, na jaką go jeszcze było stać. – Boisz się zabić mnie w pojedynku?
– Po co? – suchy, beznamiętny głos Anhela poświadczył, że starszak kalkulował wszystko na zimno. – Nie tylko ja pragnę ci podziękować za to, co zrobiłeś. Chciałeś nami rządzić i teraz dostaniesz za to nauczkę. Wspólnie pokażemy ci gdzie twoje miejsce.
Dookoła rozległy się ciche pomruki aprobaty. Arto spojrzał na ich twarze, próbując zgadnąć, czy tak naprawdę myślą. Gdyby zwątpił choć jeden, mieliby szansę.
– Nie słuchajcie go! – zawołał. – To morderca! Wykorzysta was…
Urwał. Sam ich wykorzystał; nie okazywał szacunku, manipulował nimi. Tragiczna obrona. Zresztą, i tak nikt go już nie słuchał. Byli gotowi zabić. Anhelo obrócił plan przeciwko autorowi.
– Nigdy nie pasowałeś do tej szkoły, szczurze – w głosie Anhela czuł chłód śmierci, zimnej niczym kosmiczna pustka. – Ani ty, ani ten drugi karaluch. Jesteś dziwakiem. Szkoła zawsze pozbywa się dziwaków.
– Wylatujesz ze stacji! – usłyszał za sobą wściekły głos jednego z kapitanów.
– Nie będzie rządził nami szczur co do jaj mi nie dorasta!
– Do łazienki z nimi!
– Nie! Dość zabawy! – to był Mira. W tej chwili tylko on jeden zamierzał posunąć się tak daleko, jak życzył sobie Anhelo. – Wynieśmy ich poza szkołę!
Kilku przytaknęło. Arto spuścił głowę. Z determinacją złapał dłoń Iwena i ścisnął mocno. Iwen odpowiedział kurczowym uściskiem, jak rozbitek chwytający ostatnią, na wpół pustą butlę z tlenem. Po każdej klęsce starał się mu przywrócić nadzieję, lecz ta huśtawka jedynie go zniszczyła. W tej właśnie chwili Arto odkrył, iż wcale nie żałuje, że się w to wplątał. Nawet dziś postąpiłby tak samo, z jednym wyjątkiem – nie zaczynałby tej wojny.
Bał się, lecz jego mózg, niezależnie od świadomości, wciąż analizował drogi ratunku, przekazując dane wyżej. Szybka śmierć, ich śmierć, da Anhelowi władzę, lecz każde rozjaśnienie ich życia będzie mu ją odbierać. Ci, którzy dziś za nim stanęli zrozumieją, że skoro żyją tak długo, skoro Anhelo nie potrafi dopaść zwykłego pętaka, to znaczy, że się mylą. Nie dbał już o zasady. Musieli przeżyć, nieważne jak. Niech uznają go za karalucha. Trudno. Beksy jakoś to wytrzymują. Przetrwają tak jak oni, byle wydostać się z tej sytuacji.
– Wciąż mamy szansę – szepnął do Iwena. – Myślą, że się poddaliśmy, ale to nieprawda, uwierz mi! Nie damy się zapuszkować.
Stał i czekał. Jutro jest nieważne, liczy się tylko dziś. Pomyśli o nim gdy będzie miał szansę. Patrzył na Anhela; to on musiał zacząć. Starszak podszedł powoli, reszta szła za nim. Mocniej ścisnął dłoń Iwena, czując jak chłopiec napina wszystkie mięśnie. Sam stał spokojnie. Opuścił ramiona, głowę wciąż trzymał pochyloną, nie spuszczając wzroku z ich stóp. Nie mógł czekać zbyt długo ani zbyt krótko, dość, by mieć miejsce na rozbieg, lecz za mało, by zdołali ich pochwycić.
Dostrzegł szansę. Wrogowie zbliżali się chaotycznie; niektórzy przyspieszyli, ci chcieli ich dopaść jak najszybciej, inni ociągali się, nie przekonani, że zamierzenia Anhela są dla nich naprawdę korzystne. W zagradzającej im drogę przeszkodzie powstała szczelina. Arto rzucił się do biegu, ciągnąc za sobą Iwena. Bał się, że jego towarzysz pozostanie w miejscu, że szarpnięcie zatrzyma go na decydujące sekundy, lecz Iwen zrozumiał. Pozwolił się pociągnąć.
Arto wyminął Anhela, kierując się w pobliże ściany. Uderzył głową i poprawił łokciem, przewracając przeciwnika na podłogę. Droga ucieczki stanęła otworem. Puścił rękę Iwena, poprzysięgając sobie że, o ile przeżyje dzisiejsze rozjaśnienie, już nigdy nie wejdzie w korytarz, który można tak łatwo obstawić.
– Łapcie te karaluchy! – dziwne, lecz głośny wrzask nie należał do Anhela, lecz do Mira.

Biegli jak nigdy dotąd, niemal potykając się o własne nogi. Środek korytarza wciąż był pusty. Nauczyciel, którego wyminęli nawet nie zdążył ich rozpoznać. Iwen biegł tuż za nim. Dopadli schodów i susami dostali się na ostatnie piętro. Arto liczył, że Anhelo rozdzieli swoją grupę, może nawet uwierzy, że uciekli do wyjścia. Sam wybrał mniej oczywiste rozwiązanie. Chciał uciec tam, gdzie pościg nie mógłby ich dopaść.
Przebiegł kilka prawie pustych korytarzy, do miejsca gdzie w suficie znajdował się otwór szybu wentylacyjnego, zbyt wąski dla starszaków. Skoczył bez zatrzymywania się, jednym zwinnym, płynnym ruchem wybijając się w górę. Uderzenie czubków palców podrzuciło poluzowaną kratkę w górę. Uczepił się krawędzi jej obrzeża, nie bacząc na rozciętą skórę palców. Zawisł, podciągnął się i wczołgał do środka biegnącego wzdłuż korytarza szybu. Zwinął się w kłębek; ledwie się mieścił w szybie, lecz śliskość ścianek ułatwiła mu obrót. Poczuł, że robi się na to za stary i za duży. Wysuwając się do pasa na zewnątrz bał się, że już jest za późno, lecz Iwen wciąż był na dole, próbując zrzucić z siebie ciężar stroju kompensacyjnego i doskoczyć do otworu.
Arto wiedział, że nie mają na to czasu. Od strony schodów słyszał nadbiegający pościg. Rozłożył nogi, mocno dociskając szorstkie podeszwy butów i naszywki na nogawkach spodni do ścianek szybu i wyciągnął ramiona w dół. Iwen skoczył. Szarpnięcie wysunęło Arto do przodu, lecz Iwen zdołał wspiąć się po jego ramionach i uchwycić krawędzi szybu.
W porę cofnęli się w głąb szybu. Starszaki na korytarzu pod nimi mogły jedynie skakać i uderzać w sufit. Jeden zdołał złapać się krawędzi; wsunąć do środka głowę i prawie całe ramię, próbując ich pochwycić. W lekkim, sączącym się z dołu świetle Arto dostrzegł duże, błyszczące przerażeniem oczy Iwena. Gnany strachem, niemal właził na Arto, byle uciec od wlotu. Ich spojrzenia spotkały się na moment. Iwen w panice kopnął za siebie, na oślep. Starszak spadł na podłogę.
Ostre przekleństwa goniły ich gdy czołgali się w głąb tunelu, lecz to było wszystko, co tamci mogli zrobić. Przeżyli zasadzkę, uciekli Anhelowi – i tym razem Iwen walczył.

Wąski szyb zakończył się szeroką, poprzeczną arterią. Wyczołgał się i stanął na czworakach. Już miał ruszyć dalej, gdy uświadomił sobie, iż nie słyszy cichego postukiwania niewprawnych ruchów Iwena. Odwrócił się. Jego towarzysz niedoli siedział oparty o ściankę, z kolanami podkulonymi pod brodę, czubkiem spuszczonej głowy dotykając górnej ściany szybu, jego oddech był krótki i płytki.
Zawrócił i usiadł tuż obok. Już nie musieli się spieszyć. Iwen przytulił się do niego. Drżał całym ciałem.
– Chcieli nas zabić – wydusił z wyraźnym trudem. – Już nie zostawią nas w spokoju.
Arto milczał. Co mógł powiedzieć? Poświęcam cię dla moich rodziców, pomyślał. Dlaczego nie powiem, byś szedł do domu i nigdy więcej nie wracał do szkoły? Tu czeka nas tylko jedno. Nie wracać… Może trafimy do tej samej akademii?
– Dłużej tak nie mogę – usłyszał drżący szept Iwena. – Myślałem, że wytrzymam, ale… Nie wierzyłem Bebrowi, ale za każdym razem jest gorzej. Nie wiem, nie rozumiem, chcę tylko… by było tak jak dawniej, na Ziemi, by dali nam spokój! – rozpłakał się, lecz mówił dalej, przez łzy. – A jeśli im nie powiem rodzice nigdy… Nie mogę tego wytrzymać!
Arto objął go ramieniem. Tak robił Dael. To pomagało.
– Nie ty jeden – powiedział cicho. – Ja też… – i jestem tu dłużej, dodał, lecz tylko w myśli. Mówienie, by zebrał się w sobie nie miało już sensu. Wciąż nie wiedział co będzie jutro. Teraz liczyło się tylko to, że przetrwali i byli razem.
– To się tak nie skończy – szepnął. – Wytrzymasz, zobaczysz, że wytrzymasz. Uwierz w to, a tak będzie. Ja też kiedyś uwierzyłem.
To co, że uwierzył w niemożliwe. Wtedy to pomogło.
– Naprawdę? – spytał Iwen.
– Nie kłamię. Każdy choć raz miał dość szkoły. Nawet Zem, nawet… nawet Anhelo. A ja miałem jej dość bardzo, bardzo mocno. Nie ufasz mi?
– Ufam, tylko… już nie wiem.
– Ja wiem. To wystarczy. To mój korytarz.
Starał się go uspokoić, zrobić coś, lecz nie wiedział jak. Co by nie powiedział, Iwen i tak rozumiał co się dzieje. Był taki delikatny i bezbronny… Arto po prostu musiał go bronić.
– Wyobrażałem sobie, jak to jest, umrzeć – Iwen pociągnął nosem. – Czy to boli…
– Chyba nie. Chyba boli tylko to, co zabija.
– Tak… Ty już pewnie wiesz. A ja… Czasem… staję tam… i słucham…
Tam. Tam gdzie pracowały maszyny, gdzie było je słychać przez ścianę i gdzie, mimo starań dorosłych, wciąż zdarzały się wypadki. Wszystkie śmiertelne. Dlaczego dorosłych to nie dziwiło? Dlaczego nie zastanawiało ich, że mimo wszystkiego, co potrafiła ich nauka, ich medycyna, ledwie kilkoro dzieci dało się uratować? Ludzkie ciało nie było aż tak delikatne, ewolucja już się o to postarała. Dlaczego nie pomyśleli, że czasami te dzieci tego chcą?
Energicznie potrząsnął głową. W ich sytuacji takie myśli były równie zabójcze jak Anhelo.
– Też kiedyś słuchałem i myślałem, jak każdy, choć raz… Ale nie mógłbym. Nawet jeśli… – urwał. – Chyba nie myślisz…?
– Nie, nigdy! Ale rozumiem tych, co tam idą. Naprawdę rozumiem – przełknął cicho łzy. – Gdybym wiedział, że to miałoby trwać kilka lat…
Objął Arto i rozpłakał się cicho. Arto odpowiedział uściskiem. Zazdrościł mu, że potrafi to wypłakać, a on już od dawna nie. Lecz choć to łzy Iwena odlatywały, pociągane podmuchem powietrza, choć rozmazywały się na jego koszulce, pomagało to także jemu. Przypomniał sobie deszcz, który mu podarował w terminalu. Jeśli te łzy zmyją ze mnie choć część żalu, pomyślał, to i tak będzie to więcej niż zrobił dla mnie ktokolwiek inny. Nigdy nie miał nikogo, kto pomógłby jego własnym łzom wypłukać z siebie cały strach, przerażenie, niepewność i poczucie winy. Kiedyś to potrafił, lecz nie mógł. Dziś mógł, lecz już nie potrafił.
Trwali tak kilka nieskończonych minut, aż Iwen się uspokoił. Ostrożnie wyzwolił się z objęć Arto i odsunął się przepraszająco, wstydząc się swojej słabości jak prawdziwy wojownik.
– Przepraszam – z zawstydzeniem otarł twarz. – Nie powinienem…
Powinieneś, uznał Arto. To pomogło, nam obu. Przez chwilę czuł się tak jakby szkoła znów była normalna. Lecz szybko przypomniał sobie, że dla Iwena nigdy nie była normalna.
Siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w ciemność, nasłuchując.
– Nie powinniśmy uciekać – głos Iwena wciąż był odmieniony przez niedawny płacz. – Inni będą nas za to ganiać.
Już nie było innych, pomyślał Arto. Poza Anhelem nikogo już nie obchodzimy. Szkoła podzieliła się na tych, którzy go słuchają, tych, co chcą mu zaszkodzić i tych, którzy zbyt się boją, by robić cokolwiek. Dla nas nikt niczego nie zrobi. Nawet nie będzie ganiał.
– Tylko ci, którzy i tak by to robili, jak tamci. Inni wiedzą, że to jest na poważnie.
– Zrozumieją, że nie mieliśmy wyjścia? Bo jeśli nie…
Dla Iwena wszystko było proste. Anhelo niemal zabił Arto. Złamał zasady. Sami uciekali, także łamiąc zasady. To się wyrównało. Lecz to nie było takie proste. Nigdy nie było, bo jak wytłumaczyć beksy? Nie chciał ukrywać przed Iwenem prawdy, lecz nie potrafił jej powiedzieć, więc robił to, co potrafił najlepiej. Kłamał.
– Jeszcze tylko parę rozjaśnień – powiedział. – Mam znajomych. Oni zajmą się Anhelem. Na takich jak on też są sposoby. Dorwą go gdy będzie sam… – westchnął. Coś w nim zadrżało, zaczął się wahać. – Iwen… Czuję, że wszystko się zmienia… ale musimy poczekać.
Przecież wiedział, że już nic nie będzie inaczej. Po co to robił? By dać mu kolejną nadzieję, tym razem tak fałszywą, że nawet sam w nią nie wierzył? Mógłby go pocieszyć, mówiąc tylko prawdę?
W zapadłej nagle ciszy poczuł, że coś się w nim zmieniło, coś pękło. Pojawił się gniew, lecz nie w umyśle, gdzie mógłby go zapanować, tylko gdzieś głębiej. W przypływie lodowatej desperacji, w myślach tak mrocznych na jakie, jak kiedyś sądził, nigdy nie mógłby się zdobyć, zaczął rozważać jak zabić Anhela. Po raz pierwszy w życiu miał ku temu powód i szczerą ochotę. Pomysł był szalony i równie realny jak jego plany ucieczki, a jednak potraktował go śmiertelnie poważnie. Zacznie nosić przy sobie prawdziwy nóż. Jeśli jeszcze raz los postawi go przed Anhelem, nie będzie się wahać.
Wyobraził sobie Anhela leżącego u jego stóp, z poderżniętym gardłem i zaskoczonym, gasnącym spojrzeniem. Dopaść go, zemścić się… Anhelo zdał mu się Żimmym dla całej szkoły. Gdyby go pokonał, wtedy ci inni, naznaczeni przez niego chorobą jego własnej nienawiści, wystraszyliby się i umknęli. Nie zauważył gdy jego ręka zaczęła drżeć od samej tej myśli. Był w takim nastroju, że nie było myśli dość ponurej, by ja pominął.
Wreszcie zrozumiał, dlaczego Anhelo to robił. Zrozumiał, gdy spojrzał w jego oczy, widzące go w pułapce bez wyjścia. On się bawił. Manipulował innymi, jak Arto, lecz robił to o wiele lepiej i nie dla własnej korzyści, tylko dla przyjemności. Był dobry, sto razy sprytniejszy od policji, doświadczony w sztuczkach, które on dopiero odkrywał – i wciąż się uczył. Z łatwością odbił posunięcia Arto, pozwalając mu własnoręcznie skręcić, nałożyć i zacisnąć sobie pętlę. Sama myśl, że mógłby coś zrobić Anhelowi wydała mu się śmieszna.
Lecz nawet Anhelo o czymś zapomniał. Wojna zaczęła żyć własnym życiem, niezależnym od nich obu. Jeśli Anhelo wierzył, że to kontroluje, to grubo się mylił.
• • •
Lekcje już się zaczęły, korytarze opustoszały. Zeskoczyli z szybu na podłogę. Arto nie wątpił, że ich wrogowie wciąż gdzieś tam się kręcą, ale liczył, że zostało ich zbyt mało, by obstawić wszystkie możliwe wyjścia.
– Arto, proszę – szepnął Iwen. –Nie możemy tu zostać. Wracajmy do domu.
Powoli zaczął brać się w garść, lecz Arto czuł, że jego towarzysz nieprędko odzyska równowagę. Dziś po raz pierwszy uwierzyli, że to już koniec.
– Spróbujemy – odparł krótko.
Przekradli się do jednego z trzech korytarzy prowadzących do wyjścia. Arto wyjrzał zza rogu, lecz natychmiast się cofnął. Kilku starszych chłopców nerwowo kręciło się w pobliżu.
– Czekają na nas – odgadł Iwen. Arto w milczeniu kiwnął głową.
Nie mieli wielkiego wyboru. Założenia bezpieczeństwa, na wypadek utraty szczelności, wymagały, by każdy kompleks wewnątrz stacji posiadał własną, łatwą do odcięcia, małą lokalną sieć wentylacyjną. Sieć główna łączyła się z nimi za pomocą wydzielonych szybów pomocniczych, często, choć nie zawsze, zamkniętych filtrami lub wentylatorami. Wiedząc którędy można przejść z sieci lokalnej do głównej, można było przeczołgać się z jednego kompleksu do drugiego, a nawet przedostać się z jednego pokładu na drugi.
Niestety, powietrze było tłoczone i odprowadzane ze szkoły przez parę szybów zamkniętych wentylatorami i chronionymi siatką z włókna. Liczne kratki wentylacyjne na korytarzach prowadziły wyłącznie do sieci lokalnej, z paroma wyjątkami – trzema kratkami na zewnętrznej ścianie szkoły, prowadzącymi do sieci wentylacji sąsiednich korytarzy, już na zewnątrz. Te wyjścia były na tyle szerokie, że mógł się przez nie przecisnąć nawet starszak. To tamtą drogą wywleczono ze szkoły dwójkę zabitych później starszaków i to tamtędy Anhelo zamierzał wyciągnąć ich na zewnątrz, do najbliższej hali maszyn. Anhelo musiał zabezpieczyć także tamte wyjścia. Równie dobrze mogliby spróbować wydostać się przez drzwi, licząc, że otworzą się zanim tamci ich złapią.
Jedynym wyjściem wydawało się doczekanie do przerwy i ucieczka w tłumie, lecz jak mogli przetrwać do odpowiedniej chwili? Po korytarzach mogły włóczyć się patrole, zaszycie się w wentylacji byłoby równie zgubne jak ucieczka wyjściem – Anhelo zmusiłby młodsze grupy, by siłą wywlekli ich na korytarz. Takie rzeczy się już zdarzały. Coś musiał zrobić.
– Musimy wracać do klasy – postanowił. – Tam nas nie dopadną.
Iwen zadrżał, lecz nie odpowiedział.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.