– Jestem stary, Jamo – rzekł. – Tak stary, jak człowiek w tym świecie. Wiesz, że byłem jednym z Pierwszych. Jednym z tych, którzy przybyli tutaj, by budować i zasiedlać. Wszyscy inni już nie żyją… albo zostali bogami: dei ex machini… I ja miałem taką szansę, ale wypuściłem ją z dłoni. Wiele razy. Nigdy nie chciałem zostać bogiem, Jamo. Nie naprawdę. Dopiero później, dopiero kiedy zobaczyłem, co robią, zacząłem gromadzić przy sobie całą moc, jaka była mi dostępna. Ale było już za późno. Stali się zbyt silni. Teraz chcę tylko zasnąć snem wieków, raz jeszcze doznać Wielkiego Spoczynku, wiecznej rozkoszy, usłyszeć pieśni gwiazd śpiewających na brzegach ogromnego morza. Ratri pochyliła się i spojrzała mu w oczy. – Potrzebujemy cię, Sam. – Wiem, wiem – odparł. – Wiecznie realizuje się stare przysłowie: macie pracowitego konia, więc czemu nie pogonić go jeszcze z milę? Ale uśmiechał się, gdy to mówił, a ona ucałowała go w czoło. Tak skoczył w górę i zaczął podskakiwać na łożu. – Ludzkość się raduje – zauważył Budda. Jama podał mu szatę, a Ratri podstawiła sandały. Powrót do życia ze spokoju, który przekracza wszelkie rozumienie, wymaga czasu. Sam spał. A śpiąc, śnił; śniąc, krzyczał albo tylko płakał. Nie miał apetytu, ale Jama znalazł mu ciało krzepkie i w doskonałym zdrowiu, bez trudu zdolne znieść psychosomatyczną konwersję wywołaną utratą boskości. Siadywał jednak godzinami, nieruchomo wpatrzony w kamyk, nasionko albo liść. W takich chwilach nie dawał się rozbudzić. Jama dostrzegł w tym zagrożenie i zwierzył się ze swych obaw Ratri i Takowi. – Nie jest dobrze, że tak odrywa się od świata – rzekł. – Mówiłem do niego, ale jakbym zwracał się do wiatru. Nie może zapomnieć tego, co pozostawił za sobą. Same próby wiele go kosztują. – Może źle odczytujesz jego wysiłki – zasugerował Tak. – To znaczy? – Widzisz, jak obserwuje nasiono, które przed sobą położył? Zwróć uwagę na zmarszczki wokół oczu. – Tak? I co w związku z tym? – Mruży oczy. Czy ma wadę wzroku? – Nie. – Więc dlaczego to robi? – By lepiej studiować nasiono. – Studiować? To nie jest Droga, jakiej niegdyś nauczał. Ale rzeczywiście studiuje. Nie medytuje, szukając wewnątrz przedmiotu tego, co prowadzi ku uwolnieniu podmiotu. Na pewno nie. – Więc co to jest? – Przeciwieństwo. – Przeciwieństwo? – Studiuje przedmiot i rozmyśla nad nim, aby się związać. Szuka w nim powodu do życia. Próbuje raz jeszcze wpleść się w tkaninę Mai, iluzję świata. – Chyba masz rację, Taku! – zawołała Ratri. – Jak możemy dopomóc mu w tych wysiłkach? – Nie jestem pewien, pani. Jama kiwnął głową. Jego ciemne włosy lśniły w strudze słonecznego światła, przecinającej wąski ganek. – Dostrzegłeś coś, czego ja nie widziałem – przyznał. – Nie powrócił jeszcze w pełni, choć nosi ciało, stąpa ludzkimi stopami i mówi jak my. Jego myśli wciąż są poza naszym zasięgiem. – Co w takim razie możemy uczynić? – spytała Ratri. – Zabieraj go na długie spacery po okolicy. Racz go delicjami. Porusz jego duszę poezją i pieśnią. Znajdź mu coś mocnego do picia, w klasztorze nie ma takich napojów. Okryj go barwnymi jedwabiami. Sprowadź kurtyzanę albo nawet trzy. Spróbuj ponownie zanurzyć go w życie. Tylko w ten sposób zdoła się uwolnić z okowów boskości. To głupie z mojej strony, że wcześniej tego nie zauważyłem. – Nie dziwię się, boże Śmierci – rzekł Tak. Płomień, który jest czarny, rozgorzał w oczach Jamy. Po chwili jednak bóg się uśmiechnął. – Odpłaciłeś mi, mój mały – powiedział. – Za te komentarze, którym pozwoliłem, być może bezmyślnie, dotrzeć do twych kosmatych uszu. Wybacz mi, ty, który masz postać małpy. Jesteś w istocie człowiekiem… człowiekiem spostrzegawczym i inteligentnym. Tak się przed nim skłonił. Ratri parsknęła śmiechem. – Powiedz nam więc, mądry Taku… gdyż może zbyt długo byliśmy bogami i brak nam właściwego spojrzenia… jak postąpić w kwestii jego rehumanizacji, by jak najlepiej posłużyło to naszym celom? Tak skłonił się teraz przed Ratri. – Tak jak proponował Jama – rzekł. – Dzisiaj, pani, zabierz go na spacer ku wzgórzom. Jutro pan Jama uda się z nim aż na skraj lasu. Następnego dnia ja poprowadzę go między drzewa i trawy, kwiaty i liany. I zobaczymy. Zobaczymy… – Niech tak się stanie – zdecydował Jama. I tak się stało. W kolejnych tygodniach Sam oczekiwał tych spacerów najpierw z lekką, zdawało się, niecierpliwością, potem z umiarkowanym entuzjazmem, wreszcie z gorącym zapałem. Zaczął wychodzić samodzielnie, na coraz dłużej; początkowo na kilka godzin rankiem, potem rano i wieczorem. W końcu znikał na cały dzień, a niekiedy i na całą noc. Pod koniec trzeciego tygodnia Ratri i Jama rozmawiali o tym na ganku we wczesnych godzinach poranka. – To mi się nie podoba – wyznał Jama. – Nie możemy go obrażać, narzucając nasze towarzystwo teraz, kiedy sobie tego nie życzy. Ale czyha tam wiele niebezpieczeństw, zwłaszcza na kogoś takiego jak on, powtórnie narodzonego. Chciałbym wiedzieć, gdzie spędza te godziny. – Cokolwiek jednak robi, pomaga mu to wrócić do życia – zauważyła Ratri. Przełknęła ciasteczko i machnęła pulchną dłonią. – Jest mniej zamknięty w sobie. Więcej rozmawia, nawet żartuje. Wypija wino, które mu przynosimy. Wraca mu apetyt. – A jednak spotkanie z agentem Trimurti może doprowadzić do ostatecznej zguby. Ratri przeżuwała wolno. – Ale jest mało prawdopodobne, by ktoś taki wędrował po tej krainie w obecnym czasie – stwierdziła. – Zwierzęta zobaczą w Samie dziecko i nie zrobią mu krzywdy. Ludzie uznają go za świątobliwego pustelnika. Demony jeszcze z dawnych lat czują przed nim lęk, a więc go szanują. Jama potrząsnął głową. – Pani, to nie jest takie proste. Choć zdemontowałem dużą część swojej maszynerii i ukryłem ją setki mil stąd, potężny przesył energii, jaki wykorzystywałem, nie mógł pozostać niezauważony. Prędzej czy później ktoś odwiedzi to miejsce. Wykorzystałem ekrany i urządzenia zakłócające, ale z pewnych miejsc ten teren musiał wyglądać tak, jakby wszechogarniający ogień tańczył po mapie. Wkrótce musimy się stąd wynieść. Wolałbym zaczekać, póki nasz podopieczny całkiem nie wróci do zdrowia, ale… – Czy jakieś naturalne siły nie mogły wytworzyć takich samych efektów energetycznych, jak twoje działania? – Tak, i one występują w tej okolicy. Właśnie dlatego wybrałem ją na naszą bazę. Może się więc okazać, że nic się nie zdarzy. Jednak wątpię w to. Moi szpiedzy we wsiach nie donoszą w tej chwili o żadnych niezwykłych zjawiskach. Niektórzy mówią wszakże, iż w dzień jego powrotu na szczycie burzowej fali przejechał gromowy rydwan, badając niebo i ziemię. Działo się to daleko stąd, jednak nie mogę uwierzyć, że nie ma żadnego związku z nami. – Ale przecież nie wrócił… – W każdym razie nam nic o tym nie wiadomo. Obawiam się jednak… – Zatem ruszajmy natychmiast. Zbyt duży żywię szacunek dla twoich przeczuć. Dysponujesz większą mocą niż ktokolwiek z Upadłych. Dla mnie wielkim wysiłkiem jest nawet przybranie miłej dla oka formy na dłużej niż kilka minut. – Moce, które posiadam – odparł Jama, dolewając jej herbaty – pozostały nienaruszone, ponieważ są innego rodzaju niż twoje. Uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy długich, lśniących zębów. Uśmiech sięgnął blizny na lewym policzku, ciągnącej się aż do kącika oka. Jama mrugnął, jakby chciał postawić kropkę, po czym kontynuował: – Duża część mojej mocy ma formę wiedzy, której nawet Władcy Karmy nie mogą mi wyrwać. Moc większości bogów natomiast wynika ze szczególnej fizjologii, którą częściowo tracą po inkarnacji w nowe ciało. Dysponując pewną pamięcią, po jakimś czasie i w pewnym zakresie umysł zmienia dowolne ciało, rodząc nową homeostazę i pozwalając na stopniowe przywrócenie mocy. Moja powraca szybko, i w tej chwili dysponuję nią w pełni. Ale gdyby nawet nie, mam wiedzę, której mogę użyć jak broni. I to też jest moc. Ratri napiła się herbaty. – Niezależnie od źródła, kiedy twoja moc mówi: ruszajmy, musimy wyruszyć. Jak prędko? Jama otworzył kapciuch z tytoniem i skręcił sobie papierosa. Zauważyła, że jego smagłe, zwinne palce zawsze się poruszają, jak u kogoś, kto gra na instrumencie muzycznym. – Powiedziałbym: nie zwlekajmy dłużej niż jeszcze tydzień czy dziesięć dni. Do tego czasu musimy opuścić tę krainę. Skinęła głową. – Dokąd zatem? – Do jakiegoś niewielkiego królestwa na południu, gdzie będziemy mogli bez przeszkód wjechać i wyjechać. Zapalił papierosa, zaciągnął się. – Mam lepszy pomysł – oświadczyła. – Wiedz, że pod moim śmiertelnym imieniem jestem panią Pałacu Kamy w Khaipurze. – Fornikatorium, madam? Zmarszczyła brwi. – Takim mianem określany jest często przez ludzi wulgarnych, i nie nazywaj mnie „madam”, przy okazji. Pachnie to starym żarcikiem. Pałac Kamy to miejsce odpoczynku, rozkoszy, świętości, i źródło znacznej części moich dochodów. Myślę, że będzie dobrą kryjówką dla naszego podopiecznego, póki nie dokończy rekonwalescencji, a my nie zrealizujemy naszych planów. Jama klepnął się w udo. – Tak jest! Racja! Kto pomyśli, żeby szukać Buddy w domu rozpusty? Dobrze! Znakomicie. Do Khaipuru zatem, droga bogini… Do Khaipuru i Pałacu Miłości! Wstała i tupnęła sandałem o kamień. – Nie życzę sobie, żebyś w ten sposób wyrażał się o moim przybytku! Wzrok Jamy zsunął się ku ziemi, a z jego twarzy, choć z oporami, zniknął uśmiech. Powstał i skłonił się z szacunkiem. – Wybacz mi, droga Ratri, ale to wyznanie było tak nieoczekiwane… – Zakrztusił się i odwrócił. Kiedy znów na nią spojrzał, pełen był powagi i uprzejmości. – …że zaskoczyła mnie ta pozorna sprzeczność. Teraz jednak widzę w tym mądrość. To idealna przykrywka; dostarcza ci zarówno bogactwa, jak i co o wiele ważniejsze, źródła poufnych informacji wśród wojowników, kupców i kapłanów. To nieodzowna część życia społeczeństwa. Daje ci status i prawo głosu w sprawach miasta. Bycie bogiem to jeden z najstarszych zawodów na tym świecie. Cóż więc dziwnego, że my, którzy upadliśmy, szukamy schronienia w ramach innej szacownej tradycji. Podziwiam cię. Składam ci dzięki za twoją mądrość i zdolność przewidywania. Nie oczerniam przedsięwzięć dobroczyńcy i współspiskowca. Powiem szczerze, że niecierpliwie oczekuję tej wizyty. Uśmiechnęła się i usiadła. – Przyjmuję twoje obłudne przeprosiny, synu węża. Zresztą i tak trudno jest się na ciebie gniewać. Nalej mi jeszcze herbaty, proszę. Wypoczywali, Ratri sącząc herbatę, Jama paląc papierosa. W oddali burza zaciągnęła kotarę nad połową horozontu. Nad nimi jednak wciąż świeciło słońce, a na ganku gościł delikatny zefirek. – Widziałeś ten pierścień, żelazny pierścień, który nosi? – spytała Ratri, sięgając po kolejne ciasteczko. – Tak. – Czy wiesz, jak go zdobył? – Nie. – Ja też nie. Ale czuję, że powinniśmy poznać jego pochodzenie. – Zgadza się. – Jak tego dokonać? – Powierzyłem to zadanie Takowi, który lepiej ode mnie zna życie lasu. W tej chwili podąża jego śladem. Ratri skinęła głową. – Dobrze. – Słyszałem – rzekł Jama – że bogowie nadal odwiedzają czasem co bardziej znane Pałace Kamy w całym kraju, na ogół w przebraniu, ale niekiedy w boskiej postaci. Czy to prawda? – Tak. Ledwie rok temu w Khaipurze zjawił się pan Indra. Jakieś trzy lata temu wizytę złożył fałszywy Kriszna. Z całego niebiańskiego towarzystwa, Kriszna Nieznużony budzi największą konsternację wśród personelu. Został przez miesiąc pełen szaleństw, które skutkowały znaczną liczbą połamanych mebli i usługami licznych lekarzy. Prawie opróżnił piwniczkę i spiżarnię. Pewnej nocy zagrał jednak na swej fletni, której dźwięk zapewniłby dawnemu Krisznie wybaczenie niemal wszystkiego. Ale to nie prawdziwą magię usłyszeliśmy tej nocy, albowiem jest tylko jeden prawdziwy Kriszna: ogorzały, zarośnięty, o oczach czerwonych i płomiennych. Tamten tańczył po stołach, powodując wiele zamieszania, ale jego akompaniament muzyczny był niewystarczający. – Zapłacił za zniszczenia czym innym niż tylko pieśnią? Zaśmiała się. – Dajże spokój, Jamo. Niech nie będzie między nami retorycznych pytań. Prychnął dymem. – Surja, słońce, zaraz zostanie otoczony – zauważyła Ratri, spoglądając w dal i w górę. – A Indra zabija smoka. Lada chwila nadejdą deszcze. Fala szarości przykryła klasztor. Wiatr dmuchnął mocniej i na murach budowli zaczął się taniec wód. Jak zasłona z paciorków, deszcz przesłonił otwarty kraniec ganku, w którego stronę patrzyli. Jama nalał jeszcze herbaty. Ratri zjadła kolejne ciasteczko. Tak sunął przez las. Obserwując ścieżkę w dole, przeskakiwał z drzewa na drzewo, z konaru na konar. Futro miał wilgotne, gdyż potrącane liście strząsały na niego strużki wody. Chmury wzbierały za jego plecami, ale poranne słońce wciąż świeciło na wschodnim niebie, a las był rojem kolorów w czerwonozłotym blasku. Wokół niego, pośród gąszczy gałęzi, lian, liści i traw wyrastających jak mur po obu stronach ścieżki, ptaki wyśpiewywały swoją muzykę, owady brzęczały, czasami rozlegał się warkot czy szczeknięcie. Wiatr szeleścił liśćmi. W dole ścieżka skręcała ostro i dochodziła do polany. Tak zeskoczył na ziemię i szedł dalej. Po drugiej stronie znowu wspiął się na drzewo. Teraz, jak zauważył, ścieżka biegła równolegle do gór, a nawet skręcała lekko w ich stronę. W oddali zahuczał grom i po chwili dmuchnął chłodny wiatr. Tak przeskakiwał z gałęzi na gałąź, rozrywając mokre pajęczyny, a wystraszone ptaki wzlatywały w górę jak rozkrzyczane obłoki jaskrawych piór. Ścieżka wciąż zawracała ku górom. Od czasu do czasu napotykała ubite, żółte szlaki, rozwidlała się, krzyżowała, oddalała. Wtedy Tak schodził na ziemię i dokładnie badał ślady na jej powierzchni. Sam skręcił tutaj; Sam przystanął nad tym jeziorkiem, by się napić – tutaj, gdzie pomarańczowe grzyby rosły wyżej od wysokiego mężczyzny, tak rozłożyste, że mogłyby osłonić przed deszczem kilku ludzi. Tutaj Sam wybrał to odgałęzienie; tu się zatrzymał, by poprawić pasek sandała; w tym miejscu oparł się o drzewo, które zdradzało oznaki zamieszkiwania driady… Tak podążał naprzód, około pół godziny marszu za swym celem, jak to oceniał – a zatem dając mu dość czasu, by dotarł tam, dokąd zmierzał, i oddał się czynnościom, które budziły w nim taki entuzjazm. Aureola dalekich błyskawic wyrosła nad górami, ku którym teraz zmierzał. Znowu zahuczał grom. Ścieżka kierowała się ku zboczom, gdzie drzewa rosły mniej gęsto, więc Tak biegł na czworakach wśród wysokich traw. Szlak wznosił się stopniowo, a odsłonięte skały coraz wyżej sterczały z ziemi. A jednak Sam przeszedł tą drogą, więc Tak podążał za nim. Wznoszący się nad jego głową Most Bogów o barwie kwietnego pyłku zniknął, gdy ciemne chmury przetaczały się uparcie na wschód. Zajaśniała błyskawica i tym razem grom zagrzmiał niemal natychmiast. Na otwartej przestrzeni wiatr uderzył mocniej, pochylając trawy; zdawało się, że temperatura spada jak kamień. Tak poczuł pierwsze krople deszczu i skoczył pod osłonę jednej z formacji skalnych – wyglądała jak wąski, lekko pochylony żywopłot. Biegł wzdłuż jego podstawy, gdy zostały uwolnione wody, a kolor spłynął ze świata wraz z ostatnią odrobiną błękitu na niebie. Morze burzliwego światła pojawiło się w górze i trzykrotnie chlusnęło pędzącymi w szaleńczym crescendo strumieniami; rozlały się na kamiennym kle, czarnym i wygiętym pod wiatr, jakieś ćwierć mili w górę zbocza. Kiedy Tak odzyskał ostrość widzenia, zobaczył coś, czego nie zrozumiał. Zdawało się, że każdy piorun, który uderzył, porzucił część siebie, kołyszącą się w szarym powietrzu i pulsującą ogniem, mimo wilgoci opadającej bezustannie na ziemię. Wtedy usłyszał śmiech – a może był to tylko pogłos, jaki pozostał mu w uszach po niedawnym gromie? Nie, to był śmiech – potężny, nieludzki! Po chwili rozległo się wycie wściekłości. A potem znowu błyski i znowu grzmot. Obok skalnego kła zakołysał się kolejny ognisty wir. Tak leżał nieruchomo przez jakieś pięć minut. A potem zaczęło się od nowa: wycie, a po nim trzy jasne błyski i grzmot. Teraz było już siedem kolumn ognia. Czy ośmieli się podejść, ominąć te zjawiska, spojrzeć na szczyt skalnego kła z przeciwnej strony? A jeśli to zrobi i jeśli – jak przeczuwał – Sam miał z tym jakiś związek, co poradzi, skoro nawet Oświecony nie potrafi zapanować nad sytuacją? Nie znalazł odpowiedzi, ale zdał sobie sprawę, że posuwa się do przodu, zgięty nisko w mokrej trawie, mocno pochylanej wiatrem w lewą stronę. Był w połowie drogi do celu, kiedy wszystko się powtórzyło i teraz aż dziesięć tych obiektów strzelało w niebo, czerwonych, złotych i żółtych; odchylały się i powracały, odchylały i powracały, jak gdyby ich podstawy umocowane były do ziemi. Skulił się, mokry i drżący; ocenił swą odwagę i przekonał się, jak bardzo jest mała. Ale mimo to szedł dalej, aż zrównał się z tajemniczym miejscem, a potem je minął. Za skałą się wyprostował; stał teraz między głazami. Wdzięczny za tę osłonę, chroniącą także przed obserwacją z dołu, posuwał się ostrożnie dalej, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od skalnego kła. Widział teraz, że jest on częściowo pusty – u podstawy dostrzegł suchą, płytką grotę, a w niej dwie klęczące postacie. Świątobliwi mężowie pogrążeni w modlitwie? – zastanawiał się. A potem znów to się stało. Na kamienie runęły najbardziej przerażające błyski, jakie w życiu oglądał – nie jeden raz i nie przez chwilę tylko. Było tak, jakby bestia z płomiennym językiem lizała uparcie skałę, warcząc przy tym głośno, przez czwartą część minuty. Kiedy Tak otworzył oczy, naliczył dwadzieścia gorejących wież. Jeden ze świątobliwych mężów pochylił się i skinął ręką. Drugi się roześmiał. Dźwięk dotarł aż do miejsca, gdzie leżał Tak. A potem padły słowa: – Oczy węża! Teraz ja! – Jaka jest liczba? – zapytał drugi i Tak wiedział, że to głos Sama Wielkodusznego. – Podwójna albo żadna! – huknął jego towarzysz, pochylił się naprzód, zakołysał i powtórzył gest Sama. – Nina ze Srinagina! – zawołał śpiewnie, pochylił się, zakołysał i ponownie wykonał ten sam gest. – Święta siódemka – rzucił cicho Sam. Ten drugi zawył. Tak zamknął oczy i zatkał uszy, przewidując, co nastąpi po takim wyciu. Nie pomylił się. Kiedy błyski i huk ustały, spojrzał w dół na niezwykle rozjaśnioną scenę. Nie trudził się nawet liczeniem. Było oczywiste, że czterdzieści płomiennych obiektów wisi nad ziemią, rzucając swój niesamowity blask: ich liczba się podwoiła. Rytuał trwał nadal. Żelazny pierścień jarzył się na lewej dłoni Buddy własnym światłem, bladym i zielonkawym. Tak znów usłyszał słowa: – Podwójna albo żadna. Na co Budda odpowiedział ponownie: – Święta siódemka! Tym razem miał wrażenie, że całe zbocze rozpadnie mu się pod stopami. Sądził, że jasność to powidok na siatkówce zamkniętego oka. Mylił się. Kiedy uniósł powieki, ujrzał armię rozkołysanych błyskawic. Ich światłość wbijała się w mózg; osłonił oczy, by popatrzeć w dół. – I jak, Raltariki? – zapytał Sam; jasne, szmaragdowe światło otaczało jego lewą dłoń. – Jeszcze jeden raz, Siddhartho. Podwójna albo nic. Deszcz ustał nieco. W zielonym blasku hufca na wzgórzu Tak zobaczył, że ten zwany Raltariki ma głowę bawołu i drugą parę rąk. Zadrżał. Zasłonił oczy i uszy, zacisnął zęby. Czekał. Po pewnym czasie to nastąpiło. Ryk i błyski trwały bez końca, aż stracił przytomność. Kiedy odzyskał zmysły, pomiędzy nim a osłaniającą go skałą była już tylko szarość i delikatny deszcz. U podstawy kamienia siedziała samotna postać; nie nosiła rogów i miała tylko dwoje rąk. Tak nie poruszył się. Czekał. |