– To jest repelent demonów – rzekł Jama, wręczając mu aerozol. – Sugeruję, żebyś w przyszłości smarował się nim dokładnie, jeśli zamierzasz oddalać się od klasztoru. Myślałem, że ten region wolny jest od rakszasów, w przeciwnym razie dałbym ci go wcześniej. Tak przyjął pojemnik i postawił przed sobą na stole. Siedzieli przy lekkim posiłku w pokojach Jamy, który opierał się wygodnie, trzymając w lewej ręce kielich sprowadzanego dla Buddy wina, w prawej – na wpół opróżnioną karafkę. – A więc ten o imieniu Raltariki jest demonem? – zapytał Tak. – Tak… i nie – odparł Jama. – Jeśli przez określenie „demon” rozumiesz złośliwą, nadprzyrodzoną istotę, posiadającą wielką moc, długowieczną i zdolną czasowo przyjmować praktycznie dowolną formę, odpowiedź brzmi: nie. To powszechnie przyjęta definicja, jest jednak nieprawdziwa w jednym aspekcie. – Och? A jakimż to? – Nie jest istotą nadprzyrodzoną. – Ale jest wszystkim pozostałym? – Tak. – Zatem nie rozumiem, jaka to różnica, nadprzyrodzony czy nie, skoro jest złośliwy, posiada wielką moc, długo żyje i ma zdolność zmiany kształtu wedle woli. – Ależ to bardzo istotna różnica. To różnica między nieznanym i niepoznawalnym, między nauką i fantazją. To kwestia istoty rzeczy. Niech cztery punkty kompasu będą logiką, wiedzą, mądrością i nieznanym. Niektórzy biją pokłony w tym ostatnim kierunku. Inni ruszają, by go badać. Chylić czoła przed nim, to tracić z oczu pozostałe trzy. Mogę ulec nieznanemu, ale nigdy niepoznawalnemu. Człowiek, który kłania się przed nieznanym, jest albo świętym, albo głupcem. Niepotrzebny mi żaden z nich. Tak wzruszył ramionami i pociągnął łyk wina. – Ale co z demonami? – Są poznawalne. Przez wiele lat prowadziłem z nimi doświadczenia. Byłem jednym z Czworga, którzy zstąpili do Studni Piekieł, jeśli pamiętasz, po tym, jak Taraka uciekł panu Agni w Palamaidsu. Czyż nie jesteś Takiem z Archiwów? – Byłem nim. – Czytałeś więc sprawozdania z pierwszych opisanych kontaktów z rakszasami? – Czytałem raporty z dni ich spętania… – Wiesz zatem, że to rodowici mieszkańcy tego świata, że byli tu obecni przed przybyciem człowieka z utraconej Urath. – Tak. – Są to istoty zbudowane raczej z energii niż materii. Według ich własnych przekazów, nosiły kiedyś ciała i żyły w miastach. Ale pogoń za nieśmiertelnością zawiodła je na ścieżkę inną od tej, którą podążył człowiek. Odkryły sposób przetrwania jako stabilne pola energetyczne. Porzuciły swe ciała, by żyć wiecznie jako wiry mocy. Nie są jednak czystym intelektem; przeniosły za sobą swoje kompletne ego, a zrodzone z materii, wiecznie pożądają ciał. Mogą wprawdzie na jakiś czas przybrać ich podobieństwo, jednak bez pomocy nie potrafią do nich wrócić. Przez wieki dryfowały bez celu po tym świecie. Ale przybycie człowieka wyrwało je z tego spokoju. Przybrały formy jego koszmarów, by go prześladować. Dlatego właśnie trzeba je było pokonać i spętać głęboko pod Ratnagaris. Nie zdołaliśmy zniszczyć wszystkich. Nie mogliśmy pozwolić, by wciąż podejmowały próby zdobycia maszyn inkarnacyjnych i ciał ludzi. Zostały więc schwytane i zamknięte w wielkich butelkach magnetycznych. – Ale Sam wiele uwolnił, by spełniały jego rozkazy – przypomniał Tak. – To prawda. Zawarł koszmarny pakt i dotrzymał go, więc pewna ich liczba nadal krąży po świecie. Ze wszystkich ludzi chyba tylko dla Siddharthy żywią respekt. A ze wszystkimi bez wyjątku dzielą jedną słabość. – To znaczy? – Uwielbiają hazard… Podejmą rozgrywkę o dowolne stawki, a wynikające stąd długi to jedyne, co traktują honorowo. Tak być musi, inaczej straciłyby zaufanie innych graczy i pozbyły się swej być może jedynej przyjemności. A że ich moc jest wielka, nawet książęta siadają z nimi do gry w nadziei, że zyskają ich usługi. W ten sposób tracono królestwa… – Jeśli według ciebie, Sam toczył z Raltarikim jedną z tych starożytnych gier, to jaka mogła być stawka? – spytał Tak. Jama dopił wino i ponownie napełnił kielich. – Sam jest głupcem. Nie… Jest graczem. To duża różnica. Rakszasowie kontrolują niższe istoty energetyczne. Sam, poprzez ten pierścień, który nosi, ma teraz na swoje rozkazy gwardię żywiołów ognia, które wygrał od Raltarikiego. To śmiertelnie groźne i bezmyślne istoty… a każda z nich ma moc pioruna. Tak dopił wino. – Ale co w tej rozgrywce postawił Sam? Jama westchnął. – Całą moją pracę, wszystkie nasze wysiłki z ostatniego półwiecza. – Chcesz powiedzieć: swoje ciało? Jama przytaknął. – Ludzkie ciało to najwyższa wygrana, jaką można zaoferować demonowi. – Dlaczego Sam miałby zaryzykować coś takiego? Jama patrzył na Taka niewidzącym wzrokiem. – To chyba był jedyny sposób, by przywołać chęć życia, by na nowo związać się ze swą misją: musiał znaleźć się w niebezpieczeństwie, z każdym rzutem kości narażając swoje istnienie. Tak nalał sobie jeszcze wina i wypił jednym haustem. – To jest dla mnie niepoznawalne – oświadczył. Jama pokręcił głową. – Tylko nieznane – zapewnił. – Sam nie jest do końca świętym, ani też głupcem… Ale prawie – uznał po chwili. Tej nocy spryskał repelentem demonów cały klasztor. Następnego ranka przybył do klasztoru niewysoki człowiek i usiadł przy frontowym wejściu. U swych stóp postawił żebraczą miseczkę. Nosił jednoczęściową szatę z szorstkiej, brązowej tkaniny, sięgającą mu do kostek. Czarna opaska zakrywała lewe oko. Resztki włosów na głowie były ciemne i bardzo długie. Ostry nos, cofnięty podbródek, wysoko osadzone i płaskie uszy nadawały jego twarzy podobieństwo do lisa. Skórę miał ogorzałą i ściągniętą. Jedyne zielone oko zdawało się w ogóle nie mrugać. Siedział tak może ze dwadzieścia minut, nim zauważył go któryś z mnichów Sama i wspomniał o tym jednemu z czarno odzianych członków zakonu Ratri. Ten mnich z kolei odszukał kapłana i przekazał mu wiadomość. Kapłan, pragnąc zrobić wrażenie na bogini cnotami jej wyznawców, kazał sprowadzić żebraka, nakarmić, ofiarować mu nowe szaty i celę, w której mógłby sypiać przez czas, jaki zechciałby pozostać w klasztorze. Żebrak z grzecznością bramina podziękował za poczęstunek, jednak odmówił spożycia czegokolwiek poza chlebem i owocami. Przyjął także ciemny habit zakonu Ratri, odrzucając swój brudny łachman. Potem obejrzał celę i czystą matę do spania, jaką mu przygotowano. – Dzięki ci, szlachetny kapłanie – powiedział głosem głębokim, dźwięcznym i zadziwiająco mocnym jak na kogoś takiego. – Dziękuję i modlę się, by twoja bogini uśmiechnęła się do ciebie za dobroć i miłosierdzie, jakie okazujesz w jej imieniu. Słysząc to, kapłan sam się uśmiechnął; wciąż miał nadzieję, że może Ratri przejdzie akurat korytarzem, by dostrzec tę dobroć i miłosierdzie okazywane w jej imieniu. Niestety, nie pojawiła się. Niewielu z zakonu miało okazję ją widzieć, nawet tej nocy, kiedy przybrała swe moce i chodziła pomiędzy nimi. Gdyż tylko ci w szafranowych szatach byli obecni przy przebudzeniu Sama i znali jego tożsamość. Ratri zwykle spacerowała po klasztorze, gdy jej wyznawcy byli pogrążeni w modlitwach albo kiedy już udali się na wieczorny spoczynek. Sypiała na ogół w dzień; kiedy pojawiała się w zasięgu ich wzroku, była szczelnie owinięta płaszczem. Swoje polecenia i życzenia przekazywała bezpośrednio Gandhiji, przywódcy zakonu, który miał dziewięćdziesiąt trzy lata w tym cyklu i był na wpół ślepy. W rezultacie zarówno jej mnisi, jak i ci w szafranowych szatach zastanawiali się nad jej wyglądem i szukali uznania w jej oczach. Mówiono, że jej błogosławieństwo zapewnia reinkarnację jako bramin. Tylko Gandhiji się tym nie przejmował, wybrał bowiem drogę prawdziwej śmierci. Ponieważ nie pojawiła się w korytarzu, kiedy tam stali, kapłan przedłużał rozmowę. – Jestem Balarma – oznajmił. – Czy wolno mi spytać o twe imię, szlachetny panie, i o cel twej drogi? – Nazywam się Aram – odparł żebrak. – Przyjąłem dziesięcioletnie śluby ubóstwa i siedmioletnie milczenia. Na szczęście owe siedem lat już minęło, mogę więc mówić, by dziękować moim dobroczyńcom i odpowiadać na ich pytania. Zmierzam w stronę gór, by tam znaleźć sobie jaskinię, modlić się w niej i medytować. Mogę też przyjąć waszą gościnność na kilka dni, zanim wyruszę w dalszą drogę. – Doprawdy – rzekł Balarma. – Winniśmy być zaszczyceni, że święty mąż pobłogosławił swoją obecnością nasz klasztor. Witaj więc. Jeśli życzysz sobie czegokolwiek, co mogłoby pomóc ci na twej ścieżce, a my będziemy w stanie to zapewnić, powiedz nam tylko. Aram przeszył go spojrzeniem nieruchomego zielonego oka. – Mnich, który pierwszy mnie zauważył – powiedział – nie nosił szat waszego zakonu. – Dotknął ciemnego habitu. – Zamiast tego, jak mi się zdawało, moje słabe oko dostrzegło inną barwę. – Istotnie – przyznał Balarma. – Schronili się u nas bowiem wyznawcy Buddy, by odpocząć w swej wędrówce. – To naprawdę ciekawe. Chciałbym z nimi porozmawiać i dowiedzieć się czegoś więcej o ich Drodze. – Powinieneś mieć dość okazji, jeśli zechcesz pozostać u nas przez jakiś czas. – Tak więc uczynię. Jak długo tu będą? – Tego nie wiem. Aram skinął głową. – Kiedy mogę z nimi porozmawiać? – Tego wieczoru na godzinę wszyscy mnisi gromadzą się w jednym miejscu i mogą mówić swobodnie, oprócz tych, którzy przyjęli śluby milczenia. – A zatem pozostały czas spędzę na modlitwie – oświadczył Aram. – Dziękuję. Obaj skłonili się lekko i Aram wszedł do swojej celi. Wieczorem Aram wziął udział w spotkaniu mnichów. Ci z obu zakonów siedzieli razem i zajmowali się rozmową. Sam się nie pojawił, Tak również; Jama nie przychodził nigdy. Aram zasiadł przy długim stole w refektarzu, naprzeciwko kilku buddyjskich mnichów. Przez dłuższy czas rozmawiał z nimi, dyskutując o doktrynie i praktyce, o kaście i credo, pogodzie i sprawach codziennych. – Wydaje się dziwne – oświadczył po chwili – że mnisi z waszego zakonu przybyli nagle tak daleko na południe i zachód. – Jesteśmy zakonem wędrownym – odparł mnich, do którego się zwracał. – Podążamy za wiatrem. Podążamy za głosem naszych serc. – Do krainy czerwonej gleby w porze błyskawic? Czy może ma nastąpić w tej okolicy jakieś objawienie, które mogłoby poszerzyć moją jaźń, gdybym i ja je ujrzał? – Cały wszechświat jest objawieniem – wyjaśnił mnich. – Wszystko się zmienia, a przecież wszystko pozostaje. Dzień następuje po nocy… Każdy dzień jest inny, a jednak każdy jest dniem. Duża część świata jest iluzją, wszakże formy tej iluzji naśladują wzorzec, będący boską realnością. – Tak, tak – przyznał Aram. – Dobrze opanowałem ścieżki iluzji i rzeczywistości. Pytając jednak, chciałem się dowiedzieć, czy może niedaleko stąd pojawił się nowy nauczyciel albo powrócił stary, czy może boska manifestacja, której obecność wzbogaci mego ducha. Mówiąc, żebrak strzepnął pełznącego przed nim po stole czerwonego żuka wielkości paznokcia. Przesunął stopę, gotów rozdeptać owada. – Proszę cię, bracie, nie rób mu krzywdy – powstrzymał go mnich. – Ale pełno ich wszędzie, a Władcy Karmy stwierdzili, że człowieka nie można zmusić, by powrócił jako chrząszcz, więc zabicie owada jest czynem karmicznie obojętnym. – Mimo to – upierał się mnich. – Całe życie jest jednością. W tym klasztorze wszyscy praktykują doktrynę ahimsa i powstrzymują się od odbierania jakiegokolwiek życia. – Jednakże – rzekł Aram – Patandżali twierdzi, że decyduje raczej intencja niż sam czyn. A zatem, gdybym zabił go z miłością, nie z gniewem, to tak, jakbym wcale nie zabijał. Przyznaję, że tak nie było i że gniew się pojawił. Zatem, jeśli nawet nie zabiłem, dźwigam brzemię winy z powodu zaistnienia tej intencji. Mógłbym więc rozdeptać go teraz i nie byłbym w gorszej sytuacji, według zasad ahimsy. Ponieważ jednak jestem tu gościem, uszanuję naturalnie waszą praktykę i nie uczynię tego. Mówiąc to, odsunął stopę od chrząszcza, który stał nieruchomo, wystawiając rdzawe czułki. – To prawdziwie uczony mąż – uznał któryś z zakonu Ratri. Aram się uśmiechnął. – Dziękuję, ale tak nie jest – zapewnił. – Uważam się za skromnego poszukiwacza prawdy, a w przeszłości miałem zaszczyt słuchać dyskusji uczonych. Ach, gdybym znowu zyskał taki przywilej… Gdyby jakiś wielki nauczyciel czy uczony znalazł się w tej okolicy, chętnie przeszedłbym po rozżarzonych węglach, byle tylko usiąść u jego stóp, słuchać jego słów czy postępować za jego przykładem. Gdyby… Urwał nagle, gdyż wszystkie oczy skierowały się ku drzwiom za jego plecami. Nie poruszył głową, ale wyciągnął rękę i zgniótł chrząszcza, który pojawił się przy jego dłoni. Przez pękniętą chitynę na grzbiecie wystawał czubek kryształku i dwa cieniutkie druciki. Dopiero wtedy się odwrócił; spojrzenie zielonego oka przebiegło wzdłuż rzędu mnichów siedzących między nim a wejściem, aż wreszcie dostrzegło Jamę, który nosił spodnie, wysokie buty, koszulę, szarfę w pasie, płaszcz i rękawice w czerwieni; głowę owijał mu turban o barwie krwi. – Gdyby? – powtórzył Jama. – Powiedziałeś „gdyby”? Gdyby jakiś mędrzec albo awatar boskości zamieszkał w tej okolicy, chciałbyś się z nim zapoznać? To miałeś na myśli, przybyszu? Żebrak wstał zza stołu i skłonił się. – Jestem Aram – rzekł. – Współposzukiwacz i współwędrujący ze wszystkimi, którzy pragną oświecenia. Jama nie odwzajemnił powitania. – Dlaczego wymawiasz swe imię wspak, Panie Iluzji, skoro wszystkie twe słowa i czyny głoszą je przed tobą? Żebrak wzruszył ramionami. – Nie rozumiem tego, co mówisz. Ale na jego wargach znowu pojawił się uśmiech. – Jestem jednością z tymi, którzy szukają Drogi Prawdy – dodał. – Trudno mi w to uwierzyć, skoro od tysiąca lat jestem świadkiem twoich zdrad. – Mówisz o czasie życia bogów. – Niestety, właśnie o nim. Popełniłeś poważny błąd, Maro. – Jakiż to? – Wydaje ci się, że odejdziesz stąd żywy. – Przyznaję, że spodziewam się tego. – Nie biorąc pod uwagę licznych wypadków, jakie mogą spotkać samotnego wędrowca w tej dzikiej okolicy. – Od wielu lat jestem samotnym wędrowcem. Wypadki zawsze trafiają się innym. – Wierzysz, że nawet jeśli twoje ciało ulegnie tu zniszczeniu, twój atman zostanie zdalnie przeniesiony do nowego, oczekującego gdzie indziej. Jak rozumiem, ktoś odszyfrował moje notatki i taka sztuczka jest teraz możliwa. Brwi żebraka przesunęły się niżej i zbliżyły. – Nie zdajesz sobie sprawy z mocy, jakie nawet w tej chwili spowijają tę budowlę, blokując takie właśnie transfery. Żebrak wystąpił na środek sali. – Jamo – rzekł. – Jesteś głupcem, jeśli chcesz zmierzyć swe nędzne, upadłe moce z tymi, które posiada Śniący. – Być może tak jest w istocie, panie Maro – odparł Jama. – Ale zbyt długo czekałem na taką okazję, by odkładać ją znowu. Pamiętasz moją obietnicę spod Keensetu? Jeśli chcesz kontynuować linię swej egzystencji, musisz przejść tędy, przez jedyne drzwi do tej sali, które ja zagradzam. Nic poza tym pomieszczeniem nie może ci teraz pomóc. Wtedy Mara uniósł ręce i zrodziły się płomienie. Wszystko stanęło w ogniu, który obejmował kamienne mury, stoły, szaty mnichów. Dym kłębił się i unosił w całej sali. Jama stał w samym środku pożogi, ale się nie poruszył. – Czy to wszystko, na co cię stać? – zapytał. – Twoje płomienie są wszędzie, ale nic się nie pali. Mara klasnął w dłonie i ognie zniknęły. W ich miejsce, kołysząc głową na wysokości dwukrotnie przekraczającej wzrost człowieka, pojawiła się mechobra z rozpostartym srebrzystym kapturem, wygięta w literę S, gotowa do ataku. Jama nie zwracał na nią uwagi. Jego posępny wzrok sięgał teraz – niczym sonda ciemnego chrząszcza – ku zielonemu oku Mary. Mechobra rozwiała się, nim zdążyła uderzyć. Jama ruszył naprzód. Mara cofnął się o krok. Stali tak przez czas może trzech uderzeń serca, po czym Jama przesunął się o dwa kroki dalej, a Mara znowu odstąpił. Obu wystąpiły na czołach krople potu. Żebrak był teraz wyższy, włosy miał gęstsze; był grubszy w talii i szerszy w ramionach. Pewna gracja, wcześniej nierzucająca się w oczy, towarzyszyła wszystkim jego ruchom. Cofnął się jeszcze o krok. – Tak, Maro, istnieje bóg Śmierci – wycedził Jama przez zaciśnięte zęby. – Upadły czy nie, w moich oczach czai się prawdziwa śmierć. Musisz w nie spojrzeć. Kiedy dotrzesz do ściany, nie będziesz mógł dalej się cofać. Poczuj, jak siły opuszczają twe członki. Poczuj, jak chłód budzi się w twych dłoniach i stopach. Mara odsłonił zęby w odrażającym grymasie. Kark miał potężny jak u byka, bicepsy grube jak męskie uda. Pierś była beczką siły, a nogi niczym wielkie drzewa w lesie. – Chłód? – powtórzył, wyciągając ramiona. – Tymi rękami mogę powalić olbrzyma, Jamo. Kim ty jesteś, jeśli nie wypędzonym bogiem padliny? Twoje groźne spojrzenie może pokonać słabych i niepewnych. Twe oczy mogą budzić chłód u tępych zwierząt i ludzi z niższych klas. Wznoszę się nad tobą tak wysoko, jak gwiazda nad dnem oceanu. Dłonie Jamy w czerwonych rękawiczkach niczym dwie kobry pochwyciły go za gardło. – Więc popróbuj tej mocy, z której tak pokpiwasz, Śniący. Przyjąłeś postać siłacza. Użyj swej siły! Nie tylko słowami spróbuj mnie pokonać! Policzki i czoło Mary zabarwiły się czerwienią, gdy Jama mocniej zacisnął dłonie. Oko zdawało się wychodzić z orbity – zielony reflektor omiatający świat. Mara osunął się na kolana. – Dość, panie Jamo – wycharczał. – Czy zabijesz i siebie? Przemienił się. Jego twarz zafalowała, jakby spoczywał pod niespokojnymi wodami. I Jama ujrzał własne rysy, zobaczył własne czerwone dłonie, chwytające go za przeguby. – Ogarnia cię rozpacz, Maro, kiedy ucieka z ciebie życie. Ale Jama nie jest dzieckiem i nie boi się rozbić lustra, którym się stałeś. Spróbuj ostatnich sztuczek albo giń jak mężczyzna, w rezultacie i tak wyjdzie na to samo. Ale rysy ponownie zafalowały i zaszła zmiana. Tym razem Jama się zawahał; jego uścisk osłabł. Jej brązowe włosy opadły mu na ręce. Jasne oczy błagały o litość. Szyję otaczał naszyjnik czaszek z kości słoniowej, odrobinę jaśniejszych od jej skóry. Miała na sobie sari koloru krwi. Jej dłonie spoczywały na jego rękach, niemal je pieszcząc… – Bogini! – syknął. – Nie zabijesz przecież Kali…? Durgi…? – wykrztusiła z trudem. – Znów się mylisz, Maro – szepnął. – Nie wiedziałeś, że każdy zabija to, co kocha? Z tymi słowy skręcił dłonie; trzasnęły pękające kości. – Po dziesięciokroć będziesz przeklęty – rzekł, mocno zaciskając powieki. – Nie odrodzisz się już. Wtedy dopiero rozprostował palce. U jego stóp leżał wysoki mężczyzna o szlachetnych proporcjach ciała, z głową opartą o prawe ramię. Oko zamknęło się w końcu. Jama czubkiem buta odwrócił trupa. – Zbudujcie stos i spalcie ciało – polecił mnichom, nie odwracając ku nim głowy. – Nie pomińcie żadnego z rytuałów. Dzisiaj bowiem zginął jeden z najwyższych. Potem jego wzrok porzucił dzieło rąk. Jama odwrócił się i wyszedł z sali. Tego wieczoru błyskawice pokryły horyzont, a krople deszczu spadały niczym pociski Nieba. Cała czwórka siedziała w komnacie na wieży, wyrastającej z północno-wschodniego narożnika klasztoru. Jama krążył po pokoju, zatrzymując się przy oknie za każdym razem, kiedy je mijał. Pozostali obserwowali go i słuchali. – Podejrzewają coś – mówił. – Ale nie wiedzą. Nie spustoszą klasztoru innego bóstwa, demonstrując ludziom istnienie podziału w ich szeregach… dopóki nie będą pewni. Nie byli, więc próbowali sprawdzić. To znaczy, że wciąż mamy czas. Pokiwali głowami. – Bramin, który wyrzekł się świata, by odnaleźć swą duszę, przechodził tędy, uległ wypadkowi i umarł prawdziwą śmiercią. Jego ciało zostało spalone, a prochy wsypane do rzeki, która zmierza do morza. To właśnie się wydarzyło. Wędrowni mnisi Oświeconego przebywali tu w owym czasie. Odeszli wkrótce potem. Któż wie, dokąd się udali? Tak wstał niemal wyprostowany. – Panie Jamo – rzekł. – Choć taka bajka zdoła się utrzymać przez tydzień, miesiąc, może nawet dłużej, rozsypie się w rękach Władcy, kiedy będzie sądził pierwszego z tych, którzy byli obecni w klasztorze, a który przejdzie przez Hale Karmy. W tych okolicznościach sądzę, że kilku z nich zyska wcześniejszy osąd właśnie z tego powodu. Co wtedy? Jama starannie skręcił papierosa. – Trzeba zorganizować wszystko tak, by to, co powiedziałem, było tym, co zaszło w rzeczywistości. – Jak to możliwe? Kiedy mózg człowieka dokonuje karmicznego odtworzenia, wszystkie zdarzenia, których był świadkiem w ostatnim swym życiowym cyklu, zostają jak zwój pergaminu odsłonięte przed sędzią i maszyną. – To prawda – zgodził się Jama. – A czy słyszałeś, Taku z Archiwów, o palimpsescie: zwoju, który był wcześniej wykorzystany, a potem został oczyszczony i zapisany znowu? – Oczywiście, ale umysł nie jest zwojem. – Nie? – Jama się uśmiechnął. – Ale to przecież było twoje porównanie, nie moje. Zresztą, czym jest prawda? Prawda jest tym, czym ją uczynisz. Zapalił papierosa. – Ci mnisi byli świadkami rzeczy niezwykłej i strasznej – podjął. – Widzieli, jak przyjmuję na siebie swój Aspekt i wznoszę Atrubut. Widzieli, jak Mara robi to samo tutaj, w tym klasztorze, gdzie ożywili zasadę ahimsy. Są świadomi, że bóg może tak uczynić, nie obciążając swej karmy, ale wstrząs był silny, a wrażenia żywe. Czeka ich jeszcze ostateczne spalenie. I zanim ono nastąpi, historia, jaką wam opowiedziałem, musi stać się prawdą w ich umysłach. – Jak? – zdziwiła się Ratri. – Tej nocy, tej godziny, gdy wizja tego aktu płonie w ich świadomości, a myśli ich są niespokojne, nowa prawda zostanie wykuta i przybita na miejsce… Sam, dość już odpoczywałeś. Teraz wszystko zależy od ciebie. Musisz przywołać w nich te szlachetne uczucia i wyższe cechy ducha, które czynią ludzi podatnymi na boskie manipulacje. Ratri i ja połączymy wtedy nasze siły i zrodzi się nowa prawda. Sam uniósł wzrok, po czym spuścił głowę. – Nie wiem, czy potrafię. To już tak dawno… – Kto raz był Buddą, zawsze nim będzie, Sam. Odkurz swoje dawne przypowieści. Masz piętnaście minut. Sam wyciągnął rękę. – Daj trochę tytoniu i bibułkę. Przyjął kapciuch i skręcił sobie papierosa. – Ognia? Dziękuję. Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym, zakaszlał. – Zmęczony jestem okłamywaniem ich – powiedział w końcu. – A myślę, że tak naprawdę to właśnie robię. – Okłamywaniem? – powtórzył Jama. – Ktoś chciał, żebyś kłamał o czymkolwiek? Cytuj im Kazanie na Górze, jeśli masz ochotę. Albo coś z Popul Vuh. Albo Iliadę. Nie obchodzi mnie, co powiesz. Masz tylko poruszyć ich odrobinę, uspokoić trochę. To wszystko, o co proszę. – A potem? – Potem? Potem ja będę ratował ich… i nas. Sam wolno pokiwał głową. – Jeśli tak to ujmujesz… Ale wyszedłem trochę z formy, jeśli chodzi o takie rzeczy. Pewnie, wyszukam sobie kilka prawd, dorzucę parę nabożnych maksym… Ale daj mi dwadzieścia minut. – Niech będzie dwadzieścia. A potem się pakujemy. Jutro ruszamy do Khaipuru. – Tak szybko? – zdziwił się Tak. Jama pokręcił głową. – Tak późno. |