powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LX)
październik 2006

Więzień układu – część 10
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Kolonista cicho wślizgnął się do pokoju. Arto obserwował go, siedząc skulony na krześle, ramionami obejmując przyciągnięte pod brodę kolana. Nie podsłuchiwał. Rozumiał, że wiedząc za dużo mógłby pokrzyżować jego plany, lecz prawdziwym powodem był strach przed tym, co mógł usłyszeć. To kolonista kazał mu wyjść. On wiedział jak to jest. Skoro uznał, że nie powinien tam być, to tylko dla jego dobra. W to jedno mógł uwierzyć. W tamtym pokoju uwierzył, że kolonista robi to naprawdę żeby mu pomóc. Jemu, nie tylko rodzicom.
Pokój pogrążony był w mroku. Ciemność była dla niego czymś bezpiecznym. Była schronieniem; bał się jej mniej niż światła, w którym nie mógł się kryć. Widział w niej oczy kolonisty, błyszczące w słabym blasku wyświetlacza zegara. Śpiąca dotąd Lili uniosła głowę, czujnie obserwując intruza. Wiedziała jak rzadko ktoś tu przychodził.
Zefred odszukał panel kontroli oświetlenia. Przesunął palcem po gładkiej powierzchni, rozjaśniając pokój minimalną jasnością lampy. Uważnie rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok spoczął na chwilę na kratce wentylatora. Na jej widok kolonista lekko kiwnął głową, usiadł na łóżku i zaczął delikatnie głaskać Lili. Robił to niemal tak samo jak on. Kotka poddała się temu po chwili wahania. Nie okazywała niezadowolenia. Nawet ona była przeciwko niemu.
Chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Po raz pierwszy byli sami. Jeszcze dziś rano Arto miałby do niego setki pytań, lecz teraz… Łatwiej im zrozumieć, pomyślał ponuro. Akurat! Będzie im łatwiej wybaczyć – oto co naprawdę powiedział. Uwierzył mu, że po wszystkim poczuje ulgę, lecz czuł tylko winę. Może kiedyś będzie im gotów wszystko wyjaśnić, także to, co dziś zataił. Może kiedyś. Lecz nie dziś, nie jutro i nie za tydzień.
Przynajmniej nie będzie się musiał kryć ze zbroją. Jedyna dobra rzecz, jaka z tego wynikła.
Cicho mrucząc, kotka przewróciła się na grzbiet, pozwalając koloniście głaskać się po brzuchu.
– Rodzice nie chcą byś wracał do szkoły – powiedział w końcu. Patrzył na Lili, jakby mówił do niej. Arto nie odpowiedział. To było najgorsze rozwiązanie jakie mogli wybrać. Nie powiedział im o wojnie ani o policji, nie wiedzieli, że popełniają błąd, że teraz wytrzymaliby tam łatwiej niż na korytarzach stacji. Mimo to musiał usłuchać. Czuł, że gdyby tym razem postąpił po swojemu, straciliby do niego zaufanie. Przestałby być ich synem.
– Nie wierzą mi – powiedział po chwili. – Powiedzieli tak bo myślą, że jestem słaby, ale pan dobrze wie co się dzieje! Wytrzymałbym…!
– Jesteśmy sami – w jego głosie było coś delikatnego, uspokajającego, lecz Arto nie zapomniał jak dobrze kolonista potrafi się kontrolować. – Twoi rodzice nie podsłuchują, a ja nie jestem kopalniakiem. Jeśli masz kłopoty…
– Nie mam!
– Jeśli masz kłopoty, możemy powiedzieć im naprawdę o wszystkim – ciągnął, nie zważając na jego zaprzeczenie. Nawet na niego nie spojrzał – Twoi rodzice są zbyt zszokowani, by zrozumieć, ale ja wiem. To nie była zwykła bójka czy bitwa. Co się dzieje w szkole? Możesz mi powiedzieć. Ja wiem jak to jest.
– Jeżeli pan wie jak to jest, dlaczego mi pan to zrobił?
– Nie chciałem tego. To wy doprowadziliście do sytuacji bez wyjścia.
– Trzeba im było wytłumaczyć, że muszę tam wracać! – spojrzał na niego, szukając choć odrobiny wsparcia. – Nie powinniśmy wszyscy zachowywać się tak jak zawsze?
– Możesz mi uwierzyć na słowo, to dla nas mniejsze ryzyko niż twoje tajemnicze problemy – kolonista pozwolił, by kotka bawiła się jego palcem. Sam spojrzał na niego – To one mogą ściągnąć dodatkową uwagę.
W to nie wątpił. Jego śmierć, ich śmierć, mogłaby zniszczyć cały plan. Czy tylko to martwiło kolonistę? A może było w tym coś więcej?
– Ryzyko pozostanie.
– Ryzyko będzie zawsze.
– Więc przestańcie traktować mnie jak dziecko! Umiem zachować tajemnicę!
– Jak mam cię traktować? Jak dorosłego? – Zefred się rozsierdził. Lili odskoczyła na bok. – W szkole byłeś kimś, lecz poza nią jesteś nikim! Radzę ci zacząć się do tego przyzwyczajać. Na razie jesteś tylko półproduktem. Wiesz jak kontrolować otoczenie, lecz nie kontrolujesz siebie, a przez to łatwo ulegasz kontroli innych. Jesteś dzieckiem i myślisz jak dziecko. Inaczej oceniasz sytuację. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej. Nikt nie chce zabierać w podróż twoich zwłok, zwłaszcza twoi rodzice!
Siedzieli chwilę, mierząc się wzrokiem. Arto był zły za potraktowanie go jak zwykłego, głupiego dzieciaka, lecz było mu też wstyd.
Zefred wyciągnął karty pamięci.
– Dziś chciałem ci je dać osobiście – powiedział, jakby to co się przed chwilą zdarzyło nigdy nie miało miejsca. – Zanieś je jutro Iwenowi. Wiem, że będziesz chciał się z nim zobaczyć. Możesz mu je zanieść prosto do domu. Nie wiem czy komputer zwróci na ciebie uwagę, ale to nieważne, o ile nie będziecie tak robić codziennie. Potrafi analizować dane, ale miną całe stulecia nim stanie się tak sprytny jak ludzie.
Wychylił się, podając karty. Arto opuścił stopy na podłogę i sięgnął po nie. Spojrzał na nie – kawałki plastiku rozmiarów połówki identyfikatora. Dając mu je, tu i teraz, kolonista chciał mu pokazać jak bardzo odpowiedzialna jest jego funkcja i że liczy na niego. To działało.
Znów chwilę milczeli. Śmierci nie można maskować. Były tylko trzy powody dla których kolonista mógł tak powiedzieć – nie wiedział o pozorowaniu wypadków, nie chciał straszyć rodziców, lub w jego czasach dzieci się nie zabijały. Wspomniał o zbroi młodszaka z promenady, o Karrosie, o tym jak się czuł gdy kolanem powoli wyciskał z niego życie i jak bardzo pragnął się temu poddać. Nie wyobraził sobie tych rzeczy. One były realne.
Zefred chwilę bawił się z Lili. Obserwował to w milczeniu. Czuł się zdradzony przez ufność z jaką to robiła. Aż dotąd nie lubiła obcych w domu. Jej mógł wybaczyć. Nie wiedziała co się dzieje. Lecz rodzice…
– Obserwowałem cię, gdy jeszcze miałem na to czas – kolonista odezwał się cicho, rozładowując napięcie przedłużającego się milczenia. – Nie od razu zrozumiałem dlaczego pozwalasz się tak bić – na chwilę spojrzał na Arto, obserwując jego reakcję – lecz w końcu to do mnie dotarło. To podświadoma kara za to, że tu jesteś. Twoje poczucie winy…
– Nieprawda! – zawołał. – To podłe kłamstwo!
– Dlatego tak się nim przejąłeś? Jakaś część ciebie musi o tym wiedzieć, inaczej… Znam cię lepiej niż ty siebie. Gdy znajdziesz właściwy klucz do psychiki, wtedy każdy człowiek staje się przejrzysty jak projekcja. Znam wszystkie klucze do twoich myśli. Przywyknij do tego.
Arto odebrało głos. Tyle lat znosił agresję starszaków, traktując ból jako upomnienie, lecz nigdy tak o tym nie pomyślał. Oto najlepszy sposób, by pokazać wyższość – powiedzieć o kimś coś ważnego, czego sam nie wie.
Znów milczeli dłuższą chwilę. Arto się uspokoił. Kolonista dalej bawił się z kotką.
– Chciałbyś spytać o wiele rzeczy – powiedział, nie odrywając od niej oczu. Arto nie widział jego twarzy, lecz odniósł wrażenie, że lekko się uśmiechnął. Kolejny wyważony, udawany szczery uśmiech. – Teraz możesz to zrobić.
Mógł pytać, lecz nie był pewien czy usłyszy prawdę, czy tylko tę część, którą kolonista chciał, by usłyszał. Obaj wciąż się okłamywali i obaj wiedzieli, że tak będzie do końca. Tacy już byli. Tajemnice i kłamstwa były całym ich życiem. Jak to wykorzystać?
– Skąd pan wiedział o Smoku?
Zefred milczał. Nie wiedział czy zastanawia się, czy tak pochłonęła go zabawa z Lili. Nie zwracał uwagi na jej ostre pazury. Zupełnie jak on. Też ich prawie nie czuł.
– Przejrzyj kiedyś archiwa fabularne – powiedział w końcu, ni do kota ni do Arto. – Od chwili gdy człowiek zaczął zapisywać swoje myśli w postaci obrazów, od kiedy pojawiły się jednostki, w rękach których spoczęła decyzja o użyciu broni mogącej zgładzić populację całej planety, przewija się w nich stale ten sam temat. Nieważne czy cofniesz się do czasów Dekady Strachu, konfliktu między Marsem a Ziemią czy do samych początków Ery Kosmosu, wśród zachowanych dzieł zawsze znajdziesz takie, które opowiadają historię o pojeździe wojskowym, w którym ludzie, pozbawieni kontaktu z dowództwem, muszą podjąć decyzję o uwolnieniu lub wstrzymaniu całej potęgi swojej broni. Te historie różnie się zaczynają i różnie kończą. Czasem dowódca stoi na straży zdrowego rozsądku i broni się przed buntem, czasem to buntownicy muszą powstrzymać szaleństwo kapitana, a czasem to dowództwo musi powstrzymać pojazd ślepo wykonujący niewłaściwy rozkaz. Problem jest rzeczywisty. Budujemy coraz potężniejsze bronie i potrzebujemy coraz bardziej opanowanych dowódców, by ją kontrolować, kogoś, kto wiedziałby kiedy jej użyć, a kiedy się powstrzymać. Muszą być ostrożni, lecz nie aż tak, by bać się podjęcia decyzji. Muszą prawidłowo ocenić sytuację, lecz co jest ważniejsze, muszą sprawić, by ludzie ich słuchali. Ich autorytet nie może płynąć wyłącznie z szarży, stanowczości czy utrzymywanej dyscypliny. Podczas wieloletniej podróży, czy na polu bitwy, gdy zdarzy się, że okręt zostaje odcięty od łączności i dowództwa, szarża i dyscyplina nie gwarantują posłuchu oficerów. Możesz spytać dlaczego wobec tego są oficerowie, dlaczego załogi całego okrętu nie stanowią bezmyślni kadeci. Odpowiedź jest taka, że bezmyślność podwładnych jest jeszcze gorsza od sytuacji, gdy każdy z nich ma własny pogląd na sprawę. Dowódca nie może być jedynym mózgiem na okręcie, nawet gdy jest bezgranicznie lojalny przełożonym. To by oznaczało, że okręt myśli tak jak on, ma tylko jeden punkt widzenia i nie przeanalizuje sytuacji pod innym kątem. Fanatyczna lojalność nigdy nie była gwarancją rozsądku, wręcz przeciwnie. Człowiek nie potrafi brać pod uwagę wszystkich możliwości. Potrafimy to robić tylko przez krótką chwilę. Natura przystosowała nas do szybkiego wyboru jednej opcji, do trzymania się jej i obrony swojego punktu widzenia wszelkimi dostępnymi argumentami, także własną rangą. Oficerowie to nie tylko zastępcy, to także doradcy. By nad nimi zapanować, kapitan musi mieć dość rozsądku, by ich wysłuchać i rozważyć ich punkt widzenia, a jednocześnie posiadać dostateczną władzę, by pogodzili się z odrzuceniem ich opinii. Musi mieć autorytet, wzbudzać szacunek. Ty masz taki autorytet. Potrafisz słuchać i myśleć.
Nie odpowiedział. Słowa kolonisty zgadzały się z tym co wiedział, lecz czuł, że to nie wszystko, że coś się nie zgadza.
– Twoja szkoła to tylko gra – kolonista ciągnął dalej, porzucając zabawę z Lili. – Wasze tajemnice to gra. Oszukiwanie pluskiew i czujników to gra. Oszukiwanie strażników w magazynie to też gra, jej kolejny element. Wy o tym nie wiecie, oni o tym nie wiedzą. Dla was i dla nich ta gra to rzeczywistość, w której stawka jest ogromna, zwłaszcza dla przegranych. Lecz ci na górze wiedzą i obserwują, patrzą czego was ta gra uczy i kto gra najlepiej ze wszystkich. Poddają was działaniu niekończącego się stresu, tego samego, jaki towarzyszy żołnierzom żyjącym w stanie ciągłej wojny. Czekają aż staniecie się dokładnie tacy jakimi chcą byście byli, zdolnymi do działania w każdych, nawet najbardziej ekstremalnych psychicznie warunkach. Czasami coś zmieniają, wprowadzają nowy układ gwiazd, nowego żołnierza w drużynie i patrzą jak sobie z tym radzicie. Zwykle tylko patrzą, jak długo gra toczy się po ich myśli.
Każde zdanie Zefreda wywoływało u Arto zimny dreszcz. Nigdy nie pomyślał, że wszystko co robią może być dokładnie tym, czego się od nich oczekuje. Kolonista przekonywał go, że jego umiejętności miałyby służyć Flocie, zdając się zapominać, że Arto nienawidzi Floty. Dlaczego musiał oszukiwać, dlaczego musiał włamywać się do magazynów? Czemu miała służyć ta część gry? Myślał nad tym od kiedy zamknął się w pokoju, lecz do niczego nie doszedł. Zamiast tego zrozumiał bunt Daela, to wszystko co powiedział o nim Zem i dlaczego Zem tak nienawidził pluskwy. Dlaczego był inny.
Miał wiele wątpliwości. Jaki admirał przy zdrowych zmysłach powierzyłby tępemu Mirze, wiecznie odurzonemu narkotykami Eginowi lub aroganckiemu Aristowi dowództwo nad jakimkolwiek okrętem? Arto nie powierzyłby im nawet kontroli nad automatycznym robotem czyszczącym! Większość kapitanów była na to za głupia. A przecież gdzieś nad bezmózgimi pilotami i żołnierzami musi być ktoś, kto myśli, decyduje, wykonuje rozkazy Floty, dopasowując działania do sytuacji… Żimmy mógłby dowodzić najwyżej plutonem. Dert mógłby się nadawać, lecz gdyby musiał wybierać, prędzej powierzyłby dowodzenie Lienowi lub Rejkertowi. Nie oszukiwał się, w ten sposób wybrałby tylko mniejsze zło. Obaj byli inteligentni, lecz brakowało im woli walki i umiejętności podejmowania wykalkulowanego ryzyka. Nie wiedzieliby jak zmusić podwładnych do wykonania rozkazu. Nie wiedzieliby nawet co z nimi zrobić! Nigdy nie nauczyli się współpracować, każde zadanie rozwiązywali sami. Gdyby słowa kolonisty były prawdą, Flocie brakowałoby dobrych kapitanów. Jednak ich miała, zatem, w jakiejś części, to, co mówił musiało być kłamstwem. Nie, nie kłamstwem, poprawił się w myśli. Zefred znów nie mówił mu wszystkiego.
Dotknął ramienia.
– Pluskwa… – powiedział bezwiednie. Więc się mylił, więc jednak…
– Nie. Nie lokalizatory i nie automaty poszukujące. Starsze dzieci zbyt łatwo sobie z nimi radzą. Oni mają inne sposoby.
– Jak inaczej mogą nas obserwować? Wiedzielibyśmy! – zaprotestował gwałtownie. – Starszaki coś by zauważyły!
– Sami pomagacie obserwatorom, ukrywając wszystko przed zwykłymi ludźmi. Oni liczą, że tak będziecie postępować. Najłatwiej obserwować tych, którzy uwierzyli, że oślepili przeciwnika. Wasz przeciwnik pozwala się oślepić, bo ma więcej niż jedną parę oczu. Gdy patrzycie w te ślepe, myśląc, że one was nie widzą, wasz wróg, prawdziwy wróg, wciąż was obserwuje, oczami, o których nie wiecie. Niektórzy Protektorzy wiedzą o wszystkim co się dzieje w szkole. Jeśli na coś pozwalają, to dlatego, że chcą, by tak się stało. Jesteście dobrzy, lecz oni są lepsi. O wiele lepsi.
– Lepsi od…
– To możliwe, ale bez znaczenia.
– Bez znaczenia? Mamy przekazywać karty na ich oczach!
Uśmiech Zefreda był szeroki i szczery.
– Powiedz mi, jak wasi obserwatorzy mogliby odróżnić wasze tajemnice od naszych? Pamiętaj, oni mogą patrzeć, lecz to nie daje im wglądu w wasze głowy. Nie widzą wszystkiego, nie rozumieją każdej waszej tajemnicy, ledwie wiedzą, że je macie i akceptują je jako część gry. Posiadanie sekretów jest dla was tak naturalne jak dla twoich rodziców naturalna jest para rąk i nóg. Gdy masz ich tysiące, jeden więcej nie zwróci niczyjej uwagi. Utonie w całej masie. Moglibyście przekazywać sobie broń, a tamci nie tylko by nie reagowali, lecz zaczęliby się cieszyć wzrostem poziomu agresji. Oni obserwują jedynie szkołę i dzieci. Obserwują, liczą i analizują. Ich specjalizacja jest klapkami na ich oczach. Nie pozwala im widzieć szerzej, bo to się nie kalkuluje.
– Rozumiem…
Pomysł Zefreda był genialny. Tamci myśleli, że to kolejny element gry. Jakże się mylili! Co zrobią, gdy w szkole pojawi się policja? Gra zostanie zawieszona, na jakiś czas. Ta myśl na chwilę poprawiła mu nastrój. Oby zdechli z nudów podczas swoich obserwacji!
– Więc oni chcą byśmy próbowali? – spytał. – Bo wtedy popełniamy błędy, wpadamy i idziemy do akademii, tak? Ci gorsi… wypadają z gry?
Wypadają z gry, lub… giną. Czy obserwatorzy pozwolili go zabić, bo wypadał z gry?
Zrozumienie obejmowało jego umysł. Przestawiało wspomnienia, łączyło je w nową całość. Był w niej Dael, który o tym wiedział i próbował coś zmienić, oraz ci których wybrał, by to zmienili. Żaden z nich nie pasował do szkoły, ani on, ani Zem, ani… tak, nawet Anhelo był nie na miejscu, ze swoją agresją, lecz z jakichś powodów ktoś uznał, że wszyscy mogą zostać w szkole. Gdyby było inaczej, zostaliby usunięci, jak Dael. Trzy lata nienawidził go za jego wybór, nie dostrzegając, że on musiał wybierać, by mieć, być może po raz ostatni, jakiś wpływ na swój los. Teraz to zrozumiał, teraz mu wybaczył.
– Najlepsi zostają i grają dalej – kolonista nie od razu odpowiedział. – Ci najgorsi, przez których szkoła może mieć problemy, trafiają do akademii, gdzie są segregowani, jak płaty mięsa, by nauczyć ich tego, do czego nadadzą się najlepiej. Na pilotów biorą najlepszych. Czasem przyjmą obiecującego, młodego ochotnika, ale tych dziś już prawie nie ma. Na was też czekają, aż przyjdziecie do nich po ukończeniu szkoły. Och, teraz możesz ich nienawidzić, lecz gdybyś pozostał tu dłużej, marzyłbyś tylko o tym, by dalej walczyć. Dziecięcą nienawiścią łatwo manipulować.
Zacisnął pięści, aż do białości. Robiąc to, co robił, nikogo nie oszukiwał, poza samym sobą. Spełniał oczekiwania tych, którzy to wszystko wymyślili! Widział jak zmieniali się jego koledzy, podczas gdy on zmieniał się inaczej. Szkoła programowała ich jak maszynę, rok po roku, do robienia czegoś, czego nie mógł odgadnąć, aż stali się podobni do siebie, niemal identyczni. Czuł gniew, po części na kolonistę i jego nieustanne tajemnice, lecz przede wszystkim na obserwatorów. Ten gniew przelał na niego Dael, gdy uczył go walczyć. On też go programował, lecz dzięki niemu pokonał szkołę, tę jej część, którą próbowała wszczepić w jego umysł. Nigdy nie dał się ponieść sytuacji, jak Żimmy ze skanerem, starał się ją kontrolować, nie poddał się systemowi. Nie będzie kapitanem, nie będzie służył Flocie!
– Ci najlepsi to którzy? – zawołał ze złością. – Ci którzy najlepiej kłamią, najczęściej biją słabszych? Ci którzy… – niemal spytał czy to ci, którzy zabijają, lecz w porę ugryzł się w język. – Kto nas ocenia? Kto rządzi szkołą!?
– Wy sami – ze spokojem odparł kolonista. – Ci co was obserwują zwykle nie robią nic. Wkraczają tylko wtedy, gdy coś wydostaje się na zewnątrz. Są w tym bardzo skuteczni. Minimalna ingerencja, wszystko, by nie zwracać uwagi. Reszta zależy od was.
Zaskoczył go, tym jak to powiedział i co powiedział, choć od dawna myślał podobnie. To zawsze byli uczniowie. Zrozumiał ironię lekarza. Długą chwilę siedział nieruchomo, oswajając się ze znaczeniem usłyszanych słów.
– Wiele zacząłeś rozumieć – usłyszał. – Być może zbyt wiele, by sobie z tym poradzić. Pamiętam jak to było ze mną – spojrzał na Arto, pochylił się i splótł dłonie na kolanach. – Wiesz, ja nie miałem tyle szczęścia. Sam musiałem dojść ze sobą do ładu i czasami… czasami myślę, że nie do końca mi się to udało. Gdyby nie pomoc brata… Ale byłem wtedy zbyt stary, zbyt dorosły. Znam cię, Arto. Myślisz, że ciebie szkoła prawie nie zmieniła, że broniłeś się przed tym jak mogłeś… Zrozum, nawet najinteligentniejsze dziecko nie jest w stanie nad tym zapanować. Zaufaj nam. Zaufaj mi. To nie jest właściwy czas, byś usłyszał wszystkie odpowiedzi. Nie pozwól, by ta gra cię pochłonęła. Nie pytaj, jeszcze nie teraz.
Czuł, że tym razem kolonista mówił naprawdę szczerze. Rozmowa sprawiła, iż zwątpił w swoje tajemnice, w to, że postępował właściwie, lecz dawała także nadzieję. Cokolwiek od dziś zrobi, cokolwiek pomyśli, nie będzie to to, czego oczekuje szkoła.
To tylko gra. Tylko czy aż? Kto w nią gra, ilu jest graczy? Czy którykolwiek wygrywa? Jeśli tak, co jest wygraną? Na pewno nie jest nią normalne życie.
– Jeśli wiedział pan aż tyle, dlaczego mnie pan śledził?
– Musiałem cię sprawdzić. Poznać jaki jesteś, czy…
– Wystarczyło zapytać!
– Pytasz nowych czym się kierują, co myślą? Nie. Ty ich sprawdzasz. Widziałem jak sprawdzałeś Nowego. Dla mnie to było to samo. Dla mnie ty byłeś nowy.
Arto z oporem kiwnął głową. Dorośli, którzy mieli szkołę za sobą, byli sprytniejsi od niego. Ci pozostali też nie byli tak głupi, jak myślał. Po prostu niczego nie podejrzewali.

Porozmawiali chwilę o drobiazgach. Kolonista opowiedział mu o planecie, na którą mieli uciec i o tym jak będzie wyglądał przelot. Gdy wyszedł, Arto opadły wątpliwości, niczym muchy gnijącą żywność, jak automaty uciekającego przestępcę. Na ile mógł być pewien swoich decyzji? Jak wiele z jego wolnej woli i myśli było jego, jaką częścią wciąż kierowała szkoła? Zawsze uważał się za sprytnego i był z tego dumny. Teraz na tej dumie pojawiła się głęboka rysa, sięgająca aż do serca – jego spryt był tylko pozorem, programem, smyczą, na której trzymała go szkoła. Od samego początku, od kiedy pierwszy raz przekroczył jej próg, miał jedynie iluzję kontroli nad swoim życiem. Prześladowała go myśl, że nic się nie zmieniło, zrzucił jedno jarzmo, by wejść pod inne, nałożone przez kolonistę. Lecz teraz wiedział. Teraz rozumiał. Cokolwiek planowali z nim zrobić, nie zamierzał być tylko narzędziem.
• • •
Z samego rana poszedł do Iwena. Wybrał taką godzinę, by nie spotkać się z jego ojcem, lecz pozostało inne spotkanie, którego nie mógł uniknąć i którego obawiał się najbardziej. Zdecydował się przeprosić Rous za to co się stało. Dorośli oczekiwali takich rzeczy.
Na to co się stało nie mógł się przygotować. Gdy Rous otworzyła drzwi, wciągnęła go do środka, objęła mocno i zaczęła przepraszać, ze łzami w oczach. Mówiła coś o pomyłce i krzywdzeniu, a on stał, zaskoczony i przerażony, zastanawiając się jak wiele powiedział jej Iwen i że wkrótce jego rodzice dowiedzą się także o tym, o czym nie powinni.
Chwilę trwało nim go puściła.
– Źle cię oceniłam, Arto – jej zaszłe łzami oczy przypominały wczorajsze oczy jego matki. Uśmiechnęła się. – Nie wiedziałam, że tak to wygląda. Na szczęście to już się kończy. Z tobą Iwen będzie bezpieczny.
Kiwnął głową. Nie wiedział co powiedzieć. Iwen z zażenowaniem przyglądał się całej scenie. Gdy ich spojrzenia się spotkały, rozłożył przepraszająco ramiona.
– Jest moim… przyjacielem – powiedział. Tym razem szczerość naprawdę przyniosła ulgę.
Oddał Rous karty pamięci, potem obaj zamknęli się w pokoju Iwena. Ros nie było w domu, jej misja wymagała, by dalej chodziła do szkoły. Nie wiedział czy jej współczuć czy zazdrościć.
– Powiedziałeś jej? – spytał, bez złości czy wyrzutów. Reguły szkoły przestały się liczyć, niczego nie był jej winien, lecz nie chciał, by dorośli zajęli się sprawą Anhela. Niech sobie dalej będzie mordercą, to już nie ich zmartwienie – lecz będzie, gdy oni się za to zabiorą.
– Ani słowa! To tata, nie ja! – mimo podniecenia, głos Iwena zdradzał zakłopotanie.
– Iwen, mam gdzieś to czy wiedzą, czy nie – powiedział, najłagodniej jak potrafił. – Już mnie to nie obchodzi. Chcę wiedzieć czy powiedziałeś im o… tym.
Spostrzegł, że potraktował Iwena jak młodszaka. Poczuł wstyd.
– Mówię prawdę! Tata wrócił zaraz po tym jak wyszliście. Zamknęli się w pokoju, a gdy wyszli, mama spytała mnie dlaczego nic nie mówiłem i za co tak cię zbili. Nic więcej jej nie powiedziałem! To on jej powiedział! On wiedział!
– Od kolonisty, wielkie rzeczy – wzruszył ramionami. – On wiedział od początku. Nie mówił, by nie straszyć rodziców. Teraz sam widzisz dlaczego…
– Arto, on już do nas nie wrócił! – Iwen mówił z przejęciem – Nie spałem całą noc, więc wiem! Arto, przysięgam, to tata jej o wszystkim opowiedział! On wiedział o tym wcześniej!
Teraz to on był zdumiony. Czuł jak udzielają mu się emocje Iwena.
– Kopalniane głupstwa! – odparł, bez przekonania. – On nie jest kolonistą! Jest z dołu i jest taki sam jak inni dorośli. Niby skąd miałby wiedzieć? Nic nie rozumie…
– Nie jest z dołu, tylko z Wenus! I wiem, że kiedyś mieszkał na stacji! Zawsze gdy lecieliśmy w odwiedziny do dziadków, zachowywał się tak jak gdyby znał wszystkie stacje w Układzie! Sam mówiłeś, że pewne rzeczy widać po ludziach, nawet gdy o nich nie mówią.
– Więc jak znalazł się na dole? Na dół się nie wraca…
– Nie wiem, ale przysięgam, że to prawda! Nie pytał mnie o nic i… i patrzył tak… Nic go nie zdziwiło, rozumiesz? Gdy powiesz coś takiego dorosłym, oni się dziwią, ale nie on! Było mu tylko… – zaciął się.
Przykro, pomyślał Arto. Jak od dziś będzie jego rodzicom.
– Kolonista powiedział mu o wszystkim wcześniej i zabronił mówić. Cały czas coś ukrywa. Gdyby twój ojciec wiedział od początku, na krok nie ruszylibyście się z Ziemi.
– A ucieczka? Ja go rozumiem, naprawdę! Mieliśmy tu być tylko kilka tygodni, a potem w gwiazdy. Myślał, że wytrzymam. Nie mógł przewidzieć Anhela.
Arto energicznie pokręcił głową. Anhela nikt nie mógł przewidzieć, nawet sam Anhelo.
– Wiedzą o nim? O wczorajszym…?
– Nie. Zrobiłem jak kazałeś. Powiedziałem, że to tylko ostra bójka.
Arto odetchnął. Jedno ryzyko mniej. Gdyby ich rodzice dowiedzieli się o całej sprawie, mogliby popełnić jakieś głupstwo. To zaszło za daleko, nawet bez ich pomocy. Po co kolonista tak ryzykował? Nie mógł z tym poczekać aż wejdą na statek?
Zauważył, że przez całą rozmowę odruchowo napinał mięśnie, jakby gotował się do walki. Świetlista szkoła! Spróbował się rozluźnić. Od teraz sprawa należała do policji. Niech oni zajmą się szkołą, zanim ona zajmie się nimi. Lub Ros.
– A twoja siostra?
– Zaczęła gadać jak najęta, ale pokazałem jej w porę, by się zamknęła. Gdyby się wygadała, chyba bym ją udusił! Mówiłem ci, są dorośli, którzy wiedzą! Gdybyś posłuchał mnie wcześniej, to wczoraj nigdy by się nie stało!
– Niby skąd mam wiedzieć którzy wiedzą a którzy nie? Iwen, nikt nam pomoże. Gdy nie będziemy uważać, skończymy jak Wel. Tego chcesz?
Iwen zamrugał oczami.
– Wiesz, że nie.
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.