powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LX)
październik 2006

Więzień układu – część 10
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Tak, rozumiał dobrze, iż do takiej pracy nikt nie przyśle kogoś, kto nie zna się na rzeczy. Zefred musiał być właśnie taki. Aby walczyć z Kosą i jej agentami, zwłaszcza z maszynami i automatami, samemu trzeba było być co najmniej tak samo przebiegłym. Ale…
– Dlaczego Kosa nie miałaby pilnować także dzieci? – spytał. – Skoro tak bacznie przygląda się Lerszenowi i jego żonie, dlaczego nie im?
Uśmiech Zefreda, ten uśmiech, był inny od pozostałych. Był bardziej naturalny, może nawet, w jakimś stopniu, był szczery.
– Wil, dzieci na stacji wyjdą ze skóry byle mieć pewność, że nie są obserwowane. Niszczą wszystko wokół siebie, żaden perceptor nie wytrzyma przy nich dłużej niż miesiąc. Byłeś kiedyś w szkole?
Wilan kiwnął głową. Nie pamiętał aby wyglądała tak źle, lecz wiedział jak chętnie dzieci psuły wszystko dookoła siebie.
– Perceptory to nie wszystko – zauważył. – Dzieci mają lokalizatory…
– Jak długo będą zachowywać się normalnie, nikt nie zwróci na nic uwagi. A będą się zachowywać normalnie tylko, gdy się dowiedzą. Wil, wiem, że starasz się chronić chłopca, lecz wytłumacz, dlaczego wciąż myślisz, że jego to nie dotyczy? On też jest tego częścią, on też musi się znaleźć na pokładzie. Plan wymaga, by na to zapracował, jak ty czy Lerszen.
Wilan uniósł ręce w geście poddania się.
– Dobrze, niech będzie po twojemu. Ja jestem tylko pasażerem, który ryzykuje pobyt w niezbyt przytulnej kopalni i przymusowy dom dziecka dla syna – powiedział to takim tonem, by Zefred zrozumiał targające nim wątpliwości. – Co mamy robić?
– Dla bezpieczeństwa będę się spotykać prawie wyłącznie z tobą, choć jest tu kilka osób, z którymi od czasu do czasu będę rozmawiał. Dam ci karty i osobisty kod autoryzacji. Wieczorem dasz je Arto, on rano pójdzie do szkoły i da je Iwenowi. W ten sposób przestanę zwracać na siebie niezdrową uwagę urzędu. Im mniej podejrzeń, tym lepiej.
Wilan to rozumiał. Jeśli Kosa lub Urząd dotrze do Zefreda, wyciągnie jego dane. Odkryje kim jest i zacznie analizować zapisy pamięci komputera, by sprawdzić z kim się spotykał – dokładnie tak, jak sam robił, gdy szukał złodzieja. Wtedy nastąpi reakcja łańcuchowa.
Nigdy nie walczył z systemem. Żył w nim, świadom do czego służy, lecz, jako że w niczym mu nie przeszkadzał, akceptował taką sytuację. Płynął z prądem, nie musiał walczyć o nic, niczemu się nie sprzeciwiał. Żyli w dostatku, jedynym minusem była ciężka praca, pozwalająca go osiągnąć i utrzymać. Nie mieli znaczących znajomości – wkręcenie się do kasty ludzi o podobnym stanie majątkowym wymagało pokoleń. Owszem, próbował uciec, ale to też nie była walka. Dopiero teraz wszystko się zmieniło. Dopiero teraz dowiedział się w czym siedzi i zrozumiał jak dobrze to działa.
Każdy miał coś do ukrycia, zaczynając od drobiazgów, jak używanie nielegalnych narkotyków, na poważniejszych wykroczeniach i nadużyciach kończąc. Działało to na korzyść policji i Kosy; dawało im do rąk narzędzie wymuszania posłuszeństwa, jak długo iluzja społecznego bezpieczeństwa istniała w ludzkiej świadomości, nie interferując z obawami o wykorzystanie wiadomości o tychże sekrecikach. Wciąż pamiętał jak powszechny lęk wzbudziła tajna próba wprowadzenia podsłuchu w lokalizatorach. Gdy wieść się rozniosła, zwykły ludzki strach poruszył całym społeczeństwem. Byle iska mogła rozpalić te prymitywne, podstawowe emocje w ogień prawdziwej rewolucji. Tą iskrę mogło skrzesać cokolwiek, choćby Podziemie. Rząd miał dwa wyjścia – wycofać się lub walczyć. Mając dwóch wrogów naraz, wolał się wycofać – na razie.
Na swój sposób było to przerażająco zabawne, że do tej pory nie myślał o perceptorach jak o bombie, podsadzonej pod każdego spiskowca. Zapis aktywności każdego człowieka na stacji leżał sobie bezpiecznie w pamięci komputera, aż do chwili, gdy ktoś nabierze podejrzeń. Trzeba kogoś wsadzić, a może szantażem skłonić do współpracy? Wilan nie wątpił, że do dziś, świadomie lub nie, swoim zachowaniem zdradził dość, by dowody jego winy istniały gdzieś w tym zapisie. Był tylko jeden sposób na utrzymanie tej bomby w uśpieniu. Za wszelką cenę musiał sprawić, by nikt się tą informacją nie zainteresował.
Ale dzieci…?
– A nasze żony? – spytał. Pomysł Zefreda, choć logiczny, wcale go nie przekonywał. – Znają się, spotykają…
– Jako osoby dorosłe bardziej przyciągają uwagę. Nie powinny widywać się częściej niż zwykle. Dla mnie najlepiej by było gdyby zupełnie przestały się widywać…
– …lecz to też wydałoby się podejrzane – dokończył.
Faktycznie, problem z wydostaniem Lerszena ze stacji wydawał się ogromny. Cena musiała być warta towaru, inaczej po co ten trud? Całe przedsięwzięcie zaczęło zdawać się Wilanowi nieco zbyt ryzykowne. O wiele bardziej niż jego niedawny pomysł.
– Jest jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy powiadomić dzieci. One zaczynają coś podejrzewać.
– A co mogą podejrzewać? Dzieci to dzieci. Nigdy nie wiadomo, co komu powiedzą.
Kolonista przez chwilę patrzył na niego dziwnie uważnie.
– Zdziwiłbyś się. Twój chłopak jest bystry, Wil. Być może już coś wie. Domyśli się, że coś się dzieje, spróbuje coś zrobić na własną rękę i wtedy próżnia wszystko weźmie. Musisz być gotowy, by mu zaufać. Ludzie pilnujący ludzi myślą dokładnie tak jak ty. To jest nasza szansa.
– A nie pomyśleliście, że nie myślą tak bez powodu?
Zaufać dzieciom… Łatwo mu było mówić. Wilan znał Arto, lecz nie znał tych innych. Nie potrafił się przekonać do ich udziału, bo nie potrafił uwierzyć, że będą milczały. Z drugiej strony… Ilu nieznajomych można odwiedzić jednego dnia, nie zwracając uwagi komputera, zwłaszcza jego systemów automatycznie wyszukujących potencjalnych złodziei?
– Powiem Arto – skinął głową. – Czy Iwen już wie? Czy wie córka Lerszena?
– Twój syn wszystko im wyjaśni. Będzie bezpieczniej, gdy załatwią to w swoim gronie. Postaram się być przy tym. Zaczekajcie do szóstej. Jak się nie zjawię, wyjaśnij wszystko sam.
– Czy mam się wtedy martwić?
– Niekoniecznie. O tym też powinienem cię uprzedzić. Zwykle będziemy się spotykać tu, w pracy, ale może się okazać, że to za mało. Moja… praca… nie ma określonych terminów. Mogę się pojawić o każdej minucie dnia i nocy. Może się zdarzyć, że nie zobaczymy się nawet przez kilka dni, lecz nie powinno to być powodem do paniki.
– Nie? Więc kiedy będzie powód?
– Wtedy, gdy pod drzwiami zamiast mnie zobaczysz ludzi z Urzędu. To nie wycieczka na Księżyc, Wil. Pamiętaj o ryzyku.
Wilan doskonale pamiętał. Od dwóch dni nie myślał o niczym innym. Przecież mam co chciałem, tłumaczył sobie, o tym marzyłem. A jednak były chwile, gdy się bał i był gotów zrezygnować. Jak teraz, gdy dowiedział się prawdy o Lerszenie i o tym, że wszystko będzie zależeć od garstki dzieciaków.
O tak. Muszą być ostrożni. Póki Urząd miał jedynie niejasne przeczucia, mógł ich obserwować i niczego nie zauważyć. Lecz gdy nabierze podejrzeń, wtedy zacznie obserwować dzieci. Wtedy wpadną wszyscy – jego rodzina i wiele innych. Im dalej szli, tym łatwiej było o błąd. Dotarcie na statek tego nie zakończy.
– Wiem, że to nie wycieczka – odparł – lecz nie rozumiem jak to ma się udać! Gdy spostrzegą, że nas nie ma, wasz statek może zostać zawrócony, albo…
– Nie obiecuję niczego, poza tym, że spróbujemy. Statki spoza Układu podlegają Prawu Kolonialnemu. Jest ono wynikiem kompromisu, czyli jednych rzeczy zakazuje, lecz zgadza się na inne. Nasze statki, statki kolonialne, mają swoje przywileje. Mimo to… zawsze należy liczyć się z najgorszym.
– A ty się z tym liczysz, Zefredzie?
– Inaczej nie wracałbym do Układu. Ryzykuję najbardziej z was wszystkich, z całej załogi, bardziej niż Lerszen, a mimo to jestem tu. Nie wymagam niczego, czego nie zrobiłbym sam.
– Nie ryzykuję tylko swoim życiem. Co z dziećmi? Co z ich lokalizatorami?
Kolonista westchnął. Nieczęsto to robił. Na ile było to kontrolowane, na ile szczere? Nie wiedział czy było to coś więcej niż doskonała gra, lecz uwierzył, że on też nie chciał, by tamci wygrali.
– O wszystko się zatroszczyliśmy. Nie zostawimy ich. Nie trafią do akademii. Każdy z nas robi co może, lecz nie bez powodu rząd zaludnia stacje rodzinami z dziećmi. To od dzieci i od was samych zależy czy poddacie się temu, czy nie.
– A co to ma, na próżnię, wspólnego z dziećmi? – Wilan zirytował się otrzymaną zagadką.
– Pozwól mi zgadnąć jak to było z tobą i twoją żoną. Pobraliście się i zaczęliście szukać pracy. Być może mocno się kochaliście. Pewnie przez dłuższy czas nic się nie działo. W końcu postanowiliście mieć dziecko, żona zaszła w ciążę – rozłożył ręce – i nagle, przedziwnym sposobem, znalazłeś dobrze płatną pracę na stacji. Czy tak było?
Zaniemówił. Zefred mógł to wszystko wyczytać z akt stacji, lecz Wilan spostrzegł także inne związki. Sądził, iż dopiero na stacji dzieci stawały się zakładnikami, lecz…
– Nie wierzę – jego głos zadrżał. – Myślałem, że to… zwykły przypadek, że… okazja…
– Żadna okazja, Wil. Zwykłe, chłodne planowanie. Witaj w prawdziwym świecie. Byłeś dobrze zapowiadającym się fachowcem, a poczęcie dziecka było dla Urzędu włóknem, za pomocą którego mógł cię kontrolować. Zrozum. Większość z tych szczęśliwych zbiegów okoliczności jest niczym innym jak perfidnym planem, który ma cię tu trzymać. Oczywiście, posiadanie dziecka to dopiero wstęp. Nieświadomy kandydat jest poddawany dodatkowym testom. Czasami są to tylko symulacje, czasami zainscenizowane zdarzenia. Oni chcą być pewni, że ten, kto się tu dostanie, nie zostawi swojego dziecka. Czasem ktoś się prześliźnie, ale… Może kiedyś o tym pogadamy – spojrzał na zegarek. – Teraz powinniśmy już wracać.
Zefred położył rękę na klamrze zamkniętego włazu.
– Zaczekaj – Wilan wyrwał się z zamyślenia i podpłynął obok. – Co z Burisem?
Kolonista odwrócił głowę. Wciąż trzymał się włazu.
– Pod żadnym pozorem nic mu nie mów – Wilana zaskoczyła powaga jego głosu i zwężone oczy. – Dla dobra nas wszystkich, trzymaj się od niego tak daleko, jak tylko pozwala ci na to twoja praca.
– Coś znalazłeś? Co to jest?
– Twój towarzysz jest zbyt blisko Podziemia. Może ściągnąć uwagę Kosy.
– Przecież mówiłem, że próbuje z nimi…
– Trzymaj się od niego z daleka – powtórzył z naciskiem Zefred. – Dla dobra operacji.
Otworzył właz i wypłynął, zostawiając Wilana samego.
Paranoja Wilana pogrążyła go w wewnętrznym konflikcie. Wisiał chwilę, zastanawiając się komu wierzyć – Burisowi, który pomagał przy statku, z którym pracował tyle lat i który, gdyby chciał, wysłałby go już dawno do kopalni, czy Zefredowi, o którym nic nie wiedział, a który tak stanowczo ostrzegał przed Burisem i chciał we wszystko wciągnąć dzieci? Czy był sposób, by dowiedzieć się czegoś więcej i o jednym i o drugim nie budząc niczyich podejrzeń? O czym wiedział kolonista? Czy mógł kłamać, by ich rozdzielić?
Przeczuwał, że gdyby odkrył kto stał za odmową wysłania reaktora, poznałby też komu nie należy ufać. Przeczucia, uznał, to strasznie zaraźliwa rzecz, tak samo jak podejrzenia. Załóżmy, myślał, że to kolonista stał za wszystkim. Łatwo uwierzyć, że ktoś taki może mieć coś wspólnego z bombą. Z jego umiejętnościami… Czy jego prawdziwym zamiarem, stojącym za propozycją ucieczki, nie jest odciągnięcie mnie od pracy na statku i ułatwienie przemytu? Czyż moje starania nie mogłyby narazić jego operacji? Ostrzeżenia przed Burisem miałyby sens, gdyby Buris naprawdę miał szansę coś załatwić…
Z drugiej strony, Buris go szantażował. Mógł być agentem, czekającym na prawdziwą okazję – na złapanie Lerszena i Zefreda, organizatora prawdziwej ucieczki, a nie takiego byle czego na kilka osób, jakie Wilan sobie zaplanował. Mógłby udawać, krzyżując jego plany, aby tym chętniej zgodził się na propozycję Zefreda. Tylko po co? Gdyby był z Urzędu, czy z Kosy, miałby możliwości o wiele dyskretniejszego działania. Nie musiałby się ujawniać, ani pomagać w pracy – chyba że zrobił to, by Wilan poczuł się zobowiązany do pomocy…
Zadecydowała myśl o dzieciach Burisa. Agent z rodziną, o tym jeszcze nie słyszał. W dodatku po studiach i dobrze znający się na swojej robocie, pracujący w zawodzie dłużej niż on sam. Buris był tutaj gdy Wilan doszedł do zespołu, był tu gdy awansował na lidera. Równie dobrze Dawt mógłby być agentem.
Wilan był skłonny uwierzyć równocześnie we wszystko co miało sens, nawet jeśli poszczególne wersje wzajemnie się wykluczały. Mimo wszystko zamierzał postąpić zgodnie z wolą kolonisty. W jednym Zefred miał rację. Z Lerszenem były same kłopoty. Widział pilnujące go automaty, lecz czy było to coś więcej niż ziarno prawdy w kłamstwie?
Powoli przestawał wierzyć, że ktokolwiek, poza Lerszenem, gdzieś poleci.

Ledwie Zefred odszedł, ledwie Wilan wyszedł ze statku, dopadł go Buris – ostatnia rzecz jakiej sobie życzył, lecz myśl o Arto w roli kuriera skutecznie uniemożliwiła wymyślenie dobrego wykrętu.
– Czy to prawda? – Buris był podenerwowany. – Napisałeś do szefa o wcześniejszy urlop?
– Mam do niego prawo – odparł. – Tak samo jak każdy.
– Nie chodzi mi o to! – Buris uniósł ręce w geście zdumienia. – Co z naszą pracą? Z tamtą pracą? Naprawdę się poddajesz?
Wilan westchnął z irytacją.
– Już ci to tłumaczyłem. Ten urlop jest bardziej prawdopodobny od… wiesz czego.
– Niech mnie próżnia jeśli ci na to pozwolę! Nie polecisz na ten urlop…
– Zrób cokolwiek, by mnie przekonać. Pokaż mi reaktor. Do tego czasu nie chcę słyszeć o komorach, złączach, czy czymkolwiek!
Buris odszedł, nie kryjąc gniewu. Zefred miał rację. Było o wiele za wcześnie, by dawać mu nadzieję. Nadzieja łatwo czyniła Burisa niebezpiecznym.
• • •
Wchodząc do domu bezwiednie zwiesił głowę. Co z tego, że było późno. Nie ukrywał tego jak się czuł, nie chciał i nie miał na to sił. Czasami miał prawo wrócić taki, jak teraz.
– Arto…
Głos ojca zatrzymał go w połowie drogi na schody. Podniósł głowę, spostrzegając, że oprócz rodziców w domu jest także kolonista. Znieruchomiał. Ojciec nie wołałby na niego, gdyby chciał, żeby im nie przeszkadzał. Rodzice byli tak poważni, że nawet nie zauważyli jego przygnębienia i rezygnacji.
– Musimy… musimy ci o czymś powiedzieć.
Minął kuchnię i wszedł do pokoju. Rodzice siedzieli w fotelach, pochyleni do przodu, uważnie patrząc na syna. Zefred stał pod ścianą; ledwo go było widać. Gdy wszedł, kolonista przesunął się w głąb; gdyby Arto wciąż stał przy drzwiach wejściowych, nie mógłby go już zobaczyć. W milczeniu spojrzeli na siebie, niczym nie zdradzając, że już się widzieli. Rodzice popatrzyli na kolonistę, potem na syna – i Arto już wiedział po co go zawołali.
– Arto, potrzebujemy twojej pomocy – powiedział ojciec. – To ważne abyś nikomu nie mówił, nikomu… poza tymi komu powinieneś. Zamierzamy… zamierzamy uciec ze stacji. Uciec z Układu. Są ludzie, którzy nam w tym pomogą, ale…
– Wiem – był tak zrezygnowany, że nawet się nie zdziwił, że ojciec wreszcie o tym powiedział. Czekał na tę chwilę z niecierpliwością i nadzieją, układał w głowie wszystko co chciał powiedzieć, że rozumie, wytrzyma, da sobie radę i w ogóle, by się nie martwili, lecz teraz był w stanie powiedzieć tylko to jedno, krótkie słowo. Dopiero po chwili dotarło do niego, że skoro mu o tym mówią to znaczy, że nadszedł czas.
Ojciec rzucił koloniście szybkie, zdziwione spojrzenie.
– Wiesz? Od kiedy?
– Od rozjaśnienia gdy zamówiłeś komory! – odpowiedział z ożywieniem. – Wszystko w porządku, nikomu nic nie powiedziałem! – dodał szybko.
Teraz to Zefred spojrzał na ojca, unosząc brwi w zdumieniu. To zdumienie, Arto poznał, było takie samo jak jego własne – sztuczne. Dawał do zrozumienia, że się dziwi, choć, gdyby zechciał, nikt by tego nie zauważył. Reszta twarzy, zwłaszcza oczy, pozostały nieruchome.
– Komory…? – szepnęła matka. – Wil…
– To już nieważne – ojciec zaczął baczniej obserwować syna. – Mamy inny sposób. Lepszy.
– Dlatego pan tu jest – Arto odwrócił głowę do Zefreda. Sam także zaczął się kontrolować. Doświadczenie wzięło górę nad emocjami. – Pan jest kolonistą, z innych światów. Potrzebujecie ludzi, którzy wam pomogą uniezależnić się od rządu.
Nie pytał, po prostu to stwierdzał, nie odrywając wzroku od gościa. Czas pokazać, że on także coś wie. Coś więcej niż było zaplanowane, jak kartka w płaszczu. Rodzice mniej będą musieli tłumaczyć. Mniej będą czuć się winni.
– Prawda, chłopcze – jeśli kolonista się dziwił to dobrze to ukrywał. – Nie możemy pomóc wszystkim, więc wybieramy tych, którzy pomogą nam wybudować własną Flotę, by z jej pomocą zmusić kiedyś Rząd do zniesienia wszystkich granic.
Przynajmniej się przyznał. Arto wierzył, że potrafi rozpoznać kiedy kolonista mówi prawdę a kiedy kłamie. Na razie robił to pierwsze. Na razie.
– Więc kiedy? – spojrzał na ojca. – Tato, znam cię. Nie powiedziałbyś mi o tym, gdyby… Albo odlatujecie jutro, albo macie kłopoty, prawda?
Rodzice zaniemówili. Naprawdę byli jak inni dorośli; myśleli, że dziecko musi być głupie. Spojrzał na kolonistę. On był innym dorosłym. On rozumiał.
– Znowu masz rację – kolonista przejął ciężar rozmowy. – Ta rozmowa nie odbywa się bez powodu. Potrzebujemy twojej pomocy.
– Dlaczego dopiero teraz? – rozłożył ręce. – Dlaczego mówicie mi o tym dopiero, gdy nie macie wyjścia? – spojrzał z wyrzutem na rodziców. – Jeśli tylko dlatego, że nie potrafiliście mi powiedzieć że zostaję, przez pluskwę, a na statku nie ma dość miejsca, bym…
– Zaraz! – ojciec zerwał się z fotela, chcąc podejść, lecz rozmyślił się. Wyciągnął tylko rękę. – Nie wiem skąd to wiesz, ale… Na wielki kosmos, chyba nie myślałeś, że…
Arto zamrugał. Teraz sam stał niczym pomnik zdziwienia. Coś się zmieniło w planach, coś, przez co komory nie były ważne, za to ważny był ten kolonista, którego wcześniej nie było. Więc może jednak, może naprawdę mógłby…? Czy aż tak się przyzwyczaił do myśli, że zostanie, iż nie potrafił dać sobie nadziei?
– Myślałem… – powiedział siląc się na spokój, choć wewnątrz wrzał od nagłej radości. – Ze mną będzie wam trudniej! Pluskwa zepsułaby wszystko, prawda? Przeze mnie już i tak dość czekaliście! Trzymałem was tutaj i nie mówcie, że to nieprawda! Ta stacja… To nie jest miejsce dla was! Dlaczego nie potrafiliście mnie zostawić i odlecieć? Dopiero teraz…
Nie chciał tego mówić, lecz to samo z niego wyszło. Zapadło milczenie. Matka przyłożyła dłonie do twarzy, zakrywając usta. Płakała, przez niego. Pożałował, że to powiedział. Dlaczego nie mógł się powstrzymać?
– To głupota! – ojciec wybuchnął za nich obu. – Myślisz, że to wszystko przez ciebie? Skąd ci to przyszło do głowy? Przez… Przez lokalizator? Myślisz, że na to draństwo nie ma sposobu?
Matka wstała i przytuliła go mocno do siebie. Na krótką chwilę Arto zapomniał o zbroi. Odpowiedział, obejmując ją tak jak zawsze chciał. Nie, jeszcze nie teraz, pomyślał zaraz, jeszcze za wcześnie. Dopiero gdy będą bezpieczni. Zesztywniał. Opuścił ramiona wzdłuż ciała. Matka postawiła go przed sobą.
– Nigdy byśmy cię nie zostawili – powiedziała patrząc mu w oczy. – Nigdy.
– Wiem… i dlatego…
Dlatego tyle razy patrzyłem w gwiazdy, pomyślał, obserwowałem odlatujące statki… i miałem nadzieję, że kiedyś wejdziecie na jeden z nich i odlecicie. Miałem rację, beze mnie byście nie uciekli. Koloniści obiecali, że zabiorą także i mnie, więc się zgodziliście. Gdyby odmówili, zostalibyście. Przeze mnie, mimo wszystko. Miałem rację. Lecz tego nie powiedział. Obiecał sobie, że więcej o tym nie wspomni. Nie potrafiliby zrozumieć. Byli dorośli. Do próżni z Anhelem, do próżni ze szkołą, niech ich wszystkich kosmos weźmie, prosto do otchłani. Teraz miał to wszystko gdzieś. Miał wyjście. Nie zamierzał się poddawać.
– Albo uciekniemy wszyscy, albo wszyscy zostaniemy – ton głosu ojca nie pozostawiał wątpliwości. – Całą resztę od razu wybij sobie z głowy. To rząd wymyślił takie prawa i ty nie jesteś temu winien, słyszysz? Głupie dziecko…
Powiedział to łagodnie, jakby mówił do pięciolatka. Nie musisz traktować mnie jak dziecko, pomyślał, nie jestem dzieckiem. Rozumiem kto jest winien.
– Więc co mam robić? – powiedział, przerywając ten kłopot, tę sytuację, przez którą poczuł się dziwnie, niepewnie i której wciąż przyglądał się ten kolonista.
– Jest więcej rodzin, które chcemy zabrać. Całych rodzin – podkreślił kolonista. – Niektóre są pod obserwacją. Pozostało nam osiem dni. Może damy radę przesunąć wszystko o jeden dzień wcześniej, lecz to zależy tylko od Lerszena. Lerszen, ojciec twojego kolegi, Iwena, jest dla nas najważniejszy. Dlatego ty jesteś ważny. Dzięki wam będziemy mieć z nim kontakt.
Kiwnął głową. Rozumiał. Więc oni też. To była dobra wiadomość, bardzo, niesamowicie dobra. Odlatują wszyscy. Jeszcze tydzień i skończą się wszelkie kłopoty. Spełni obietnicę.
Lecz były też złe wieści. Rozumiał więcej niż usłyszał. Wiedział co to dla nich oznacza.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.