powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LX)
październik 2006

Więzień układu – część 10
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:changer@interia.pl'>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
• • •
Drzwi nie były zamknięte. Otworzyły się gdy tylko ich dotknęła. Niepokój Ene wzrósł jeszcze bardziej. Rous chodziła nerwowo po pokoju, unikając próbującego ją uspokajać kolonistę. Wilan już tu był; obserwował sytuację w milczeniu. Wiadomość niewiele mówiła, lecz brzmiała poważnie i dotyczyła Arto.
Zabezpieczyła drzwi i weszła do pokoju.
– Nie wiem co się stało! – tłumaczył Zefred. – Pani Rous, proszę się uspokoić…
– On umiera! – Rous wyciągnęła rękę w stronę Arto. Wraz z Iwenem stał pod ścianą, gapiąc się w podłogę. Gdy weszła jego głowa nie uniosła się nawet o milimetr. Wyglądał bardzo źle. Jej obawy zmieniły się w ukłucie przerażenia.
– Ustabilizowałam go, zatrzymałam krwawienie wewnętrzne, dałam znieczulenie, ale to półśrodki! – Rous stanęła przed Zefredem. – Każda godzina zwłoki to ryzyko trwałych uszkodzeń, nie do usunięcia bez regeneracji organów! Musicie go zabrać już teraz! Dwie doby, może mniej…
– Co się stało? – Ene z przerażeniem spojrzała na męża. Był opanowany, wręcz z plastali; stawał się taki zawsze ilekroć działo się coś niezwykle poważnego. – Co się dzieje?
Zefred zauważył jej obecność. Rzucił jej krótkie, poważne spojrzenie. Nie odpowiedział.
– Wasz syn znowu został pobity! – Rous w zdenerwowaniu splotła dłonie. Spojrzała z gniewem na Zefreda. – W co nas pan pakuje, w wojnę gangów? To nie było częścią umowy!
– Znowu? – Ene poczuła słabość. To było niczym koszmar na jawie. Dlaczego Wilan nic nie robi, dlaczego stoi i czeka? Niech coś powie, niech…
– Dlaczego nic o tym nie wiemy? – Wilan musiał czytać w jej myślach.
– Wszystko wyjaśnię – Zefred starał się jednocześnie uspokoić obie matki i jeszcze poświęcić uwagę Wilanowi, lecz przychodziło mu to z coraz większym trudem.
– Jeśli to ma tak wyglądać… – zaczęła Rous.
– Proszę, nie mamy na to czasu! – kolonista podniósł głos. – Lerszen wszystko pani wyjaśni – odwrócił się do Ene i Wilana. – Wytłumaczę wszystko jeszcze dziś wieczorem, lecz pozwólcie mi wreszcie działać!
W pokoju zapanowała kosmiczna cisza. Zefred podszedł do obu chłopców.
– Powiedzieliście o tym komukolwiek? Arto, czy badał cię jakiś lekarz?
– Nie – Arto uniósł głowę i spojrzał Zefredowi w twarz. Iwen pokręcił głową – Przyszliśmy prosto tutaj.
– Czyście powariowali?! – zawołała Rous. – Nie wiem po co pan tu przyszedł, ale on musi…
Zefred uniósł dłoń i zamknął oczy. Jeśli kiedykolwiek był bliski utraty panowania nad sobą, to właśnie teraz.
– Jeśli to zrobi, za kilka dni lekarz zniknie ze stacji, a ja nie będę mógł obiecać, że Arto nie zostanie zabity, przez tego, kto mu to zrobił. To nie takie proste!
Jego nagły gniew zaskoczył wszystkich. Pierwszy raz Ene widziała, by dotąd tak opanowany człowiek okazał tak silne emocje. Wewnętrzny głos kazał jej nie ufać, lecz kolonista mówił tak, jak gdyby los całego Układu był dla niego mniej ważny od jej syna.
– Nie mam czasu na wyjaśnienia, nie teraz – Zefred szybko się opanował. – Jeśli popełnimy błąd, nasz zamiar się wyda. Chłopiec potrzebuje opieki, ale…
– Znam lekarza, który nie zadaje pytań – wtrącił Wilan. – Jeśli sam nie pomoże to powie do kogo się zgłosić. Jeśli chodzi tylko o to…
– Zabierzcie go do niego, sami – w geście niczym prosto z teatru Zefred wyrzucił rękę w stronę stojącego kilka metrów dalej Wilana – i uważajcie co mówicie. Zaufajcie mi, ten jeden, ostatni raz – spojrzał na Arto. – Wieczorem wszystko wyjaśnimy. Razem.
• • •
Niewielki gabinet wypełniało nieznane Arto wyposażenie. Kręcący się po pomieszczeniu ubrany na biało mężczyzna miał go ocalić, jednak strach przed lekarzami był zbyt silny.
Pierwszy lekarz do którego poszli nie był w stanie lub nie chciał mu pomóc. Arto niemal fizycznie wyczuwał jego strach. Lekarz tylko popatrzył na chłopca i od razu wysłał ich tutaj. Dorosły w kitlu był w średnim wieku, za wyjątkiem oczu – te wyglądały staro, jakby widziały więcej niż mogły znieść. Zapach, jaki roztaczał wokół siebie, przypominał niektóre opatrunki Żo. Matka też go poczuła.
– Nie wiem czy to właściwy wybór – po raz kolejny szepnęła do ojca. – Przecież on jest…
Rodzice nie potrafili szeptać. Mężczyzna musiał ją usłyszeć, lecz nie zareagował.
– To dobry lekarz – ojciec ścisnął lekko jej dłoń, odpowiadając równie nieudolnym szeptem. – Nie znajdziemy lepszego. On, albo…
Nerwowy uścisk w gardle stał się dla Arto niemal nie do zniesienia. Wszystko, byle nie skończyć jak Wel, byle nie teraz. Lecz nawet strach przed lekarzem nie był tak silny jak ten przed rozmową z rodzicami. Sama myśl wywoływała w nim wewnętrzną blokadę. Ile będzie musiał im powiedzieć? Ile wiedział Zefred? Po co się wtrącił? Mógł kłamać, jak zawsze!
– Dobra, chłopcze – lekarz stanął przy płaskiej leżance i odsunął na bok wiszący nad nią panel skanera medycznego. – Ściągaj zbroję i wskakuj na stół.
Więc wiedział. Arto poczuł dreszcz. Ze wstydem odwrócił się od nie rozumiejących niczego rodziców. Zdjął koszulkę, zbroję, po czym, wciąż unikając ich wzroku, położył się na leżance, kładąc głowę w zagłębieniu na jej lekko uniesionym końcu. Lekarz przesunął skaner nad jego ciało. Arto wbił wzrok w sufit, próbując nie zwracać na niego uwagi.
Dorosły długą chwilę spoglądał na niego z góry, przez szeroką, przezroczystą powierzchnię.
– Regeneratory tkankowe? – spytał obojętnie. – Albo macie w grupie zdolnego medyka, albo ktoś odbiera mi pracę. I ten ślad na karku… Dawno zdjąłeś bioinduktor?
Arto zdrętwiał.
– Jakiś tydzień temu – odpowiedział, wciąż patrząc na sufit, choć nie było na nim niczego poza monotonią idealnie czystej bieli.
– Nie musisz się spinać. Nic ci tutaj nie grozi – widząc, że próba uspokojenia pacjenta jest bezcelowa, mężczyzna odwrócił się do rodziców. – Zdają sobie państwo sprawę, że normalny lekarz musiałby coś takiego zgłosić na policję.
Po raz pierwszy od wejścia do gabinetu, Arto odważył się na nich spojrzeć. Szczęśliwie dla niego, oboje patrzyli się na lekarza.
– Rozumiem – ojciec sięgnął po identyfikator.
– Nie. Pan nie rozumie – odraza, z jaką lekarz spojrzał na jego rękę zatrzymała ją w powietrzu. – Impulsy mogą tu tylko zaszkodzić.
Ojciec spojrzał na swojego syna. Arto z trudem zwalczył chęć spojrzenia w sufit.
– Jeśli chodzi o to, by przestał to robić…
– Gdyby to było takie proste! Widziałem to tysiące razy. Będzie musiał wrócić, lecz będzie musiał uważać. Najgorsze są pierwsze rozjaśnienia, zanim się zagoi. Potem może wracać do mnie, jak inni. Zrobię co mogę, reszta jest w państwa rękach. Niewiedza jest bardzo kojąca, lecz nie wszyscy mają wybór. Najważniejsza jest właściwa reakcja.
Tym razem ojciec zrozumiał. Arto poczuł ulgę. Legenda okazała się prawdą! Byli dorośli, którzy nie tylko wiedzieli, lecz rozumieli, że muszą milczeć.
– Pan naprawdę istnieje? – spytał, gdy dorosły znów pochylił się nad skanerem.
– Nie rozumiem o co ci chodzi, chłopcze – lekarz spojrzał przez panel na jego brzuch. – Widzisz, że istnieję.
– Tak… nie! Ja… Pan jest tym lekarzem, który…
– Pomaga wam? Jeśli o to ci chodzi, to tak. Widzisz, tylko beksy i wyrzutki mają powód, by o mnie słyszeć, ale tacy silni wojownicy jak ty pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiają… do czasu aż sami znajdą się na ich miejscu.
Ten dorosły był zbyt domyślny, jak na jego gust. Arto nie lubił domyślnych dorosłych. Zniósł jego twarde spojrzenie. Nie jego wina, że beksy wolą uciekać, zamiast się dostosować. Nie byli wojownikami, bo nigdy tego nie chcieli. Z drugiej strony, z jego słów wynikało, że nie był pierwszym, który został zmuszony do przejścia granicy. Jak skończyli ci inni?
– W mojej klasie nie ma wyrzutków! – powiedział, nie kryjąc zdenerwowania. – I nie ganiam się z beksami!
– Jakie to szlachetne! – Lekarz wykrzywił się ironicznie, przesuwając dłonie nad panelem skanera. – Wiesz dlaczego nazywają mnie Charonem od dzieci? Orfeuszem szkoły? Wiesz co oznaczają te imiona?
– Nie.
– Oczywiście. Przecież nie musisz. Jesteś wojownikiem. Słuchaj, trafiłeś tu w samą porę. Masz zapalenie i trochę rzeczy ci popękało, ale wszystko da się załatać.
– Nie wiem jak się panu za to odwdzięczę – odezwał się ojciec.
– Każdy tak mówi. Zawsze powtarzam, że wystarczy siedzieć cicho, ale myśli pan, że ludzie tak robią? Nie dziwne, że znikają, albo przytrafiają im się dziwne wypadki. Nie mają państwo pojęcia ile dzieci, które pozszywałem, wylądowało na koniec w akademii, przez swoich rodziców. Dzieciaki robią co mogą, lecz oni zawsze są mądrzejsi! – Lekarz sięgnął po pękaty woreczek z brunatnym płynem, leżący obok, na szafce. Pociągnął potężny łyk, krzywiąc się, jakby to było gorzkie lekarstwo. Zapach się nasilił. – Dla dzieci w szkole to tak jakby umarli. Kompromis! Charon, niech mnie… – mruknął, pociągając kolejny łyk.
Lekarz miał rację. Arto już dawno nauczył się milczeć, lecz rodzice… Choć starsi, jakże słabo zdawali sobie sprawę z tej konieczności. Zwłaszcza ojcu ciężko przyjdzie spełnić to ostrzeżenie. Już to w nim widział. Jak na to zareaguje?
– Naprawdę nie wiem czy to potrzebne… – powiedziała niepewnie matka. Ojciec ścisnął jej dłoń.
– Niech pani podejdzie, to sama się pani przekona. No, proszę! – lekarz odsunął skaner do tyłu i zapraszająco wyciągnął rękę. Podeszła z ociąganiem. – Najpierw wygląda to tak – wskazał na Arto. Szybkim ruchem przesunął panel nad jego ciało – a potem tak.
Matka zbladła i odsunęła się ze zgrozą. Arto wiedział, że dorośli są miękcy, ale żeby aż tak…? Od dołu skaner był tylko zwykłą, plaszklaną taflą. Spróbował się unieść, by ujrzeć widok z drugiej strony, lecz lekarz odsunął skaner.
– Ja to wytrzymuję codziennie – nie patrząc na niego, położył dłoń na panelu. – Proszę mi nie mówić czego potrzebuję, a czego nie. Jest pewna granica tego, co można zobaczyć i pozostać sobą, a ja zdążyłem już zapomnieć kiedy ją przekroczyłem, po raz pierwszy.
– Przepraszam… Myślałam…
– Wszyscy tak myślą. Muszę się jakoś znieczulić, zanim zabiorę się za chłopca. On będzie miał blokadę, ja nie.
Arto ponownie spojrzał na lekarza, widząc w nim siebie, za kilka lat, jako dorosłego. Czy taka czekała go przyszłość?
– Powiesz mi kto to zrobił? – głos lekarza przywrócił go do rzeczywistości.
Wahał się, przez chwilę. Skoro powiedział policji, mógł i jemu. Jak go zapytają, będą mieć świadka. Taki lekarz powinien wiedzieć co mówić, a czego nie.
– To był Anhelo! – powiedział. – Anhelo Lousse. To on zaczął! Gdyby nie to poprzednie, nawet bym nie poczuł, ale…
Zamilkł, odnosząc wrażenie, że powiedział coś złego. Rodzice spojrzeli dziwnie, najpierw na niego, potem na lekarza. Ten tylko pokiwał głową.
– Już się przyzwyczaiłem – odpowiedział. – Nie pierwszy raz łatam to, co on podziurawił – potrząsnął trzymanym woreczkiem, jakby groził matce – Biłem szczura, próbowałem… Policja miała ledwie podejrzenia, ale ja wiedziałem! I tylko dlatego, że chłopak był z dołu, jak ten kopalniak, któremu wszystko opowiedziałem… Aż dziw, że potem się na to zgodzili… Lałem go równo, jak nie robiłem tego od szkolnych czasów. A on co? – podniósł głos. – Tylko się uśmiechał! Bestia… Sam powinienem… ale nie potrafię. Tylko on mi pozostał… Tylko…
Spojrzał na woreczek, jakby go widział po raz pierwszy w życiu.
– Był zadowolony z tego co zrobił! – powiedział, jakby przedmiot mógł go zrozumieć. – Chcecie mnie przelicytować? – Rodzice nie odpowiedzieli, więc pociągnął następnego łyka. – Dowiecie się jak to jest, posyłać tam własne dziecko, wiedząc… Nie chciałem tego, ale musiałem się zakochać, jak ostatni idiota! A wiedziałem… Obiecywałem sobie, że jej nie powiem, ale gdzie tam! Musiała wiedzieć wszystko! A gdy już się dowiedziała, po prostu spakowała się i odeszła! Bez słowa, bez śladu… Nawet nie myślała, by zabrać go ze sobą. Nie odezwała się ani razu, ani do mnie, ani do niego… Przynajmniej miała dość światła w głowie, by nie iść na policję. Przynajmniej tyle.
Kolejny łyk. Zaniepokojeni rodzice nie odrywali wzroku od worka.
– Spokojnie – lekarz wyciągnął uspokajająco rękę. Jego głos stał się bardziej bełkotliwy, ale ruchy pozostały pewne. – Nie robię tego pierwszy raz. Jeszcze nikogo… nikogo… ech… Szczurze życie – powiedział z trudem, machnąwszy ręką – i szczurza praca, ale jakoś pomagam. I nic nie mówię! – wzniósł palec do góry, ostrzegawczo, z dziwnym, niemal dzikim spojrzeniem. – To jest najważniejsze – burknął niewyraźnie. – Każdy musi płacić cenę. Tylko jak to jest? Jak to jest, że gdy rodzice wiedzą, ich dzieci stają się gorsze? Bo przestają się bać, sprawdzają… jak daleko mogą…? Ech…
Potrząsnął głową. Rzucił worek na szafkę i podszedł do stołu. Stanął, jakby się nad czymś zastanawiał, aż jego wzrok spoczął na pacjencie. Arto odniósł niepokojące wrażenie, że lekarz dopiero teraz sobie o nim przypomniał.
– Przepraszam – powiedział wyraźniej, uspokajająco. – Już zaczynam.
Arto nie stał się spokojniejszy. Wręcz przeciwnie. Rodzice tak samo. Byli wstrząśnięci, niemal czuł jak pogrążają się w przerażeniu. Nie takim mnie znali, pomyślał. Czy teraz zobaczą we mnie potwora, takiego jak Anhelo?
Lekarz wyjął wstrzyk i zaaplikował go sobie w szyję. Cokolwiek to było, działało szybko. Ojciec Anhela przetarł dłonią powieki. Pewnym ruchem wysunął ze szczeliny w stole niewielką konsolę. Spojrzał na nią, poprawił ułożenie głowy Arto i wystukał sekwencję klawiszy.
– Będzie dobrze, mały – powiedział prawie normalnym głosem, pochylając się nad nim. – Zajmuję się tym od kiedy skończyłem osiem lat. Byłem medykiem grupy, wiesz? Byłem dobry, ale teraz wiem co robię. Wyłączę cię na chwilę. Możesz czasem coś poczuć, ale w twoim stanie pełne znieczulenie może ci zaszkodzić.
– Wytrzymam – Arto kiwnął głową. Przygotował się na ból. Jeśli mówił, że może coś poczuć, znaczyło, że tak właśnie będzie.
– Wiem.
– My… poczekamy na zewnątrz – wydusił z siebie ojciec.
Lekarz kiwał głową. Ojciec otoczył matkę ramieniem i odciągnął do drzwi. Gdy wychodzili, Arto czuł już na karku znajomy chłód interfejsu. Nie różnił się niczym od tego z kapsuł WIR-u, poza przeznaczeniem – miał odłączyć jego mózg od reszty ciała. Stracił je w ułamku sekundy, bezboleśnie. Pozostała mu tylko głowa, z oczami, uszami i nosem, lecz bez skóry, bez twarzy i bez języka. Nie mógł niczym poruszyć, nawet oczami, nie mógł się odezwać, nie potrafił wysłać z mózgu odpowiedniego polecenia. Uczucie poraziło go nagłym, odruchowym, zwierzęcym strachem. Zmusił je, by ustąpiło nerwowemu, kontrolowanemu oczekiwaniu.
Lekarz wyjął gruby pęczek cienkich, błyszczących drucików, skręconych na jednym końcu w gruby przewód. Wczepił gruby koniec w dolne gniazdo konsoli stołu i wprawnymi ruchami powbijał druciki w skórę wokół brzucha. Ułożenie głowy pozwalało Arto na obserwację zabiegu; to uspokajało go bardziej niż jakiekolwiek zapewnienia. Widział jak lekarz wciska kciuk pod jego mostek, kierując go w głąb klatki piersiowej, widział swoją naprężoną skórę, lecz niczego nie poczuł. Dopiero gdy dorosły przyłożyć tam wstrzykiwacz jego ciało przeniknęły tysiące drobnych igiełek.
– To środek uaktywniający manipulatory – usłyszał. – Zaraz zacznę operację.
Chwilę potem palce dorosłego spoczęły na zawieszonym nad Arto pulpicie, kreśląc tajemnicze linie i zawijasy. Cieniutkie włókna drżały lekko, poruszając się w jego ciele. Tylko raz poczuł przeszywający ból, ale szybko minął, zastąpiony przez lekkie swędzenie. Dziwne, lecz właśnie wtedy przestał się bać, a nawet zaczął ufać temu lekarzowi. O ileż łatwiej poznać czyjeś intencje po tym jak zadaje ból, niż po tym jak go unika, udając miłego.
Po kilkudziesięciu minutach włókna same wyszły z jego ciała. Mężczyzna zebrał je płynnym, wprawnym ruchem, odczepił od konsoli i na powrót włączył chłopca. Arto czuł wielkie odprężenie. Leżał całkowicie rozluźniony; nie czuł bólu, oddychał lekko i głęboko. Uspokoił się, lecz ten stan przeszedł, gdy tylko lekarz przywołał rodziców do gabinetu.
– Dałem chłopcu lokalne znieczulenie na szwy – powiedział. Po niedawnym dziwacznym zachowaniu nie było już śladu. – Powinno się utrzymać do czasu aż zaczną się rozpuszczać, lecz w razie gdyby ból powrócił, wystarczy zwykły środek dezaktywujący. O ile to się nie powtórzy, kolejne wizyty nie będą potrzebne.
– Bardzo dziękuję – ojciec sięgnął do identyfikatora. – Nie potrafię powiedzieć jak bardzo jesteśmy wdzięczni za pomoc. Wiem, że pan o to nie prosi, lecz nalegam…
– Widzi pan to wszystko? – lekarz wskazał wyposażenie. – Ten rzekomo nielegalny i tajny gabinet jest finansowany przez rząd, choć bardzo okrężną drogą. Tacy jak ja mają tu wszystko, bez proszenia o cokolwiek. Może na to nie wygląda, lecz bardzo wielu ludziom zależy, by szkoły nie stwarzały problemów, a dokładniej, by stwarzały ich jak najmniej. By nie było za dużo… wypadków, by zwykli ludzie się nią nie interesowali. Cała ta maszyneria to tylko kompromis… – zamilkł, jakby powiedział za dużo.
– Ale tego panu nie przysyłają, prawda? – ojciec podniósł prawie pusty worek – Proszę. Ja nie piję, jeszcze nie. Może pan to zrobić za mnie.
Po chwili wahania lekarz skinął milcząco głową.
• • •
Włączenie zagłuszania było pierwszą rzeczą, jaką Wilan zrobił po powrocie do domu. Drugą było uruchomienie wyciszenia akustycznego. Żadna fala dźwiękowa, żadne drganie jakiegokolwiek materialnego obiektu, żadna fala elektromagnetyczna nie mogła wydostać się z tego pomieszczenia. Od razu poczuł się pewniej. Nie zmieniło tego nawet tłumaczenie wychodzącego niemal ze skóry kolonisty, jak bardzo to uczucie jest złudne. Dla Wilana nie liczyła się wiedza, lecz psychiczne oparcie na czymś pewnym, w co kiedyś wierzył, obojętnie czy jego wiara miała podstawy czy nie. Miał prawo to zrobić i potrzebował tego – tylko to się liczyło. Jeśli to oznaczało bycie irracjonalnym to w porządku – mógł z tym żyć.
Ostatnie godziny były nieustającym pasmem grozy i szoku. Nie pamiętał co się z nim działo od chwili opuszczenia gabinetu aż do momentu, w którym siedział na sofie, w mieszkaniu, spoglądając na kolonistę, który swoim zwyczajem podpierał plecami ścianę przy drzwiach do jadalni. Ene siedziała obok niego, równie zagubiona. Patrzył na swojego syna, stojącego w milczeniu na środku pokoju, nie mogąc uwierzyć jak bardzo się nie znają.
– Źle się stało, iż pewne sprawy wyszły na jaw tak wcześnie – oświadczył kolonista. Powstała sytuacja zaskoczyła nawet jego. Nie dobierał słów tak gładko i pewnie jak dotychczas. – Nieświadomość, zaiste, była nam… wam bardzo pomocna. Niemniej, bez pewnych… wyjaśnień… Pewne tajemnice muszą się skończyć.
– Bez wątpienia, na wielki kosmos! – Wilan opowiedział głośniej niż zamierzał. W zdenerwowaniu starał się uspokoić żonę, lekko obejmując jej dłoń.
– Skąd, na zarazę, pan wiedział, że coś się stało? – Ene spytała w gniewie. Zachowywała się jakby była sam na sam z kolonistą.
– Sam mu powiedziałem, zaraz po twoim wezwaniu. Uznałem, że tak będzie bezpieczniej. – Wilan spojrzał chłodno na Zefreda, zaklinając się na wszystkie gwiazdy wszechświata, że jeśli on za tym stoi, wyrzuci go przez śluzę, choćby miało to ich na zawsze przykuć do stacji.
– I całe szczęście – odparł Zefred. – Moglibyście narazić całą grupę, a może całą operację.
Kto tu kogo naraża. Arto wciąż stał ze spuszczoną głową, na środku pokoju. Wciąż milczał.
– Opowiedz o szkole, Arto – zachęcił go kolonista. Łagodność jego głosu brzmiała zaskakująco szczerze. – Zawsze tego pragnąłeś. Teraz masz szansę. Jak zaczniesz, zaraz poczujesz się lepiej. To pomaga.
– Tego nie może pan wiedzieć! – Cicho, lecz z wyraźną złością odparł Arto.
Wilan ściągnął brwi.
– Długo pana nie było, panie Hall – przypomniał. – Trochę się tu zmieniło odkąd…
– Jeśli tak, to tylko na gorsze – Zefred obdarzył go ledwie krótkim spojrzeniem. – Wiem jak to jest. Wychowałem się tutaj, w takiej samej szkole jak wasz syn.
Arto zesztywniał. Wilan widział go takim po raz pierwszy w życiu. Jego spojrzenie, tak pełne… Uniósł się z kanapy, lecz opadł gdy tylko Arto zaczął mówić, pozwalając, by ukryte pod sztuczną tkaniną żelowe oparcie na powrót dopasowało się do jego ciała.
Chłopiec wbił wzrok w podłogę. Pierwsze zdania były nieskładne, urywane, lecz każde następne wypowiadał coraz łatwiej i energiczniej. Płynęły niczym ziemska woda, przelewająca się przez tamę, powiększając stworzoną wyrwę, by płynąć jeszcze szybciej.
Nie od razu zrozumiał. Prawda o szkole powoli sączyła się do jego świadomości, mieszając się z rosnącym zdumieniem i przerażeniem. Jak mógł niczego nie dostrzec? Kiedy to się stało? Czy to było możliwe? Coraz mocniej ściskał dłoń żony. Być może ściskał ją aż do bólu, lecz ona tego nie zauważyła. Nie zadawał pytań, nie był w stanie. Mógł jedynie słuchać. Tylko Zefred znosił wszystko ze spokojem, stojąc z rękoma założonymi na piersi, świadomie kryjąc się w cieniu. Obserwował ich z nieodgadnionym wyrazem twarzy, obracając w palcach sześcianik wielkości czubka kciuka. On wiedział, od początku, dla niego nic się nie zmieniło.
Arto skończył. Nagła, głęboka cisza zdawała się wspomnieniem chwili, gdy ściany pomieszczenia oddzieliły tę niewielką przestrzeń od milczącej pustki reszty kosmosu.
– Przepraszam! – powiedział cicho. Błagalne, pełne żalu spojrzenie zbitego psa przyprawiło Wilana o niepokój pomieszany z poczuciem winy. – Naprawdę musiałem! Gdybyście wiedzieli, próbowalibyście to zmienić, a to by wszystko zepsuło!
Zaczął gorączkowo mówić coś o tajemnicy i akademii, lecz Wilan ledwie go słyszał. Zbyt przerażony, by zrozumieć, poczuł dłoń żony wysuwającą się z jego rąk. Ene płakała. Wyciągnęła ramiona w stronę syna. Arto zbliżył się, niepewnie. Przytulili się do siebie. Wilan objął ich ramieniem. Przez chwilę krótką niczym wieczność myślał jednocześnie o tylu rzeczach, że wszystko stopiło się w jedną, niezrozumiałą masę. Miał wrażenie, czy pragnienie, że to nie rzeczywistość, a jedynie jakaś historyjka w WIR-ze, kolejna, zwariowana projekcja. Czy, gdyby cofnął się pięć lat wstecz, zdołałby odróżnić zwyczajny, dziecięcy lęk przed szkołą od prawdziwego strachu? Jak mógł go rozpoznać, gdy jego syn przestał o tym mówić?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.