powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LX)
październik 2006

Aniołowie: Czuły punkt
Prezentujemy trzecie z trzech opowiadań-laureatów konkursu literackiego „Wyrwij pióro aniołowi”, współorganizowanego przez Esensję i wydawnictwo Wieszcze.
– Kim jesteś? – zgodnie z zasadą zapytał mój podopieczny. Nie powiem, było to dosyć irytujące.
– Pomyśl, kochaniutki – odparłem. – Mierzę siedem stóp, mam skrzydła i oczy bez białek – wspomagałem się mimiką, żeby lepiej mnie zrozumiał. – Masz zamknięte drzwi, nikt nie jest w stanie się tu dostać. Kim jestem?
Ilustracja: <a href='mailto:tomekwi@op.pl'>Tomasz Witas</a>
Ilustracja: Tomasz Witas
Słyszałem kiedyś anegdotkę o facecie, który całe życie smalił cholewki do pewnej pięknotki. Próbował tysięcy sposobów, kwiatów, czekoladek, bardziej kosztownych prezentów, usiłował jej zaimponować rozmaitymi wyczynami, pewnie nawet podpisałby cyrograf z Upadłym, gdyby tylko miał taką możliwość. Ciągnęło się to miesiącami, latami, a ona wciąż nie raczyła na niego spojrzeć, przynajmniej w sensie metaforycznym. Aż tu nagle pewnego dnia naszły ją straszliwe wyrzuty sumienia, a może po prostu przeżyła atak samotności i postanowiła jednak dać szansę nieszczęśliwemu amantowi. Wystroiła się, wyperfumowała, założyła najlepsze fatałaszki i popędziła do niego z pieśnią na ustach. Niestety, spotkał ją bolesny zawód, bo nasz przyjaciel był akurat tego dnia w paskudnym humorze. Nie zastanawiając się nawet, kto też do niego przyszedł, posłał pukające dziewczę w Upadłych. Tym samym stracił u swojej miłości wszelkie szanse, albowiem, jak wiadomo, gniew kobiecy jest straszny. Panna obraziła się na niego i nigdy już tego faux-pas nie wybaczyła.
Pewnie uznacie, że facet był największym pechowcem na świecie. Pomylicie się. Najbardziej przerąbane ma anioł – Opiekun ateisty.
Słowo daję, robota Opiekuna sama w sobie jest niewdzięczna, a co dopiero wtedy, kiedy twój podopieczny w ciebie nie wierzy… Zwykle mamy jakieś narzędzia pozwalające nam wpłynąć w delikatnym – a czasem nieco mocniejszym – stopniu na czyny ludzi, co służy wyciąganiu ich z różnych nieprzyjemnych bądź tylko nieprzyjemnie się zapowiadających sytuacji. Ale ateiście do umysłu nie przemówisz. Tworzy sobie taki szczelną zaporę, a Opiekun może co najwyżej fruwać za nim jak kto głupi i obserwować, jak pacan pakuje się w kłopoty.
Nie zliczę, ile razy musiałem znosić jego niepowodzenia – bo w końcu każda jego rana, czy to fizyczna, czy psychiczna, to ujma na moim honorze – powodowane, oczywiście, głupotą. Nie zliczę, bo, doprawdy, trafił mi się nie tylko ateista, ale i kretyn pierwszej wody w swym idiotyzmie nieogarniony. Setki razy chadzał do tego samego obskurnego knajpiszcza na naszej ulicy, gdzie jedyne, co mogło go spotkać, to zatrucie pokarmowe. Nie wspominam już o nagminnym szlajaniu się nieoświetlonymi uliczkami po zmroku, co było chyba jego ulubionym zajęciem. Właśnie podczas jednej z takich eskapad straciłem go – i Panu Jedynemu chwała.
Jak już mówiłem, mój podopieczny, zamiast do domu wracać bezpieczną drogą, chadzał ciemnymi uliczkami. Jego argument – bo krócej. Mój argument – nogi posłużą długo, a o zęby dbać trzeba. Ale cóż – czy ateiście, i to obdarzonemu geniuszem we względzie kretynizmu, można przemówić do rozumu? Racja, jak się okazywało, była zawsze po mojej stronie, bo niejeden raz przychodziło memu podopiecznemu tracić portfel. Zęby za to zachowywał zawsze, w myśl starożytnej mądrości głoszącej, że głupi ma zawsze szczęście. Pewnego wieczora jednak, podczas powrotu z pracy mój ateista uzyskał cień większy i groźniejszy niż jakikolwiek wcześniejszy. Dosłownie kilkanaście metrów za nim z mrocznej bramy wychynął spory osiłek. I, zaklinam się na oczy Sabatiela, miał w sobie coś z olbrzyma. Ludzie bywają okrutni, olbrzymi po prostu okrutni są – ale krzyżówki przewyższają pod tym względem swoich rodziców. Podczas gdy potwór – nie znajduję dla niego lepszego określenia – podążał za moim podopiecznym krok w krok, stopniowo zmniejszając dystans, panicznie próbowałem przekazać swojemu ateiście jakikolwiek sygnał. Jak zapewne się domyślacie, nie udało mi się. Nawet trzeźwemu nie dawało się nic przekazać, a co dopiero wówczas, gdy kilka głębszych odciskało się na jego kroku.
Ostatecznie, gdy odległość między nimi zmniejszyła się do pięciu, sześciu kroków, postanowiłem dać za wygraną. To koniec, pomyślałem. Moja błyskotliwie zapowiadająca się kariera skończy się przed Trybunałem. Jeśli w ogóle powrócę do dającego duże szanse na awans zawodu Opiekuna, to pewnie przydzielą mi kolonię mrówek albo szczura. Że też musiał mi się trafić taki idiota. Ten zbir zaraz go dopadnie… Oczyma wyobraźni widziałem już, co miało się za chwilę stać. W najlepszym razie śmierć będzie szybka. W najgorszym – zostawi mu kilka otwartych ran i pozwoli się wykrwawiać jak prosiakowi. A ja, jako Opiekun, zostanę z nim do rana, obserwując upadek mojej kariery.
Ale wtedy pojawił się Opiekun oprycha. I, powiadam wam, nie mogłem gorzej trafić. Bowiem słodki głos, który zawołał mnie: „Hazdraelu!”, należał do Hazafiela.
Hazafiel ma oczy ciemne, włosy kruczoczarne, a serce jeszcze czarniejsze. Jest żywym dowodem na to, że można być Aniołem Pana i skurczybykiem jednocześnie. Hazafiel jest handlarzem. Kupuje i sprzedaje ludzi innym Opiekunom, a podobno nawet Upadłym. Ceny są różne – inny podopieczny, przysługa, czasem jakieś zadanie. Krążą plotki, że Hazafiel chce zapanować nad wielką rzeszą ludzi, po czym ogłosić secesję. Autorzy tych plotek nigdy nie wyjaśniają, czemu właściwie miałoby służyć utworzenie trzeciej siły.
W każdym razie, Hazafiel zawołał mnie, a ja, jak na porządnego Opiekuna przystało, ubiegłem jego propozycję:
– Nie dostaniesz go.
– Hazdraelu, drogi mój – odparł wyraźnie niewzruszony – A kto tu mówi o dostawaniu, czy, Panie broń, odbieraniu? Ja nic od ciebie nie chcę. Proponuję handel. Wymianę.
Ale ja nie miałem zamiaru handlować ani wymieniać. Szczególnie z kimś takim. Nie omieszkałem mu tego powiedzieć. W odpowiedzi Hazafiel tylko zaśmiał się perliście. Nie uwierzylibyście, że ktoś tak wyprany z uczuć może mieć tak uroczy śmiech.
– Chyba się nie zrozumieliśmy, bracie – rzekł w końcu. – Tu nie ma opcji odmownej. Chyba że wolisz – wskazał głową w kierunku swojego zbira – stracić podopiecznego. A wiesz, że Trybunał rzadko rozpatruje te sprawy na korzyść Opiekunów. Ja, niestety, nie jestem w stanie wpłynąć na mojego… przyjaciela. – Znów wskazał na osiłka. – Dlatego chcę pozbawić cię ciężaru. Bólu utraty. Zdjąć go z twoich barków. Tak się akurat składa, że mam na wymianę wspaniałego człowieka, łatwego w kierowaniu, bardzo dobrze wychowanego. Bycie jego Opiekunem to sama radość. Nie wolałbyś jego zamiast jakiegoś zatwardziałego ateisty?
– Gdzie tkwi haczyk?
Ku mojemu zdziwieniu Hazafiel wydał z siebie głębokie westchnienie, po czym położył dłoń na sercu.
– Czy wy wszyscy naprawdę uważacie mnie za bandytę, gangstera, który chce każdego oszukać? Dlaczego twierdzicie, że byłbym do czegoś takiego zdolny? Jestem przecież Aniołem Pana, jak wy…
Muszę przyznać, że skurczybyk zagrał scenę przekonująco. Ale ja widziałem już niejedno i nie miałem zamiaru dać się złapać na tak prymitywną zagrywkę.
– Dobrze wiem, o co ci chodzi, Hazafielu. Nie udawaj. Zależy ci na moim podopiecznym, widzę to w twych oczach… Po co on ci potrzebny?
– Hazdraelu, drogi mój, nie rozumiem tego. Dlaczego dopatrujesz się wszędzie podstępów? Wybacz, ale czy to oznaki postępującej paranoi? Powiedziałem ci, że nie chcę zrobić nic złego. Oddaj mi go, a w zamian dostaniesz kogoś lepszego.
– Moje słowo brzmi: nie.
Uśmiechnął się. Hazafiel potrafi uśmiechem wyrazić więcej złośliwości niż niejeden z Upadłych. Ponownie spojrzał na swojego osiłka.
– A moje słowo brzmi: Trybunał. Miszael nie lubi Opiekunów, którzy nie dbają o swoich podopiecznych.
Przez chwilę trwała pełna napięcia cisza. Ale obaj już wiedzieliśmy. Dla mnie, zaczynającego dopiero karierę Opiekuna, Trybunał oznaczał koniec. Lepsi, bardziej doświadczeni mogli dostać tylko upomnienie, czasem bywali karani w lekki sposób – na przykład otrzymując zadanie opieki nad kolonią mrówek. Ale mnie, nowicjusza, czekałoby coś znacznie gorszego. Może służba w pierwszej linii podczas starć z Upadłymi, a może nadzór nad najniżej postawionymi w hierarchii. Tego nie chciałem.
Otworzyłem usta, ale słowa więzły mi w gardle. Hazafiel obserwował to z wyrazem cichego triumfu na twarzy. Wreszcie wykrztusiłem:
– Bierz.
I było po wszystkim. Czas znów zaczął płynąć, mój ateista powlókł się do domu, a osiłek wrócił do swojej bramy. Spojrzałem pytająco na Hazafiela.
– Formalnościami zajmie się mój znajomy – powiedział, wyczuwając wiszące w powietrzu pytanie. – Nie pytaj, jak to się odbywa. Szczerze mówiąc, sam nie wiem. O północy zostaniesz przeniesiony.
Obserwowałem, jak najbardziej znienawidzony przeze mnie Anioł Pana odchodzi. Chwilę przed zniknięciem odwrócił się, puścił do mnie oko i rzekł:
– Nie będziesz rozczarowany.
A potem była już tylko cisza i samotność.
Samotność Opiekuna, który stracił podopiecznego, jest czymś niewyobrażalnym. Pół godziny, które pozostało do północy, zdawało się rozciągać w nieskończoność, wypełnione samotnością, poczuciem bezużyteczności i tym, co dla anioła jest najstraszniejsze – brakiem jakiegokolwiek zadania. Nie potrafię wyrazić tego słowami, ale powiem, że chwilę, gdy wybiła północ, a ja zostałem przerzucony do mieszkania nowego podopiecznego, przywitałem z większą radością, niż rozbitek na bezludnej wyspie – statek pojawiający się na horyzoncie po trzynastu latach.
Nie odbyło się to wcale przy akompaniamencie chórów, błysków, wybuchów ani niczego podobnego. Po prostu sekundę przed północą byłem tam, na ulicy, a sekundę po północy – w niewielkim pokoiku wypełnionym zapachem książek i chrapaniem lokatora, który spał, wystawiwszy stopę spod kołdry. Idylliczność tego obrazka początkowo mnie wzruszyła, jednak trzeba było zająć się pracą, do której wnet dziarsko ruszyłem.
Mój nowy podopieczny sprawiał wrażenie akademika. Włos zwichrzony, ogień w oczach, zanik tkanki mięśniowej. Oczywiście, powiecie – przecież spał. Ale nie o to chodzi. Wiedziałem, że gdy się obudzi, natychmiast z zapałem ruszy do pracy. Że choćby cały dzień pracował szamponem i grzebieniem, włosów nie doczesze – zresztą prawdopodobnie nawet by nie spróbował. Że w dzieciństwie na podwórku uciekał przed piłką, wiedząc, że kolizja z nią spowodowałaby u niego ciężkie obrażenia. To wszystko się po prostu wie, gdy jest się Opiekunem. Mój Profesorek – tak zdecydowałem się go nazwać – miał też jedną wspaniałą cechę. Był całkowicie niegroźny dla otoczenia, co czyniło go pozbawionym jakiejkolwiek wartości dla Upadłych czy – no właśnie – Hazafiela. Nie musiałem bać się jakichkolwiek metafizycznych zagrożeń poza pomniejszymi lilitami, którzy dla Anioła o moim stażu – a musicie wiedzieć, że zanim zostałem Opiekunem, często ścierałem się z lilitami – nie stanowią żadnego problemu.
Gdy już wybadałem osobowość Profesorka, ogarnąłem wzrokiem jego przytulne – eufemizm – mieszkanko. A to składało się z podłogi, sufitu, łóżka i książek. Te ostatnie zajmowały całą wolną przestrzeń, nie tylko regały, ale też blat biurka, kawał podłogi, miejsce pod łóżkiem… Mój nowy podopieczny najwyraźniej uwielbiał czytać. Zerknąłem na kilka tytułów. „Klasyfikacja Aniołów Pana”, „Moce Anielskie” (autor „Mocy…” mocno przesadził, wierzcie mi), „Taktyki Pierwszej Wojny” – te trzy rzuciły mi się w oczy. Na szczęście większość tomów miało inne napisy na okładkach – „Klasyfikacja roślin cudzożywnych”, „Wstęp do botaniki współczesnej”, „Nagonasienne”, a także – dziwne – „Zwyczaje godowe okrytonasiennych”. Odetchnąłem. Nie angelolog, chociaż zapewne było to jego hobby – a na co dzień zajmował się niczym innym, jak botaniką. Nie mogłem trafić lepiej.
Większość Opiekunów na tym zakończyłaby rozpoznanie i oddałaby się swoim zajęciom. Ja jednak, mając długoletnie doświadczenie z ateistą, planowałem zrobić coś jeszcze. Było to ryzykowne – gdyby Trybunał się o tym dowiedział, musiałbym wyciągać własne skrzydła z tyłka – ale konieczne. Przynajmniej dla mnie, bo teraz chciałem mieć jak najłatwiej. Wzniosłem do Pana Jedynego krótką modlitwę, żeby Trybunał się nie dowiedział, po czym zmaterializowałem się.
Sam proces materializacji jest, przyznam, dość niemiły, bo przemianie z ulotnego ducha w cielesną istotę towarzyszy poddanie się prawom fizyki. Oznacza to mniej więcej, że w jednej chwili dotyka nas grawitacja, ciśnienie powietrza, pola magnetyczne – wszystko to, do czego wy, ludzie, jesteście przyzwyczajeni. Na szczęście nasze cielesne powłoki są bardzo odporne na czynniki fizyczne, więc poza nieprzyjemnym uczuciem podobnym do choroby morskiej, niczego nie musimy się bać.
Stanąłem naprzeciw śpiącego Profesorka i delikatnie odchrząknąłem. Wolałem nie zwracać na siebie uwagi Trybunału wchodzeniem w jego umysł. Odkaszlnąłem, stęknąłem, zagwizdałem – wszystkie te zabiegi były bezskuteczne, mój podopieczny spał jak kamień. W końcu spowodowałem małe wyładowanie, żeby go obudzić. To poskutkowało. Zachował się zgodnie z zasadą obowiązującą od chwili wynalezienia okularów – zanim cokolwiek zrobił, zanim sprawdził, czy ktoś nie rzuca się na niego z nożem, czy nie pali się jego drogocenny księgozbiór, wymacał okulary i umieścił je na nosie. Spojrzał na mnie tym cielęcym wzrokiem, jaki ludzie przyjmują, gdy zdarza im się spotkać któregoś z nas. My – anioły – nie powodujemy reakcji hormonalnych. To musi być ciekawe uczucie, gdy umysł mówi, że trzeba wpaść w panikę albo chociaż trochę się zdenerwować, a ciało nijak nie reaguje.
Ktoś kiedyś powiedział, że pojawiającemu się nagle przed tobą aniołowi można zadać tysiąc pytań, ale każdy człowiek wybierze to najgłupsze.
– Kim jesteś? – zgodnie z zasadą zapytał mój podopieczny. Nie powiem, było to dosyć irytujące.
– Pomyśl, kochaniutki – odparłem. – Mierzę siedem stóp, mam skrzydła i oczy bez białek – wspomagałem się mimiką, żeby lepiej mnie zrozumiał. – Masz zamknięte drzwi, nikt nie jest w stanie się tu dostać. Kim jestem?
– Nie zamknąłem drzwi – odpowiedział zgodnie z prawdą, ale zupełnie bez sensu. Widać szok spowodowany ujrzeniem mnie tymczasowo upośledził go intelektualnie.
– Nie będę się z tobą bawił. Informuję cię niniejszym, że jestem aniołem, gdybyś jeszcze tego nie zauważył. Co więcej, jestem twoim anielskim Opiekunem. „Aniele Pana, mój Opiekunie…” – znasz to? Dobrze, bo to ci ułatwi sprawę. Od dzisiaj jesteśmy ze sobą związani na dobre i na złe. Ja będę cię utrzymywał z dala od kłopotów, a od ciebie wymagam jednego – wierz we mnie najmocniej jak potrafisz. To chyba nie będzie trudne, skoro już mnie zobaczyłeś. Ale poza tym – ta rozmowa się nie odbyła. Żegnam.
Osiągnąłem swój cel – facet był świadom mojego istnienia – i zamierzałem rozpocząć dematerializację. Jednak wówczas on wykazał zainteresowanie.
– Jesteś aniołem?
Zapowiadała się długa noc…
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.