– Powinnam wiedzieć – wyszeptała Ene. – Byłam w domu, kiedy wracałeś… Przecież się zmieniłeś, prawda? Twoje koszmary… – Nie zmieniłem się! – Arto wyrwał się z objęć i cofnął. – Nie poddałem się, nigdy! Wciąż was kocham, naprawdę! Przysięgam… Zamilkł. Zefred spuścił głowę. Wilan złapał go wzrokiem na próbie wymknięcia się do jadalni. – Jak to możliwe? – spytał przez ściśnięte gardło. – Po co, dlaczego? Zefred zatrzymał się, niepewny czy powinien zostać. – Czy… Opiekunka o tym wie? – spytała żona. Wciąż miała łzy w oczach. – Gdzieś na górze muszą być ludzie, którzy wiedzą – Zefred przytaknął, cofając się w cień. – Może też kilku innych, w różnych miejscach, lecz zwykli pracownicy nie mają o niczym pojęcia. Po co, dlaczego? – spojrzał na Wilana. – Powód jest od wieków ten sam. Kolonie. – Chyba… nie rozumiem – Wilan i Arto wlepili swoje spojrzenia w kolonistę. Zefred przestał bawić się kostką. Podszedł do stolika. Dotknął środka blatu, wyłączając zagłuszanie. Tuż obok postawił sześcianik. – Czy kiedykolwiek słyszeliście o projekcie nazwanym „Leonidas"? Wilanowi to słowo kojarzyło się jedynie z historią. Spojrzał na żonę. – Leonidas był władcą starożytnej Sparty – Ene posyłała mężowi zdziwione spojrzenie, by chwilę później na powrót świdrować nim kolonistę. – Według legendy poległ razem z garstką żołnierzy, broniąc swojej ziemi przed najeźdźcą… ale jakie zdarzenie sprzed trzech tysięcy lat może mieć wpływ na naszą szkołę? – Nie tylko w tej szkole. Leonidas to tylko symbol. Symbol Spartanina, symbol wojownika, jego wychowania, ideałów, dyscypliny, męstwa i podejścia do wrogów. Militarny szaleniec, wieczny paranoik, żyjący jak na kontenerze plazmy, otoczony przez przytłaczające rzesze dyszących nienawiścią niewolników, helotów, nad którymi ciągle próbuje zapanować mimo wciąż rodzących się i krwawo tłumionych buntów. Oto cena wejścia na karty historii. Jego żona musiała coś zrozumieć, lecz Wilanowi ta informacja nic nie mówiła. Nie mogąc dłużej usiedzieć na jednym miejscu wstał i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. – Dostrzegam podobieństwo – przyznał. – Lecz wciąż nie widzę związku z koloniami. – On istnieje. Proszę powiedzieć, jakie gwiazdoloty są budowane najczęściej? Teraz zrozumiał. Nie chciał uwierzyć, lecz wszystko się zgadzało. Pamiętał jeden z okrętów, który przyszło im naprawiać. Eksploatowany przez sto lat pokładowych, jeden z pierwszych jakie wybudowano, a wciąż pełnił służbę! Okręt wytrzymywał dłużej niż załoga. Na każdy przypadały dwie lub trzy generacje żołnierzy, a oni wciąż budowali… – Nowe okręty! – zawołał. – Nie może być innego wytłumaczenia, poza tym, że… – …Flota znalazła nowe źródło rekrutów – kolonista dokończył urwane zdanie. – W Układzie istnieje ponad pięćdziesiąt akademii. Drugie tyle leży porozrzucane w systemach najsilniej kontrolowanych przez Rząd i Flotę. Dość, żeby uzupełnić starzejącą się armię, lecz zbyt mało, by ją rozbudować. Kolonii wciąż przybywa. Po przejściu garnizonu Absolomu na stronę rebelii dowództwo Floty przestało ufać rekrutom z zewnątrz. Stworzono program rozbudowy i wymiany żołnierzy kolonialnych. Od dwóch dziesięcioleci Rząd wstrzymuje próby kolonizacji nowych światów, oczekując na nowe okręty. – Jaką szansę powodzenia może mieć taki plan? – Całkiem sporą. Ledwie garstka ludzi naprawdę dobrze zna się na historii Floty. Nie przypadkiem prawie wszyscy są admirałami. Oni wiedzą, że był tylko jeden okres w historii, gdy ludzie wstępowali do Floty z wolnego wyboru. Okres obawy o los ludzkości. Mars i Ziemia, jedyne dwie liczące się ekonomie, splecione w uścisku rywalizacji, przestały zważać na cokolwiek poza własnym interesem. Doszło do Wojny Wtyczek. Ludzie zaczęli się bać, tak wojska, jak jego wynalazków. Rywalizacja zaostrzyła się do granic społecznej paniki. Wszyscy wietrzyli rychłe nadejście kolejnej Apokalipsy. By uspokoić społeczeństwa obu planet, rządy podpisały traktat o pełnym rozbrojeniu, obciążając każdego, kto go złamie ogromnymi sankcjami ekonomicznymi. Lęk przed wojną wewnętrzną zrodził równie silny lęk przed Obcymi, perfidnie wykorzystany przez rządy do własnych celów. Rozejm uczynił ich floty zbędnymi; żadna ze stron nie chciała dłużej obciążać się kosztami utrzymania okrętów, lecz obawiała się, że kiedyś jej oponent spróbuje przejąć nad nimi kontrolę. Łatwo im przyszło podpisać nic nie mówiący dokument, rzekomo oddający Flotę pod opiekę całej ludzkości, zaś w praktyce wyrzucając jej okręty na śmietnik. By przetrwać Flota stała się konsorcjum transportowo-handlowym, lecz dla światów żyjących pośród nieustannej rywalizacji pozostała jedyną nadzieją na przetrwanie zagrożenia. Wielu wierzyło w ideę obrony ludzkości, swojej rodziny, braci i sióstr, przed inwazją nowych Obcych. Zmieniła to dopiero Dekada Strachu. Wtedy okazało się, że jest zbyt wiele kolonii do pilnowania, zbyt wielka panowała niechęć wobec nowego porządku. Ochotnicy przestali przyłączać się do Floty. Zamiana sierocińców na akademie, zniesienie minimalnego wieku poboru, zaostrzenie przepisów dotyczących opieki nad dziećmi – to były rozwiązania, lecz niedostateczne. Przytłaczająca większość kadetów zaczęła pochodzić z przymusu. Nowe, drastyczne metody szkolenia stworzyły z nich nowy rodzaj żołnierza – karnego, niezwykle skutecznego fanatyka, lecz wciąż brakowało podstawowego surowca – ludzi. Wydawało się, że nie istnieje sposób, by posunąć się dalej bez ryzyka rewolucji, lecz wtedy ktoś wymyślił, by po cichu zamienić część szkół w akademie. Urwał na chwilę. Uważnie spojrzał na Arto, jakby czegoś w nim szukał. – Wybór padł na stacje – kontynuował po krótkiej chwili. – Dzieci pochodzą tu głównie z rodzin robotniczych. Są zdrowe i wykształcone. Stworzono dla nich tajny program szkolenia, który miał dawać Flocie grubo ponad miliard rekrutów rocznie. Projekt miał również zmniejszyć przeludnienie na stacji, otwierając szansę dla ludzi z dołu, lecz rząd zbyt mocno obawiał się wycieku informacji i reakcji społeczeństwa. Całe dekady projekt przeleżał zamrożony w pamięci, co chwila ktoś go wyciągał, by przeprowadzić nowe analizy, udoskonalić i odłożyć na kolejne lata. Decyzja o jego wdrożeniu zapadła dopiero po rewolucji na Absolomie. Realizacja poszła sprawnie, analitycy zaczęli opijać swój sukces, pozwalając Flocie snuć plany przywrócenia porządku w koloniach. – Coś mi tu nie pasuje, panie Zefred – powiedział Wilan. – Dawniej więcej dzieci lądowało w akademii niż dzisiaj, a te, które kończą szkołę, mogą robić co zechcą… – I w większości wstępują do Floty! Szkoły dobrze ich do niej przygotowują. Jedyne co potrafią to walczyć. Kult siły i delikatna propaganda od małego wskazują im dalszą karierę. Na dół nie puszczają ich przepisy przeciwko przeludnieniu, więc muszą sobie radzić tutaj. Nieliczni znajdują sobie jakąś pracę, lecz na zawsze pozostają bardziej zmęczeni i bardziej nerwowi niż inni ludzie. Jedyne ich uczucia to gniew i nienawiść, lęk pozostaje w nich na zawsze. Świat zwykłych ludzi nie jest ich światem. One go nie znają. Zefred energicznym krokiem wyszedł na środek pokoju. Wyciągnął rękę w stronę stoczni. – Proszę spojrzeć dookoła siebie! Niewielu jest na stacji naukowców z prawdziwego zdarzenia. Tacy jak oni mogliby zbyt wiele zauważyć, więc płaci się im dobrze, by zostali na dole – i nie patrzyli. Wiedza rodzi zbyt wiele pytań i zbyt często, zbyt łatwo nakłania do buntu. Ilu zna pan ludzi, którzy urodzili się na stacji? Prawie wszyscy dorośli przybyli tu z dołu, za pracą, jak pan! Resztką tlącego się w nich uczucia wzbraniają się przed posiadaniem własnych dzieci, wiedząc jaki czeka je los. Tu, na górze, w milczeniu tajemnicy, Flota wykuwa swoją przyszłą armię. By wygrać w gwiazdach, musimy najpierw wygrać tu. – Niemożliwe, że nikt nie zwrócił na to uwagi! – Czy pan coś zauważył? Cokolwiek, czego nie potrafił pan wyjaśnić przypadkiem, środowiskiem życia, naciskami urzędników? Czy choć raz obwinił pan szkołę? – Tym mamy być? – spytał Arto. – Żołnierzami? Niczym więcej? Spojrzenia trójki dorosłych skupiły się na chłopcu. Jak szybko zapomnieli o przyczynie tej rozmowy… – Większość dzieci po szkole staje się żołnierzami okupacyjnymi. Od kilku dekad zasilają garnizony na najważniejszych koloniach Wewnętrza. Kontrolują je, bronią przed mieszkańcami. Są bezwzględni i w pełni posłuszni dowództwu, przekonani, że tylko Układowcy są cywilizowani a koloniści to karaluchy. Część zostaje tu, na miejscu, w sektorze cywilnym Floty. Naprawy, obsługa, bezpieczeństwo stoczni, Kosa… Jajcogłowi są doskonałymi inżynierami. Każdy robi to samo, co robił w szkole, tylko lepiej. – Kapitan naprawdę zostaje kapitanem okrętu? – w głosie Arto zabrzmiała nuta dumy. Kolonista przymknął oczy i skinął głową. – Dowódcami grup operacyjnych zostają dzieci polityków – wyjaśnił. – Dzięki nim to Rząd kontroluje Flotę, a nie jej admiralicja. Lecz nie każdy wpływowy polityk chciałby widzieć swoje dziecko na stanowisku kapitana. Kadeci z akademii nie potrafią dowodzić, więc na kapitanów wybiera się najzdolniejszych dowódców szkolnych – stanął przed Arto i położył dłonie na jego barkach. – Stałbyś się jednym z nich, choć bez możliwości awansu. – Jeśli to prawda… Czy w szkole robią nam to samo co w akademii? Poza tym, że tam… – To nie tak, że akademia przychodzi do was. W porównaniu z nią, twoja szkoła to raj. Kadet kończący akademię nie posiada już wolnej woli. Nie potrafi myśleć niezależnie, traci zdolność podejmowania decyzji, stając się bezwarunkowo posłuszny dowódcy. Wy możecie się zawahać, dlatego żaden dowódca nie zaufa wam na tyle, by posadzić w fotelu myśliwca. Akademia i szkoła tworzą dwa rodzaje wojowników. Jedni panują w przestrzeni, drudzy na powierzchni planet. Żołnierz z akademii jest dobry na okręt, lecz nie potrafi żyć wśród zwykłych ludzi. Na placówkę cywilną potrzebują bardziej cywilizowanych ludzi. – I takich ludzi nazywasz bardziej cywilizowanymi? – Wilan nie wytrzymał. – Którzy od małego biją się bez litości? Zbyt późno dostrzegł bladość na twarzy syna i surowe, ostrzegawcze spojrzenie kolonisty. – Tak mi przykro, synu… – przyciągnął go do siebie i objął mocno. – Nie myślałem o tobie. Wierzę, że jesteś inny, tylko… – Ja… rozumiem… – Arto spuścił głowę. Uwolnił się od jego uścisku i odsunął do tyłu. – Gdyby choć raz spotkałby pan kogoś z akademii, poznałby pan różnicę – głos Zefreda był dziwnie chłodny. – Nie, ja w to nie wierzę! – grymas na twarzy Ene był nerwowym, histerycznym uśmiechem. – Projektu na taką skalę nie można ukryć! Gdyby to była prawda, po co byłoby to wszystko, to… robienie z dzieci potworów? Flocie bardziej by się opłacało hodować niemowlaki! Rząd jest przecież praktyczny – dodała niepokojąco beztroskim głosem. – Skoro i tak je odmóżdzają, równie dobrze mogliby je hodować od embrionów, jak… Jak organy, cokolwiek! – Rząd jest praktyczny – przyznał Zefred, tonem wziętym wprost z wykładu o podstawach fizyki. – Wie, że potrzebowałby rzeszy ludzi, by wychować takie niemowlaki. Już tego próbowano, z marnym skutkiem. Tacy kadeci byli zbyt głupi lub zbyt agresywni. Nie do tego przystosowała nas ewolucja i wojskowi musieli się z tym pogodzić. Wszystkie dzieci mają ludzkie potrzeby. Nie zaspokojone, odbijają się negatywnie na ich rozwoju. Nikt nie odbiera nielegalnych dzieci zaraz po urodzeniu, robią to dopiero gdy mają cztery, pięć, dziesięć lat. One pozostają ludźmi – spojrzał na Arto. – Tak jak wasz syn. Poskutkowało. Ene się uspokoiła. – Co z genami? – spytał Wilan. – Co z robotami? – Z robotami? Wciąż są zbyt zawodne, a od Wojny Wtyczek wojskowych przeraża sama myśl o obdarzeniu maszyny samoświadomością. Zabawy z genami udowodniły zaś tylko tyle, że człowiek jako gatunek od zawsze był doskonale, optymalnie dostosowany do potrzeb armii. Jesteśmy idealnie zbalansowani pod kątem możliwości i praw biologii. Stosunek siły i inteligencji współgra z długością ciąży, tempem naszego rozwoju, masą mięśni i mózgu. Regeneracja zwiększa tempo powstawania nowotworów, większa wytrzymałość wydłuża ciążę i okres dorastania. By stworzyć nowy gatunek żołnierza musielibyśmy zmienić nie tylko geny, lecz stworzyć nową biologię i biochemię. Możemy uzyskać lepsze jednostki, pozbierać najlepsze geny ze wszystkich, jakie natura zgromadziła w nas w trakcie tysięcy lat ewolucji, ulepszyć je i posegregować, lecz to zrobili za nas nasi przodkowie, wieki temu projektując genetycznie swoje dzieci. Dziś ceną za to jest rozwój Zarazy. Słabości ciała łatwo nadrobić mechanicznymi dodatkami. Armia nie potrzebuje modyfikacji genetycznych, lecz właściwego treningu, a ten można osiągnąć przerażająco łatwo, przez stworzenie środowiska, które sprawi, że mózg od małego będzie programował się w pożądany sposób. Wiek pięciu lat jest wiekiem optymalnym do rozpoczęcia nauki. Nawet żołnierz musi nauczyć się chodzić, mówić, czytać i pisać, posługiwać się konsolą. Tkanki wyrosłe w zbiorniku są pożywne, lecz nie smakują tak dobrze jak naturalny owoc. Społeczeństwo jest dla Floty niczym drzewo, na którym one dojrzewają, nim zostaną zerwane, posegregowane według wieku i umiejętności i poddane dalszej nauce. Myśliwce, broń, nawet okręty produkuje się szybciej niż ludzi. Dziś Flota zaczyna równie szybko produkować żołnierzy. Sto lat temu była o jedną trzecią mniejsza niż dziś. Dzięki Leonidasowi znów zaczęła się rozrastać. – A bezimienni? Czy dla tych dzieci takie życie nie byłoby lepsze… Zefred ściągnął brwi. Wilan wspomniał slogan promujący zamianę dawnych sierocińców na akademie. Czyż nie brzmiał łudząco podobnie i równie zdradliwie? – Jak łatwo decydować, by zamiast nas cierpieli inni – spokojny, wyważony ton jego głosu przyprawił Wilana o poczucie winy. – Bezimienni nie mają dostępu do wykształcenia. Wyniszczają je choroby, których zwykli obywatele nawet nie znają. Najwyżej czasem Flota zainteresuje się jakimś wyjątkowym dzieckiem, lecz nawet wtedy trudno je złapać. Bezimienni wiedzą gdzie i jak się kryć, jak niszczyć namierzające ich automaty. Bez lokalizatora są trudni do złapania, a gdyby mieli lokalizator, nie byliby bezimiennymi. Wilan znowu zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Arto usiadł koło matki. Był przybity; Wilan nie wiedział czy to przez jego głupią uwagę, czy przez to, że musiał to wszystko ujawnić. Na kosmos, musiał być idiotą skoro powiedział przy nim coś takiego! Nawet nie miał pojęcia co jego syn teraz czuje, co sobie pomyślał… Jego wściekłość na Rząd i Flotę nie mogła być większa. Uciekniemy stąd, postanowił, choćby i po trupach Kosy! – Rozumiem, że Rząd trzyma wszystko w wielkim sekrecie – powiedział. – Ludzie znikają i tak dalej… Ale skala tego wszystkiego… To musi zostawiać jakiś ślad, coś widocznego… – Pan nie zauważył tego przez pięć lat. Czy miał pan przez ten czas choć cień podejrzeń? Czy pomyślał pan o tym, gdy spytałem czy pan wie jak wygląda szkoła? Wilan miał już dość jego mentorskiego, formalnego tonu – i kolonista chyba sam to dostrzegł – lecz znów miał rację. Przypomniał sobie ich rozmowę o Arto. Teraz jego pewność wydała mu się zupełnie zrozumiała. To on był głupi i naiwny, nie Zefred. – Dzieci zawsze się biją – powiedziała niepewnie Ene. – Dlaczego akurat tutaj… – Tutaj pozwolono, by silniejsze dzieci zaczęły dyktować warunki. Te, które się skarżyły lub nie potrafiły dać sobie rady, posłano do akademii, przy wtórze przeróżnych plotek. Reszta tak się przeraziła, że wolała siedzieć cicho. Wizja akademii przestrzega je przed popełnieniem błędu, nagrodą jest pozostanie w domu. Presja wywierana na najmłodsze dzieci rośnie stopniowo, w miarę jak dorastają. To daje im czas na adaptację. Jeśli czują cokolwiek, gdy wracają do domu, to winę i strach, że wszystko się wyda. – Nie wierzę, że nikt nie próbował tego przerwać! – Wilan nerwowo rozrzucił ramiona. – Było kilku… – przyznał kolonista – lecz mechanizmy rządzące zachowaniem dzieci są bardzo złożone. Z początku sądzono, że ta złożoność doprowadzi szkoły do szybkiego upadku, lecz nawet ich twórcy nie przewidzieli jak bardzo stabilny stworzyli proces. On jest jak samo życie – z pozoru delikatne, potrafi przetrwać wszystko za wyjątkiem rozumnego, niszczycielskiego, konsekwentnego działania. Układ oparto na wrodzonych schematach zachowania się dziecka. Sam się podtrzymuje. Jednostka nie jest zdolna go zmienić. – Rozumiem – Wilan spojrzał na syna. – On milczał, bo wierzył, że musi. Ale ty wiedziałeś… – Więc dlaczego milczałem? Uwierzylibyście widząc chłopca zdrowego, wracającego do jedynej spokojnej przystanie jaką znał, nauczony tak dobrze się maskować, że psychologowie i lekarze mogliby się od niego uczyć? Tylko wyjątkowe zdarzenie może sprawić… – Zdarzenie takie jak śmierć? – zawołała Ene. – A może ją też można maskować? Zefred chwilę milczał. – Arto, możesz nas zostawić? – spytał nagle. – Są sprawy, które… – Rozumiem, naprawdę! – Arto wstał spięty niczym sprężyna. – Chcecie mówić o mnie beze mnie! – Myślałem, że znasz dorosłych. To pomoże twoim rodzicom zrozumieć. Arto popatrzył najpierw na kolonistę, potem na rodziców. Ramiona mu opadły. Bez słowa wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. – Ich szkoła to prawdziwa strefa wojny – Zefred zauważył jak Wilan odprowadził syna wzrokiem. – Jej ofiary są prawdziwe, tak samo jak efekt końcowy, jak ja. Płeć nie gra roli innej niż w hierarchii ważności. Najważniejszą różnicą między szkołą i akademią jest kontrola. Tam mają ją dorośli, tu uczniowie sami tworzą reguły. Szkolą się na kadetów, nie wiedząc, że są kadetami. Jednak strach przed akademią utrzymuje niską śmiertelność. Kto zabija, staje się niebezpieczny dla wszystkich. To skłania je do narzucenia ograniczeń. Chwilę zajęło Wilanowi zrozumienie każdego niewypowiedzianego słowa. – To miało nas uspokoić? – zauważył spokojniej niż się spodziewał. Poczucie zagrożenia powróciło ze zdwojoną siłą, lecz styl życia na stacji robił swoje. – Wystarczy dać tym dzieciom karabin do ręki, a będą zabijać! Dla nich to tylko kwestia zasad… Na wszechświat, tym dzieciom! Przecież Arto jest jednym z nich… – Pamiętamy o tym. Na naszym statku mamy ludzi, specjalistów, którzy przebyli całą tę drogę tylko po to, by pomóc im się pozbierać. Dzieci mogą być równie dobrze ucieleśnieniem miłości jak i czystym okrucieństwem. One nie zawodzą, nigdy, zawodzimy jedynie my, dorośli. Łatwo i szybko poddają się dominacji, zwłaszcza pod wpływem siły. Syn, jakiego znacie, nie istnieje. To tylko maska, lecz pod tą maską on wciąż was kocha, choć boi się to okazać. Wszystko co robił, robił z myślą o was, lecz z czasem we wszystkim się pogubił. Wierzy, że posiadanie uczuć czyni go dziwakiem, dlatego je ukrywa, nawet przed samym sobą. Proszę to zrozumieć i uszanować. Ich życie, psychika, zostały rozbite niczym lodowa kula. Niełatwo będzie je poskładać. Takie rany trudno wyleczyć. Czasem to jest wręcz niemożliwe, pomyślał. Kolonista nie chce nas straszyć. – To się musi skończyć! – zacisnął pięści, grożąc niewidzialnemu wrogowi. – Przecież to przestępstwo! – Kto ma to zrobić? Ty? Jak? Zamkniesz szkoły? Co zrobisz z miliardami takich dzieci? Puścisz ich do zwykłych szkół? – Mogę to ujawnić. Niech zajmą się tym ci, którzy mogą i powinni coś zrobić! – Kto, Rząd? Nagłośnisz najwyżej lokalne przypadki, które podpadną pod złe zarządzanie szkołą. Na swój sposób to prawda… Ale, załóżmy, że się uda. Przeżyjesz, zbierzesz dowody i transmisja wiadomości nie zostanie zdławiona. Wyobrażasz sobie reakcję ludzi? – Aż za dobrze – wyobraźnia podsunęła mu wizję jednoczesnej rewolucji na wszystkich stacjach w układzie. Nie taką wizję chcieli urzeczywistnić koloniści. Koniec handlu, koniec dostaw. – Co, na próżnię, robi z tym Podziemie? – Wilan już dawno nie słyszał, by Ene klęła. – Zawsze skradają się w cieniu, czekając na taką okazję! Dlaczego milczą? Muszą coś wiedzieć! – Część z nich wie. Niektórzy, ci co powinni. Gdyby chcieli, potrafiliby to rozpowszechnić, lecz jako organizacja, straciliby na tym najwięcej. Część uczniów, ta, która coś rozumie, przyłącza się do nich. W umyśle Wilana zaczął powstawać obraz zupełnie nowej, nieznanej rzeczywistości, bardziej złożonej niż mógł sobie wyobrazić. Wciąż był ślepy i głuchy. Każdy wiedział, że jeszcze pół wieku temu Podziemie było ledwie niewielką organizacją. Dziś się rozwijało, na szkołach. Skutek uboczny Floty, pasożyt… – No tak! Przecież to oczywiste! – niemal się roześmiał. – Zawsze znajdzie się ktoś żądny zemsty. Flota wciąż ma akademie, a oni… – To ledwie fragment sieci układów, oplatających każdą stację w Układzie. Nawet ja nie potrafię się w tym odnaleźć. Zbyt długo byłem na zewnątrz. Tam, wśród kolonii, czas płynie inaczej, nawet dla Absolomu. U was wszystko dzieje się o wiele szybciej. – A wy? – spytała Ene. – Koloniści? Przecież wiecie… – My możemy najmniej – Zefred stanął obok stolika, podniósł sześcianik i ukrył go w dłoni. – To nie gadki o papierowej demokracji, jakie każdy może ucinać w barze. Wiemy o wszystkim, niemal od początku, lecz nie możemy rzucić tego Rządowi w twarz, bo ta tajemnica zapewnia nam bezpieczeństwo przed legalnie podjętą akcją odwetową na Absolomie! – uderzył pięścią w blat stołu. – Rząd wie, że wykorzystujemy nasze kontakty z Podziemiem, by uspokoić radykałów, skłonić ich, by poczekali kolejnych parę lat, aż będziemy gotowi. Utrudniając nam uzyskanie samodzielności przedłuża tym samym nasze zaangażowanie w utrzymanie spokoju na jego własnym podwórku. Ta próba sił trwa już dekady. Każda ze stron trzyma nóż na gardle przeciwnika, wiedząc, że w razie ataku zdąży, nim zginie, pociągnąć go za sobą. Szkoły są zakładnikami całej ludzkości, musicie się z tym pogodzić. Jeśli plan się powiedzie, za kilka dni dokończymy tę rozmowę, poza stacją. Kilka dni… Nawet bez wiedzy o szkołach oczekiwanie zdało się Wilanowi dłużyć niczym międzygwiezdny przelot. Teraz godziny były mu dniami, zaś dni – całymi wiekami. – Niczego nie możemy zmienić? – Niczego. Dotyczy to także naszych planów. Dzieci muszą pozostać kurierami. Wiem, że trudno to zaakceptować, lecz chłopiec miał tajemnice, o które go nawet nie podejrzewaliście. Tłumił je przez lata, od kiedy trafił do piekła zwanego szkołą. Jest twardy jak diament i wytrzymały jak plastal; nie piśnie ani słowem, choćby mu żywcem wycinali wnętrzności. Powinieneś bardziej zaufać tym dzieciom, Wil, nawet Iwenowi. Obaj są bardziej dorośli niż myślisz. Bardziej niż wielu dorosłych. Właśnie ta wiedza utrzymywała Wilana w szoku. Świadomość, że Arto nie jest, nie był, a być może nigdy nie będzie tak grzecznym dzieckiem, za jakie go miał, budziła uczucie strachu – o niego i swoją własną reakcję na wszystko co usłyszał. Nie znali się. O pewnych rzeczach nigdy nie rozmawiali – o szkole, o ucieczce… Nigdy nie potrafili sobie zaufać. Miną miesiące, może lata, nim zdołają to zmienić. Dzieci… Czy aby na pewno? Niech to próżnia! – Tak trudno to zaakceptować… – usiadł ciężko na kanapie. – Czy on musi…? Zacisnął dłonie na kolanach. Cały ten wykład był po to, by teraz, wiedząc o wszystkim, pozwolił swojemu dziecku wracać do tej… akademii! Jaki rodzic mógł to znieść? Kolonista czekał, równie spokojny jak w dniu pierwszego spotkania. Powrót Arto do szkoły był dla niego czymś naturalnym. Twierdził, że sam przez to przeszedł. Wiedział dużo, lecz mówił mniej. Zbyt wiele razy zaklinał się, że nie kłamie, najwyżej nie mówi całej prawdy… – To wasza decyzja – usłyszał. – Ja mogę tylko podpowiedzieć. Pamiętajcie, chłopiec był tam przez pięć lat. Kilka dni więcej… – To się musi skończyć! – Ene zerwała się i wymierzyła w kolonistę palec, jak gdyby jej ręka była bronią. – Gdy Rous się o tym dowie, powie wam to samo! Nie będziecie narażać naszych dzieci! Pięć lat to o pięć za dużo! Zefred spojrzał na zegarek. – Myślę, że Rous już wie – powiedział po prostu. Ene ze zdumieniem opadła na kanapę. – Jak mówiłem, to wy zadecydujecie. Od Arto zależy czy się was posłucha. Wilan podjął decyzję. Jedyną, jaką mógł. – Zostanie w domu – oświadczył stanowczo. – Mogą się spotykać gdzieś na stacji, tak mogą… robić co trzeba, ale od szkoły mają się trzymać z daleka! To ledwie kilka dni. Opieka nie zdąży się przyczepić. – Powiem mu o tym – Zefred skinął głową. – Powinienem z nim porozmawiać. Nie wiecie co on teraz czuje. – Na zarazę, myślę, że wiem – mruknął Wilan. Zefred ruszył do drzwi, lecz zatrzymał się w progu. Odwrócił się. – Proszę pamiętać – dodał z dziwnym chłodem. – Nikt nie odgadnie o czym chłopiec pomyśli i jak postąpi. Uważajcie na niego. Najinteligentniejsze dzieci to nie te, które mówią prawdę, lecz te, które najlepiej kłamią. Jeśli popełnimy błąd… Kolonista wyszedł, lecz niedokończone ostrzeżenie wciąż wisiało w powietrzu. Wilan czuł się jakby wszystko wokół zamarzło. |