 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Niemal siłą zaciągnął kolonistę do jednego z ekranowanych pomieszczeń. Wtedy wybuchnął. Nie kryjąc złości opowiedział o wszystkim czego się dowiedział. – O tym zapomniałeś mi powiedzieć, tak? – wyrzucał gorące słowa niczym działo plazmę. – Czy moi pracownicy, choć nie uciekają, muszą wiedzieć więcej ode mnie? Na przestrzeń, gdybym wiedział, że tak wdepnąłem… – Miałem was straszyć? – Zefred przerwał mu gwałtownie. – Głupi nie jesteś, dość byś odgadł. Nic by się nie zmieniło, jedynie zacząłbyś popełniać błędy. – Bałeś się, że się wycofam i mój syn nie zostanie waszym łącznikiem? Od kiedy to planowaliście? – Chcesz znać prawdę? To jest nas dwóch. Jestem tylko pionkiem, najwyżej figurą w rozgrywce przekraczającej nasze wyobrażenia. Nie kłamałem. Lerszen przekazał pewne ważne informacje na zewnątrz, lecz nie zrobiłby tego sam. Wśród najwyżej postawionych kręgów waszej władzy znajdują się ludzie, którzy czują się zagrożeni istniejącym stanem rzeczy. To banda cyników i hipokrytów, równie bezwzględnych jak Protektorzy, jeśli nie bardziej, lecz teraz my i oni mamy wspólne cele… – A gdy je osiągną postarają się was usunąć. Nie myślałeś o tym? Może to wszystko pułapka, może chcą zdjąć tego teścia Lerszena… – Zdjąć go? On jest im przydatny tam gdzie jest, jako pośrednik. Ci na górze od kilku lat toczą walkę o to, co zrobić z Absolomem. Obie strony mają inne zdanie co do środków, lecz obie chcą, by kolonia ugięła się i powróciła pod rządy Układu. Pod presją siły lub szantażu, to nie ma znaczenia. Staraliśmy się rozgrywać sytuację między nimi, lecz teraz admirałowie Floty chcą szybkiego uderzenia na kolonię i zrównania jej z ziemią. To jasne jak gwiazdy, że dla kolonistów każde rozwiązanie będzie lepsze niż to. – Nawet rozwiązanie rządowe? – Wyciągnięcie Lerszena wytrąci broń z ręki zwolennikom zbrojnego konfliktu. To da nam czas, dla was, na stworzenie naszej obrony. Nie ma już nic więcej ponad to, żadnego kolejnego dna, innych wyższych racji. Za każdym razem chodzi o Absolom, tylko… tylko poziom skomplikowania sprawy jest inny. Wierzymy, że rozwiązanie tej sprawy pozwoli rozwiązać obecny kryzys. Pozwoli, za parę wieków, na otwarcie Układu i swobodną wymianę towarów i technologii. Czujesz się szczęśliwszy, bezpieczniejszy, gdy już wiesz? Poziom skomplikowania? Przynajmniej wiedział o co naprawdę chodzi. Dokładniej, wiedział to, co Zefred twierdził, że wie. Subtelna różnica… – Wiesz co? Nie jesteście lepsi od rządu. Nie ma między wami żadnej różnicy. – Nie możemy być. Gdybyśmy byli, musielibyśmy przegrać. Nie okłamuję cię, jedynie czasem nie mówię wszystkiego. To różnica… – Dla mnie bez znaczenia. Jeszcze jedno niedomówienie i nasza umowa będzie nieważna! Wszystko jedno co oferował im Zefred, w pewne rzeczy nie zamierzał się mieszać. W rzeczy, za które Protektorzy ścigaliby go aż na samą krawędź Galaktyki. – Widzę, że mi nie wierzysz – kolonista sięgnął do kieszeni. Wilan poczuł dziwne spięcie. – Zachowałem to jako kartę ostatniej szansy, taki as w rękawie na twoje wątpliwości. Obawiałem się, że zaczniesz się zastanawiać ile naprawdę wiemy, ale czuję, że to jedyna szansa, by choć w części odzyskać twoje zaufanie. Wyciągnął rękę. Na wysuniętej w stronę Wilana dłoni spoczywał holograficzny ręczny mikroprojektor, wielkości połowy kciuka. – To do ciebie – powiedział kolonista. – Od twoich znajomych. To… dowód zaufania, jakim cię darzą. Jakim my cię darzymy. Wilan skamieniał. Powolnym, sztywnym ruchem sięgnął po urządzenie. Których znajomych miał na myśli? Bał się tego, co może zobaczyć. – To przyszło do nas kilka dni temu – Zefred zachęcił go ruchem dłoni. – Możesz obejrzeć to w domu, ile razy zechcesz, lecz chciałbym być przy pierwszym razie. Wilan uruchomił projektor. Powietrze zajaśniało. Nad jego dłonią pojawiła się projekcja z życzeniami. Wideokartka, poznał ją od razu – zielona stolica Arakin, panorama z pobliskiej góry. Nadali ją ci sami znajomi z, którymi umawiał się na odebranie ze statku! Poznał to po ich osobistym kodzie identyfikacyjnym. Szybko podzielił go przez różnicę między dniem i miesiącem wysłania, widniejącym na spodzie obrazu. Kolonista nie kłamał, projekcja została przesłana kilka dni temu. Na oko wynik się zgadzał. Jeśli projekcja była podrobiona, to zrobiono to bardzo, naprawdę bardzo dobrze – i z pomocą jego znajomych. Nieważne dlaczego mu pomogli, pomyślał, czy chcieli mi pomóc, czy współpracowali z Zefredem. Jeśli kolonista wiedział także o nich… mógł wiedzieć tyle samo, co Buris, a może i więcej. – Mogę się z nimi połączyć, by to potwierdzić – powiedział lekko drżącym głosem. – Jeśli to cię przekona, ryzyko będzie tego warte – jakże delikatne, subtelne przypomnienie konsekwencji najmniejszego błędu. Kolonista był mistrzem podtekstów. Nie mogę ci tego zabronić, mówił, lecz to jest niebezpieczne. Pośpieszna próba skomunikowania się z kolonią może skończyć się wykryciem autora, a na przygotowanie bezpiecznej transmisji nie mieli już czasu. Albo mu zaufa, albo narazi na niebezpieczeństwo. Wybór był jego. Miał rację, na kosmos, niestety miał rację! Niech to próżnia pochłonie, musiał mu wierzyć na słowo i na tę projekcję. Nie wątpił, że dziś wieczorem spędzi wiele godzin, gapiąc się w ten obraz – i myśląc. Kartka, sama w sobie, nie była groźna. Protektorzy dowiedzieliby się z niej tylko tyle, że znał ich z czasów studiów. Takie kontakty nie były wtedy rzadkością. Gorzej, że mogliby zacząć grzebać w transmisjach pozaukładowych, szukając zaadresowanych do nich przekazów. Złamanie kodów było zawsze tylko kwestią czasu. – Odkryliśmy, że przez ostatni rok często się komunikowaliście – dodał kolonista. – To nasze sposoby, Układ nie ma z tym nic wspólnego. Twoi znajomi zgodzili się pomóc, lecz nie zdradzili treści waszych sekretnych przekazów. Załadowałem wiadomość do miejscowego projektora. Modele kolonialne są duże, trudniej je ukryć. Wilan poczuł ulgę. Nie wątpił, iż Zefred specjalnie tak to rozegrał, pozwalając, by myślał o najgorszym zanim go uspokoi. Zgrabnie budował to swoje zaufanie. Jeśli już nie ono, będzie go powstrzymywać sama obawa przed jego umiejętnościami manipulacji – i to też była zapewne część manipulacji. Wzmianka o znajomych z Arakin była jak ostrzeżenie – w razie potrzeby zacznę to drążyć. Na chwilę zapadła cisza. – Za słabo nad sobą panujesz – powiedział kolonista. – Pewnie dlatego, że nie jestem spóźniającym się agentem! – znowu wybuchnął. – Miałem powody – kolonista wyjął karty pamięci. – Dziś w nocy Lerszen będzie miał wiele pracy. Udało mi się rozpracować kolejny element układanki. – Jeśli to coś pilnego, Arto może zaraz… – Nie! Nie możesz wychodzić z pracy w środku dnia, wywołać syna ze szkoły i wracać jak gdyby nigdy nic. Ktoś może zauważyć, że wychodzisz zaraz po rozmowie ze mną. Rób jak mówię, wtedy nawet jak wpadnę wy będziecie mieć czas, by zatrzeć ślady, a może nawet uciec. – Rozumiem. – Tak, zrozumienie jest łatwe, lecz nie masz instynktu, by pamiętać o takich drobiazgach. Miał rację, choć nie do końca. Wilan nigdy nie musiał się bawić w podchody z komputerem i ochroną stacji. Nie miał doświadczenia i intuicji Zefreda, nie potrzebował się uczyć jak oszukiwać system i jego perceptory. Posiadał inne umiejętności; zawdzięczał im bilet na pokład statku kolonisty, lecz teraz nie były one wiele warte. Jeśli chciał stąd uciec, musiał na nim polegać. Oparł dłonie na włazie, lecz nim wyszedł, odwrócił się do Zefreda. – Byłoby mi o wiele łatwiej gdybym wiedział co kombinujesz. Zwłaszcza po dzisiejszym. – A mi będzie łatwiej, gdy będę wiedział, że żaden z was nie zdradzi całej operacji. Ucieczka z takiego miejsca to długotrwałe pociąganie za włókna, szukanie ich i zbieranie w jednym miejscu, wyszukiwanie i umiejętne wykorzystywanie ludzkich słabości. To gra o ludzkie umysły. Elektronika idzie dopiero na samym końcu, lecz to przy niej najłatwiej o wpadkę. Kosa dobrze o tym wie. Już odkryła kilka moich modyfikacji, lecz nie wie kto i po co mógł je zrobić. Chcę być daleko stąd, gdy się dowie. Od rozjaśnienia powrotu do szkoły uciekali już stale. Arto obiecał sobie, że nie będzie więcej dawał Iwenowi nadziei, lecz czasami nie potrafił dotrzymać słowa, nawet samemu sobie. Uwierzył, że im bardziej mu na kimś zależy, tym łatwiej sprawić, by dzięki oszustwu czuł się bezpieczny. Dzięki tej myśli czuł się usprawiedliwiony przed rodzicami. Gwiezdna Flara pomagała im jak mogła, lecz niewygodna sytuacja zdążyła już zezłościć niektórych wojowników Zema. Arto był pewien, że teraz sami chętnie by mu dołożyli, lecz ich kapitan kazał go bronić, więc tak robili. Tylko Żółtoskórzy nie zadawali pytań. Żadna inna grupa nie była tak posłuszna swojemu przywódcy. Ich obecność skutecznie powstrzymywała Anhela przed popełnieniem głupstwa. Wprawdzie ich wróg szybko wynajdował nowe sposoby na ich sztuczki, lecz ani Zem ani Arto nie pozostawali wiele w tyle. Grupa wciąż była słaba, wojownicy – wystraszeni; na szczęście cień dawnego Smoka podtrzymywał wrażenie siły, a w powstałym zamieszaniu nikt nie myślał o walce. Ten spokój, w samym środku burzy, był mu jedyną ulgą. Trzymali się blisko siebie. Arto w porę wyczuwał pułapki, lecz cena ostrożności była wysoka. Stali się chorobliwie, wręcz paranoicznie ostrożni. Bali się choćby zbliżyć do łazienki; zbyt dobrze wiedzieli kto tam na nich czeka. Takich drobiazgów było mnóstwo, każdy jeden nie pozwalał mu zapomnieć o zgotowanym przez Anhela paśmie upokorzeń.
Od paru rozjaśnień istniał tylko w dwóch stanach – wytężonej czujności lub ponurych rozważań. Przez długie godziny pozwalał pożerać się myśli, iż Żimmy znów wykorzysta sytuację. Podejrzenia mijały i powracały, lecz ich sytuacja nie zmieniała się ani o grubość włókna. Z lubością pozwalał pochłonąć się rozmyślaniom nad swoją klęską, tak bardzo, że ktoś mógłby pomyśleć, iż wracanie myślami do ostatnich zdarzeń sprawia mu perwersyjną, mroczną przyjemność. Trzy tygodnie temu był znany i szanowany, dziś był karaluchem, nawet dla tych, którzy jeszcze nie tak dawno bali się samego jego widoku. Czy naprawdę aż tak mało znaczył, aż tak ulotna była szkolna lojalność? Dlaczego przegrał, czego nie wiedział o szkole? Anhelo niszczył go pod każdym możliwym względem. Nawet gdyby przeżył, nigdy nie odzyskałby dawnego szacunku. Nie tak dawno patrzył obojętnie na uciekających wyrzutków, pozwalając swoim wojownikom przyłączyć się do pościgu. Teraz sam był jednym z nich, zobaczył inną część obrazu zwanego szkołą. Odkrywał sposoby unikania kopniaków i pięści starszaków, poznawał jak nędzne było ich życie. Codziennie pytał siebie, kto tak naprawdę był twardy – on, były kapitan, kiedyś najsilniejszy piątak, czy beksa, która znosiła swój los samotnie i w milczeniu, rok po roku. Obserwowali ich nie tylko wrogowie. Chłopcy z Włóczni pojawiali się w pobliżu i patrzyli w milczeniu, by uciec gdy tylko zwracał ku nim swój wzrok. Nie rozumiał jaką perwersyjną przyjemność, a może karę, sprawiało im wystawianie na korytarzu i wodzenie za nimi ponurym wzrokiem. Czasami, gdy ich spojrzenia krzyżowały się na sekundę lub dwie, mógł zajrzeć w ich oczy – chłodne niczym sam kosmos i w pewien sposób martwe. Stali i patrzyli, jakby na coś czekali. Sprawdzali czy się załamie i zabije Iwena, by Anhelo zostawił go w spokoju? Czy poczują się usprawiedliwieni, gdy ktoś taki jak on postąpi podobnie? Liczyli, iż mimo wszystko wygra z Anhelem, mszcząc się także za nich, czy po prostu chcieli być przy tym jak ich dopadnie?
Myśl o zemście nie dawała mu spokoju. Tylko ona sprawiała, że ożywał. Nie mógł wygrać z Anhelem, więc zaczął szukać innego winnego. Ktoś musiał ich zdradzić tego rozjaśnienia, ktoś ich wystawił, to było dla niego oczywiste. Jak inaczej, na przestrzeń, Anhelo mógłby tak szybko i skutecznie zastraszyć jego mrówki? Nawet jeśli to on wsadził robaka do systemu, nie pomogło by mu to w rozbiciu siatki. To jego zastępcy byli łącznikami z młodszakami, spotykali się z nimi osobiście, na przerwach. „Mamy szczura w sieci ” – napisał do Żimmiego, streszczając swoje podejrzenia. „Na kosmos masz rację ale jak go znaleźć to chyba niemożliwe ”. „Ktokolwiek to jest musiał odebrać swoją nagrodę ” – odpisał – „tak go znajdziemy ”. Doświadczenie podpowiadało mu, że gdy brak czegoś, czego można się uczepić, najlepiej jest obserwować. Jeśli Żimmy wciąż był mu wierny, w tym jednym mógł mu pomóc.
Wreszcie mógł działać. Rozpoczął operację na ogromną skalę. Pomagali mu obaj zastępcy, Lien i kilku najbardziej zaufanych wojowników. Szukali czegokolwiek dziwnego – i znaleźli, już na drugie rozjaśnienie. Rozwiązanie było prostsze niż sądził. „To może być to ” – napisał Dert wkrótce po odebraniu raportów. – „sprawdź sam od bitwy z pilpem każdy wiedział że 2b jest nasza lecz nie oberwali ani razu choć inni dostali po równo ”. Dert się nie mylił. Arto przypomniał sobie różne zdarzenia z kilku ostatnich rozjaśnień. Z tą klasą obchodzono się dziwnie łagodnie. Ostatecznym dowodem było dla niego zeznanie jednej z dawnych mrówek. Pod presją siły chłopiec przyznał, iż widział jak Karros rozmawiał o czymś z Mirą – i tamten nawet nie ruszył go palcem. Równie dobrze Karros mógł się spotkać z samym Anhelem. Od czasu ich desperackiej ucieczki Mira przestał ukrywać po czyjej stoi stronie. Szybko stał się pośrednikiem Anhela, jego okiem i uchem, rozmawiającym z każdym, kto bał się osobiście zbliżyć do jego nowego szefa. Chociaż jego Arto rozumiał. Sam wyhodował sobie tego wroga. Nie dziwił go już gniew Arista – jego podwładny zyskał nowego, potężnego obrońcę, uciekając spod jego władzy. Więcej, Mira wykorzystywał Anhela, by odzyskać siły i pozycję. Zemsta na Ariście była tylko kwestią czasu; póki co mścił się na sprawcy – na Arto. Lecz Karros nie miał powodów do zemsty. Arto zrozumiał, że źle go ocenił. Młodszak wcale nie był bezczelny – był bezwzględny. Wykorzystał Smoka, by pozbyć się Pilpa, to wiedział, lecz gdy Smok przestał spełniać swoją funkcję, sprzedał go bez wahania w zamian za spokój dla swojej grupy. „To jest to ” – potwierdził. – „wy trzymajcie się od tego z daleka sam się tym zajmę ”. Nie zastanawiał się wiele nad oczywistością dowodów winy młodszaka. Zamierzał pokazać mu prawdziwe oblicze bezwzględności. Nie chciał mieć świadków ukarania zdrajcy, lecz nie mógł zostawić Iwena samego. Razem zaczaili się przy łazience, niedaleko sali, gdzie 2b miała zajęcia. Iwen bezustannie pytał go co zamierza, lecz Arto wciąż milczał. Młodszak przezornie trzymał się swojej grupy, lecz niewiele mu to pomogło. Zgubiło go przekonanie o swojej nietykalności. Gdy go dopadli, trzymał za kark jednego ze swoich wojowników. Zbyt zajęty wyrywającym się, rozwrzeszczanym chłopcem, zauważył Arto dopiero, gdy ten złapał go za włosy i odciągnął na bok, jakby ciągnął plecak. Tym razem pozwolił sobie na wszystko. Nawet wobec Żimmiego nie był tak brutalny. Towarzysze Karrosa uciekli niemal natychmiast. Gdy chłopiec leżał już na podłodze, zaciągnął go do łazienki. Tam przygniótł go swoim ciałem, rękoma przyciskając jego ręce do podłogi. Podciągnął kolano pod siebie, przyłożył je pod jego mostek i nacisnął z całej siły. – Grasz na dwie strony, zdrajco? – w takich chwilach zawsze udawał spokój, lecz dopiero teraz skojarzył swoje zachowanie z Anhelem. – Czas na zapłatę… Chłopiec nie mógł odpowiedzieć. Dusił się, lecz Arto nie przestawał. Mały miał na sobie zbroję, lecz przed nim nie mogła go chronić. Kilku podwładnych Karrosa, którzy odważyli się stanąć w drzwiach, ze zgrozą obserwowało całe zdarzenie. Żaden nie ważył się ruszyć. – Zabijesz go! – ostrzegł Iwen. – Wypadek. Nie powiedział, że się dusi – uśmiechnął się złośliwie i nacisnął mocniej. – Tamci nic nie powiedzą, a dorośli nie uwierzą, że zrobiłem to, bo tak chciałem. Nie są do tego zdolni. Nie żartował. Chciał to zabić. Jeśli kiedyś była w nim jakaś granica, teraz przestała istnieć. – To będzie morderstwo! – Iwen chciał coś dodać, lecz chyba sam nie wiedział co. Arto spokojnie patrzył jak twarz Karossa sinieje, beznamiętnie obserwując jego bezskuteczne próby uwolnienia się. Był w szkole tyle lat, a nie widział nikogo tak przerażonego. – To będzie to samo co… co z Erstem! – Erst nie zagrażał Anhelowi. Ten mały szczur wiedział co chce z nami zrobić, a jednak mu powiedział. Mam prawo się bronić. – To nazywasz obroną? Przestań! Nie odpowiedział. Przemiana twarzy jego ofiary dziwnie go fascynowała. Pierwszy taki wypadek w historii szkoły… Inni zaczną się go bać, jak Anhela. Poczuł siłę i satysfakcję. Ten włada daną rzeczą kto potrafi ją zniszczyć – rzeczą lub osobą, zniszczyć lub zabić. Żaden pierścień nie da mu tego, co da śmierć tego szczura. Może dorośli znowu wejdą do szkoły. Może ten martwy karaluch da nam czas, by wytrzymać… Kątem oka zauważył szybki ruch po lewej stronie – zbyt późno, by zareagować. Coś niespodziewanie obaliło go na podłogę. Iwen. Przeturlali się kawałek, nim Arto przygwoździł go do podłogi, unieruchamiając ręce i nogi. – Na otchłań, co ty wyprawiasz? – odwrócił się w bok, by zobaczyć jak Karros ciężko chwyta powietrze. Wystarczyła mu chwila, by podnieść się na nogi, lecz Arto nie puścił Iwena. – Nie pozwolę ci na to! – Iwen spróbował się uwolnić, lecz Arto mocno go trzymał. – Nie pozwolę! Nie będziesz zabijał! – Ty kopalniaku! Ty i to twoje ziemskie wychowanie! Nie rozumiesz, że ta wojna toczy się o ciebie? Nie będziesz mi rozkazywał jak ją wygrać! – Liczysz się tylko ty, tak? – Iwen znieruchomiał. Z determinacją spojrzał mu prosto w oczy. – Więc zrób mi to, co chciałeś zrobić jemu! Wtedy Anhelo na pewno ci wybaczy. Wojna się skończy! Może nawet zostaniecie przyjaciółmi, mordercami! – krzyknął. Arto poczuł trzęsącą nim złość. Niemal uderzył go w twarz, byle go uciszyć, byleby się zamknął. Za kogo go brał? Myślał, że chce się go pozbyć, by ratować własną skórę? Puścił go i wstał. Karros i jego towarzysze uciekli. Arto był autentycznie wściekły. – Dlaczego tu jesteś? – jego twarz wykrzywiła się w nieopanowanym gniewie. Stanął przed Iwenem, wywrzaskując na niego tak wiele złości, ile był w stanie. – Po co, na próżnię, pchałeś się na tę szczurzą stację? Skoro było wam tak dobrze, trzeba było zostać na dole! Machnął ręką, wskazując na podłogę. Iwen odskoczył, przewracając się. Na jego twarzy czaił się strach – strach przed nim. Stał tak dłuższą chwilę. Arto starał się ochłonąć. Iwenowi wróciła odwaga. Wstał. – Myślisz, że było nam tam dobrze? – krzyknął. – To twoi rodzice mają impulsy, nie moi! Nie wiesz jak to jest! – Nienawidzę cię! – Arto wysyczał mu prosto w twarz. Bezsilnie zacisnął trzęsące się pięści. Nie potrafił go zbić, choć Iwen pozwolił uciec zdrajcy, który sto razy zasłużył na śmierć. Iwen zamrugał. Jego oczy zaszkliły się od wilgoci. Zacisnął zęby. – Kłamiesz – powiedział dziwnie spokojnie, choć głos mu drżał. – Poza twoimi rodzicami jestem jedyną ludzką istotą, na jakiej ci zależy. Długo stali, patrząc na siebie. Nigdy nie czuli do siebie tyle nienawiści. – Wiem jak jest tutaj! To mój świat, moja Ziemia! Mam dość twoich zasad, rozumiesz? – wybuchnął. Mówił jak Żimmy, wiedział o tym, a jednak mówił dalej. – Co mnie one obchodzą? Co obchodzą innych? Nie będę za nie umierał! Tu jest inaczej! Nie mów mi co mam robić, a czego nie! Jesteś głupi, kopalniak! – Ale nie jestem mordercą. Ani ty. Te słowa go uspokoiły. Nie był mordercą. Nie był taki jak Anhelo. – Ten młodszak chronił swoją grupę. Robił to, co ty… – oczy Iwena wyschły, lecz wciąż wyglądał dziwnie. – Wiem co ja też! – odwarknął. – Ja nikogo nie wydałem na śmierć, by nas ochronić! – A tych dwóch starszaków? Miał rację. Nieważne czy ich lubił czy nie, Iwen miał rację. Zginęli przez niego. – Ten karaluch na to zasłużył! – powiedział. Gniew zniknął. Przez chwilę wyobraził sobie, że to Anhelo leżał wtedy pod nim, bezradny i zdany na jego łaskę. Czy gdyby naprawdę to był Anhelo, Iwen też by się na niego rzucił? Zawahał się. Kogo naprawdę chciał dziś zapuszkować, Karrosa czy Anhela? Zachowywał się zupełnie jak Mira! Zauważył, że Iwen znowu patrzył ze strachem, lecz nie na niego. Odwrócił się. Do środka wszedł Żimmy, wlokąc ze sobą panicznie wyrywającego się Karrosa. – Widziałem jak ucieka – wyjaśnił jak gdyby nigdy nic. – Pomyślałem, że jeszcze z nim nie skończyłeś. Czy skończył? Nie był pewien. Kątem oka spojrzał na Iwena. – Mówiłem, że załatwię to sam! – To także moja sprawa – pchnął malca w jego stronę. Arto pochwycił go nim spróbował uciec. – Nie pozwolę, by szczyl tak mały, że gdyby się wyprostował to może dałby radę pocałować mnie w jaja, wykorzystywał i zdradzał moją grupę – oświadczył głośno. – Za to nikt nie będzie mnie ścigał. Gdybym to tak zostawił, inni zaczęliby się z nas śmiać. Słowa były inne, lecz myśl bardzo podobna do tego, co Anhelo wmawiał innym kapitanom. Arto spojrzał na skamieniałego Iwena, potem na Karrosa. Młodszak był blady. Trząsł się cały, jego spodnie były wilgotne i cuchnące moczem. Poczuł obrzydzenie do tego tchórza. Skoro odważył się zrobić co zrobił, powinien liczyć się z konsekwencjami i stawić im czoło. Z całej siły rzucił go o ścianę i uniósł w górę, aż stopy zawisły nad podłogą. – Od teraz twoje życie należy do mnie, karaluchu! – powiedział chłodno, patrząc w rozbiegane ze strachu oczy. – Masz informować mnie o wszystkim co robi Anhelo i nie obchodzi mnie jak się tego dowiesz. Jeśli do jutra nie usłyszę niczego, będziesz trupem. Jeśli zginę wcześniej, dopadnie cię Żimmy albo Zem, a on jest Żółtoskórym. I piśnij słowo o czymkolwiek, to jutro znajdą cię w Ostatniej Przystani, razem z twoimi szczurzymi kumplami! – syknął. Puścił go. Karros upadł na podłogę; podniósł się szybko i rzucił do ucieczki. Nie wytrzymał. Arto odprowadził go wzrokiem. Nawet teraz chciał jego śmierci. Nie wiedział czemu go puścił. Karros i tak niczego się nie dowie. Żimmy miał rację. Gdyby go wtedy zlali, może by się czegoś nauczył. Tolerując bezczelność Arto sprowokował go do zdrady. – Żim, każ Lienowi rozwalić ich system – powiedział. – Już to zrobiłem – Żimmy wyszczerzył się w uśmiechu, po czym wyszedł. Zostali sami. Arto wciąż drżał, choć nie wiedział dlaczego. Patrząc na Iwena pomyślał o Włóczni i zachowaniu Zema podczas rozmowy przed domem. Siła, którą czuł przez chwilę także miała swoją cenę, jak wszystko inne. Poddając się jej coś by stracił. Może to dobrze, że jesteś tu razem ze mną, pomyślał. Pożałowałbym tego, co chciałem zrobić, nie wiem jak, lecz bym pożałował. Jutro mógłbym wyglądać jak oni. Lecz słowa podziękowania, czy choćby przeprosin, nawet nie przyszły mu do głowy. Nigdy nie przepraszał, chyba że dorosłych, lecz to zawsze były tylko słowa. Jaki wybór miał Karros? Wiedział, że Anhelo to morderca i wierzył, że Arto też chce go zabić. Po tym jak postraszył go Zemem, będzie się bać własnego cienia. Miał szczerą nadzieję, że młodszak sam się przez to zabije, oszczędzając innym kłopotu, a jeśli zabraknie mu odwagi także do tego, wystarczy tylko słowo do właściwych uszu, by wyręczył go Anhelo. Dwojaki noszące zbroję, bezczelność na promenadzie, zdrada… jak mógł być tak ślepy, by nie dostrzec zmian? On i Karros byli do siebie podobni, lecz dziś dostrzegł między nimi ogromną różnicę. Zasady. Dael dobrze go nauczył. Dzięki niemu zrozumiał, że zasady się opłacają. Karros ich nie miał; działał w miarę jak zmieniała się sytuacja, zawsze tylko dla siebie i swojej grupy. Zapewne zostanie kapitanem, jeśli przeżyje, lecz nigdy nie zdobędzie sojuszników. Być może nigdy nie zrozumie, do czego mogliby mu służyć. Poczuł się tak jak gdyby ktoś wystrzelił jego puszkę. Niemal ucieszył się, że gdy tacy jak on zaczną swoje rządy, jego tu już nie będzie. To nie będzie szkoła, jaką znał dzisiaj. |