Wymknęli się ze szkoły, by kolejną przerwę spędzić wśród dorosłych. Kiedyś skrzętnie ich unikał, dziś uciekał w cień dawnych wrogów, by choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie. Wciąż był ponury, lecz zmusił się, by wybaczyć Iwenowi, na tyle, by podzielić się zabranymi z domu kanapkami. Iwen wciąż nie nauczył się brać z domu gotowego jedzenia, zamiast impulsów, więc dziś wziął go więcej. Robił to także dla siebie – bał się co pomyśli Rous, gdy Iwen nagle zacznie zabierać jedzenie z domu lub, co gorsza, zacznie je wykradać. Usiedli na długiej ławie, ustawionej wzdłuż korytarza rekreacyjnego, tuż przy placu zabaw. Grupa dzieci, zbyt małych, by iść do szkoły, bawiła się żelmasą. Odrywały gaście masy, formowały, zlepiały i zestalały pałeczkami energetycznymi w jakąś dużą konstrukcję. Arto z zainteresowaniem obserwował ich zabawę. Próbował sobie przypomnieć jak to było, gdy był w ich wieku i sam tu przychodził. Też się kiedyś bawiłem, pomyślał. Też budowałem żelowe statki i budynki. Lecz potem przestałem. Musiałem trenować. – Niezłe! – oświadczył Iwen po pierwszym kęsie. – Dawno takich nie jadłem. Zachowywał się jakby nic specjalnego się nie stało. Arto mógł mu tego jedynie pozazdrościć. Tak słabo się znali, tak mocno on sam tkwi w szkole i tak bardzo Iwen był zależy od jego umiejętności – a jednak zdołał go powstrzymać. – Sztuczny dżem – zauważył niedbale. – Nie to, co prawdziwy. Pożałował tych słów. Wyglądało na to, że się chwali, jednak Iwen nie zwrócił na to uwagi. – Nie jadłem go całe lata. Ostatnio gdy byłem u dziadka, tego od mamy. On jest bogaty. Niedawno został senatorem, ale to tajemnica. Nawet rodzice nie wiedzą, że wiem. – Akurat! – Arto się skrzywił. Nie krył, że nie wierzy w tę historyjkę, lecz Iwen zdał się być przyzwyczajony do takiej reakcji. – I jak się niby nazywa ten senator? – Nie mogę powiedzieć, ale to prawda – Iwen odpowiedział z pełnymi ustami, nawet na niego nie patrząc. – Ciebie bym nie nabierał. Tylko nikomu o tym nie mów. Wzruszył ramionami. Kogo to obchodziło, komu niby miałby mówić? Iwen nie wyglądał na kogoś, kto by się nadawał na zakładnika. Co innego Arto. – Brać go! – zawołał jakiś młodszak. Arto spojrzał w stronę z której doszedł go głos. Na gwarny plac wpadła dwójka pierwszaków. Dzieci rozbiegły się na sam ich widok, porzucając swoje zabawki, próbując uciec do rodziców, lecz pierwszaki upatrzyły już sobie ofiarę. Rzuciły się za jednym z chłopców, znikając za nim w korytarzu. W ślad za nimi ruszyła garstka dorosłych. Z doświadczenia wiedział jak niewielką mieli szansę na dopadnięcie młodocianych chuliganów. Gdy rodzice dobiegną do swoich rozbeczanych podopiecznych, tamci będą już znikać w oddali, rozdawszy uprzednio dzieciakowi kilka mocnych kuksańców. Westchnął. Wspomnienia… Na swój sposób to było dobre, dla obu stron. Przygotowywało młodsze dzieci na szkołę, a pierwszaki musiały na kimś wyładować swój gniew, ból i strach. Tu zapominały o swojej pozycji; mogły odegrać się za szkołę, poczuć siłę, odzyskać wiarę w siebie i wolę, by wytrzymać. Jego też tak ganiali i bili, krótko lecz mocno, gdy nie miał gdzie uciec i okazał się nie dość szybki. Życie było wtedy proste, lecz on nie potrafił tego docenić. Wkrótce potem jego dawni towarzysze z sąsiedztwa stali się wrogami z innych grup. Szkoła odebrała mu przyjaciół. W końcu sam zaczął ganiać dzieci z placu zabaw. Lecz nic już proste nie było. Co nie zrobił, wszystko coraz bardziej się gmatwało. Dlaczego ktokolwiek dobrowolnie mógł sobie tak skomplikować życie? Spojrzał na Iwena. Sam był sobie winny. Sam od zawsze wszystko sobie komplikował. – I nie zostaliście u niego? – spytał. – Nie przysyła wam impulsów? – Tata go nie lubi. Ja zresztą też. Nic by od niego nie wziął. Od paru lat rzadko się odzywa. Teraz nie możemy go nawet odwiedzać. – Nie lubi? To nie ma nic do rzeczy! – Arto klepnął się w czoło. – Człowieku, ale z ciebie kopalniak! Szkoły też nie lubię, a muszę do niej chodzić. Wszystko ma swoją cenę. Myślisz, że dzieci polityków chodzą do takiej szkoły jak my? One uczą się w domu i mają wszystko! Jeśli to prawda to zrobiliście bardzo głupio. Ja bym tam został, choćby nie wiem co. – To jest prawda! A ty tak mówisz, bo nie wiesz jak tam było. Prawda, nie wiedział. Czy naprawdę mógłby żyć w domu człowieka z rządu, polityka trzymającego tu ludzi jak niewolników, nawet gdyby to był jego dziadek? Pewnie nie, choć nie był pewien co to właściwie oznacza, że ktoś jest jego dziadkiem. Urodził się tutaj, a oni zostali na Ziemi. – Nie powiesz mi, że gorzej niż tutaj. – No nie… Ale wtedy nie wiedziałem jak wyglądają takie szkoły. Gdybym wiedział, że tu trafię, wolałbym już zostać tam. – Wtedy nigdy byśmy się nie spotkali. – Prawda… Jedli w milczeniu. Arto pogrążył się w myślach. Jak to było, że jedni mieli szansę i jej nie wykorzystywali, podczas gdy inni marzyli o niej, lecz jej nie otrzymywali? Nie miał własnych nauczycieli. Nie każdy mógł przekonać Opiekunkę, że sam zatroszczy się o wykształcenie swojego dziecka. Może ludzie z rządu wiedzieli jak wyglądają szkoły i dlatego nie puszczali tu swoich dzieci? Jeśli tak, dlaczego nic z tym nie robili? Miał dwóch nauczycieli – Daela i szkołę – lecz żaden z nich nie nauczył go niczego. Ucieczki nie miały końca. Bywało, że przeczekiwali w szybach całe przerwy, bojąc się, by i tam nie wytropili ich słudzy Anhela. Jego serce zamierało na dźwięk każdego odgłosu. Skryci za plecami nauczycieli, czuli się dokładnie tak, jak widzieli ich inni uczniowie – chodzące zwłoki, szukające miejsca, w którym powinny paść. Nie zawsze byli w stanie umknąć bez szwanku, lecz mieli dość szczęścia, by zrobić to nim doszło do czegoś poważniejszego. Nigdy nie wiedzieli gdzie czają się wrogowie, tylko ich nigdy nie brakowało w pobliżu. Niektórzy z nich byli tymi samymi, którzy nie tak dawno pracowali dla Arto, którym pomagał wyjść z kłopotów lub których chronił. Znali go dość dobrze, by wiedzieć jak mu zaszkodzić. To był wyścig z czasem. Chwila, w której popełnią pierwszy błąd, będzie ich ostatnią. Nienawiść wrogów, podążających za nimi krok w krok aż do zatłoczonych korytarzy towarzyszyła im w codziennej drodze do wind. Arto wmawiał Iwenowi i Ros, że sytuacja, choć groźna, jest opanowana – lecz stare pomysły zawodziły zbyt szybko, a coraz trudniej było wpaść na nowe. Jak długo będą w stanie obejść się bez pomocy matki Iwena? Co jej powie jeśli to Iwen będzie jej potrzebował? Czy zrozumie jak ważne jest utrzymanie tajemnicy? Za którym razem, zamiast ich śledzić, wrogowie będą czekać na niego pod drzwiami domu?
Trzeciego rozjaśnienia od ich powrotu Zem wysłał ostrzeżenie, że coś może się stać. Arto zdwoił czujność – nadaremnie. Katastrofa nadeszła niespodziewanie. Szli niedaleko nauczyciela, próbując opuścić szkołę. Arto był już niemal pewien, że nic się nie może stać, gdy wokół powstał tłok. Starszaki otoczyły ich, unieruchamiając, zasłaniając przed spojrzeniem nieświadomego całego zdarzenia nauczyciela, nieubłaganie odchodzącego w głąb korytarza. Arto próbował krzyczeć, lecz przydusili go tak mocno, że jedynie cicho jęknął. Czyjeś ramię zacisnęło się wokół jego szyi. Przez tłum ciał zdołał dostrzec, że Iwen zdołał przecisnąć się na zewnątrz. Tym razem nie on był celem. Spróbował sięgnąć do kieszeni, po nóż, by wywalczyć sobie ucieczkę, lecz ścisk narastał, aż unieruchomił go całkowicie. Choć wśród napastników nie dostrzegł Anhela, Arto nie wątpił, że to on był autorem tego planu. Tuż przed pierwszym uderzeniem dostrzegł w tłumie twarz Mira. Pięści, łokcie, kolana – ciosy padały jeden po drugim, a on nie mógł się nawet zgiąć. Uścisk zelżał dopiero po kilku długich minutach. Padł na kolana, zaczął się czołgać, byle dalej, byle do ściany, gdzie nie mogli go otoczyć. Zdołał przebyć może z metr, pod bezustannym gradem kopniaków, gdy tłum rozproszył się, pozostawiając go na podłodze. Napastnicy znikli równie nagle jak się pojawili, kopiąc go na pożegnanie. Chwilę leżał, nim zdecydował się wstać. To był błąd. Zatoczył się pod ścianę, oparł się o nią, zgięty wpół. Paliło go i mdliło, ból ściskał obręczą całe trzewia. Twarz miał nietkniętą, a jednak w ustach poczuł smak krwi. Przerażony Iwen pomógł mu stanąć prosto. Anhelo eksperymentował i Arto czuł, że idzie mu całkiem dobrze. Znalazł nowy sposób powolnego zabijania. Pozwolił mu odejść, licząc, że i tak umrze, powoli i w bólu. Napaść w tłumie miała swoje wady. W ścisku nie było dość miejsca, by wziąć dobry zamach. Ich ciosy nie były mocne, lecz w razie potrzeby Anhelo spróbuje ponownie, aż do skutku. Do terminu odlotu pozostało kilka dni, lecz Arto już wiedział, że nie pożyje tak długo. – Przegraliśmy – szepnął z trudem. Podniósł wzrok. Jakiś chłopiec patrzył się na niego. Choć o rok starszy, był równie słaby i zalękniony jak dwojak. Beksa, wyrzutek. Kiedyś takiej myśli towarzyszyłaby wzgarda, lecz teraz czuł jedynie zdziwienie jak oni dają sobie radę. Ich spojrzenia spotkały się. Nigdy wcześniej nie patrzył w tak smutne oczy, bez wyrazu, bez życia i tak stare. – Powinieneś odnaleźć Charona – powiedział chłopiec. – Gdzie…? kim… – nim go zapytał, chłopiec spojrzał w bok, odwrócił się i uciekł. Arto rozejrzał się. Nikt ich nie obserwował, w pobliżu nie było dorosłych, lecz sługusy Anhela nie czekały. Zrobiły co miały do zrobienia i wynieśli się nim ich wrogowie dobiorą się do ich skóry. Chętnych do tego przybywało z rozjaśnienia na rozjaśnienie. Szkoła była znużona wojną. Najstarsi uczniowie byli z niej coraz bardziej niezadowoleni. Anhelo znalazł się w odwrocie, lecz było o wiele za późno. Żo zrobił co mógł, lecz Arto wciąż wyglądał gorzej niż poprzednio. Zaraz potem spróbował umknąć Iwenowi, by niczym ranne zwierzę zaszyć się samotnie w jakiejś kryjówce, lecz Iwen nie odstępował go ani na krok. – Nie możemy więcej chodzić do szkoły – powiedział, wpełzając za nim do ciasnego, ciemnego pomieszczenia. – Może ja, ale na pewno nie ty. Ufał mu całym sercem. Po zdarzeniu w łazience obawiał się, że odwróci się od niego, skazując go na śmierć, lecz czuł, że Arto zrozumiał, iż zrobił to, by go chronić. Gdyby teraz powiedział mu, że muszą wracać, zrobiłby to i dalej by milczał. Lecz teraz nawet Arto miał wątpliwości. Siedział skulony, nie próbując udawać, że nic mu nie dolega. Obaj byli na skraju załamania i obaj o tym wiedzieli. Wystarczyło, by spojrzeli sobie w oczy. Mogli to ukrywać przed rodzicami, lecz nie przed sobą. – Jeśli ja nie przyjdę, zabiorą się za ciebie. Nie powinniśmy tam wracać, ale wtedy nikt stąd nie ucieknie. – Skąd to wiesz? Powiedzmy o wszystkim koloniście i rodzicom! Oni coś wymyślą, są… – Nic nie wymyślą! Będą nas chronić, zrezygnują ze wszystkiego, a jak oni zostaną, my tu zginiemy. – Nie chcę, by ktokolwiek ginął! Chcę byśmy wszyscy dostali się na statek i odlecieli, ja, ty, moi rodzice i twoi, i wszyscy inni. Wszyscy! Chłód twardego, stanowczego spojrzenia zmroził Iwena do kości. – A pomyślałeś, że to może być niemożliwe? To już nie zależy od nas! Jeśli coś pójdzie nie tak, wszyscy trafimy… my do akademii, a rodzice do kopalni! Są tylko te dwa wyjścia! – Zawsze jest wyjście, zawsze! – pewność z jaką to powiedział zaskoczyła nawet jego. – Sam mi to pokazałeś, ale już nie patrzysz jak trzeba! – To była tylko próba! – Arto spróbował podnieść głos, lecz zamiast tego skulił się. – Jutro zrobią to jeszcze raz, nie tylko ze mną. Oni jutro nas zabiją. Iwen chciał zaprotestować, lecz nie potrafił. Arto był mądrzejszy i lepiej znał szkołę, a jednak nie potrafił choćby pomyśleć o tym, by się jej sprzeciwić. – Możemy zostać w domu i nie będzie to podejrzane. Jeśli powiemy… Arto, jeśli powiemy o wszystkim na policji, zaczną się przyglądać szkole, a nie nam! To, co się tam dzieje… To wy jesteście problemem! Gdybyście przestali robić z tego tajemnicę, wszystko by się skończyło! Dorośli by wam pomogli, ale nie mogą, bo wy tak chcecie! – Tak myślisz? Dorośli musieliby zamknąć wszystkie szkoły! A co z tymi, którzy je skończyli? Nie wiedzą o tym, czy wierzą, że to się skończyło? A może… – zadrżał – może, gdy dorastamy i przestajemy być zakładnikami, oni zwyczajnie się nas pozbywają… Nie zrozumiał o czym mówi, lecz zrozumiał co chciał powiedzieć. – Dorośli nie są wrogami! – zaprotestował. – Zawsze byłeś tutaj, nie wiesz jak to jest gdzie indziej – jego głos stał się błagalny. – Musimy iść na policję! Gdy powiemy im o Anhelu, będą musieli go zabrać, a nas zostawią! Powiemy, że tylko on bije i zabija uczniów, że inni tego nie robią. Szkoła będzie bezpieczna, my będziemy bezpieczni, wszyscy… Spojrzenie Arto powiedziało mu, że aż dotąd taka myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Nie wierzył, że dorośli mogą pomagać, nawet po tym jak jego matka uratowała mu życie. – Policja potrzebuje dowodów a Anhelo jest za sprytny, by je zostawić. Może kiedyś, ale teraz… – skrzywił się z bólu. – Iwen, teraz on jest doskonały w tym co robi. Bawi się z nami jak zechce. Wiesz co zrobią z nami starszaki, gdy się dowiedzą, że jakiś młodszak wydał jednego z nich policji? – Anhelo nie ma tylu przyjaciół! Jest niebezpieczny, inni się go boją. Szkoła będzie nam wdzięczna! – Nie on jeden doprowadzał do wypadków! – twarz Arto wygiął grymas gniewu wymieszanego z bólem. Wzniósł dłoń – Zresztą, w porządku, pójdziemy i powiemy tyle, by go zamknęli. Udowodnisz, że nas bił, bo chciał zabić? Bo inaczej on wróci i… – I co? Myślisz, że wtedy będzie gorzej? – odpowiedział z przejęciem. Arto był zły, bo się wahał! – Nie może być gorzej! Zobaczysz, przekonamy ich, wystarczy, że cię zbadają. – Nie! Żadnych badań! Arto chwilę milczał. Patrzył na Iwena jakby chciał zajrzeć w jego myśli. – Taka wiadomość szybko się rozniesie – powiedział w końcu. – Dorośli zaczną się przyglądać szkole i dawnym wypadkom, a to zaszkodzi szkole. Rodzice zaczną zadawać pytania. Nawet jeśli jeden karaluch na sto coś powie… Urwał. Na jego twarzy pojawiło się zdumienie i niedowierzanie. – Wtedy wszystko się wyda – dokończył Iwen. – Możemy zniszczyć szkołę! Arto skamieniał. Zapomniał o bólu; siedział i myślał, minuta po minucie. Dla niego taka myśl była niepojęta, lecz już robił rzeczy, które dla innych były nie do pomyślenia. Dobrowolnie zrzekł się dowództwa, by z wojownika stać się wyrzutkiem. Zniszczyć szkołę? To jakby zniszczyć stację, albo wysadzić Ziemię! Żył nią przez lata, wrósł, nie znał nic poza nią. Był jej częścią, a ona była częścią jego. Myśl, że mógłby ją unicestwić… nie, taka myśl nie zjawiała się w ich głowach, nigdy. Byli przekonani, że to niemożliwe, wręcz chcieli, by szkoła istniała nadal, mimo tego jaka jest. To co, że Arto zmienił zdanie, zrobił to dopiero gdy obróciła się przeciwko niemu – i był z tą myślą sam. Dziś jej nienawidził, lecz jutro nie wiedziałby jak bez niej żyć. Bez niego Iwen nie mógł wykonać swojego zamiaru. Bał się, brakowało mu wiedzy i doświadczenia; działając samemu pogorszyłby tylko sytuację. Arto był niewolnikiem szkoły; myśl o jej zniszczeniu niszczyła także jego. Jak głęboko sięgały te więzy, pomyślał, te kajdany – jak mawiał ojciec – że niewolnik (teraz już wiedział co to znaczy) nie mógł istnieć bez swojego pana? Dla Arto więzieniem były nie tylko pluskwy, czujniki i pancerz stacji, lecz jego własny umysł, sposób myślenia więźnia. To on czynił niewolnika niewolnikiem. Miał szansę, mógł wybrać – prawda i życie lub kłamstwo i śmierć – lecz Arto się wahał! Dla Iwena było to niepojęte. Przez głowę przemknęła mu myśl, że oni wszyscy mogą być gotowi umrzeć za swoją głupią szkołę i jej sekrety. Zacisnął oczy. Nie rozumiał tej lojalności; jakby to szkoła była dla nich rodziną, a nie… – Arto, starszaki uciszą jednego, lecz nie uciszą setki. Gdy dorośli się biją, zajmuje się nimi policja. Pozwólmy jej zająć się szkołą. Arto… Obiecuję, nie powiem, że tam byliśmy. Moja mama i tak tam pójdzie jak tylko cię zobaczy, więc to będzie wszystko jedno… Arto, odpowiedz mi! Arto milczał. Iwen wyciągnął rękę, bojąc się, że coś z nim nie tak, lecz Arto nagle ją chwycił i spojrzał na niego. Jego uścisk był mocny, oczy błyszczały żądzą zemsty równie silnej jak w chwili, gdy próbował zabić tamtego chłopca. – Zróbmy to – w ochrypłym głosie brzmiało zdecydowanie. – Uprzedzimy ją. Zniszczymy szkołę i Anhela i nikomu o tym nie powiemy. To będzie nasza tajemnica. Poszli na komisariat jak tylko uzgodnili co mają mówić. Arto czuł się w pełni usprawiedliwiony. Skoro kolonista mógł kontaktować się ze strażnikami, w imię powodzenia ucieczki, on mógł zrobić podobnie. Z początku sam opowiadał, Iwen tylko przytakiwał. Powiedział o Anhelu, o tym co kiedyś zrobił, z każdym szczegółem jaki sobie przypomniał. Myślał o Daelu i o śmierci tych siedmiu, których wybrał, o tym, że tylko przypadek sprawił, że nie był na ich miejscu i że nie pozwoli, by to poszło na marne. Lecz wraz z pierwszymi słowami pojawiło się przerażenie, że powie za dużo i policja wyśle go na badania. W tym jednym strach zwyciężył – nie powiedział o tym, co działo się przez ostatni tydzień. Przesłuchujący ich dorosły patrzył na niego czujnie, starając się zachować spokój, lecz Arto widział jak trzęsły mu się ręce gdy wprowadzał projekcję rozmowy do konsoli. Jego własny strach przybrał na sile. Nagle nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Myślał już tylko o jednym – coś takiego spotkało Wela, a gdy się wygadał, znikli wszyscy dorośli, którzy o tym wiedzieli. Gdy sprawa ucichła, znikł także Wel. Tego nie zrobiły starszaki, wiedziałby gdyby tak było. Zrozumiał, że był ktoś jeszcze, ktoś spoza szkoły, kto chciał, by jej tajemnica pozostała bezpieczna. Pożałował, że tu przyszedł, ale było za późno. Przesłuchanie zajęło dwie godziny. Pod koniec Arto zaczął gorączkować, lecz krył się z tym, poprzysięgając sobie, że tylko Rous pozwoli się obejrzeć. Nie chciał zniknąć, nie teraz, gdy policja poznała prawdę i znów zacznie pilnować szkoły i Anhela. Wreszcie przesłuchujący ich policjant spojrzał na nich dziwnie i kazał wracać do domów.
Wyjście na korytarz było niczym uspokajający balsam. Przestał zwracać uwagę na otoczenie, zapomniał o policji, myślami był w rozjaśnieniu, w którym mieli opuścić stację. Zrobią to, na wiele rozjaśnień wcześniej nim ktoś zechce, by zniknął. Nie będzie Anhela ani szkoły, tylko on, Iwen, rodzice i prawda, tylko prawda, nigdy więcej kłamstw, tajemnic, oszukiwania… Nigdy więcej koszmarów, bólu, wstrzymywanych łez, gdy budził się w środku zaciemnienia – wierzył, że to także zniknie, jak tylko odlecą. Nigdy więcej pluskwy, Opiekunki, akademii. Może wreszcie pozna co to jest, to normalne życie. Widząc, że z nim źle, Iwen przynaglił kroku. Wkrótce musiał go prowadzić. Arto widział już tylko zamazane plamy. Całą siłę skupiał na tym, by iść w miarę normalnie, zwracając jak najmniej uwagi dorosłych, lecz w pewnym momencie, gdy nikogo nie było w pobliżu, nie wytrzymał i zwymiotował. Czuł ogarniającą całe ciało słabość, był rozpalony i mokry od potu. Co jakiś czas uderzenie fali gorąca rozlewało się od brzucha do czoła. Nie był pewien czy na chwilę nie stracił przytomności. – Wytrzymaj jeszcze trochę – ponaglał go Iwen. – Już niedaleko. Wszystko będzie dobrze. Przyspieszyli. Nie pamiętał jak doszli do jego domu, lecz gdy znalazł się w pobliżu znajomych drzwi, poczuł, że czuje się lepiej. Wiedział dlaczego. To był strach, przed Rous. Rous zjawiła się niemal w tej samej chwili, gdy Iwen przytknął identyfikator do drzwi. Razem zanieśli go do pokoju i położyli na łóżko. Ból zelżał tuż po serii pośpiesznych wstrzyków. Znów mógł widzieć. Usiadł. Iwen obserwował go z niepokojem, jego matka była przerażona. – Dziękuję, już mi lepiej – powiedział. – Czujesz się lepiej, ale nic poza tym! – odpowiedziała gwałtownie. – Nie rozumiesz, że umierasz? Iwen wyglądał jakby przeszła przez niego cała energia z reaktora. Zaniemówił. – Nie dostałem aż tak mocno! – zaprotestował. – Jesteś dzieckiem! Poprzednie leki rozluźniły tkanki, by ułatwić regenerację. Musiałeś znowu to zrobić? Dwa tygodnie spokoju były ponad twoje siły? Aż dziw, że byłeś w stanie iść – nerwowo złapała w garść kilka pustych pojemników i podetknęła mu je pod nos. – Te leki dadzą ci trochę czasu, lecz potem… potem będzie puszka, twarda, plastikowa puszka. Bez prawdziwej pomocy za dwa dni będziesz trupem. Jeśli nie potrafisz myśleć o sobie, pomyśl o nas! Jeśli umrzesz, wszyscy możemy tu zostać, na dobre. Upuszczone pojemniki rozsypały się bezładnie po podłodze. Rous nerwowo rozgarnęła palcami włosy. Jeszcze chwilę temu Arto myślał, że wyolbrzymia problem – przecież raz już umierał i nic, poza bólem, mu się nie stało. Teraz jej strach udzielił się także jemu. – Przysięgam, pójdę do prawdziwego lekarza, zrobię co pani zechce, naprawdę! Tylko… rodzice nie mogą o tym wiedzieć! Inaczej… – Nic z tego! Już ci nie wierzę! Poza tym, już ich wezwałam. Wasza gra jest skończona! Nie wiem w co się wpakowałeś, lecz nie pozwolę, byś wciągnął w to mojego syna! Nie dbam o karty pamięci! Zefred będzie musiał… – Ja tylko próbowałem go bronić! – zawołał. Ból natychmiast zgiął go wpół. Rous spojrzała na Iwena. Iwen odpowiedział bolesnym spojrzeniem. Zawahała się. – Zobaczymy. Tym razem się nie wymigasz. Wytłumaczysz się, czy tego chcesz czy nie. Nie miał siły, by zaprotestować. Miał nadzieję, że zdąży coś wymyślić. Nie mógł pozwolić, by właśnie teraz, gdy uwierzył, że mogli bezpiecznie wrócić do szkoły, rodzice rozkazali im zostać w domu. |