powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LX)
październik 2006

Plewy na wietrze
Anna Brzezińska
Fragment powieści
Prezentujemy 12 rozdział powieści Anny Brzezińskiej „Plewy na wietrze”. Jest to poprawiona i rozszerzona wersja pierwszego tomu „Sagi o zbóju Twardokęsku” (pierwsza jego wydanie nosiło tytuł „Zbójecki gościniec”). Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa RUNA.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Przemęka z rozkoszą wciągnął w płuca woń żyznej, wilgotnej gleby. Las pachniał wiosną. Zieleń młodych liści była tak intensywna, że niemal nierzeczywista, a białe i żółte zawilce szczelnie przesłaniały ziemię. Gdzieniegdzie widział ciemne pnie i konary dębów, wciąż nagich, lecz krzepkich i dostojnych. Najemnik lekko skręcił srokacza i z lubością przesunął palcami po chropowatym pniu. Podczas długich lat wygnania zdarzało mu się wyprawiać na północ, nigdy wszakże o tej porze, zdążył więc odwyknąć od widoku wiosennego lasu, łach starego, przyszarzałego śniegu, który zalegał jeszcze tu i ówdzie w szczelinach skał czy wykrotach pod konarami, wartkiego nurtu strumyczków, rzeźbiących sobie drogę pomiędzy zleżałymi, zeszłorocznymi liśćmi, grudami ziemi, uschniętymi gałązkami i kawałkami kory.
Jechali w półmroku, bo choć słońce wstało, niewiele światła docierało na dno parowu. W nieckach po bokach ścieżki majaczyły krzaki dzikich śliw, niskie i przysadkowate, a konie szły spokojnym, miarowym rytmem, chlupocząc kopytami w błocie. Ostre powietrze kąsało w policzki i chłopina, co ich prowadził, wątły wiejski wyrobnik o twarzy, na której zastygł wyraz bezgranicznego niezadowolenia, aż po czubek nosa okręcił się baranicą. Wprawdzie sam zerwał ich przed świtem i w porannej ćmie wywiódł z wioski na górski szlak, ale teraz, kiedy marzł i dygotał na chłodzie, zdawał się żałować skwapliwości, z jaką usłuchał Działońca i wziął ich pod opiekę. Przemęka uśmiechnął się nieznacznie. Jemu zimno nie wadziło, a dolina dziwnie przypominała mu rodzinne strony.
Koźlarz również nie sarkał na trudy wędrówki, choć rana niezawodnie musiała mu dokuczać. Jechał tuż za przewodnikiem, a rękojeść Sorgo, przytroczonego na plecach, połyskiwała czasami nad kapturem łaciatego koźlego płaszcza. Stary wojownik chętniej widziałby na ramionach wychowańca zwyczajną opończę albo baranicę, jaką przywdziewali okoliczni górale, nie protestował jednak, kiedy podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi wygnaniec wydobył z juków znajomy, wysłużony płaszcz z koźlej skóry. Podobne rzeczy miały znaczenie – w określonym miejscu i czasie – nawet jeśli mogły ściągnąć na nich niebezpieczeństwo. Na razie, w odludnych górskich dolinach, ani wieśniak, prowadzący ich przemytniczymi traktami, ani jastrząb, który krzyknął właśnie wysoko na niebie, nie rozpoznają dziedzica żalnickiego tronu. Ale w Spichrzy, mieście targowisk i świątyń, gdzie krzyżują się szlaki, wielu może pamiętać starego Smardza. Jak zwykle w czas karnawału, łapacze zejdą się ze wszystkich stron na święto i będą siedzieli w karczmach, wyglądając przestępców, za których wyznaczono nagrodę. Najemnik westchnął ciężko. Miał nadzieję, że chłopak da się przekonać do zmiany przyodziewku, choć czasami okazywał iście koźli upór.
Brzegi parowu zbliżyły się do ścieżki i musieli teraz jechać gęsiego: Przemęka na samym końcu, strzegąc Kostropatki, bo ten bynajmniej nie przywykł do znojów wędrówki i ledwo trzymał się w siodle. Jasna czupryna księcia znikła, kiedy zaczęli opuszczać się wokół krawędzi skały, wcinającej się głęboko w dno jaru. Siwowłosy z niepokojem popędził konia, ale na wąskiej dróżce nie mógł wyminąć kapłana. Dobry nastrój wojownika prysnął w okamgnieniu. Szlak był wprawdzie odludny, a wieśniak, przemytnik z dziada pradziada, zaklinał się na głowy swych dzieci, że nawet jego ziomkowie niechętnie zapuszczają się do tej doliny, Przemęce nie podobały się jednak ukradkowe spojrzenia, jakie rzucał na juki i ekwipunek. Działoniec polecił im ludzi pewnych i przekazał tajemne hasła, którymi opowiadali się wędrowni kaznodzieje heretyków, ale tym razem trafił im się przewodnik bystrzejszy od innych. Najemnik wyczuwał, że podejrzliwość chłopa rośnie z każdym krokiem i w razie jakiejś okazji pokusa zarobku może przeważyć nad religijnym zapałem. W podobnych jarach zbóje urządzali zasadzki, dlatego Przemęka wolałby sam jechać na przedzie i wyglądać niebezpieczeństw. Wątpił wszakże, by Koźlarz uległ. Przez ostatnie lata sam prowadził swych ludzi.
Chociaż na początku było zupełnie inaczej, pomyślał Przemęka i znów uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie portowego miasta o murach z białego kamienia, gdzie zeszli ze statku na nabrzeże, nagrzane słońcem i tętniące obcą mową. Nie sądził wówczas, aby to miejsce kiedykolwiek stało się mu bliskie. W niziutkim, ciemnym sklepie, przepełnionym osobliwymi woniami, sprzedał garść rodzinnych kosztowności za sakiewkę dziwnych, sześciograniastych monet. A potem, na straganie, wymienił swój rodowy topór na zwyczajny miecz najemnika w niezdobionej pochwie.
Chłopak płakał, przypomniał sobie stary, kiedy handlarz obracał w grubych palcach stylisko, wygładzone przez pokolenia panów, co zasiadali w wielkiej sali czerwienieckiego grodziska, pod belką rzeźbioną w wizerunki żmijów. Ale on sam nie uronił nawet jednej łzy – ani wtedy, ani potem, gdy wraz z wychowankiem najął się do ochrony kupieckiej karawany. Wieczorem siedział na skraju obozowiska, z dala od innych najemników, starając się wyłowić jakiś sens z wrzawy niezrozumiałych słów. Ale wszystkie były obce, podobnie jak gorący piach i wyschłe, skamieniałe od skwaru koryta rzek.
Pewne rzeczy jednak pozostały te same także pod czerwonym południowym niebem, którego nigdy nie rozjaśniała polarna zorza ani jasne smugi Iskier wędrujących w orszaku boga. Przemęka przekonał się o tym bardzo prędko. Trzy noce później gromada pustynnych rabusiów napadła na konwój. Kiedy spocony i otępiały od upału opuścił ostrze na głowę grasanta w dziwacznym stożkowatym szłomie, owiniętym u dołu grubym czarnym zawojem, a czaszka ustąpiła pod mieczem z tym samym co zwykle trzaśnięciem, poczuł, że zdoła zrozumieć tę osobliwą krainę. Może nigdy jej nie pokocha i nie przyjmie za własną, lecz wyuczy się jej, przemierzy ją wzdłuż i wszerz, aż będzie znał każdy ślad na piasku i każdą nutę w wyciu wichru. Za jakiś czas przekaże tę wiedzę swemu wychowankowi i pozostaną tu tak długo, póki nie pozostanie nic do odkrycia i nic do pokonania. Wówczas powrócą.
Nie nastąpiło to jednak szybko ani łatwo. Powoli, wyłącznie za pomocą miecza, nie zaś znaczenia rodu, posiadanych ziem czy bitnej drużyny, Przemęka budował reputację najemnika. Wynajmował się do ochrony karawan, walczył z rabusiami z pustkowi, później przewodził wojownikom z pustynnych miast, a u jego boku nieodmiennie wędrował jasnowłosy chłopak z wielkim oburęcznym mieczem. Lata mijały i ani spostrzegł, jak wyrostek stał się mężczyzną, zdobył pierwszy kontrakt, potem zaś następny i jeszcze jeden, aż wreszcie usunął w cień swego nauczyciela. Ludzie pustyni cenili Przemękę, z szacunku dla jego wojennego doświadczenia i siwych włosów nazywając go gorhele, doradcą, w potrzebie wszakże zwracali się do jego wychowanka. Nie miał im tego za złe. Nie mogli słyszeć o dziecku, które w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu prowadziło martwych bohaterów, ale wyczuwali w Koźlarzu tę dziwną obcość, którą bogowie obdarzają swoich wybrańców. I bali się go, nawet pustynni wodzowie, którzy nigdy nie ugięli karku przed żadnym władcą. Niektórzy zapewne zmieszaliby z nim krew, poświęciwszy jedną z córek, choć podobny związek niezwykle rzadko proponowano cudzoziemcom i ludziom innej wiary. Koźlarz jednak nie prosił o ten zaszczyt i starsi plemion, ludzie roztropni i doświadczeni, rozumieli, że pewnego dnia wicher uniesie go na północ i zasypie ślady na piasku.
Mokra gałąź uderzyła Przemękę w twarz, płosząc wspomnienie. Stary wojownik otrząsnął się i otarł ze skóry zimne krople. Jakże dziwnym stworzeniem jest człowiek, pomyślał. Tam, na pustyni, nigdy nie próbowałbym wysunąć się przed Koźlarza i ukryć go pomiędzy wojownikami, a tutaj trzęsę się nad nim i kłopoczę jak stara kokosz. Zupełnie jakby czas zatoczył pętlę w chwili, gdy ponownie stanęliśmy w Krainach Wewnętrznego Morza. Jak gdybym znów uciekał z Czerwienieckich Grodów, wiodąc za sobą przerażonego, niedoświadczonego dzieciaka. Jakby nic się nie zmieniło.
W górze znowu krzyknął ptak. Srokacz Przemęki zastrzygł uszami i stary uspokajająco poklepał go po karku. Nie podobały mu się te konie o irytującej, jasnej maści, krępe i ciężkie w kłębie. Człapały powolnie, ze zwieszonymi łbami i do tej pory ani chybi częściej ciągnęły pług czy wóz niż nosiły jeźdźców. Sam jednak nie mógł się wyprawić na jarmark w poszukiwaniu wierzchowców. Wcisnął więc kilka srebrników w dłoń zausznika Działońca i nakazał, aby kupił im w pobliskim miasteczku konie pod wierzch. Choć obawiał się, że chłopek czmychnie z zapłatą, ten skrupulatnie wypełnił zadanie i o zmierzchu pojawił się z trzema znużonymi wiejskimi mierzynkami. Wydawał się przy tym tak rad z siebie, że Przemęka nie miał sumienia go zganić. Teraz wszakże niepokoił się coraz bardziej. Jeśli ktoś zastawi pułapkę, na tych chłopskich konikach nie zdołają uciec, za to każdy ich wypatrzy z daleka.
Dotarli do podnóża skały, gdzie ścieżka rozszerzyła się nieco. Przewodnik zatrzymał się na niewielkiej wolnej przestrzeni pomiędzy głazami i odwrócił się ku nim, szczerząc zęby w grymasie, który zapewne miał im dodać otuchy.
– Za tamtą krzewiną – z zadowoleniem pokazał kępę olszyny – dróżkę znajdziem, co z miasteczka na północ prowadzi. Lżej będzie iść.
Przemęka zmarszczył brwi. Bezpieczniej czuł się na bezludziu, gdzie wprawdzie mogli zaczaić się na nich grasanci albo pobuntowane chłopstwo, ale zwykle nie zapuszczali się pachołkowie z okolicznych miast i zameczków. Do trudów wędrówki też przywykł tak dalece, że nawet wśród najgorszych wertepów potrafił się zdrzemnąć nad końskim karkiem. Przewodnik jednak pieszo przedzierał się przez gęstwinę i niezgorzej ucierpiał, kaftan miał mokry od rosy, a z twarzy i włosów zwieszały mu się pasma pajęczyn i drobne gałązki.
Chłopina przestąpił z nogi na nogę i popatrzał na wojownika wyczekująco. W tejże samej chwili, jakby w odpowiedzi, rozległ się kolejny krzyk, lecz tym razem nie ptasi. Przemęka szarpnął ostro wodze i nasłuchiwał moment, z której strony nadeszło wołanie. Odgłos nie powtórzył się jednak.
– Co to było? – zapytał szeptem, wychyliwszy się w siodle ku kmiotkowi, by capnąć go za kaftan. – Kamraci przy ścieżce zaczajeni wypatrują zdobyczy?
Przewodnik szarpnął się rozpaczliwie, a oczy mu nieomal wyszły z orbit.
– Gdzieżbym ja podobną niegodziwość… skądże mnie wiedzieć… – zaklinał się bełkotliwie, a Przemęka przyciągał go coraz bliżej, aż dotknął piersią końskiego strzemienia.
Najemnik rzucił szybkie spojrzenie na Koźlarza, ten jednak puścił mimo uszu tłumaczenia wieśniaka. Poddał się w siodle w przód i ze wzrokiem utkwionym w kępie olszyny wciąż bacznie nasłuchiwał.
– Pomiłujcie, panowie. – Przewodnik wodził oczami między Przemęką i Koźlarzem, jakby badał, który okaże się bardziej skłonny do litości. – Na głowy moich dzieci przysięgam, ja niewinowaty…
Przemęka przyłożył mu nóż do gardzieli, by uciąć ten nieoczekiwany potok wymowy, gdy znów ozwał się wrzask. Przeraźliwy, bolesny głos mordowanej kobiety wwiercił się w uszy jak świder i zaraz ucichł – widać zatkano jej gębę, pomyślał Przemęka, albo też gamratka jest ze zbójcami w zmowie i sama zmilkła, by ciekawość naszą podniecić. Ale drzyj się, zarazo, dodał prędko, choćby gardło zedrzyj. Nic nie dopniesz.
Docisnął ostrze, aż po skórze chłopka potoczyło się kilka drobnych, koralowych kropli.
– Jest tutaj boczna ścieżka? Zdałoby się nam tę przeszkodę ominąć… – nie dokończył wszakże, bo Koźlarz zaciął konia i runął naprzód.
Bodnięty znienacka ostrogą, chłopski mierzynek kwiknął i na złamanie karku pognał ścieżką, nie pozostawiając Przemęce czasu na namysł. Wojownik dostrzegł jedynie błysk Sorgo pomiędzy gałęziami, a zaraz potem zielona gęstwina zamknęła się bez śladu za księciem. Nie mógł zwlekać. Zmełł w zębach grube przekleństwo, kopniakiem posłał przewodnika w chrzęślę po boku dróżki i podążył za wychowankiem.
Pierwszym, co zobaczył, był kolebiasty wózek, przy którym żywo uwijało się kilku kmiotów w ciężkich, skórzanych kaftanach. Zdołali już wytoczyć beczki na murawę: jeden właśnie odbijał wieko, dwaj inni wskoczyli na furę i buszowali między tobołami, raz po raz kłując je dla pewności nożami o szerokim, zakrzywionym ostrzu, które były w tej części Gór Żmijowych bronią zbuntowanych chłopów, tak osławioną i straszliwą, że w niektórych księstwach pod karą gardła zakazano je pospólstwu nosić. Czwarty z grasantów odciął zaprzęg od dyszla i teraz uspokajał dwie jasnobrązowe kobyłki o krągłych bokach i grzywach z pańska przeplecionych czerwonymi wstążkami. Zajęci rabunkiem, zbóje nie dojrzeli na czas Koźlarza. Nie zwalniając, wygnaniec jednym ciosem Sorgo zdjął głowę człeka przy beczkach, po czym minął wóz i popędził na skraj polanki, gdzie pomiędzy korzeniami dębu dwaj kolejni rabusie szarpali się z niewiastą.
Zrazu Przemęka ujrzał jedynie smugę rudych włosów, rozsypanych na bogatym, podbitym jedwabiem płaszczu. Materiał odcinał się błękitem od zieleni trawy, na nim zaś widniała jasna plama skóry między rozerwanymi połami sukni i jeszcze bielszy rąbek zakasanej wysoko spodniej sukni. Przy głowie kobiety przykucnął chłopina w wypchanym paździerzami kabacie, wykręcał jej ręce i zatykał usta. Drugi tkwił pomiędzy rozrzuconymi udami i pospiesznie rozpinał klamrę pasa. Nie spostrzegł nadjeżdżającego, zanadto pochłaniał go widok nagich piersi. Nie podniósł nawet głowy, kiedy ostrze Sorgo spadło na jego kark, zwalił się tylko w przód, znacząc jej skórę i błękitny płaszcz cętkami krwi.
Przerażona, targnęła się dziko, chcąc strącić z siebie bezwładny ciężar. Kamrat martwego zbója poderwał się i Przemęka zobaczył wreszcie twarz niewolonej dziewczyny. Blada, zakrzepła ze zgrozy i pokryta drobnymi kroplami krwi nieoczekiwanie przypomniała mu oblicze Fei Flisyon, pani moru. Przez moment wydało mu się, że to właśnie jej służkę widzi na stratowanej murawie, jak w poszukiwaniu schronienia usiłuje wpełznąć głębiej między korzenie dębu. Jednakże złudzenie zaraz minęło: włosy tej kobiety połyskiwały miedzią, nie czerwonym złotem, a na głowie miała złotą siatkę, nie zaś obręcz Zaraźnicy. Aż się skarcił w duchu za głupotę, bo przecież wojowniczka, która zastąpiła Koźlarzowi drogę przed grotą skalniaka, nie tuliłaby się teraz do pnia drzewa jak sponiewierane kocię i nie przyciskałaby rąk do uszu, aby stłumić odgłosy walki. A potem nie mógł dłużej rozmyślać, bo dwaj zbójcy ruszyli ku niemu, sprytnie zachodząc go z dwóch stron.
Mieli tylko długie noże i kiścienie, zwykłą chamską broń, ale nie zamierzał ich lekceważyć, zwłaszcza że jego konik, zgoła nienawykły do potyczek, stanął dęba. Chociaż Przemęka szybko go zdołał opanować, szarpał się i cofał, kiedy któryś z napastników przysuwał się bliżej. Na szczęście zbóje też się bali. Stary najemnik kątem oka spostrzegł, że czwarty z grasantów, ten, co pilnował zaprzęgu, puścił kobyłki i za plecami kompanów czmychnął chytrze w krzaki, niezawodnie chcąc w bezpiecznym schronieniu przeczekać na wynik starcia. A nie był on trudny do przewidzenia, bo Koźlarz rozprawił się już z ostatnim amatorem niewieścich wdzięków i powolutku podjeżdżał ku pozostałym rabusiom ze zbroczonym Sorgo w ręku.
Zbóje zerkali przez ramię na księcia, a ich desperacja rosła z każdym kolejnym krokiem mierzynka. Przemęka wiedział, że lada chwila ktoś przyskoczy ku niemu. Zapewne będzie celował kiścieniem w dół. Może spróbuje zdruzgotać kolano konia, licząc, że zranione zwierzę zrzuci jeźdźca i otworzy przed nimi drogę ucieczki. Na razie jednak marnowali cenny czas – bo też było to zwyczajne chłopstwo, które na przednówku łupiło przejezdnych, ale nie miało prawdziwego doświadczenia w walce – i kiedy wreszcie jeden z nich, rosły, siwowłosy chłop uzbrojony w końską szczękę na długim kiju, spróbował się przemknąć ku niemu bokiem, Przemęka bez trudu rozpłatał drzewce jego broni. Chłopina krzyknął piskliwie i dał susa w tył, ale zbyt wolno, by uniknąć ciosu.
Ostatni wytrzeszczonymi oczami gapił się na śmierć kompana, po czym runął w las. Przemęka z westchnieniem otarł miecz w połę. Ani myślał zapuszczać się za pobuntowaną hołotą w chaszcze i dać sobie poderżnąć gardło. Zeskoczył z konia i wbił solidny sztych w plecy powalonego zbója, aby się upewnić, że na dobre nieżyw i nie markuje tylko niemocy, po czym czujnie ruszył ku wozowi. Nie wypuszczał z ręki miecza, na wypadek gdyby na skraju polanki czaił się kolejny rzezimieszek. Nie znalazł go, ale kiedy z bliska przypatrzył się tobołom, zdało mu się, że jeden z nich, owinięty w burą, woskowaną materię i utknięty głęboko pod ławeczką woźnicy, drgnął nieznacznie. Bez namysłu nabrał sukna w rękę i szarpnął z całej siły, a wtedy materiał opadł nieco, odsłoniwszy czerwone od gniewu niewieście oblicze.
Dziewczyna pod dębem znów zaniosła się wrzaskiem tak przeraźliwym, że Przemęka cofnął się odruchowo. Pozbawiona oparcia kobiecina klapnęła tyłkiem na wózek, a woskowane sukno do reszty zsunęło się jej z ramion. Pod nim miała grubą, podróżną suknię z gładkiej brązowej wełny, zebraną na piersi pozłocistymi guzami i przewiązaną szerokim pasem, pośrodku którego starannie zadzierzgnięto węzeł mężatki. Nie była już pierwszej młodości i w jej bujnych ciemnokasztanowych włosach Przemęka widział nitki siwizny. Nadal jednak nosiła się ozdobnie, choć bez kokieterii. W uszach miała kolczyki z błękitnymi kamykami, a palce zdobiły połyskliwe pierścienie i obrączki. W dłoni trzymała nożyk o cienkim ostrzu nie dłuższym od dłoni. Wojownik nie pohamował uśmiechu na widok tego oręża.
– Nie kpij, waszmość – skarciła go nieznajoma – bo tu nic do śmiechu. A i ty milcz, niecnoto! – krzyknęła do młodszej. – Na co poniewczasie gardło marnujesz?
Panna umilkła posłusznie i znowu się skuliła, obejmując kolana ramionami. Kobieta w brązowej sukni potrząsnęła z przyganą głową i ruszyła ku niej posuwistym krokiem, nie zwracając uwagi na Koźlarza, którzy pochylał się nad zamordowanym zbójem. Z jej chodu i postawy Przemęka wywnioskował, że była niewiastą majętną, nawykłą, aby liczono się z jej zdaniem, w tejże zaś chwili przekonaną święcie, że los zetknął ją z gorszymi od niej.
Tymczasem zza drzew pomału wyłonił się Kostropatka. Jednym rzutem oka ogarnął całą polankę, a następnie przybliżył się ku nim ostrożnie. Koźlarz spojrzał na niego pytająco i nieznacznym ruchem brody pokazał za siebie, ale kapłan nie zrozumiał gestu. Z nieskrywanym zdumieniem gapił się na pobojowisko oraz obie białogłowy, i tylko grdyka mu chodziła wte i wewte, kiedy na porąbanych ciałach odkrywał ślady ciosów Sorgo.
– Sprawdzę – rzucił z cicha książę.
Siwowłosy odprowadził go wzrokiem. Rad byłby sam się upewnił, co się stało z przewodnikiem, ale rozumiał, że nie może teraz odejść, bo z racji wieku jemu najłatwiej przyjdzie rozmówić się z ocalonymi.
– Okryjże się, dziewczyno, i nie czyń z siebie pośmiewiska! – Niewiasta poderwała pannę na nogi i zebrała jej na piersi poły poszarpanego płaszcza. – Do nóg waszmościom padnij, za zratowanie podziękuj, zamiast tutaj ryczeć jak byle wiejski wycieruch.
Ale delikatność, z jaką wierzchem dłoni otarła oblicze panienki, a potem poprowadziła ją ku wojownikowi, przeczyła szorstkości słów. Przemęka znajdował w jej gestach i twarzy troskę, z którą nie chciała się wydać przy obcych, odgadł więc od razu, że kobiety są ze sobą zżyte i zapewne spokrewnione. Kiedy się przybliżyły, wyraźniej spostrzegł ich podobieństwo, choć rysy młodszej były bardziej miękkie i pozbawione nieuchwytnego wrażenia autorytetu, który spowijał starszą. Panienka upadła mu do kolan, a w jej oczach – wciąż wylęknionych od świeżo przeżytej grozy i błękitnych jak niezabudki – zagrały świeże łezki, więc najemnik podniósł ją pospiesznie z murawy.
– Dajże pokój, waćpanna – rzekł, wciąż przepatrując brzegi polany. – Żaden poczciwy człowiek nie porzuciłby was w opresji, ale teraz nie czas i nie miejsce na ceremonie. Nie wiedzieć, kto się tu jeszcze w gęstwinie przyczaił.
Starsza jejmość skinęła głową, przy czym pysznie się uwidoczniły różowe fałdy wokół jej policzków i brody.
– Prawda, choć zda mi się, że to chamstwo już nie wróci, zanadto się waszych mieczów wylękło. A my, ot, los niewieści, dary wiozłyśmy do klasztorku, co tu pobudowany tak bliziuchno, że z jednym ledwie pachołkiem w drogę się wyprawiłyśmy. Ten pewnikiem ze zbójami w zmowie, bo ledwie z krzaków wychynęli, w las łajdak czmychnął. No – przymrużyła oczy i w jednej chwili wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie – niechże się jeszcze we dworze pokaże, a dobrze go wyuczę, komu wierność winien. A waszmościowie skądeście się na tym pustkowiu wzięli i to bez czeladzi? – dodała z wystudiowaną uprzejmością, lecz czujnie. – Traktów tu ludnych nie ma.
Przemęka wyczuwał, że wiele od jego słów zależy, dlatego pogładził się lekko po brodzie i odparł, lekko przeciągając wyrazy:
– Bydło na targach w Zarzyniu sprzedałem, a teraz do Spichrzy zmierzam. Żary chcę bratankowi pokazać, żeby się trochę w wielkim świecie otarł i opatrzył. Przy tym mus nam po bracie moim świętej pamięci wdowę a jego macochę odwiedzić, bo ma dla chłopaka sumy zapisane, które czas mu odebrać, skoro do dorosłości przyszedł. Sama waćpani pojmujesz, rodzinne sprawy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.