powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LX)
październik 2006

Aniołowie: Rewolucja w Krotos
Prezentujemy pierwsze z trzech opowiadań-laureatów konkursu literackiego „Wyrwij pióro aniołowi”, współorganizowanego przez Esensję i wydawnictwo Wieszcze.
Co czeka na końcu drogi? Ludzie jak aniołowie – dumni, samodzielni, racjonalni. Dzięki opanowaniu sił przyrody równi nam pod każdym względem. Wtedy nie będzie już na ziemi miejsca dla aniołów. Zresztą, być może nie osiągną tego stanu. Być może, gdy będą już wystarczająco potężni, zło weźmie w nich górę i wytłuką się nawzajem. Nieważne. Tak czy inaczej, będę wolny.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Nie lubiłem jadać śniadań z matematykami. Zwykle szedłem z rana do Krotos załatwić niecierpiące zwłoki sprawy. Potem, zamiast wracać do siedziby Bractwa, odwiedzałem gospodę Amfilaosa, gdzie mogłem zjeść tani posiłek. W tych stronach bogaci jedli głównie ryby, biedacy – kaszę i fasolę. Tęskniłem do dobrego, czerwonego mięsa. Niestety, miejscowi nie podzielali moich upodobań.
Siedziałem w kącie sali i dłubałem bez przekonania w pandze pieczonej na węglach, gdy rozmowa na zewnątrz przyciągnęła moją uwagę. Władczy, kobiecy głos zadawał pytania, Amfilaos odpowiadał usłużnie.
Znałem ten głos.
Sięgnąłem w zanadrze po mały, skórzany woreczek. Rozsupłałem go, wysypując na stół drobno krojony tytoń i nieduży kawałek papieru. Skręciłem papierosa. Bracia nie byliby zadowoleni, widząc, do czego służy mi ich drogocenny materiał.
Koncept wyrobu papieru podsunąłem Samnijczykowi kilka miesięcy temu, gdy ostatecznie zbrzydły mi tutejsze gliniane fajki. Szybko doceniono jego zalety, matematycy porzucili dla niego gliniane tabliczki, sława Mędrca z Samnos znowu wzrosła. Ja, jak zwykle, skromnie pozostałem w cieniu, zadowalając się podkradaniem drobnych skrawków. Możliwość zapalenia porządnego skręta była dla mnie wystarczającą nagrodą.
Ktoś stanął przed moim stołem.
– Masz może ogień? – spytałem, nie podnosząc głowy.
– Paskudny nałóg. Już dawno powinieneś to rzucić.
Wąska kobieca dłoń przesunęła się po papierosie, nie wiadomo skąd błysnęła iskra i już po chwili mogłem się głęboko zaciągnąć.
– Można usiąść?
Podniosłem wreszcie wzrok i przyjrzałem się Aeon. Jak zawsze wyglądała wspaniale. Ubrana była w długi, ogniście czerwony peplos, kunsztownie udrapowany i spięty na ramionach złotymi fibulami. Kasztanowe włosy zebrała w wyrafinowany kok. Tylko kilka kosmyków, pozostawionych jakby przez nieuwagę, spadało na jej skronie i policzki.
Skinąłem głową.
– Mówią, że Krotos to ojczyzna wolności.
Aeon usiadła obok mnie. Chwilę poprawiała suknię, zastanawiając się, jak zacząć. Uroczo wyglądała w roli pierwszej naiwnej, więc nie przerywałem jej.
– Minęło dużo czasu… – powiedziała w końcu.
– Naprawę? Nie zauważyłem. Czas szybko płynie, gdy robisz to, co lubisz.
Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, Aeon płynęła na swych białych skrzydłach nad tłumem ludzi, na prawo i lewo miotając błyskawicami. Nie zrobiłem wiele, by ją powstrzymać. Musiałem się potem z tego gęsto tłumaczyć. Niestety, nie dano mi wiary i odtąd żyję wśród ludzi. A przecież był czas, kiedy unosiłem się swobodnie nad chmurami, a góry drżały, gdy przemawiał przeze mnie głos Pana…
– Wiem, że jesteś tutaj z mojej winy – westchnęła. Może nawet szczerze.
– Skąd. Lubię po prostu miejscową kuchnię. Powiedz lepiej, co u ciebie. Wszyscy zdrowi?
Aeon zostawiła w spokoju suknię i zajęła się układaniem wzorów z okruchów tytoniu.
– Po naszym ostatnim spotkaniu uznałam, że bezpieczniej będzie, gdy nasze drogi rozejdą się na jakiś czas.
– Nasze drogi rozeszły się, kiedy wybrałaś stronę Samaela, a ja zostałem przy Jedynym. Musiałem być idiotą, skoro tyle czasu zajęło mi uświadomienie sobie tego.
– Wiesz dobrze, że to nie tak. Nawet jeśli stworzenie ludzi było błędem, to grzechy twórcy nie obciążają dzieła.
Stara gadka Aeon i jej przyjaciół: ludzie – tak, wypaczenia – nie. Nigdy w to nie wierzyłem.
– Zostawmy to – machnąłem ręką. – Opowiadaj, jak mnie znalazłaś. Przypadek?
– Widzę, że się nie zmieniłeś.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Nie potrafię, choćbym chciał.
– Niedobrze – przerwała na chwilę, by jednym spojrzeniem zniechęcić miejscowego kupca, do zajęcia sąsiedniego stołu.
Mały pokaz, jak twórca radzi sobie ze stworzeniem.
– Niedobrze – ciągnęła dalej – gdyż jestem tu, by cię ostrzec. Rozchodzą się plotki o tym, co tu robisz, i możesz mi wierzyć, nie podoba się to wielu osobom. Po obu stronach.
– Skąd możesz wiedzieć, co podoba się po, jak ty to mówisz, mojej stronie?
– Łatwo się domyślić. W końcu wszystkim chodzi o to samo.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wierz zawistnikom. Nie robię tu niczego specjalnego.
– Zbyteczna skromność. Twoje Bractwo staje się coraz bardziej znane.
– Jakie tam moje. Tylko tu sprzątam. Gwiazdą jest Samnijczyk.
– Więc mógłbyś oprowadzić mnie po zakamarkach.
– Zajrzyj kiedyś, gdy nie będziesz miała ciekawszych zajęć.
– Chętnie – uśmiechnęła się. – Sława Mędrca z Samnos zatacza coraz szersze kręgi. Przyjdę jutro.
Nie podobał mi się jej uśmiech. Czyżbym wpuszczał lisa do kurnika?
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, wspominając dawne czasy. W końcu pocałowała mnie w policzek na pożegnanie i ruszyła do wyjścia.
– Piękna suknia – powiedziałem, gdy stała już w drzwiach – ale jutro nałóż coś innego.
– Dlaczego? – obruszyła się. – Lubię ją.
– Ta czerwień. Tutaj kojarzą ją jednoznacznie. Nie chciałbym, żeby rozeszło się, że skarbnik Bractwa z Krotos spotyka się z ladacznicami.
Zaklęła pod nosem i wyszła, trzaskając drzwiami. Do końca posiłku nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
Skończyłem rybę. Płacąc za posiłek, poprosiłem Amfilaosa, by posprzątał mój pokój na zapleczu. Mieszkałem z matematykami, ale miałem powody, by utrzymywać ten pokój. No dobrze, jeden powód. Na imię miała Helena.
• • •
Siedziba Bractwa zajmowała wierzchołek niewielkiego wzgórza, pół godziny marszu od Krotos. Było to kilka niskich budynków z jasnego kamienia, skupionych wokół kwadratowego dziedzińca. Niżej, u stóp wzgórza, znajdowały się warsztaty. Byłem z nich szczególnie dumny. Spiętrzona woda potoku poruszała pierwsze na świecie nasiębierne koło wodne. Ono z kolei przez system skomplikowanych przekładni napędzało kryjące się w warsztatach mechanizmy. Nic wielkiego na razie – miechy i młot pomagające uzyskać lepsze gatunki metalu, garncarskie koło, prototyp przędzarki. Miałem nadzieję, że tu powstawał zaczyn przyszłej rewolucji.
Zbliżało się południe. Wszyscy bracia, matematycy i akuzmatycy, czekali w zagajniku za wzgórzem na wykład świętego męża z Samnos. Ułożyłem się wygodnie w cieniu przydrożnej pinii. Koło wodne skrzypiało, przekładnie miarowo stukały, a ja wpatrywałem się w wędrujące po niebie chmury, próbując przypomnieć sobie uczucie, gdy wiatr rozczesuje lotki skrzydeł.
Gdy cień stał się tak krótki, że prawie nie było go widać, pojawiła się Aeon. Tym razem ubrana w prosty, biały chiton i chabrowy himation zarzucony na ramiona.
– I co, teraz możesz się ze mną pokazać?
– W tej chwili to bez znaczenia. Wszyscy są w gaju, na wykładzie.
Leniwie podniosłem się z ziemi.
– Chodź, oprowadzę cię po Bractwie.
Najpierw pokazałem jej warsztaty. Nie spodziewałem się, żeby ktokolwiek z mojej rasy potrafił pojąć ich znaczenie. Technika? Nie jest nam potrzebna, aby ujarzmić przyrodę, więc uważamy ją za zbędną. Aeon jednak zaskoczyła mnie.
– Ile z tego wszystkiego wymyślili sami? – zapytała.
– A któż miałby im w tym pomóc?
Przez chwilę uważnie mi się przyglądała, nie pytała jednak dalej. Szybko zakończyłem zwiedzanie warsztatów i zaprowadziłem ją do głównego budynku. Oprowadzałem po salach, gdzie mieszkali i pracowali matematycy, pokazywałem mozaiki pełne figur i arytmetycznych wzorów.
– Opowiedz, jak to wszystko się zaczęło – poprosiła.
– Cóż, dawniej Bractwo było rodzajem sekty. Bracia i siostry biegali po łąkach, palili jakieś rośliny przy pełni księżyca, jedli trujące grzyby, a potem pletli coś o muzyce sfer i harmonii wszechświata. Polubiłabyś ich. Potem pojawił się Samnijczyk i wyprostował im kręgosłupy. Nauczał, że duszę doskonali się przez naukę i zdrową dietę. Pierwsze przykazanie: ucz się, drugie przykazanie: nie jedz grochu. Okazało się, że kilku ma naprawdę bystre umysły. Stworzyli program badań, zaczęli systematycznie gromadzić wiedzę. Część porzuciła rodziny i zamieszkała tutaj. Nazwali się matematykami. Inni, akuzmatycy, przychodzą tylko słuchać wykładów.
– A jaka jest w tym twoja rola?
– Ja zajmuję się stroną organizacyjną. Dbam, żeby nie pomarli z głodu.
Przysiedliśmy na szerokim parapecie okna w jednej z sal. W oddali widać było mury Krotos.
– Ale jaki jest cel tego wszystkiego?
– Celem jest prawda. My stykamy się z nią bezpośrednio. Znamy ją i czujemy, bo taka jest nasza natura. A ludzie? Oni mogą ją poznać tylko za pośrednictwem umysłu.
– Ale co im da prawda?
Spojrzałem na nią ze smutkiem. Ile już razy rozmawialiśmy o tym?
– A co im da kłamstwo?
– Niewiele rozumiesz – pokręciła głową. – Przykładasz do nich naszą miarę. Spójrz! – Aeon podniosła w górę otwartą dłoń i wyszeptała coś bezgłośnie. Przez okno sali wleciał cytrynowożółty motyl. Chwilę trzepotał w przeciągu, by w końcu usiąść na jej ręce. – Ludzie są jak ten motyl. Delikatni i zagubieni. Potrzebują opieki.
– Naszego kierownictwa? – skrzywiłem się. Znałem te argumenty.
– My jesteśmy jak ta ściana – Aeon nie pozwoliła sobie przerwać. – Trwamy niemal niezmienni i niezniszczalni. Czy to, co dobre dla kamienia, jest dobre i dla motyla?
Odwróciłem się do okna. W jej głosie brzmiała ta sama pasja, jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, przed mileniami. Nagle poczułem się bardzo stary i zmęczony.
– Spójrz na mnie.
Spojrzałem w jej oczy.
– Czy wiesz, jak musi wyglądać spotkanie człowieka z aniołem?
Z całej siły uderzyła otwartą dłonią w ścianę. Zadudniło, a mozaika pokryła się siateczką pęknięć. Cofnęła rękę, pokazując mi zmiażdżonego o mur owada.
Zachciało mi się śmiać.
– Chodź, pokażę ci dziedziniec. Mamy tam taką ładną fontannę. Umyjesz rękę.
• • •
Gdy odprowadzałem ją do wyjścia, Aeon spróbowała jeszcze raz.
– Pozwól mi porozmawiać z Samnijczykiem. Co to może zaszkodzić?
– To wielki świat. Nie musimy sobie wchodzić w drogę. Możesz się spotykać ze wszystkimi ludźmi, proszę bardzo, ale tego jednego zostaw mnie. Poza tym, on ma słabe serce i obawiam się, że gdyby zobaczył kogoś tak pięknego, mógłby nie wytrzymać. Przecież ci ludzie są jak motyle: zagubieni i delikatni.
– Bądź poważny – warknęła. – Wiesz, że nie zdołasz mnie powstrzymać.
– O, kończymy z prośbami i przechodzimy do gróźb?
– Źle mnie zrozumiałeś – zreflektowała się.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Mędrzec z Samnos był jednocześnie ważny i nieważny. Z jednej strony – naprawdę tęgi umysł, ostry jak obsydian, pełen charyzmy. Potrafił pociągnąć za sobą tłumy i stać się dla nich symbolem zmian. Z drugiej strony, to był tylko jeden człowiek. A jednostki nie są ważne, ważne są procesy. Niech więc moi przeciwnicy koncentrują się na nim, niech przeceniają jego znaczenie. Gdy dojdzie do nieuniknionej konfrontacji, skupią swój gniew na Samnijczyku, pomijając być może to, co sobą reprezentuje. Pomijając nasiona przyszłej rewolucji.
Żyłem wśród śmiertelników już bardzo długo. Nienawidziłem tego miejsca. Miałem dość ludzi. Od tysięcy lat ich historia zatacza koło, powtarza się raz za razem. Wzloty i upadki, bez końca, bez sensu. Aby to zmienić, zastymulowałem postęp.
Bractwo powstało, aby dać ludzkości nową metodę. Metodę, dzięki której posiądą wiedzę i umiejętności, poznają siłę i działanie ognia, wody, powietrza, gwiazd i niebios. W ten sposób staną się panami, posiadaczami tego świata.
Co czeka na końcu drogi? Ludzie jak aniołowie – dumni, samodzielni, racjonalni. Dzięki opanowaniu sił przyrody równi nam pod każdym względem. Wtedy nie będzie już na ziemi miejsca dla aniołów.
Zresztą, być może nie osiągną tego stanu. Być może, gdy będą już wystarczająco potężni, zło weźmie w nich górę i wytłuką się nawzajem. Nieważne.
Tak czy inaczej, będę wolny.
Nie sądziłem, żeby moi pobratymcy byli w stanie zrozumieć, co tu się dzieje. Widzieli, że zasiałem w ludziach ziarno zwątpienia, zmieniłem pustych czcicieli w istoty zdolne do refleksji i namysłu, lecz nie potrafili pojąć wszystkich konsekwencji. Sądzili, że chcę zmienić figury na ołtarzach, gdy ja pragnąłem spalić świątynie.
Wykład dobiegł końca. Słuchacze powoli rozchodzili się do swoich zajęć. Od strony warsztatów zbliżała się grupa kobiet. Jedna z nich pomachała w naszym kierunku ręką. Zakląłem pod nosem. To była Helena. Wiele razy tłumaczyłem jej, że nikt nie powinien o nas wiedzieć. Przypomnę jej o tym dziś wieczorem, u Amfilaosa.
– Na mnie już pora – powiedziałem do Aeon i wziąłem ją pod łokieć. – Obowiązki wzywają.
Aeon, dziwnie speszona, nie przeciągała pożegnania. Zaczynałem mieć złe przeczucia.
• • •
– Jak ci się podobam? – Helena zrzuciła płaszcz na ziemię i stanęła przede mną ubrana tylko w cieniutką lnianą tunikę. Wolno odpięła fibulę spinającą materiał.
Byliśmy w pokoju na tyłach gospody. Właśnie skończyliśmy lekki posiłek, Helena nieuważnie wysłuchała moich wymówek, by w końcu przerwać mi w najlepszy możliwy sposób.
Była piękna.
– Nie najgorzej – złapałem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. – Chociaż mogłabyś się w końcu uczesać.
Usiadła obok mnie na sofie. Przesunąłem dłonią wzdłuż jej kręgosłupa. Ona jednak chciała się czymś jeszcze pochwalić.
– Spójrz – wskazała na swój nadgarstek.
– Nowa bransoleta?
– Dostałam ją dzisiaj.
Powietrze zgęstniało. Niemal mogłem zobaczyć, jak wszelkie przeciągi zamierają, wirujące cząsteczki kurzu zatrzymują się i zaczynają opadać. Przełknąłem ślinę. Coś było nie tak.
Przyjrzałem się uważnie bransolecie. Zrobiona była ze złota. Delikatny, kwiatowy ornament jak bluszcz oplatał wąską obręcz metalu. W pewnej chwili wydało mi się, że wśród zdobienia dostrzegam literę dawno zapomnianego alfabetu. Skoncentrowałem się. Tak, nie było wątpliwości.
– Lilith – wolno odcyfrowałem. – Kto ci ją dał? – Sam zdziwiłem się brzmieniem swojego głosu.
Helena przestraszona cofnęła rękę.
– Twoja przyjaciółka, widziałam was razem na wzgórzu. Rozmawiała potem ze mną, wszystko wiedziała, mówiła, że opowiadałeś jej o nas… – tłumaczyła się nieskładnie.
Spróbowałem zdjąć bransoletę z jej ręki, lecz było już za późno. Potem, gdy miałem czas spokojnie pomyśleć, doszedłem do wniosku, że to mój dotyk musiał rozpocząć reakcję i uwolnić demona. Aeon świetnie to zaplanowała.
Ciało Heleny zwinęło się jak płód, tak ciasno, że usłyszałem trzask wywichniętych stawów.
– Nie powstrzymasz mnie, aniele! – wycharczał demon przez zaciśniętą krtań kobiety.
– Tak sądzisz?
Odsunąłem się o krok. Od lat nie miałem do czynienia z opętaniem, są jednak umiejętności, których się nie zapomina.
Ostrożnie dotknąłem jej karku. To był błąd. Demon zdobył już pełną kontrolę nad ciałem i uderzył.
Dostałem w głowę. Na chwilę straciłem ostrość widzenia. Gdy znowu udało mi się zogniskować wzrok, doznałem olśnienia. Czasami, jak nie oberwę po łbie, nie docierają do mnie najbardziej oczywiste fakty. Po co Aeon miała pomagać demonowi opętać Helenę? Żeby mi zrobić na złość? Byłem przeszkodą na drodze, przeszkodą dobrze znaną, więc tym łatwiejszą do pokonania. Co powinienem teraz zrobić? Porządny anioł poświęciłby nie wiadomo ile czasu na wypędzenie pomiotu Lilith z ciała kobiety. Powinienem być tutaj uwiązany przez całą noc.
Zrobiłem więc coś zupełnie innego.
– Zjeżdżaj! No już! – Otworzyłem drzwi i machnąłem zachęcająco ręką. – Zanim się rozmyślę!
Demon warknął zaskoczony. Przez chwilę zastanawiał się, po czym ruszył do wyjścia, nie spuszczając ze mnie wzroku. Odsunąłem się na bok.
– Miłego dnia!
– Jeszcze się spotkamy – zasyczał, stojąc w drzwiach.
– Tak, tak, jasne. Jeszcze mi pokażesz.
Demon wybiegł z pokoju. Po chwili usłyszałem, jak trzaskają drzwi wejściowe. Bramy miejskie były już zamknięte, więc miałem nadzieję, że nie ucieknie zbyt daleko.
Szybko wydostałem się na płaski dach domu. Zdjąłem chiton. Raz się żyje, pomyślałem i pomału rozpostarłem skrzydła. Nie używałem ich tak dawno. Machnąłem kilka razy na próbę, po czym wzbiłem się w powietrze.
• • •
Czekałem na Aeon ukryty w cieniu galerii otaczającej dziedziniec w siedzibie Bractwa. Paliłem papierosa, kryjąc ognik we wnętrzu dłoni. Byłem gotowy do walki. O ścianę oparłem spiżową włócznię i okrągłą tarczę. Nie używałem ich od niepamiętnych czasów. Zresztą, nigdy nie lubiłem broni. Nie widziałem jeszcze, żeby udało się z jej pomocą rozwiązać jakikolwiek problem. Świetnie za to nadawała się do ich przysparzania.
Aeon pojawiła się tuż po północy. Chwilę napawałem się widokiem oświetlonej mdłym światłem księżyca sylwetki. Mimo bezwietrznej pogody, jej rozpuszczone włosy falowały w hipnotycznym rytmie.
Tuż za Aeon pojawiło się coś jeszcze. Coś masywnego, tak ciemnego, że wydawało się dziurą w otaczającej przestrzeni. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, Aeon odwróciła się w jego stronę.
– Jednak przybyłeś!
– Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności – głos był niski i dźwięczny, przypominał odgłos miedzianego kotła. – Będą problemy ze strażnikiem?
– Dziś w nocy jest zajęty. Nie będzie nam przeszkadzał.
Poczułem, jak podnoszą mi się włosy na karku, mięśnie naprężają, oddech przyspiesza. Zacisnąłem usta, by stłumić warkot. Rozsądek, zanim całkiem skapitulował, podpowiadał mi, że nie jest to odpowiedni stan umysłu przed walką. Nie dbałem o to. Chciałem coś zniszczyć. Bezgłośnie podniosłem włócznię i tarczę.
Zaciągnąłem się papierosem, pozwalając im dostrzec ognik. Czy usłyszę jeszcze jedną przemowę Aeon?
Nic z tego. Czarny w mgnieniu oka zrozumiał sytuację i zaatakował. Długi, błyszczący dziryt poleciał w moją stronę. Odruchowo osłoniłem się tarczą.
To była dobra tarcza. Pewien rzemieślnik zrobił ją specjalnie według moich wskazówek. Użył pięciu spiżowych płyt wzmocnionych skórą siedmiu wołów. Nic nie powinno się przez nią przebić. Jednak pocisk zatrzymał się dopiero na kościach mojego przedramienia. Odrzuciłem puklerz i z włócznią w rękach zaatakowałem przeciwnika.
Tamten nie dał na siebie czekać. Wyciągnął krótki, prosty miecz i ruszył na mnie. Zaczęliśmy okładać się bronią, próbując zdobyć przewagę i odesłać przeciwnika w miejsce dużo bardziej odpowiednie dla anioła.
Aeon postanowiła wykorzystać sytuację i wydostać się z dziedzińca. Ominęła nas szerokim łukiem i ruszyła do wyjścia. Nie zamierzałem jej na to pozwolić. Bez zastanowienia odwróciłem się i płynnym ruchem rzuciłem w jej kierunku włócznią. Potem, niemal równocześnie, wydarzyły się dwie rzeczy. Włócznia trafiła Aeon dokładnie między łopatki, przebiła ją i ugrzęzła w ścianie. Anielica zatrzepotała rękami. Jej zawisłe na drzewcu ciało w jednej chwili pojaśniało, stało się przezroczyste, by w końcu rozwiać się jak dym.
W tym samym czasie miecz czarnego przebił mój bok.
Sapnąłem ciężko. Upadły anioł przekręcił miecz, próbując uwolnić go z rany. Przez chwilę wszystko zawirowało mi przed oczami. Upadłbym, gdyby nie zesztywniałe nagle kolana. Czarny dalej szarpał się ze swoją bronią, a ja w jednym przebłysku zobaczyłem wszystkie spędzone wśród ludzi lata. Miały pójść na marne? Miałem znowu zaczynać od początku?
Zebrałem wszystkie siły, zrobiłem krok w kierunku wroga i objąłem go ramionami. Miecz wbijał się coraz głębiej. Mimo to nie zwolniłem chwytu.
– Nikt nie zdoła mnie powstrzymać – wyszeptałem czarnemu prosto do ucha. – Wracaj i powiedz to swoim.
Pozwoliłem, by wypełnił mnie głos Pana. Jak za dawnych lat, na początku czasu. Wtedy na mój znak burzyło się morze, gwiazdy gasły, a ziemia tryskała roztopioną skałą. Wtedy ogarniała mnie euforia. Teraz czułem tylko wściekłość.
Zacisnąłem ramiona wokół czarnego. Poderwałem go z ziemi i zacząłem miażdżyć w uchwycie, który wycisnąłby sok z kamienia. Nic już nie widziałem ani nie słyszałem. Walczyłem jednak dalej, dopóki w mych ramionach nie pozostała tylko pustka.
Opadłem na kolana. Dziedziniec był cichy i spokojny, jakby nic się nie stało. Dotknąłem boku. Miecz zniknął razem z właścicielem. Wyczerpany, z trudem dotarłem do fontanny. Położyłem się w płytkiej wodzie i zasnąłem. Jutro rano uczniowie Samnijczyka wyciągną mnie, opatrzą i położą do łóżka. Jutro zajmę się Heleną. Dzisiaj chciałem tylko odpoczynku.
Wiedziałem, że wcześniej czy później wrócą. Aeon, ze swoim nowym panem, albo inni. Z jednej albo drugiej strony.
Jednak zanim to nastąpi, minie trochę czasu. Nowi uczniowie opuszczą Bractwo, roznosząc w świat nasiona postępu. Matematycy posuną się naprzód w swoich badaniach, zbuduję kilka nowych maszyn. Może nawet zdążę nauczyć ich trójpolówki. Jeszcze kilka, kilkanaście lat i nawet zniszczenie Bractwa nie zatrzyma zmian. Na owoce przyjdzie mi czekać tysiąclecia, ale mam czas.
Łatwiej znieść mijające wieki, gdy widać cel na horyzoncie.
powrót do indeksunastępna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.