powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

Głęboki Grób – część 1
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Magda podeszła bliżej, obserwując z zaciekawieniem grzbiety stojących za szkłem książek.
– W zasadzie nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać o nich nieco dłużej – powiedział Karol. – A zawsze chciałem cię zagadnąć, jak podobają ci się te moje historyjki. Wiesz, to dość przyjemne móc tak bezpośrednio porozmawiać z kimś, kto czyta to, nad czym spędziło się masę czasu.
– Nie wszystkie jeszcze czytałam – odparła szybko i jakby trochę przepraszająco, co rozbawiło Karola, ale nie dał po sobie tego poznać. – Na pewno to zrobię, ale trochę brakuje mi czasu. Podobała mi się ta pierwsza, Przechytrzyć diabła, miała taką ciężką, apokaliptyczną atmosferę, aż dostawało się gęsiej skórki. Chciałabym przeczytać tą najnowszą, Płonący stos, ale jest trochę droga, a odkładam akurat na studia, więc nie mogę sobie teraz pozwolić na większe wydatki.
Karol popatrzył na nią nieco zaskoczony.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? Przecież to żaden problem.
Podszedł do stojącego w kącie za gablotą dużego, tekturowego pudła, oblepionego emblematami poczty. Na górnej powierzchni, wciąż jeszcze zaklejonej brązową taśmą samoprzylepną, spoczywał długi, wąski nóż do papieru.
– Przywieźli mi to wczoraj po południu – wyjaśnił, biorąc go do ręki i rozcinając wzdłuż taśmę. – Nie zdążyłem jeszcze zabrać się za rozpakowywanie. Zawsze przysyłają mi kilka egzemplarzy autorskich. Czasem nawet kilkanaście.
Rozchylił uwolnione klapy paczki i spomiędzy wypełniających ją piankowych kostek wyciągnął książkę; różniła się nieco od wydania prezentowanego przez Janusza Jarosza w jego programie, miała twardą okładkę i obwolutę ze zdjęciem autora na tylnej zakładce. Karol uważał, że akurat na tym zdjęciu wyszedł dość nieciekawie, ale podobało się Oliwii, więc machnął na to ręką.
– Proszę, możesz ją zatrzymać – powiedział, podając książkę Magdzie. – To wydanie limitowane, w sprzedaży będzie dopiero w przyszłym miesiącu i to w ograniczonym nakładzie. Polityka wydawnictwa, ja w to nie wnikam. Przynajmniej dopóki otrzymuję tantiemy – mrugnął do niej.
Magda obdarzyła go promiennym, pełnym wdzięczności uśmiechem, ściskając książkę w obu dłoniach niczym coś cennego i kruchego zarazem.
– Dziękuję panu bardzo – odparła, a oczy jej błyszczały jak para gwiazd na nocnym niebie, kiedy spoglądała na okładkę i wytłoczony na niej połyskującą w słońcu czcionką tytuł. – Nie wiem nawet, co powiedzieć…
– Przede wszystkim musisz obiecać, że powiesz mi, co o niej myślisz. Tylko szczerze. To mój warunek.
Podniosła wzrok i zagryzła wargi.
– A czy mógłby pan… – zaczęła nieśmiało. – Czy mógłby pan podpisać ją dla mnie?
Karol kiwnął tylko głową, spodziewając się takiej prośby (prawdę mówiąc sądził, że dziewczyna zjawi się wcześniej z jakimś własnym egzemplarzem, ale widocznie jej wrodzona nieśmiałość trzymała ją w mocnym uścisku) i biorąc od niej książkę, podszedł do biurka. Teraz blat był już wcieleniem ładu i porządku. Nóż do papieru położył na jego skraju, zamierzając później wrzucić go do którejś z szuflad i sięgnął po pióro kulkowe. Szybkimi pociągnięciami podpisał stronę tytułową książki sentencją, która wydała mu się odpowiednia do sytuacji, wieńcząc ją wyćwiczonym kleksem autografu.
– „Mojej najwspanialszej czytelniczce Magdzie, dozgonnie wdzięczny Karol Wroński” – przeczytała dziewczyna, kiedy oddał jej książkę.
– Teraz nikt nie będzie wątpił, że masz ją ode mnie. Mam nadzieję, że będzie ci się podobać.
– Na pewno. Postaram się przeczytać jak najszybciej. Naprawdę jestem panu bardzo wdzięczna.
– Nie ma o czym mówić. Wiesz, może zejdziemy już na dół. Oliwia pewnie się niecierpliwi. Jak zamarudzimy dłużej, to następne pół dnia będę musiał słuchać, jak to ona się męczy z obiadem, a ja to lekceważę.
Kiedy zamykał za nimi drzwi gabinetu, zerknął przelotnie na wilgotną, żółtawą plamę w rogu korytarza, gdzie ściana schodziła się z sufitem. Była nieco większa niż przed kilkoma godzinami. Smukłe, żółtawe smugi przypominające wydłużone palce rozchodziły się zarówno po suficie, jak i w dół ściany, jakby w próbie rozciągnięcia owalnej plamy możliwie najdalej we wszystkich kierunkach.
„Muszę zawołać kogoś do tego przecieku najpóźniej jutro rano”, pomyślał Karol. „To poważniejsze, niż się wydawało”.
Najbardziej zaniepokoiło go kilka niewielkich, nitkowatych wybrzuszeń o zielonym zabarwieniu, które pokrywały wewnętrzną część ciemnego śladu, niczym jakaś osobliwa, trudna do zidentyfikowania grzybnia.

5.
– Powiedziałeś o tym Oliwii? – zapytał po dłuższej chwili milczenia Szymon, nie odwracając spojrzenia od mieniącej się w słońcu tafli jeziora; twarz miał skupioną, nieruchomą i Karol nie zdołał z niej wiele wyczytać.
– Nie – odparł, spuszczając wzrok. – Nie miałem dość odwagi. Wie tylko o zeszłej nocy. Próbowałem ją przekonać, że to był pierwszy i jedyny raz. Mam nadzieję, że uwierzyła.
Szymon pokiwał głową ze zrozumieniem i oparł się w zamyśleniu o barierkę oddzielającą zielone, łagodne zbocze niewielkiego wzgórza od wyłożonego czerwoną kostką tarasu, na którym teraz stali. Pokryty krótko przystrzyżoną trawą i kilkoma rabatkami stok biegł w dół aż do przecinającej go w poprzek, szerokiej promenady, która kilkanaście metrów dalej na prawo, wijąc się między drzewami, wpadała do przylegającego do miasteczka parku. Poniżej zaczynała się już plaża; pomimo popołudniowej pory słońce wciąż mocno przygrzewało i oblegały ją jeszcze tłumy ludzi. Mimo to Karol bez trudu dostrzegał Oliwię i Edytę. Siedziały na kraciastym kocyku, obie w jasnych kostiumach kąpielowych, a jego bratowa z dumą prezentowała swój zaokrąglony brzuch. Bliźniaczki buszowały tuż obok, zapamiętale eksplorując magiczny świat piaszczystego podłoża i na swój dziecięcy sposób wymieniając się spostrzeżeniami.
– Mimo to uważam, że powinieneś – stwierdził w końcu Szymon, wysoki, masywny mężczyzna o okrągłej, dobrotliwej twarzy, z rozległą, zachodzącą na potylicę łysiną, w której można było się przejrzeć. – Jest twoją żoną, zasługuje na to, żeby wiedzieć, co się z tobą dzieje.
– Wiem – zgodził się z ciężkim westchnieniem Karol i popatrzył na rozpościerające się przed nimi jezioro, zataczające w tym miejscu szeroki, malowniczy łuk, tworząc tym samym raj dla wielbicieli sportów wodnych. Co kilka chwil przemykały po nim motorówki, ciągnąc piszczące głośno z wrażenia dziewczyny na nartach. Kolorowych żagli desek surfingowych nie sposób było zliczyć. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że to cholernie nieuczciwe wobec niej. Gdyby dowiedziała się, że rozmawiam o tym z tobą, z pewnością poczułaby się zraniona. Nie zrozum mnie źle, to nie jest nic osobistego…
– Jasne. Wiem, co masz na myśli.
– Po prostu boję się tego, co mogłaby zrobić, jeśli dojdzie do wniosku, że znowu popadam w tą… że znowu mam…
Karol pokręcił głową ze znużeniem i oparł się plecami o barierkę. Bar, do którego przynależał taras, notował właśnie drugi punkt najwyższych obrotów w ciągu dnia i wokół wejścia cały czas tłoczyło się sporo ludzi. Co chwilę zjawiał się tu ktoś z plaży, spragniony zimnych napojów bądź lodów. Stali jednak w pewnym oddaleniu i raczej nie istniało ryzyko, że ich rozmowę usłyszy ktoś postronny. Nawet ci, którzy zajmowali rozstawione po tarasie stoliki, pochłonięci byli swoimi sprawami i mało kto zwracał na nich uwagę; większość z nich stanowili miejscowi, przyzwyczajeni już do obecności w sąsiedztwie znanej osoby. Jedynie przyjezdni co pewien czas zatrzymywali się na kilka sekund dłużej przy schodkach na plażę i przypatrywali mu się z nieśmiałą ciekawością.
„Oliwia miała rację”, przemknęło mu przez głowę. „Jak zawsze. Niewiele ich obeszło, co wygadywałem w tym głupim programie”.
– Wiesz, kiedy tamtej nocy… – zaczął, ale urwał i zacisnął wargi, szukając w pośpiechu jakiegoś możliwie najłagodniejszego słowa na opisanie czynu, którego się wówczas dopuścił, a który wciąż jeszcze budził w nim wstręt do samego siebie; jak na ironię, ilekroć starał się włożyć odpowiednie kwestie w usta swych fikcyjnych postaci, zawsze przychodziło mu to bez większego trudu, jakby wyciągał te dialogi z rękawa, a kiedy usiłował możliwie najlepiej wyrazić własne myśli, w głowie miał tylko pustkę. – Kiedy tamtej nocy zaatakowałem Oliwię nożem, naprawdę myślałem, że jest kimś innym. Nie widziałem jej, mojej żony, kobiety, która za mnie wyszła, ale jedynie kogoś nieokreślonego, postać, która wzbudzała we mnie zwierzęcy lęk. Kogoś, kto mi zagrażał.
Karol przerwał i przez chwilę stali w milczeniu, otoczeni gwarem rozmów, szumem drzew poruszanych ciepłym, południowym wiatrem i odległym pluskiem jeziornych wód. Kontrast tych dwóch, jakże różnych światów przez chwilę uderzył w niego przytłaczającym ciężarem; poczuł się jak zamknięty w szklanej klatce, uwięziony na zawsze w potwornej przeszłości, za wymazanie której oddałby bez mrugnięcia okiem wszystko, co dotąd osiągnął jako pisarz. Zerknął przelotnie na Szymona i napotkał jego spojrzenie. W oczach brata nie dostrzegł ukrytej pogardy czy niemego wyrzutu, a jedynie szczere współczucie. Był mu wdzięczny, że chociaż doskonale znał wydarzenia sprzed dwóch lat, to jednak nie starał się przerywać; obaj zdawali sobie sprawę, że tylko w ten sposób mógł wyrwać kolejny kawałek tkwiącego głęboko w nim ciernia i przybliżyć moment, w którym ostatecznie pokona przeszłość.
– Nie wiem, czy mnie rozumiesz – podjął na nowo Karol; mówił powoli, słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. – Ja sam nie jestem w stanie pojąć tego do końca. Wszystko, co się wówczas wydarzyło jest dla mnie jakąś niewyraźną, czarną plamą. Jak obraz, który ktoś zachlapał smołą i widać tylko jego fragmenty. Niewiele pamiętam, tylko jakieś luźne strzępy. To pewnie przez leki, którymi mnie wtedy faszerowali. I przez tą terapię… – Na samo wspomnienie ucisku opaski na skroniach, zimnych elektrod i niskiego szumu aparatury generującej impulsy elektryczne przeszedł go spazmatyczny dreszcz. – Ale nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Oliwii tamtej nocy. Ani tego, jak krzyczała. Zadałem jej trzy ciosy. Trzy cholerne ciosy. I Bóg jeden wie, jak to by się skończyło, gdyby nie zdołała mi się uwolnić.
Karol uciekł spojrzeniem gdzieś w górę, ponad głowami tłoczących się na tarasie ludzi, dach baru i zapatrzył się w porastające grzbiet wzgórza drzewa, jakby szukając w nich ukojenia. Wciąż jednak widział tylko zimny, głęboki mrok kuchni w ich domu i odczołgującą się w kałuży ciemnej krwi Oliwię z malującym się na jej twarzy, bezbrzeżnym przerażeniem. Poczuł lekkie pieczenie w górnej części oczu i przymknął je na moment.
– Kiedy zrozumiałem, co zrobiłem, miałem ochotę wbić ten pieprzony nóż prosto w swoje serce. Może i bym to zrobił, gdyby nie Oliwia. Widziałem ją, jak wciśnięta w najdalszy kąt patrzy na mnie rozszerzonymi oczyma, nie rozumiejąc co się dzieje. Przyciskała ramiona do piersi, usiłując zatamować krwawienie. Dlatego wyrzuciłem nóż i wezwałem dla niej karetkę. Przez te kilkanaście minut czekania nie spojrzałem na nią ani razu. Nie mogłem, nie potrafiłem. Chciałem podejść do niej, objąć ją, powiedzieć cokolwiek, ale wiedziałem, że to niemożliwe. Nigdy w życiu nie czułem się tak bezsilny, pusty w środku, jak wtedy. Straciła dużo krwi, założyli jej kilkanaście szwów. Blizny ma do teraz. Nie widziałem jej potem przez jakiś czas, dopiero kiedy przyszła odwiedzić mnie w szpitalu. Sam się zgłosiłem, a doktor, którego wcześniej odwiedzałem, przyznał, że to jedyne wyjście. Leżałem akurat w izolatce, przypięty pasami do łóżka, bo rzekomo rzuciłem się na sanitariusza. Byłem pewien, że przyszła tylko po to, by się pożegnać, powiedzieć mi, że odchodzi. Nie miałbym wtedy do niej o to pretensji. Żadnych. Ale wiesz, co zrobiła? Usiadła przy łóżku, wzięła mnie za rękę i zapytała jak się czuję.
Dużo później, kiedy wszystko już minęło, rany zaczęły się goić i mogli spokojnie, bez obaw porozmawiać, Oliwia powiedziała mu, że to właśnie Szymon przywiózł ją tamtego dnia do szpitala psychiatrycznego, chociaż nie uważał tego za najlepszy pomysł. Podobnie jak Karol był przekonany co do jej zamiarów, wyczuła to w jego głosie i gestach. Przejrzała go na wylot, kiedy usiłował delikatnie dać jej do zrozumienia, że może lepiej by było, aby to on poszedł zobaczyć się z bratem i przekazać mu wiadomość od niej. „Nie zostawię go”, oburzyła się wtedy. „Teraz, kiedy najbardziej mnie potrzebuje? Jaką żoną bym była? Wiem, że on świadomie nigdy by mnie nie skrzywdził. Kocham go i wierzę, że zdołamy mu pomóc”.
Karol odwrócił się i spojrzał na Oliwię. Razem z dziewczynkami stały właśnie po kostki w wodzie, pozując do zdjęcia Edycie. Kiedy dostrzegła, że się jej przygląda, uśmiechnęła się i pomachała. Odpowiedział jej przesłanym w powietrzu całusem, którego prawdopodobnie nie mogła dostrzec z tej odległości, lecz wpadł na to zbyt późno.
– Wtedy nie było jeszcze na świecie naszych maluchów – ciągnął. – Wtedy wszystko było dużo prostsze. A teraz? Jak myślisz, jaką mam gwarancję, że kiedy powiem jej, że znowu słyszę głosy, nie zachowa się inaczej niż przed dwoma laty? Jeśli dojdzie do wniosku, że mogę zagrażać nie tylko jej, ale jeszcze i bliźniaczkom, co może powstrzymać ją przed zabraniem ich i ucieczką?
– Nie możesz wiecznie udawać przed nią, że wszystko jest w porządku – odparł Szymon. – To nie zaprowadzi cię do niczego dobrego, a może tylko zgubić was oboje. Naprawdę tego nie dostrzegasz?
– To co mam według ciebie zrobić? Kazać jej odejść? Mam zostać sam na sam z tym wszystkim, żeby pochłonęło mnie do końca? Gdyby nie ona, nie byłoby mnie teraz tutaj. Bez niej… bez niej po prostu nie dam sobie rady…
Pewność własnych słów ulatywała jednak z tonu jego głosu jak powietrze z przebitego balonika, kiedy w głębi siebie powoli zaczynał rozumieć, co chciał mu powiedzieć Szymon. Myśl ta, boleśnie oczywista, pogłębiona świadomością, że przecież jest to jedyna słuszna rzecz, jaką mógł teraz zrobić, ścięła go panicznym lękiem. Oliwia nie mogła przy nim pozostać. Jeśli sytuacja zacznie wymykać się spod kontroli, pogłębiać coraz bardziej tak, jak przed dwoma laty, nie pozostanie mu po prostu nic innego. Wówczas był dla niej zagrożeniem, omal nie odebrał jej życia, nie miał więc żadnej pewności, że nie powtórzy się to i tym razem.
– Zaopiekujesz się nią? – zapytał przez ściśnięte gardło. – Gdyby sprawy przybrały zły obrót i nie byłoby innego wyjścia… zabierzesz ją i dzieci do siebie? Rozumiesz, na pewien czas, dopóki wszystko nie wróci do normy…
Szymon nie odzywał się przez dłuższą chwilę, jakby rozważając jego prośbę i zastanawiając się, co powinien odpowiedzieć. W skupieniu spoglądał na Oliwię i Edytę, bawiące się z bliźniaczkami na plaży w dole. Karol nie starał się go ponaglać; doskonale zdawał sobie sprawę, że stawia brata w kłopotliwej sytuacji, obarczając go ciężarem odpowiedzialności za własną rodzinę w momencie, kiedy spodziewa się swojego dziecka, ale przecież był on jedyną osobą, do której mógł się o to zwrócić.
– Jak bardzo źle już jest? – spytał w końcu Szymon. – Słyszysz tylko głosy, czy może…
– Tylko głosy – odpowiedział szybko. – Jeszcze żadnych halucynacji. Tak jak poprzednio są tylko głosy. Przynajmniej do tej pory… Słyszę je w tym samym pokoju na piętrze co wówczas, za dnia bądź w nocy. Razem z Oliwią nie mówimy o nim inaczej, niż właśnie „ten pokój”. Wciąż jest w stanie surowym, bo i tak żadne z nas nie chciałoby w nim przebywać. Myślałem nawet, żeby go po prostu zamurować…
– Kiedy się zaczęło?
– Dwa, może trzy tygodnie temu. Mniej więcej odkąd… – Karol przerwał, czując ukłucie zimnego niepokoju; dopiero teraz, kiedy ogarnął ostatnie wydarzenia jednym spojrzeniem, spostrzegł to w pełnej okazałości i chociaż wydało mu się niemożliwe, wręcz absurdalne, aby mogło mieć cokolwiek wspólnego z nawrotem choroby, to jednak nie mógł tak po prostu potraktować tego jako zwykłego, nic nie znaczącego zbiegu okoliczności. Nie po tym wszystkim, co się ostatnio działo.
Szymon zerknął na niego pytająco, kiedy jego milczenie przedłużało się.
– Odkąd zacząłem pisać nową książkę – dokończył Karol.
– Myślisz, że może to mieć jakiś związek?
– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie. Przez ostatnie dwa lata napisałem trzy książki i kilkanaście opowiadań i wszystko było w porządku. Ale praca nad tą od samego początku przebiegała dość… nietypowo.
Umilkł na chwilę, starając się ubrać we właściwe słowa cały ten mętlik związany z nową powieścią, który kołatał mu się po głowie. W końcu westchnął z rezygnacją.
– Cały czas mam wrażenie, że ta książka powstaje poza mną, niczym obdarzona własną wolą – wyrzucił z siebie nie zważając, że Szymon może to potraktować jak bełkot szaleńca. – Jakby wszystko, co piszę, każda scena, postać czy dialog, ukryte było we mnie już wcześniej i teraz coś, jakiś obcy wpływ, tylko posługuje się moimi dłońmi, by wydobyć to na zewnątrz. To czyste wariactwo, ale nie potrafię inaczej tego wyjaśnić. Ta książka dąży do tego, żebym napisał ją tak, jak ona tego chce. Dąży do tego za wszelką cenę, a ja nie potrafię się jej przeciwstawić.
Szymon przypatrywał mu się uważnie, a jego twarz ponownie przybrała ten nieodgadniony, jakby nieco nieobecny wyraz. W chwilach takich jak ta często przypominał ich ojca, kiedy zbity z tropu usiłował ukryć w sobie trawiące go wątpliwości, by pochopnie nie powiedzieć czegoś, co mogłoby ich urazić. Karol zastanawiał się czy brat świadomie go naśladuje, czy też jest to bezwiedny, odziedziczony tylko gest.
– Wiesz, że nigdy nie potrafiłem zrozumieć tej części ciebie – zaczął powoli, ważąc kolejne słowa. – Dlatego też nie bardzo wiem, co mogę na to odpowiedzieć. Na tyle, na ile cię znam, wiem jedno: nie jesteś szalony, potrzebujesz jedynie pomocy, a to co innego. Gdybyś był, nie zdawałbyś sobie z tego wszystkiego sprawy. Każdy wariat w zakładzie psychiatrycznym będzie się upierał, że jest normalny. Więc cokolwiek dzieje się z twoją nową książką, to pozostaje to tylko pod twoją kontrolą. Może powinieneś spojrzeć na to od drugiej strony. Może po prostu szukasz podświadomie czegoś, co mógłbyś obarczyć winą za to, co się z tobą dzieje i znajdujesz to w postaci powieści, którą pisze ci się łatwiej niż pozostałe? Pamiętasz, co lubił powtarzać tata? Podświadomość to nasz największy wróg, wie o nas więcej niż my sami…
– … i pamięta rzeczy, o których wolelibyśmy zapomnieć – dokończył Karol, uśmiechając się blado. – Przeczytał to gdzieś i nauczył się na pamięć, często powtarzając zupełnie bez związku z sytuacją.
– Zastanów się nad tym. Może tym razem coś w tym jednak jest.
Karol pokiwał tylko głową, czując jak cisnący go od kilku dni na sercu ciężar powoli zaczyna się wykruszać. Już sam fakt, że wyrzucił z siebie trawiące go coraz bardziej lęki, przyniósł mu pewną dozę kojącej ulgi, której obecnie tak bardzo potrzebował. Od samego początku zamierzał wspomnieć Szymonowi o towarzyszących pisaniu nowej książki okolicznościach, obawiając się jednocześnie jego reakcji. Teraz, kiedy było już po wszystkim i sytuacja nie wyglądała najgorzej, po raz pierwszy od dłuższego czasu dostrzegł w otaczającym go mroku promyczek nadziei. Co prawda nikły, ale zawsze lepszy niż żaden.
Zerknął na Oliwię. Usadawiała właśnie Weronikę obok siostry w ich tandemowym wózku dla bliźniąt; obie kręciły się już sennie, zapewne zmęczone słońcem i zabawą na plaży. Kiedy spostrzegła jego wzrok, pokiwała mu przywołującym gestem. Najwyraźniej uznała, że dla bliźniaczek czas poobiedniego spaceru nad jezioro dobiegł już końca.
– Jeśli zacznie być coraz gorzej, jeśli zauważysz, że objawy się nasilają, zadzwoń – odezwał się jeszcze Szymon, kiedy schodzili po schodach. – Weźmiemy Oliwię do siebie na kilka dni. Na tyle, na ile to będzie konieczne.
– Dziękuję – odparł Karol, chociaż wcale nie poczuł się przez to lepiej. – Naprawdę chciałbym, aby do tego nigdy nie doszło.
– Ja także.
A potem, gdy zeszli na plażę, Karol wydobył z siebie ten przygotowany już wcześniej zapas sił, by uśmiechnąć się do swojej żony w najbardziej naturalny i niczego niezdradzający sposób, na jaki go było obecnie stać.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.