powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

W historii urzekły mnie sekty średniowieczne
Z Mieszkiem Zagańczykiem, autorem powieści „Allah 2.0” i „Czarna Ikona” rozmawia Agnieszka Kawula.
‹Mieszko Zagańczyk›
‹Mieszko Zagańczyk›
Agnieszka Kawula: „Obrzydlistwo! Dłoń JPII? Za ręką trupa się uganiać!” – napisał czytelnik na Wirtualnej Polsce. „Allah 2.0” miał szokować?
Mieszko Zagańczyk: Internauci wypisują różne rzeczy i wątpię, by ten akurat przeczytał „Allaha 2.0”. Ale fakt, chciałem czytelników poruszyć, przewracając do góry nogami dzisiejsze bezpieczne wyobrażenia o świecie. W świecie „Allaha 2.0” to katolicy, a nie islamiści, są terrorystami, a jedynym człowiekiem szczerze wierzącym w Boga jest postać ze świata wirtualnego – sztuczna inteligencja. Jedynym dziedzictwem Jana Pawła II jest Relikwia, która ma większe znaczenie dla kolekcjonerów niż dla wiernych. Konflikt religii nie jest już sporem o wartości, lecz walką o wpływy, terytoria i władzę. Duchowość istnieje tylko w cyberprzestrzeni. Poza nią pozostają tylko enklawy, jak Wolne Miasto Częstochowa, gdzie znaleźli swoją przestrzeń życiową tzw. „Polacy-Katolicy”. Ale to już nie jest duchowość lecz sekciarstwo.
AK: Miałeś jakiś odzew ze strony Kościoła? Może wciągnęli Cię chociaż na listę ksiąg zakazanych?
MZ: Nie, żadnego odzewu, bo kto by sobie zawracał głowę jakąś tam fantastyką (śmiech).
AK: Żebyś się nie zdziwił. Ziemkiewicza umieścili za „Jawnogrzesznicę”, opowiadanie fantastyczne…
MZ: No to w takim razie nic straconego – Kościół to, jak wiemy, instytucja działająca powoli, ale nieuchronnie. Widać też, że powieść nie trafiła w ręce aktywistów, którym wystarczy najmniejszy pretekst, by zorganizować masowe protesty pań w charakterystycznych nakryciach głowy, pod hasłem „obrazy uczuć religijnych”. Mam nadzieję, że jednak nikogo nie obraziłem – bo cała sztuka polega na tym, by pisać dosadnie, ale przy tym nie pluć. Chociaż czasem nawet by się chciało…
AK: Po śmierci papieża nastąpiła „moda na świętość”. Ty też przedstawiłeś podobną wizję. Czyżby ukryty profetyzm?
MZ: Wątek papieski stworzyłem w 1997 roku, patrząc na narastający w Polsce kult JPII. Zastanawiałem się wtedy, co będzie, gdy papież umrze. Nie trzeba było mieć zdolności prorokowania, by przewidzieć, że wzniosła myśl zostanie szybko zapomniana, pozostaną tylko ulice, pomniki i odkrywane po czasie cuda. Dziś takie stwierdzenie wydaje się banałem, ale dziesięć lat temu nikt chyba jeszcze o tym nie myślał. Między innymi dlatego pluję sobie w brodę, że jednak nie dokończyłem „Allaha 2.0” od razu i czekałem z tym aż 6 kolejnych lat. W podobny sposób zdewaluowały się inne pomysły. W pierwszej wersji „Allaha 2.0”, którą dostarczyłem do wydawnictwa, islamska wojna z państwami korporacyjnymi rozpoczęła się od samobójczego ataku za pomocą samolotów pasażerskich. Celem były europejskie stolice. Po 2001 roku taki pomysł zakrawał na marną publicystykę, więc go wyrzuciłem. Ale trzy lata przed, miałby swoją moc.
AK: To czego zabrakło wtedy do dokończenia?
MZ: Tak do końca to sam nie wiem (śmiech). Po prostu zająłem się kilkoma innymi rzeczami, pisanie odłożyłem „na później” i tak, niespodziewanie, minęło kilka lat…
AK: To jak rodził się „Allah 2.0”?
MZ: Napisałem jedną trzecią Allaha, później całe dnie i noce spędzałem poznając od środka kolejne dystrybucje Linuksa, po nim nadszedł czas eksperymentów muzycznych… Niestety, mam tę przypadłość, że łapię się za miliard rzeczy na raz, ale niekoniecznie musi coś z tego wynikać. Dlatego na starość (śmiech) postanowiłem rzucić głupoty w kąt i zająć się jednym, na poważnie. Pisaniem właśnie. Ale też z różnym skutkiem, bo nie zawsze jest na to czas.
To, że „Allah 2.0” powstawał na raty, ma swoje konsekwencje. Dziś napisałbym tę powieść całkowicie inaczej – w wielu miejscach skrócił, uprościł fabułę, za to wyostrzył pewne elementy. Wtedy tekst byłby łatwiejszy w odbiorze i bardziej wyrazisty, na pewno mocniejszy. Dokończyłem „Allaha”, bo uważałem, że był tego wart.
AK: Rzeczywiście, różnymi sprawami się zajmowałeś. Byłeś jednym z redaktorów programu „Moje Logo News”. Był to kolejny etap fascynacji nowinkami technicznymi?
MZ: Po prostu praca. Tu akurat mniej było fascynacji, bo okoliczności, w jakich przyszło mi działać nie pozwalały mi się w pełni realizować. No i poza tym telewizja to jednak nie jest to. Sam w ogóle nie oglądam TV, to dla mnie kompletna strata czasu, więc i praca w TV nie sprawiała mi takiej satysfakcji. Aczkolwiek był moment, kiedy się tam wkręciłem w robienie porządnego programu o grach komputerowych. Zapowiadało się nieźle, nie wyszło, szkoda. Za to teraz zajmuje się tym, co lubię i gdzie mogę lepiej zrealizować swoje pomysły – „w magazynie Mobility”.
AK: W kręgu Twoich zainteresowań są też stare mercedesy.
MZ: Lubię samochody z epoki chromu, która zakończyła się gdzieś w połowie lat 80-tych. Dziś mamy epokę plastiku, samochody wyglądają jak maszynki do golenia i tak też są traktowane przez użytkowników – jako przedmioty do szybkiego zużycia. Lubię stare mercedesy – zwłaszcza te w wersji coupé – a także amerykańskie muscle cars z lat 70. (Ford Mustang czy Pontiac GTO – po prostu marzenie). Beemki również, z tym że te u nas budzą różne skojarzenia, a naprawdę ciekawe modele, jak stara „szóstka” E24 należą do rzadkości. Oczywiście dzisiaj też produkuje się samochody, które zapierają dech w piersi, zwłaszcza te za pół miliona, ale youngtimery mają w sobie to coś, czego brakuje nawet najładniejszym plastikom – magię, bez której nie wyobrażam sobie życia.
Sam jeżdżę mercedesem 280CE z 1984 roku. Gdybym tylko mógł go wyremontować do stanu salonowego, kolekcjonerskiego…
AK: Powiedziałeś, że tworzyłeś też muzykę.
MZ: Jakieś trzy lata żyłem tylko jednym: muzyką, która zawsze była jedną z moich pasji; grałem kiedyś sporo na gitarze, ale jakoś nigdy nic z tego nie wyszło. To, że mogę tworzyć muzykę na domowym pececie, ewentualnie dołączając do tego klawiaturę sterującą lub podobne akcesoria, było dla mnie objawieniem. Jest to po pierwsze zasługa coraz lepszego sprzętu w pecetach oraz oprogramowania, jak chociażby kultowego Reasona, wspomaganego Reaktorem i WaveLabem. Dziś tylko tyle wystarczy, by zrealizować muzykę doskonałą pod względem technicznym i nie potrzeba do tego dużego studia. Niesamowicie mnie to wciągnęło, co zbiegło się z tym, że zacząłem słuchać nowoczesnej elektroniki, odstawiając na bok nudziarskie rzępolenie na gitarkach (śmiech), czyli rocka. Najbardziej pokochałem drum’n’bass i wszelkie gatunki pokrewne: breakbeat, ragga czy 2step. Raz nawet załapałem się do finału pewnego konkurs producenckiego, ale po czasie odkryłem smutną prawdę: jeżeli chcę być w tym naprawdę dobry i na przykład nagrać winyla (bo to ten rodzaj muzy, który później DJ puszcza na imprezach z gramofonu), muszę włożyć w to 100 procent swojego czasu, zaangażowania i pieniędzy. To nie jest tak, że wystarczy wcisnąć guzik i muzyka sama się zrobi w komputerze. To są godziny ćwiczeń, nabywania nowych umiejętności, zarówno muzycznych jak i czysto realizacyjnych. Pozostając przy półśrodkach na zawsze pozostanę w trzeciej lidze. Musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie: co naprawdę chcę robić w życiu. Zdecydowałem się jednak na pisanie, co jest chyba trudniejsze, ale bardziej zgodne z tym, co czuję. Gdy podjąłem tę decyzję, wróciłem ponownie do pisania „Allaha 2.0”.
AK: Kiedy zaproponowałam Ci wywiad stwierdziłeś: „Allah 2.0” to już dla mnie przeszłość, za to obecnie skoncentrowany jestem na czymś zupełnie innym. W Fabryce Słów czeka gotowa do druku moja kolejna powieść, „Czarna Ikona”. Ładnie to tak pisać o pierwszej książce?
MZ: Ładnie (śmiech). Z tym że nie jest to kwestia pierwszej książki – wszystko, co piszę, staje się dla mnie przeszłością w chwili, gdy postawię ostatnią kropkę. Wtedy interesuje mnie już tylko i wyłącznie to, czego jeszcze nie napisałem. Oczywiście ta „ostatnia kropka” pojawia się wówczas, gdy już tekst jest wypieszczony i dopracowany. Gdy już czuję, że dałem z siebie wszystko, wyrzucam to z głowy.
AK: W jednym z maili do mnie napisałeś: „od futurologii bliskiego zasięgu zaczęły mnie bardziej interesować średniowieczne herezje, pałacowe intrygi, krucjaty, mroczni mnisi i tym podobne sprawy. I tak wiadomo, że za 60 lat wszyscy będziemy Chińczykami, albo Arabami, więc o czym tu gadać”. – Skąd taki przeskok? Czyżby skusiła Cię moda na historyczne fantasy ?
MZ: Nie śledzę pisarskich mód i nie wiem, co „warto pisać” a czego nie. Po prostu zacząłem w fantastyce szukać innych inspiracji niż 10 lat temu. Kiedy pisałem swoje pierwsze opowiadania, myślałem, że stanę się apostołem cyberpunku (śmiech), darkfuture i tym podobnych gatunków wieszczących upadek ludzkości w stechnicyzowanym świecie. Przy czym właśnie najbardziej pociągał mnie bliski zasięg, który pozwoli uchwycić ciągłość między czasami, w których żyjemy a przyszłością, która dzięki temu staje się bardziej namacalna, bardziej realna – a więc groźniejsza.
Z czasem to się jednak we mnie wypaliło. Do tego stopnia, że na kilka lat rzuciłem pisanie fantastyki, koncentrując się na pracy dziennikarskiej, którą łączyłem z nową fascynacją – światem komputerów, Internetu, nowych technologii. Zamiast snuć historie o tym jak to super-hakerzy z przyszłości buszują w cyberprzestrzeni, wolałem przyjrzeć się, jak to się dzieje naprawdę, dziś.
Oczywiście kwestia tego, czy za 60 lat będziemy Chińczykami czy też Arabami dalej mnie fascynuje, ale też jest to temat narzucający pewne ograniczenia. W kontekście zderzenia kultur potencjalny czytelnik zawsze będzie oczekiwał, nawet podświadomie, że opowiem się po jakiejś stronie – a konkretnie po tej „właściwej”. W „Allahu 2.0” starałem się od tego odejść, nie wartościując, jednak i tak często powieść odczytywana jest w sposób „będzie dżihad i nam kościoły zamienią na meczety”. Stworzyłem postać, która jest ofiarą swoich czasów, która nie ma narodowości ani tradycji, nie wyznaje żadnej religii, żyjąc na pograniczu ścierających się kultur. Strony konfliktu – ta „nasza” i „tamta druga” – są w równym stopniu odpowiedzialne za to, jak wygląda świat „Allaha 2.0”, żadna z nich nie jest „dobra”. Jednak pisząc o temacie budzącym takie emocje jak napór islamu na cywilizację Zachodu, zawsze będę rozumiany jako obrońca określonych wartości. Tworząc wizje najbliższej przyszłości skazuję się na to, że z jednej strony zostanę odczytany przez pryzmat osobistych emocji czytelnika a z drugiej, przy okazji, że narażę się na zarzut powielania schematów.
AK: Od futurologii do historii…
MZ: Do historii doszedłem od fantasy. Do fantasy uciekłem, szukając dla siebie obszaru, na którym będę mógł stworzyć swój świat, oderwany od dzisiejszych lęków i obciążeń. Chociaż fantasy jest powszechnie uważane za literaturę o smokach i magach, to ja odkryłem w tym gatunku najwięcej możliwości. Jest tu miejsce i na smoki i magów, jest też miejsce na teksty pozwalające na głębszą refleksję i filozoficzne rozważania. Można tworzyć własne światy z nowymi rasami istot rozumnych i rozbudowaną strukturą społeczną, czy nawet własną fizyką, a można też bawić się historią, nadając jej dodatkowy, magiczny wymiar. Ja poszedłem w tym ostatnim kierunku. Fikcyjne światy fantasy bywają jednak zbyt schematyczne, potrafią męczyć swoją szablonowością. Za to historia potrafi zaskakiwać.
AK: I dostarczać pomysłów do pisania…
MZ: Właśnie. Intrygi i walka o wpływy w Bizancjum, które teraz twórczo eksploruję, to gotowe scenariusze na dziesiątki powieści. Problemy kulturowe, gospodarcze, społeczne i religijne, z jakimi naprawdę musieli się borykać basileusowie z Konstantynopola przebijają niejednokrotnie to, co w znoju i trudzie wypocili autorzy sztampowych światów fantasy. A gdy spojrzymy na pewne zjawiska oczami ludzi żyjących w średniowieczu i przyznamy im rację, przyjmiemy ich metafizykę, to nagle, niepostrzeżenie, okazuje się, że żyjemy w jednym z najbardziej magicznych i przejmujących światów.
AK: Ale zanim odkryłeś magię historii chodziłeś różnymi drogami.
MZ: Oczywiście moje zainteresowania jako autora podążały różnymi ścieżkami. W pewnym momencie zacząłem maniakalnie grać w komputerowe gry RPG. Prowadząc bohaterów przez najrozmaitsze światy i przygody, wpadłem na pomysł napisania czegoś, co całkowicie przełamie schematy, które są w takim samym stopniu obecne w literaturze fantasy, jak i w grach RPG. Nazwałem to niezbyt odkrywczo antyfantasy. Tak się narodził Kalikst Belzebub, złodziej i awanturnik. Początkowo chciałem go osadzić w całkowicie wymyślonym świecie, który zamieszkują postaci stanowiące całkowite zaprzeczenie kanonu fantasy. Na przykład magowie. Zazwyczaj widzimy ich jako energicznych starców z długimi brodami, inteligentnych, którzy swoją magiczną wiedzę zdobyli długie lata studiując zakurzone księgi. Ja chciałem stworzyć magów-idiotów: opasłych i zniewieściałych przygłupów pozbawionych magicznego wykształcenia, trochę nawet upośledzonych umysłowo. Ich magiczna moc jest efektem mutacji, zniekształcone ciało to cena, jaką płacą za ten nieoczekiwany dar.
Później pojawił się nowy pomysł – napiszę powieść o dwóch zakończeniach. Złodziej Kalikst Belzebub okrada maga-idiotę, ten go łapie, stawia mu ultimatum i tu historia idzie w dwóch kierunkach, które wiodą do dwóch zakończeń. To oczywiście wyraźny wpływ RPG.
Kiedy jednak zastanawiałem się nad szczegółami tego świata, szybko zacząłem popadać w te same schematy fantasy, od których chciałem odejść. Szukałem dalej i tak okryłem historię jako doskonałe tworzywo pisarskie. Historia mnie tak zafascynowała, że skreśliłem w myślach dotychczasowy scenariusz i napisałem go na nowo, umieszczając akcję w XI wieku, w Cesarstwie Wschodniorzymskim. Jest magia, są tajemne sekty, wielkie bitwy, pałacowe intrygi, a w środek tego wrzucony nasz złodziejaszek.
AK: Chyba ciągnie Cię do opisywania świata sekt…
MZ: To właśnie jedna z tych rzeczy, która mnie urzekła w historii. Chrześcijańskie i około-chrześcijańskie sekty średniowieczne to temat, który przebija swą magią wiele opowiastek fantasy. Chociażby sekty gnostyckie, które wychodziły z założenia, że plugawy materialny świat i człowieka stworzył nie dobry Bóg-Ojciec, lecz Demiurg-Szatan, wbrew jego woli. Bogomili uważali, że Satanael nie tylko stworzył świat, ale dał ludziom prawa Mojżeszowe i cały Stary Testament, by uzależnić ich od siebie. Temu miał dać odpór Logos, czyli Chrystus, niosąc własne posłanie. A gdyby ta filozofia zwyciężyła obowiązujące do dziś dogmaty chrześcijaństwa…? Jak wyglądałby dzisiejszy, czy chociażby średniowieczny świat, w którym katolicyzm byłby „jadowitą sektą”?
Chrześcijańskie sekty gnostyckie dostarczyły mi inspiracji przy pisaniu „Czarnej Ikony” i podsunęły pomysł na kolejną powieść, „Angelos”.
AK: Też historyczna?
MZ: W pewnym stopniu tak. To historia alternatywna, której akcję umieszczę w XIII lub XIV wieku, w Italii i Dalmacji. Będzie w tym więcej typowej fantastyki a mniej zabawy datami, wydarzeniami i nazwiskami sprzed wieków. Co z tego wyniknie, jeszcze sam nie wiem – na razie obmyślam scenariusz.
AK: W planach masz też napisanie powieści z gatunku „realizmu idiotycznego” – jak wyczytałam na Twojej stronie internetowej.
MZ: Na razie pomysł się nie rozwija, z oczywistych względów – nie mam czasu. Napisałem początek, zapowiada się chyba ciekawie, ale jest to jeden z pomysłów rezerwowych, więc nie szybko do niego wrócę. Generalnie ma to być prawie realistyczna powieść, która jest moim komentarzem do tego, jak wygląda dzisiejsza Polska. I nie chodzi nawet o te zawirowania polityczne, od których robi mi się niedobrze, chciałbym raczej uchwycić ducha prawdziwej Polski, prześwietlić ją od środka. Jednak nie w sposób publicystyczny, tylko bardziej oniryczny. Tytuł – „Malarz cudów” – w tym przypadku dużo wyjaśnia.
AK: A nie lepiej jednak konsekwentnie kończyć pisanie? Bo skończysz tak samo jak z „Allahem”, nie wywrze takiego wrażenia, jakie by wywarło teraz.
MZ: Podejrzewam, że Polska tak szybko się nie zmieni. Bo też nie chodzi mi o doraźną publicystykę, komentującą Polskę 2006, ale raczej o to, co na pewno przetrwa jeszcze co najmniej dekadę. A może nawet jest w naszym narodzie wieczne i nigdy nie zniknie.
AK: Świat tej powieści chcesz opisywać oczami upośledzonego umysłowo chłopca. Miałeś okazję kiedyś poznać takie dziecko?
MZ: Nie spotkałem i nie będę się starał opisać prawdziwego świata osoby upośledzonej. To, podejrzewam, byłoby zbyt trudne. Mój bohater, Adasiek, będzie środkiem, a nie celem. Nie chcę analizować jego wnętrza, lecz posłużyć się nim jako narzędziem – bez krzywdy dla niego – do ukazania takiej Polski, że zaczniemy się zastanawiać – kto tu jest naprawdę idiotą. Podejrzewam, że „Malarz cudów” szybciej naraziłby mnie na protesty niż „Allah 2.0”.
AK: Więc może jednak niebawem zabierzesz się za niego? Bo obecna Polska aż się prosi o podobny „komentarz”.
MZ: Kto wie, może po „Ikonie” wezmę się za to, chociaż na razie jestem nakręcony fantastycznie (śmiech). To chyba właśnie efekt tego, jaka jest obecna Polska i świat. Wolę zachować zdrowie psychiczne, uciekając od czasu do czasu do światów fantastycznych.
AK: Co takiego pociąga Cię w fantastyce?
MZ: Opowieść. Wbrew temu, co można sądzić z moich dotychczasowych wywodów, najistotniejszą cechą fantastyki jest dla mnie klasyczna opowieść, dzięki której mogę zagłębić się w nieistniejący świat, uwierzyć w jego istnienie i przeżywać w nim emocje bohaterów. Tak naprawdę nie przepadam za fantastyką zaangażowaną. Nie przekonują mnie pretensje światka fantastów do rywalizowania z głównym nurtem. Publicystyka, politykowanie, ideologizowanie, pouczanie – wszystko to, moim zdaniem, szkodzi fantastyce. Bez opowieści nie ma fantastyki, wolę przeczytać nawet fantastyczną literaturę klasy C, która w swojej klasie będzie mistrzostwem, z zajmującą fabułą i przekonującymi bohaterami, niż naciągane moralitety z piętnem jakiejś ideologii, przystrojone w piórka fantastyki. Nie znaczy to, że fantastyka powinna uciekać od poważnych problemów, w żadnym wypadku! Tylko nie kosztem opowieści i magii świata, do którego chce nas zabrać autor. Gdy chcę poczytać publicystykę, to sięgam po prasę lub zaglądam do Internetu.
AK: A co sam czytujesz z fantastyki?
MZ: W księgarniach zawsze zaczynam swoje poszukiwania od półki z polskimi autorami. Jest coś takiego w naszej literaturze, że nawet gdy bywa nieporadna, to jednak bardziej do mnie przemawia, niż autorzy z zagranicy. Niekoniecznie dlatego, że pojawiają się polskie wątki czy realia – to „coś” istnieje także wtedy, gdy rzecz się dzieje z dala od naszego kraju. Jest też druga przyczyna, dla której chętnie sięgam po polską fantastykę – może nieco naiwnie postanowiłem, że będę wspierał polskich autorów i właśnie na nich wydawał swoje pieniądze (śmiech). Oczywiście bywa, że nic z polskiej półki mnie nie przekonuje. Wtedy sięgam na półkę zagraniczną, najchętniej po fantasy i okolice, omijając przy tym rozbudowane, wielotomowe sagi, bo do nich nie mam cierpliwości. Lubię też rzeczy na styku gatunków, na przykład urban fantasy. Za to całkowicie już pogrzebałem twardą SF i cyberpunk, jeżeli w ogóle coś takiego jeszcze istnieje…
AK: Pisaniem fantastyki nie zajmujesz się zawodowo, kiedy w takim razie najlepiej Ci się tworzy?
MZ: Zazwyczaj ranki do popołudnia zajmuje mi pisanie dziennikarskie. Do fantastyki siadam wieczorem – po 21, kiedy już wszystko dookoła powoli cichnie i można w wyobraźni przenieść się do XI wieku…
AK: A jak pracujesz nad tekstem?
MZ: Staram się co dzień pisać określoną liczbę znaków – w praktyce jest to od 4 do 8 tysięcy. Niezbyt dużo, ale po takim pozornie niewielkim kawałku tekstu tracę już rozpęd i nie mogę się skupić. Podziwiam tych, którzy potrafią tworzyć w pisarskim szale cała noc. Bywa, że zmuszam się, by dobrnąć do tych 4 tysięcy, gdy tylko licznik wybije, jak robotnik w fabryce zamykam warsztat i idę spać. No cóż, nie ma w tym nic natchnionego, ale z drugiej strony staram się tak pisać, by później stylistycznie, rzeczowo i logicznie nic nie poprawiać, stąd też sporo czasu zajmuje mi sprawdzanie detali historycznych, nazwisk, miejsc, wydarzeń…
AK: Miewasz coś takiego jak „natchnienie”? Wielu pisarzy, z którymi rozmawiałam mówi, że nie ma czegoś takiego, jest tylko ciężka robota, a to „coś” to jedynie 1%, reszta to rzemieślnicza praca.
MZ: Zgadzam się z tym. Autor, który czeka na natchnienie, nigdy nic nie napisze. To jest tylko i wyłącznie rzemiosło – przekucie swoich wizji i pomysłów na sprawne zdania. Natchnienie, owszem, można mieć na etapie tworzenia w myślach swojego świata i akcji, kiedy w niespodziewanym momencie potrafią przyjść do głowy najlepsze pomysły. Ale to jest właśnie ten jeden procent, reszta to praca. Oczywiście są chwile, gdy pisze się lepiej lub gorzej. Czasami po pół godzinie tępego wpatrywania się w monitor, odkładam pisanie na następny dzień. Ale to nie jest brak natchnienia, tylko na ogół zmęczenie.
AK: Miałeś jakąś fajną wizję literacką w, dajmy na to, kolejce po chleb?
MZ: W kolejce akurat nie, ale często rozmyślam nad jakimiś detalami pisanej powieści z dala od biurka, np. jadąc na rowerze albo pociągiem. Przy czym właśnie podczas podróży mam najwięcej nowych pomysłów, wiele detali „Allaha 2.0” wymyśliłem właśnie w pociągu, gdzieś między Turcją a Węgrami, podobnie powstawały pomysły na „Ikonę” oraz na moje kolejne powieści, które, mam nadzieję, kiedyś napiszę (śmiech).
AK: Pamiętasz ten pierwszy poryw pisarski, kiedy stwierdziłeś, napiszę powieść?
MZ: Powieści zacząłem pisać jako dziecię. Do dzisiaj mam, nagryzmolone w zeszytach w trzy linie, swoje pierwsze powieści, tworzone pod wpływem lektury „Tomków” i Verne’a. Ilustrowane świecowymi kredkami „Made in China”, z pandą. Miałem chyba z dziesięć lat jak to pisałem, później zacząłem rysować komiksy inspirowane rzeczami typu „Antresolka Profesorka Nerwosolka”. A dzisiaj się śmieję z tych swoich dzieł. Niestety, przez to nie pamiętam, kiedy wpadłem na pomysł napisania pierwszej prawdziwej powieści. Jakoś ta samo przyszło. Siadłem i zacząłem pisać „Allaha 2.0”.
AK: To czemu nie zostałeś zawodowym pisarzem?
MZ: Nie zostałem zawodowym pisarzem, tak samo jak strażakiem, chemikiem, piłkarzem i kim ja tam jeszcze chciałem być w dzieciństwie. No, ale poważnie mówiąc, to chyba wiesz dobrze, że w naszych realiach nie można tak po prostu „zostać” zawodowym pisarzem, a zwłaszcza fantastycznym. Rynek czytelniczy jest jednak zbyt słaby, musiałbym pewnie produkować masę chałtury, żeby z tego wyżyć. Wolę więc napisać coś raz do roku, za to w pełnym poczuciu, że robię to, co lubię.
powrót do indeksunastępna strona

45
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.