powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

Głęboki Grób – część 1
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ilustracja: <a href='mailto:grabcu@radom.net'>Piotr ‘Grabcu’ Grabiec</a>
Ilustracja: Piotr ‘Grabcu’ Grabiec
Zamachał w powietrzu rękoma, na oślep starając się chwycić czegoś, co pozwoliłoby mu złapać równowagę. Jednak w pobliżu stały tylko zasłane trupami łóżka; uderzył boleśnie udem w jedno z nich i odruchowo oparł na nim dłonie, by nie upaść. Pod wilgotnym materiałem wyczuł nienaturalną, jeżącą włosy na głowie sztywność i wrzasnął. Wiło się tam coś ciepłego.
Spod kraty doleciał mlaszczący, lepki odgłos i ze spienionych wód wypłynęło coś dużego, coś znacznie większego niż dłoń, lecz nie miał najmniejszej ochoty spoglądać w dół. Rzucił się biegiem przez korytarz, nie dbając o to, gdzie mogą prowadzić jego ściany, byle jak najdalej od sali 307-D. Tylko to się chwilowo liczyło.
Brudne, zakrwawione pomieszczenia tańczyły mu przed oczyma, zlewając się z poplamionymi ścianami korytarza w jeden chaos; w jeden wielki mętlik, wypełniony wystającymi spod prześcieradeł na łóżkach kawałkami gnijących ciał i przelewających się w dole wód cuchnącego szlamu. Krzyk, który od samego początku rozbrzmiewał wokół, dziwnie zsynchronizowany z przygasaniem świateł, zbliżał się coraz bardziej.
Karol dopadł w końcu jakichś drzwi i uderzył w nie impetem swego rozpędzonego ciała. Ustąpiłby bez oporu, otwierając się na boki i wypuszczając go na rozwidlenie korytarzy. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, nogi ugięły się pod nim i upadł na kolana wymiotując.
Chwilę leżał bez ruchu z czołem przyciśniętym do zimnych krat, wdychając ostry zapach wymiocin. Oczy miał zamknięte, by nie widzieć rzeczy, które mogły płynąć dołem. Atak gwałtownej paniki minął, ulatując jakby razem z zawartością żołądka i teraz oddychając ciężko modlił się tylko, aby w końcu obudził się w mokrej od potu pościeli, a wszystko to uleciało w niepamięć razem z milionem innych koszmarów. To przecież musiał być sen, nie potrafił tego inaczej wytłumaczyć; bardzo realny, namacalny jak żaden inny, ale wciąż tylko sen.
Natrętna, niepokojąca myśl wyskoczyła z zakamarków umysłu, kłując boleśnie w sam środek serca. A jeśli mylił się i było dokładnie odwrotnie? Jeśli to jego dom, Oliwia, bliźniaczki i cała reszta były tylko snem, z którego właśnie się obudził? Co wtedy?
Rozdzierające skrzypienie kół wytrąciło go z zamyślenia. Podniósł głowę. Znajdował się pośrodku rozwidlenia trzech korytarzy; drzwi, przez które wypadł, miał głucho zamknięte za plecami. Dwa odgałęzienia biegły w dalej w głąb szpitala, usłane kawałkami stłuczonego szkła, przewróconych krzeseł i łóżek, czy porzuconymi jak niepotrzebne zabawki, bezwładnie leżącymi ciałami. W trzecim, w kącie pomiędzy ścianą a zasłoniętym parawanem przejściem, stała odwrócona tyłem do niego dziewczyna, trzymając w zaciśniętej kurczowo dłoni statyw podpiętej do swego ramienia kroplówki. Za parawanem poruszały się jakieś cienie, wydając zgrzytliwe, szeleszczące dźwięki.
Korytarzem z naprzeciwka wolno toczył się w jego stronę wózek inwalidzki, ciągnąc za sobą krwawy, pozostawiany przez koła ślad. Leżał na nim korpus jakiegoś mężczyzny… tylko tak można było to określić; kończący się równo z linią bioder sprawiał wrażenie, że człowiek ten wyrasta wręcz z siedzenia wózka. Kiedy zatrzymał się niecały metr od niego, Karol dostrzegł, że ramiona mężczyzny w kilku miejscach przytwierdzone są do poręczy grubymi, masywnymi śrubami. Nie miał możliwości, by sięgnąć do kół i wprawić wózek w ruch.
Podniósł się, nie spuszczając wzroku z człowieka na wózku. Głowę trzymał odchyloną w tył, jednak mimo to dało się zauważyć zaszyte grubym, miedzianym drutem powieki.
– Skończyłeś… już? – zapytał chrapliwym, drażniącym uszy szeptem, z wyraźnym trudem poruszając spieczonymi wargami. – Załatwiłeś… sprawę?
Karol nie odezwał się, ze zgrozą przypatrując się tylko okaleczonemu mężczyźnie. Pokręcił niepewnie głową; nawet gdyby był w stanie wydać z siebie jakiś dźwięk, nie wiedziałby, co ma powiedzieć. To wszystko nie miało żadnego sensu.
– Twoją… książkę – wyjaśnił tamten; z ust pociekła mu strużka śliny. – Napisałeś już ją?
– Ja… nie…
– Pospiesz się… proszę. Nie potrafię już dłużej… znieść tego bólu… pospiesz się. Oni czekają.
– Oni? Jacy oni?
Lecz mężczyzna wypuścił tylko z przeciągłym sykiem powietrze i nie powiedział nic więcej. Jego wózek jak zaczarowany obrócił się w miejscu i potoczył dalej korytarzem, aż w końcu znikł mu z oczu. Karol przez chwilę widział jeszcze jego krzywy cień na jednej ze ścian, ale wkrótce i on się rozpłynął.
Niespodziewanie krzyk urwał się jak ucięty nożem, a mrugające dotąd światła rozjaśniły się nieco.
– Nadeszła twoja kolej – odezwała się dziewczyna, dziwnie melodyjnym, nie pasującym do otoczenia głosem.
Dopiero teraz zauważył, że stoi w kałuży krwi i przypatruje mu się wodnistymi oczyma zza zasłony długich, czarnych włosów. Kiedy odwróciła się całkowicie, na jej obnażonej klatce piersiowej ujrzał pojedynczy, długi szew, zaczynający się między piersiami, a kończący na podbrzuszu. To tam chirurgiczne nici pękły, otwierając drogę krwi i wnętrznościom.
– No, idź – ponagliła go. – Będą złe, jeśli każesz im na siebie czekać.
Za parawanem jeden z cieni zaczął powiększać się i po chwili na korytarz wyszła pielęgniarka.
Wszystkie jego zmysły zaczęły wyć jak oszalałe, nakazując mu rzucić się do ucieczki, lecz Karol stał tylko jak sparaliżowany, nie mogąc wykonać żadnego ruchu.
Pielęgniarka była kościstą, wyższą od niego o kilkanaście centymetrów kobietą i nosiła zapinany z przodu kitel, odsłaniający nienaturalnie chude, sięgające poniżej kolan ramiona i pająkowate nogi. Skórę o nieprzyjemnym, szarym odcieniu, miała tak cienką, że wyraźnie widoczna była wijąca się pod nią mozaika fioletowych żył. Przyglądała mu się cierpliwie jednolicie białymi oczyma, osadzonymi głęboko w wydłużonej jak u owada twarzy i nawet pomimo dzielącej ich odległości, Karol wyczuł bijący od niej, odrażający smród.
– Och, pan Wroński – rzekła głosem przypominającym chrzęst łamanych kości. – Jakże się cieszę. Czekaliśmy na pana.
Dłonią o długich, wiotkich palcach wykonała zapraszający gest, wskazując pomieszczenie za parawanem. Uśmiechała się bez przerwy w sztuczny sposób, martwo szczerząc do niego żółte zęby.
Karol cofnął się o krok, szybko rozglądając na boki, szukając jednocześnie drogi ucieczki i czegoś, co mógłby wbić w chude ciało tego nieporadnie udającego człowieka stworzenia, jeśli rzuciłoby się za nim. Jednak w głębi duszy coś nauczone odległym doświadczeniem szeptało mu nerwowo, że nie powinien się jej sprzeciwiać, że taki bezsensowny opór tylko może pogorszyć sprawę i sprowadzić na niego dodatkowe cierpienia. Dziewczyna z kroplówką gdzieś znikła, pozostawiając po sobie tylko czerwone odciski stóp.
– Widzę, że się opieramy – w głosie pielęgniarki zabrzmiał gniew, ale nie przestawała się szczerzyć. – Niedobrze, Karolu, niedobrze.
Trwało to zaledwie niewielki ułamek sekundy, kiedy w niezrozumiały sposób nagle znalazła się tuż za nim i objęła w pół, dysząc w kark smrodliwym oddechem. Targnął się gwałtownie, lecz trzymała go w silnym, nieustępliwym uścisku i zanim zdążył zrobić cokolwiek więcej, coś ukłuło go boleśnie i głęboko w ramię, aż syknął przez zaciśnięte zęby.
Szpitalne ściany zawirowały mu przed oczyma, kiedy wypuszczony z objęć zatoczył się, nie mogąc utrzymać równowagi. Pielęgniarka zasłoniła wąskie usta szponiastą dłonią, tłumiąc śmiech i przypatrując mu się z pogardliwym rozbawieniem. W drugiej ściskała staromodną, żelazną strzykawkę o długiej igle; przez przeszklone okienko w jej cylindrycznej ściance dało się dostrzec żółtawy płyn.
– To taki nasz mały, eksperymentalny specyfik – wyjaśniła, machając mu przed twarzą strzykawką, kiedy oparty o jedną ze ścian walczył, by nie osunąć się na ziemię. – Pomaga w opanowaniu takich wierzgających głuptasków jak ty, zwiotcza im mięśnie. Prawda, że szybko działa? Czasem może spowodować trwały paraliż rdzenia kręgowego bądź nieuleczalną ślepotę, ale to przecież już nie nasz problem.
Nie dokończyła jeszcze tych słów, kiedy nogi zapiekły go żywym ogniem i ostatecznie odmówiły posłuszeństwa. Przytrzymała go, gdy upadał i uwieszonego na swym ramieniu pociągnęła w stronę parawanu. Serce waliło mu jak oszalałe, pompując tętniącą we krwi używkę do najdalszych partii jego ciała. Nie potrafił już nawet utrzymać uniesionej głowy.
– Proszę… – wyszlochał. – Proszę… zostawcie mnie…
– Żadnych łez, panie Wroński, to nie przystoi dorosłemu mężczyźnie – skarciła go tylko.
Za zielonym parawanem czekał już na niego przyśrubowany do podłogi fotel, wyposażony w specjalne stalowe uchwyty do krępowania nadgarstków i kostek. Tkwił pośrodku pomieszczenia, które niegdyś musiało zapewne pełnić rolę sali operacyjnej; wciąż jeszcze znajdowały się tu zasłane chirurgicznymi narzędziami, chromowane blaty, wypełnione tajemniczymi preparatami gabloty i kilka przeżartych rdzą umywalek. No i stał też szeroki, regulowany stół pod baterią jarzących się niemrawo lamp; z instalacji gumowych przewodów, odprowadzających nadmiar krwi, nadal kapały lepkie, szkarłatne krople, spływając do wybitego w podłodze odpływu.
Jakiś wychudzony pies o rzadkiej, poznaczonej ropiejącymi wrzodami sierści i jednym okiem lizał monotonnie ściekową kratkę; w pustym, niezasklepionym oczodole kłębiły mu się brzęczące nieznośnie muchy.
Po sali krzątała się druga pielęgniarka, mogąca równie dobrze uchodzić za lustrzane odbicie pierwszej. Kiedy weszli do środka, podeszła do fotela i rozwarła szczęki uchwytów, nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem. Chociaż starał się zebrać ostatnie, tętniące jeszcze w nim resztki sił i wyrwać się, bez trudu posadziły go na twardym siedzeniu, a stalowe obręcze więzów zatrzasnęły się ze zgrzytem.
– Czas na twój zabieg – powiedziała jedna z sióstr; nie potrafił powiedzieć która, ponieważ były jak dwie krople wody. – Czyżbyś zapomniał o swoim zabiegu? Rozluźnij się, to będzie mniej bolało. Ale tylko trochę mniej.
Pochyliła się nad czymś leżącym na podłodze niedaleko fotela i kiedy walcząc z mięśniami karku zdołał nieco obrócić głowę, ujrzał zwinięte w embrionalnej pozycji ciało mężczyzny. Pielęgniarka wyjmowała właśnie z jego ust żelazną klatkę, utrzymującą szczękę w rozwarciu. Spomiędzy zwęglonych warg wydobywała się strużka białego dymu.
– Rozumiesz, nie chcemy, abyś przypadkiem odgryzł sobie język – pospieszyła z wyjaśnieniem, wpychając mokrą jeszcze od śliny klatkę głęboko w usta Karola, niemal aż pod gardło. – Zawsze jest z tym kupa problemów, a pan doktor bardzo tego nie lubi.
Zakrztusił się, czując ostry, piekący smak skorodowanego żelaza i raniące mu dziąsła żebra klatki. Coś spłynęło mu do przełyku. Żołądek wierzgnął się dziko, lecz uspokoił go czym prędzej, doskonale zdając sobie sprawę, że gdyby teraz zwymiotował, po prostu by się udusił. Gdzieś zza pleców bezustannie dolatywało mlaskanie psiego jęzora.
Tymczasem druga z pielęgniarek przytoczyła bliżej masywne, udekorowane pokrętłami i okrągłym okienkiem oscylografu pudło. Rozpoznał je na pierwszy rzut oka i zaczął wić się jak oszalały, lecz nie był w stanie zdziałać nic, poza rozdrapaniem skóry o ostre krawędzie trzymających go bezlitośnie szczęk. Próbował coś powiedzieć, błagać, lecz przez ściśnięte gardło wydobywał mu się tylko cichy, piskliwy jęk, do którego obie z sióstr najwyraźniej zdążyły już przywyknąć. Jedyne, co mu pozostało, to bezsilne obserwowanie, jak z głowy leżącego bezwładnie mężczyzny, od którego coraz silniej czuć było spalenizną, zdejmują opaskę z czterema elektrodami, połączonymi zwojem poskręcanych przewodów z buczącą elektrycznością aparaturą. Kiedy wspólnie zakładały ją mu, uważnie sprawdzając położenie okrągłych elektrod na skroniach, zdawały się w ogóle nie zważać na to, że pokrętło skali napięcia na panelu urządzenia przekręcone było na maksymalne, zabronione położenie.
Z włosów jednej z pielęgniarek wysunął się niespotykanych rozmiarów skorek i upadł na jego policzek. Czuł na skórze dotyk drobnych, ostrych odnóży i kłujących kleszczy, wieńczących odwłok. Owad odzyskał równowagę na pokrytej zimnym potem powierzchni, po czym zastrzygł czułkami i zaczął pełznąć w stronę unieruchomionych w rozwarciu ust.
Szare, patykowate stworzenia w białych kitlach cofnęły się o krok, przypatrując mu się z dziecięcym rozbawieniem.
– Pan doktor zaraz do nas dołączy – rzekła któraś, ale nie zwracał na nie uwagi; jego wzrok skakał pomiędzy gałką potencjometru z ostrzegawczo migoczącą, czerwoną diodą, a skorkiem, którego nie mógł już widzieć, ale za to czuł doskonale.
„Zaraz zacznę wrzeszczeć. Zacznę wrzeszczeć i już nigdy nie przestanę!”
Rozpaczliwie próbował wzrokiem dać im do zrozumienia, żeby zmieniły zakres napięcia, żeby przekręciły tą cholerną gałkę z pozycji, w którą nawet nie powinno być wyposażone to urządzenie, lecz one tylko stały dumnie wyprostowane, z założonymi z tyłu ramionami. Po ramieniu jednej z nich przebiegł włochaty pająk i zniknął w fałdach kitla.
Gdzieś w głębi korytarza rozległo się puste, głuche uderzenie, jakby na podłogę opadł olbrzymi ciężar. Chwilę później dźwięk ten powtórzył się, tym razem nieco bliżej i głośniej, a zaraz potem znowu i znowu, w nierównych, pozbawionych rytmiczności odstępach czasu. Ktoś niezgrabnie kroczył korytarzem, ktoś tak potężny, że od jego kroków drżały ściany szpitala.
– Słyszysz? – zapytały równocześnie pielęgniarki. – Już nadchodzi!
Mlaskanie psa ucichło, zastąpione panicznym tupotem łap i rozdzierającym uszy skamleniem. Skorek zatrzymał się na krawędzi ust, badając czułkami rozpościerającą się przed nim przestrzeń; szybki, gorący oddech Karola zdawał się w ogóle mu nie przeszkadzać.
– Myślę, że możemy zaczynać – rzekła ta stojąca po prawej i zbliżyła się do aparatury.
Na parawanie zamajaczył ogromny, pozbawiony wyraźnych konturów cień, przypominający rozlaną plamę atramentu. Bez przerwy zmieniał swój kształt, jak obraz widziany przez mąconą wiatrem taflę wody i to, co jeszcze chwilę temu mogło uchodzić za ramiona, nagle stawało się wydłużoną głową, by za chwilę przeistoczyć się w zwalisty korpus.
Chociaż opór nie miał już najmniejszego sensu, Karol podjął ostatnią, rozpaczliwie desperacką próbę wydostania się z pułapki, lecz osłabione ciało nie zdołało sprostać nieugiętej, chłodnej stali trzymających go uchwytów. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, był ruch odsuwanego parawanu i kłębiącą się za nim czarną materię, a potem pielęgniarka przekręciła gałkę włącznika. Zdążył jeszcze poczuć ruch odnóży wielkiego skorka na języku i po chwili świat utonął w oślepiającym, białym błysku wszechogarniającego bólu, kiedy przez elektrody popłynęły setki, może tysiące watów napięcia, docierając wprost do jego mózgu.
Krzyczał, nie wiedząc czy krzyk ten wydobywa się z jego ust, czy tylko rozbrzmiewa wewnątrz jego umysłu, lecz nie miało to już znaczenia. W tej jednej chwili całe ciało i połączona z nim świadomość przestały istnieć w znanej mu dotąd formie, przeobrażając się w dziki wrzask, w niepohamowany, nieokiełznany ryk.
W tej jednej chwili nie był sobą, ale krzykiem.
Krzyczał nawet wtedy, kiedy zaczynał rozumieć, że nie czuje już stęchłego odoru pielęgniarek czy spalonego na węgiel ciała, a wokół nie słychać ani kapiącej krwi, ani trzasku elektrycznych wyładowań. Ktoś potrząsał nim za ramiona, przez łzy powtarzając jego imię.
– Karol, proszę, obudź się – szlochała Oliwia. – Tak się boję, proszę, otwórz oczy.
Przez kilka pierwszych chwil nie potrafił zrozumieć jeszcze, gdzie się znajduje. Uporczywy, nastawiony na pełną moc świder wibrował mu w głowie, skutecznie mącąc zdolność jasnego myślenia. Resztki szpitalnej rzeczywistości wciąż wirowały mu przed oczyma i dopiero kilka silniejszych klepnięć w policzki zdołało przywrócić mu ostrość widzenia. Popatrzył na Oliwię półprzytomnym wzrokiem i na jeden upiorny moment dojrzał w jej twarzy jednolicie białe oczy, a potem wszystko uleciało gdzieś ostatecznie.
– Obudziłam się, a ciebie nie było – mówiła szybko, wycierając płynące z oczu łzy. – Słyszałam tylko krzyki. A potem znalazłam cię tu, wijącego się na podłodze i przestraszyłam się…
– Tu? – odparł zachrypniętym od wrzasku głosem. – To znaczy gdzie?
Powiódł wokół zmęczonym spojrzeniem i mimo że nadal jeszcze czuł się potwornie niewyraźnie, rozpoznał to miejsce niemal natychmiast i chociaż był z powrotem w domu, nie poczuł wcale ulgi. Obdrapanych, brudnych ścian i zabitego deskami okna nie dało się pomylić z niczym innym.
Siedział w kącie „tego pokoju”, chłonąc zimno surowego betonu gołymi plecami.
Chwiejnie dźwignął się na nogi, wsparty na ramieniu Oliwii. W pierwszym odruchu chciał jej coś powiedzieć, jakoś uspokoić, ale słowa uciekły mu spomiędzy palców, zanim zdążył je złożyć w sensowną całość. Bo cóż jej mógł teraz rzec? Czy „wszystko jest w porządku” albo „to, co się stało, nie ma znaczenia”, mogły jeszcze coś zdziałać?
W progu, kiedy odruchowo odwrócił się, by zamknąć za nimi drzwi, jego wzrok, jakby kierowany wyższą siłą, sam spoczął na jednej ze ścian. Mimo ciemności dało się dostrzec znaczące ją pęknięcie; szeroką szczelinę, zaczynającą się przy podłodze i biegnącą do góry aż pod sufit, której z całą pewnością nie było tu nigdy wcześniej. Coś poruszyło się w czarnej czeluści wewnątrz.
Pospiesznie zatrzasnął drzwi i, drżąc na całym ciele, poszedł za Oliwią do sypialni. I chociaż usilnie starał się myśleć o czymś innym, nie potrafił pozbyć się widoku białego, wodnistego oka, otoczonego płatem szarej skóry, które spoglądało na niego z głębi szczeliny.
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.