Zimny, przenikający do szpiku kości wiatr. To on zdawał się rządzić tu niepodzielnie, narzucać innym swą nieprzejednaną wolę. W tym dziwnym miejscu, pod ciemno-pomarańczowym, niby rozżarzonym niebem, po którym mknęły pastelowe chmury – jak niedbałe maźnięcia pędzlem kiepskiego malarza, przekonanego, że tworzy arcydzieło; tutaj wiatr taki jak ten mógł przerodzić się z delikatnego, nic nie znaczącego powiewu w szalejący huragan i nikt nie ośmieliłby się mu w tym przeszkodzić. Bo to było jego królestwo. Dlatego popychał go do przodu, chłoszcząc mu skórę lodowatymi smagnięciami. Boże, ależ on był zimny! Nie potrafił uwolnić się z jego uścisku, nie potrafił znaleźć w sobie dość siły, by przeciwstawić się tej nieokiełznanej potędze. Brnął więc mozolnie do przodu tam, gdzie go prowadził, zapadając się po kostki w rozmiękłej, czarnej ziemi. Pomiędzy palcami stóp co chwilę prześlizgiwały mu się jakieś wiotkie, śliskie stworzenia. Dobrze, idę, widzisz? Idę! Proszę, przestań sprawiać mi ból… Wokół, gdziekolwiek by nie spojrzał, widział tylko groby. Aż po horyzont, gdzie tonęły w płomieniach nieba, ciągnęły się pospieszne usypane, nierówne kopce ziemi. Czuł podskórnie ich obecność, jakby stanowiły część jego samego; czuł, jak każdy z nich nawołuje do niego poprzez gorące, duszne powietrze, pulsując zaszyty głęboko gdzieś w zakamarkach jego umysłu. Miał wrażenie, że leży w każdym z nich z osobna, a jednocześnie we wszystkich naraz. Wołały do niego bezustannie, ale ich głosy tonęły w podmuchach wiatru; lodowaty oprawca nagle okazał się być opiekunem, zasłaniającym go własnym eterycznym ciałem przed zawodzącym nawoływaniem mogił. Chciały mu coś powiedzieć… przypomnieć o czymś, o czym on wolał nie pamiętać. Nagle zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie pełznie do przodu w miękkim gruncie, lecz klęczy przed jednym z grobów, z głową pochyloną tak nisko, że słyszy szelest pełzających w ziemi robaków i czuje ich stęchły odór. Próbował poderwać głowę, lecz czyjaś silna dłoń trzymała go w stalowym uścisku za kark, przyduszając coraz niżej i niżej. Usypany przed nim kopiec nie był czarny jak reszta, lecz ciemnoczerwony i pod pomarańczowym niebem zdawał się wręcz płonąć; niemal czuł bijący od niego żar na policzkach, od którego skręcały się pokrywające je włoski. Krzyczał najgłośniej ze wszystkich. To tu musisz zacząć kopać, powiedział tuż przy jego uchu kobiecy głos, zagłuszając wycie mogił. To właśnie ten grób musisz rozkopać. Dla siebie i dla nas. Musisz odkopać i spojrzeć do środka. Ziemia przed jego twarzą niespodziewanie rozsunęła się na boki z przeciągłym sykiem, odsłaniając wirującą, bezkresną czeluść. W jej głębinach, daleko w dole, jaśniało światło; przeraźliwie blade, zimniejsze nawet niż wiatr i wszystko inne, co tylko mógł sobie wyobrazić. W sercu poczuł ukłucie strachu; prawdziwego, zwierzęcego przerażenia. Targnął się desperacko, lecz trzymająca go za kark dłoń nawet nie drgnęła. Pamiętaj. Musisz odkopać ten grób, bo tylko w ten sposób przekonasz się, jak jest głęboki. Wrzasnął przeraźliwie, kiedy dłoń pchnęła go silnie do przodu. Jak cyrkowa kukiełka, której obcięto sznurki, poleciał bezwładnie w mrok, ku oślepiającemu, rosnącemu błyskawicznie światłu. Ostatnim, nadludzkim wysiłkiem woli obrócił się i na krawędzi malejącego coraz bardziej, otwartego grobu ujrzał… …samego siebie. Poderwał się gwałtownie i ciężko łapiąc powietrze usiadł na łóżku; tylko ściśniętemu do granic możliwości gardłu zawdzięczał, że nie krzyknął i nie obudził Oliwii, chociaż krzyk wirował jak oszalały po jego wnętrzu, szukając drogi ujścia. Przez kilka zbyt długich chwil, siedząc w mokrej pościeli, wciąż jeszcze czuł lodowate podmuchy wiatru i zapach cmentarnej, miękkiej ziemi, jakby niedawny koszmar w niepojęty sposób znalazł przejście pomiędzy jawą a snem i ciągle trzymał go w swych objęciach. Powoli wypuścił powietrze z płuc, kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności i sypialnia stopniowo zaczęła przybierać swe dawne, dobrze znane mu kształty. Za szerokim, balkonowym oknem wciąż jeszcze rozpościerał się jednolity mrok, nieznacznie tylko rozpraszany światłem gwiazd. Na elektronicznym wyświetlaczu stojącego obok łóżka budzika, cyfry przeskoczyły właśnie na 3:03; chociaż dawało mu to zaledwie półtorej godziny snu, Karol wiedział doskonale, że tej nocy nie zdoła już zmrużyć oka. Mozolnie przerzucił nogi przez krawędź łóżka, z ulgą zsuwając się z wilgotnego śladu własnej sylwetki, jaki pozostał na skołtunionym prześcieradle. Przez chwilę rozważał pomysł pójścia do łazienki i sprawdzenia, czy czasem na karku nie pozostały mu sine odciski czyichś palców; wrażenie, że wciąż tam są i utrudniają mu poruszanie głową nie ustępowało, nawet kiedy sen zbladł w jego pamięci, wyparty powracającą przytomnością umysłu. W porę jednak wyśmiał samego siebie za to irracjonalne, wyjątkowo dziecięce zachowanie. Powiódł wzrokiem dookoła, zastanawiając się, co u licha ma teraz robić. Na samą myśl o położeniu się z powrotem zbierało mu się na wymioty. Po drugiej stronie łóżka Oliwia spała głęboko z bujnymi włosami rozsypanymi na poduszce, a jej klatka piersiowa unosiła się i opadała w rytm miarowego, spokojnego oddechu. Była odwrócona do niego plecami i w ciemności dostrzegał jedynie smukły kontur jej ciała pod cienką kołdrą. Na stoliku po jej stronie co dwie, trzy sekundy mrugała dioda dziecięcego monitora; bateriożernego rodzaju telefonu, który na bieżąco przekazywał dźwięki z pokoju bliźniaczek, dzięki czemu gdyby któraś z nich obudziła się i zaczęła płakać, natychmiast by to usłyszeli. 3:07. Na widocznym przez okno skrawku nocnego nieba konstelacja Oriona pobłyskiwała niemrawo, doskonale widoczna jak zawsze o tej porze roku. Podniósł się i podszedł do balkonowych drzwi, by lepiej przyjrzeć się fantastycznej panoramie wszechświata; gwiazdy fascynowały go od dziecka i od dawna planował kupno profesjonalnego teleskopu, ale zawsze brakowało mu do tego czasu. Sięgnął do klamki łudząc się, że może rześkie, nocne powietrze pomoże mu poczuć się lepiej i odpędzi wiszące nad głową koszmary, ale w tej samej chwili kątem oka złowił jakiś ruch po drugiej stronie pokoju. Odwrócił się i w jednej chwili zamarł z uniesioną dłonią jak sparaliżowany, kiedy dostrzegł padające spod prowadzących na korytarz drzwi blade, jasne światło. Coś poruszyło się w tym blasku; cień kogoś, kto stał po drugiej stronie i nasłuchiwał, a teraz oddalił się pospiesznie, by nie zostać zauważonym. Miękkie, jakby rozważnie stawiane kroki szybko ucichły gdzieś w głębi domu. Zerknął nerwowo na Oliwię, czując, jak krew pulsuje mu w skroniach, lecz ona wciąż pogrążona była we śnie; światło rzucało wokół nieznaczny poblask, napełniając pokój igrającymi cieniami i oświetlało delikatnie jej twarz. Chciał szepnąć jej imię, zrobić cokolwiek, co sprawiłoby, że otworzy oczy i spojrzy w stronę drzwi, utwierdzając go, że to, co widzi, istnieje naprawdę i nie jest tylko wytworem jego nękanego powracającą chorobą umysłu. Nie potrafił jednak wydusić z siebie żadnego dźwięku. To nie światło go przerażało; bał się tego, co mogło ze sobą nieść. Zrobił kilka kroków w stronę osobliwej, prostokątnej aureoli, jaką blask utworzył wokół kształtu drzwi; ciepła jeszcze niedawno noc nagle wydała mu się potwornie zimna, jakby upalne lato w mgnieniu oka przeistoczyło się w srogą zimę. W ciszy słyszał tylko równomierny oddech Oliwii i swoje własne, bijące jak oszalałe serce. Wyświetlacz zegarka na nocnym stoliku wciąż pokazywał 3:07. Kiedy zatrzymał się przed drzwiami, mrużąc przyzwyczajone do ciemności oczy, wiedział już, że nie ma odwrotu. Chwilę jeszcze w skupieniu obserwował, jak blade, drgające lekko światło prześlizguje mu się po wyciągniętej dłoni; niemal czuł jego dotyk na skórze, delikatny jak muśnięcie oddechem. Sięgnął do klamki. Oliwia drgnęła niespokojnie przez sen i mruknęła coś, czego nie zrozumiał. Na jej spokojnej dotąd twarzy pojawił się grymas bólu. Nie, to nie był ból. Ona krzyczała, uwięziona gdzieś w otchłaniach targającego nią koszmaru. Nabrał głęboko powietrza i otworzył drzwi. Blask błyskawicznie wdarł się do środka i otoczył go bezszelestnie, odcinając zupełnie od reszty świata. Kontury sypialni, własnego domu, czy śpiącej Oliwii rozmyły się i znikły, zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch. … Znowu był w szpitalu. Wszystko, co go otaczało, wydawało mu się doskonale znane, jakby widział to zaledwie wczoraj, ale jednocześnie też przeraźliwie obce. Obce były brudne, pomalowane na martwy odcień zieleni ściany, poznaczone ciemnymi zaciekami i odłażącą farbą. Obce były pordzewiałe, przykryte poplamioną pościelą łóżka na kółkach, stojące w dwóch rzędach wzdłuż biegnącego po łuku i ginącego w oddali korytarza. Obcy był unoszący się w powietrzu smród; niemożliwy do zniesienia, odbierający siły odór rozkładających się zwłok. Odwrócił się, lecz za sobą miał tylko zamknięte głucho drzwi do własnej sypialni; tylko one pozostały takie, jakimi je znał, wciąż udekorowane wzorem, który wybrał wraz z żoną, kiedy wprowadzali się do domu. Nie miały tylko klamki. – Oliwia! – krzyknął, łomocząc w nie dziko pięściami, chociaż doskonale wiedział, że jest to bezcelowe; był tu uwięziony, dokładnie jak przed dwoma laty. – Oliwia, obudź się… proszę! Odpowiedziało mu jedynie echo jego mknącego w głąb korytarza głosu, odbijającego się od ścian, lawirującego po szpitalnych salach, igrającego w ciasnych kanałach wentylacyjnych, przez co można było odnieść wrażenie, że krzyk ten wydobywa się nie z jednego, lecz z kilku ściśniętych strachem gardeł. „To się nie dzieje, naprawdę, muszę w to uwierzyć. To się nie może dziać!” Lecz mimo to wciąż tkwił na zimnej, spełniającej rolę podłogi kracie, ubrany jedynie w zieloną szpitalną koszulę ze zbyt długimi rękawami, które dzięki temu łatwo dawały się zawiązać na plecach, gdyby zaszła taka konieczność. Poniżej, w płytkim betonowym kanale z cichym mlaskaniem przelewał się brunatny szlam; w jego spienionych wodach co chwilę dawały się dostrzec jakieś większe kawałki czegoś szarego i połyskującego, czego nie potrafił zidentyfikować i, prawdę mówiąc, był pewien, że nawet nie chce tego wiedzieć. Z niewielkich, rozmieszczonych co kilka metrów otworów tryskała monotonnie ciemnoczerwona ciecz, zwilżając nieco pręty krat. Kilka kropel wystrzeliło na tyle wysoko, by upaść na jego bose stopy. Były ciepłe. Strząsnął je z obrzydzeniem. Przez cały czas ktoś przeraźliwie krzyczał. W półmroku, rozświetlonym co kawałek migotliwym światłem zwieszających się z sufitu lamp, niewyraźnie rysowały się kształty spoczywających na łóżkach, przykrytych prześcieradłami ciał. Tylko w kilku, zatrważająco nielicznych przypadkach przypominały sylwetkę leżącego człowieka. Na wielu z nich bowiem tam, gdzie powinna znajdować się głowa, materiał załamywał się pod przyprawiającymi o ciarki kątami, poznaczony jednocześnie ciemnobrązowymi, zaschniętymi plamami. Na innych ślady takie widniały na wysokości klatek piersiowych bądź kończyn; raz czy dwa dostrzegł, że prześcieradło opadało gdzieś w połowie torsu i dalej biegło gładko po powierzchni łóżka. Powoli stawiając kolejne kroki, szedł przed siebie, zerkając to na wystające spod przykryć fragmenty sinych ciał, to na porzucone w nieładzie przedmioty; przewrócony wózek inwalidzki o skrzywionych kołach, statyw od kroplówki, zaropiałą strzykawkę. Pod jednym z dalszych łóżek dostrzegł podniszczoną przez ogień lalkę z wyrwanymi rączkami; wpatrywała się w niego porcelanowymi oczyma, które powinny być puste, a jednak przewiercały go na wylot niemym, podszytym wrogością wyrzutem. Kiedy oddalał się, mógł przysiąc, że wciąż czuje jej wzrok na swoich plecach. Nie potrafił powiedzieć, ile zdołał przejść tym długim, ciągnącym się w nieskończoność korytarzem, kiedy niespodziewanie zza załomu wyłoniły się masywne, wahadłowe drzwi, zagradzając mu drogę. Tylko jedno ze skrzydeł wciąż tkwiło na swym miejscu; kiwało się miarowo, jakby popychane niewidzialną dłonią, co chwilę ze zgrzytem uderzając w żelazny próg. Ponad nimi mrugał wymalowany na przeszklonej, podłużnej lampie czerwony napis. „ODDZIAŁ TERAPEUTYCZNY, SEKCJA D”, głosił. Sekcja D. Najbardziej ciężkie, nie poddające się tradycyjnym metodom leczenia przypadki chorób psychicznych, często wymagające bezpośrednich, chirurgicznych interwencji na stosownych częściach ciała pacjenta. Nie miał pojęcia, skąd o tym wiedział. Może usłyszał podczas swego ostatniego pobytu w szpitalu i zakopał w podświadomości, by wykorzystać w stosownym momencie? To i tak było bez znaczenia. Nie miał przecież innej drogi, a nieustający, rozdzierający krzyk przywoływał go hipnotycznie. Gdzieś wewnątrz siebie Karol czuł, że musi iść jego śladem, zanim na dobre ucichnie. Ostrożnie przeszedł nad leżącym na podłodze drugim skrzydłem. Kiedy siłą odruchu zerknął w dół, ze spienionych wód przelewających się pod kratą, na moment wypłynęła obcięta w nadgarstku dłoń; zatańczyła na powierzchni jak zaczarowana, popychana nurtem brudnego szlamu, sprawiając wrażenie, że po prostu kiwa mu na pożegnanie, po czym znikła w jednym z licznych odpływów. Po drugiej stronie korytarz nadal biegł po łuku, jakby cały szpital zataczał gigantyczną pętlę, lecz łóżek było znacznie mniej. Stały nierówno pod ścianami, nieraz przekrzywione tak, że tarasowały drogę, porozdzielane wejściami do szpitalnych, ciągnących się po obu stronach sal. Jednoosobowe, przypominające więzienne cele pomieszczenia wyłożone były od wewnątrz miękką, układającą się w prostokątny wzór gąbką, jednak mimo to wstawione do nich mosiężne łóżka posiadały regulowaną uprząż. W miejscach takich jak to żadne zabezpieczenia nie były zbędne. Większość sal była opustoszała i za obszernymi oknami, przez które sanitariusze mogli zaglądać do środka podczas obchodów, panowała ciemność, skrywająca porzucony sprzęt i zniszczenia spowodowane nadgorliwością niektórych pacjentów. W brudnych szybach Karol widział wykrzywione odbicie swej twarzy i widok ten przeraził go. Własnych, zapadniętych, przekrwionych oczu nad wychudzonymi policzkami i zlepionych w strąki włosów nie widział bowiem od przeszło dwóch lat. Jednak niektóre z tych ciasnych, klaustrofobicznych pomieszczeń wciąż miały swych mrocznych rezydentów; skrzywione świadomości, pojmujące na swój wynaturzony sposób otaczający je świat, zamknięte nie tylko w czterech ścianach, lecz także w więzieniu ludzkiej cielesności. Pojedyncza jarzeniówka, zabudowana w suficie izolatki o ścianach udekorowanych śladami dawno zaschniętych wymiocin i krwi, mrugała nierównomiernie, oświetlając siedzącego na łóżku w otoczeniu zerwanych pasów bezpieczeństwa mężczyznę. Pochylał się do przodu, przez co Karol jak na dłoni widział jego łysą głowę, oszpeconą szeregiem długich, wijących się blizn – pozostałości po licznych, nieudolnie przeprowadzonych trepanacjach. Poruszał palcami w bezkształtnej masie czerwonej tkanki, leżącej na materacu przed sobą, jakby widział w niej coś więcej i usiłował nadać właściwą, zrozumiałą tylko dla siebie harmonię. Kiedy podniósł głowę i spojrzał w jego stronę, Karol nie ujrzał twarzy człowieka, lecz krwawą maskę, z której łypało jedno tylko, niebieskie oko. Skóra w większości zdarta była równymi, niemal symetrycznymi paskami, odsłaniając drgające mięśnie i w zaledwie dwóch, może trzech miejscach zachowała się jeszcze nienaruszona. Mężczyzna nie spuszczając z niego wzroku, poruszył obnażonymi szczękami, jakby chciał coś powiedzieć i trzymanym w dłoni skalpelem odciął pozostałe kawałki swojej twarzy. Ostrożnie odłożył je na materac, mieszając z resztą leżącej tam masy i mozolnie zaczął je dopasowywać. Trudno było powiedzieć, czy grymas, jaki wykrzywił jego oblicze miał być uśmiechem zadowolenia, czy tylko był to zwykły skurcz podrażnionych mięśni. Byli także inni. Przyspieszył kroku, by możliwie szybko minąć ich izolatki i chociaż starał się nie patrzeć do środka, to i tak zobaczył więcej niż chciał. Więcej niż mógł znieść. Widział człowieka, wciąż jeszcze przypiętego do łóżka, którego klatka piersiowa otwarta była na boki jak szkarłatny kwiat, a płaty skóry, mięśni i żeber podwieszono na szeregu pobrzękujących łańcuchów, by nie zamknęły się samoczynnie; w lśniących wnętrznościach, oprócz bijącego nadal serca i falujących płuc, wyraźnie poruszało się coś żywego, lecz unieruchomiony nieszczęśnik mógł tylko przypatrywać się bezwolnie, jak drąży sobie drogę w miękkiej tkance jego ciała. Widział mężczyznę, podrygującego jak złapana ryba, nabitego na zwisający z sufitu, rzeźnicki hak; rozwidlone ostrze gładko przechodziło przez plecy i zakrwawione sterczało z mostka. Jego krzywo amputowane kończyny walały się po pomieszczeniu, podczas gdy z niezasklepionych kikutów nadal sterczały kawałki potrzaskanych kości. Widział kulącą się w odległym rogu postać, która w drżących spazmatycznie dłoniach ściskała odkrojoną, górną część swej czaszki; obnażone, szare zwoje mózgu w mdłym świetle pulsowały miarowo, jak gniazdo wijących się na padlinie robaków. Natknął się na człowieka, który zdołał w jakiś sposób wybić szybę swej celi i wydostać się na zewnątrz. Siedział na korytarzu pośród odłamków szkła odwrócony do niego tyłem i pochylał się nad zwłokami jakiejś kobiety, które najwyraźniej ściągnął z jednego z pobliskich łóżek. Kiedy Karol mijał go, na chwilę podniósł głowę i obrzucił go zobojętnianym spojrzeniem, żując coś beznamiętnie. Usta i policzki umazane miał krwią. Aż w końcu dotarł do najgorszego z możliwych koszmarów. Dotarł do pomieszczenia, które było otwarte i poruszyło strunami jego pamięci. Na zniszczonym, poplamionym łóżku, pomiędzy klamrami pasów bezpieczeństwa leżała okrągła, ostra jak brzytwa piła chirurgiczna i kilka skalpeli, jakby cierpliwie czekając na przybycie swego pacjenta. Nie musiał długo przyglądać się rozstawowi pasów, by zrozumieć, że idealnie pasuje do jego ciała. Gwałtowny strach ścisnął jego serce, kiedy zerknął na uchylone drzwi i dostrzegł zawieszoną na nich tabliczkę z wygrawerowanym numerem. Takim samym, jaki widniał na naszywce jego zielonej, szpitalnej koszuli. 307-D. Zęby na ostrzu piły sterczały ku górze jak wyszczerzone kły, lśniąc złowieszczo, kiedy oddychając szybko, Karol sięgnął pod włosy. Do ostatniej chwili kurczowo trzymał się nadziei, że może jednak się myli i nie znajdzie tam niczego niepokojącego. Przez krótki ułamek sekundy naprawdę zdążył już uwierzyć, że jego palce prześlizgują się tylko po skórze, ale zaraz potem zatrzymały się na podłużnym, bolesnym zgrubieniu, lekko ustępującym pod naciskiem, całkowicie burząc resztki jego wewnętrznego opanowania. Zachwiał się i oparł plecami o ścianę, lecz nie potrafił odsunąć dłoni od ukrytej pod włosami blizny. Pospiesznie przesunął wzdłuż niej palcami; biegła wokół głowy, zataczając idealny, prawie symetryczny owal. Wciąż jeszcze dawało się wyczuć fakturę szwów i Karol doskonale wiedział dlaczego. Były przecież świeże. – Muszę się stąd wydostać… – zakwilił, chwiejąc się na nogach. – Wypuście mnie! Muszę się stąd wydostać! |