powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXI)
listopad 2006

Odrodzenie
Carol Berg
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział 2
Tuż po zachodzie słońca znalazłem się wraz z Blaise’em na udeptanej drodze na ubogich przedmieściach Karesh. W tym mieście na południu cesarstwa banici Yvora Lukasha pracowali w ogrodach i uczyli się rzemiosła, czekając, jakie będą wyniki ich rozejmu z księciem Derzhich.
– Chcesz się zatrzymać i umyć? – Blaise stanął przed miejscową łaźnią, wilgotną i ponurą szopą wybudowaną wokół źródła zadziwiająco czystej i ciepłej wody. Za miedziaka można było na pół godziny wejść do sadzawki wyłożonej popękanymi płytkami i skorzystać z ręcznika niepranego chyba od czasów, gdy Verdonne była jeszcze śmiertelną panną.
Westchnąłem, próbując zignorować smród harówki w polu i szaleństwa.
– Byłoby miło, ale musisz zaraz ruszać w drogę.
Dlatego też pospieszyliśmy uliczką i wspięliśmy się po zakurzonych drewnianych schodach na drugie piętro warsztatu ślusarza. Tam usiadłem na jednym z dwóch sienników i zacząłem jeść kwaśny ser i chleb, zaś Blaise przygotował mi eliksir nasenny. Wolałem sam tego nie robić, jakby mieszkający we mnie demon mógł zmienić formułę i uniemożliwić mi spokojny sen. Byłem czarodziejem o znacznej mocy i wojownikiem o dużym doświadczeniu. Kiedy mój obłąkany umysł chciał mordować, nie było łatwo temu zapobiec. Ale gdy po ataku udawało mi się spokojnie przespać noc, znów wracałem do siebie. Przynajmniej do następnego razu.
– Kiedy udasz się do Kir’Navarrin i się tego pozbędziesz? – spytał Blaise, miażdżąc kilka liści i wrzucając je do kubka z łyżką wina i kilkoma szczyptami białego proszku. – Wiesz, jak ja wyglądałem… bełkoczący, śliniący się idiota, bardziej zwierzę niż człowiek. Nawet nie mogłem sam jeść, a po mniej niż dniu spędzonym tam… Na gwiazdy w niebiosach, nawet po wielu miesiącach nie umiem wyrazić różnicy. Znów być jednością. Widzieć wyraźnie, jakby ktoś włożył moje oczy z powrotem we właściwe oczodoły. Z pewnością ci to pomoże.
Ezzarianie od urodzenia związani z demonem, tacy jak Blaise, uwięzieni w świecie ludzi, musieli dokonać straszliwego wyboru. Ich demoniczna natura pozwalała im dowolnie zmieniać postać – talent, którego istnienia pozostali z nas nawet się nie domyślali. Ale po kilkunastu latach przemian ich ciałom zaczynało brakować jakiegoś podstawowego składnika, który pozwalał ich umysłom zachować stabilność. Nadchodził dzień – dla niektórych wcześniej, dla innych później – gdy zmieniali się w swoją zwierzęcą postać i nie byli w stanie powrócić do ludzkiego ciała. Wtedy szybko tracili inteligencję. Uwierzyłem, że Kir’Navarrin będzie rozwiązaniem tego problemu i właśnie dlatego – dla przyszłości mojego dziecka i Blaise’a, bardziej niż dla czegokolwiek innego – połączyłem się z Denasem, by otworzyć bramę. Ale sam jeszcze przez nią nie przeszedłem.
– Twój problem był czymś normalnym, naturalnym biegiem twojego życia – odpowiedziałem. – Mój nie jest. Nie mogę ryzykować przejścia, póki nie dowiem się, jakie ma plany ten przeklęty Denas.
– Demon już jest częścią ciebie – odparł Blaise – połączony tak, jak powinno być. Na bogów nad nami, człowieku, chodziłeś we własnej duszy i widziałeś tę prawdę… nie ma w tobie osobnej istoty. Pięćdziesiąt razy powtarzałeś, jak bardzo chcesz wejść do Kir’Navarrin. Idź tam i ulecz się, zanim zabijesz samego siebie albo kogoś innego.
Pociągnąłem się za włosy, jakbym w ten sposób mógł dostarczyć trochę powietrza i lekkości swojej tępej czaszce.
– On nie jest mną. Jeszcze nie. Siedzi w moim brzuchu i kręci się, jakbym zjadł coś, co jeszcze żyło. Myślę, że to on chce się tam dostać.
Złocisty demon, który mówił o sobie Denas, i ja zrezygnowaliśmy z osobnego życia dla wspólnego celu i przez kilka godzin potrzebnych, by ten cel osiągnąć, działaliśmy w porozumieniu. Ale trudno byłoby ocenić, który z nas był temu bardziej niechętny. On przez tysiąc lat cierpiał na lodowatym pustkowiu, wierząc, że mój lud zniszczył jego lud. Mnie wyszkolono, bym wierzył, że demony pożerają ludzkie dusze, gdyż nieustannie pragną zła. Ani rozsądek, ani pragmatyzm nie pomogły mi stłumić poczucia zbezczeszczenia, zepsucia i pewności, że Denas tylko czeka na chwilę mojej słabości, by mnie zniewolić.
Uniosłem chleb z serem do ust i znów go odłożyłem. Wcale nie byłem głodny.
– Niezależnie od tego, co wywołuje te wypadki, nie wolno mi się odsłonić. Jeśli Denas już teraz może mnie doprowadzić do morderstwa, co się stanie, kiedy zostaniemy w pełni połączeni?
Blaise podał mi gliniany kubek, a ja szybko wypiłem fioletowo-szary płyn i popiłem go wodą, by zmyć paskudny smak.
– Będziesz tym człowiekiem, którym zawsze byłeś. Rai-kirah dadzą ci wspomnienia i pomysły, talent, może nowe spojrzenie na świat. Ale to nie może być tak proste, jak zepsucie ludzkiej duszy. Nie takiej jak twoja. – Uśmiechnął się i rzucił mi koc. – Jesteś zbyt uparty.
Nie byłem tego pewien. Choć odważyłem się wejść do krainy demonów, przejście przez zaczarowaną bramę było ostatecznością – tak w każdym razie mi powiedziano. Kiedy podejmę ten krok, w pełni połączę się z Denasem, a wszelkie bariery między nami znikną. Moje wizje sugerowały, że w Tyrrad Nor kryje się niebezpieczeństwo, grożące zniszczeniem świata. Jeśli nie zdołam zapanować nad swoją ręką, nad swoją duszą… Być może ta właśnie okoliczność stanowiła źródło zagrożenia. Okresowe ataki szaleństwa mogły być lepsze.
Po krótkim czasie zacząłem odnosić wrażenie, że moje kończyny należą do kogoś innego. Gdy zamgliło mi się w oczach i świat zaczął wirować, Blaise włożył czarny płaszcz i zgasił świecę.
– Dobrze zrobiłeś, że połączyłeś się z rai-kirah. Dowiesz się wszystkiego, co konieczne, by to rozwikłać.
– Jeszcze jedno – powiedziałem sennie, gdy otworzył drzwi. – Powiedz siostrze, że nie zostawiliśmy Evana na śmierć. Ja wtedy walczyłem z demonami, a Ysanne… Ysanne wysłała go do ciebie. Nie chcieliśmy… żadne z nas nie chciało… jego śmierci. Ani przez chwilę. Nigdy.
– Powiem jej wszystko, Seyonne. Śpij dobrze.
• • •
Niepokojącym skutkiem mojego stanu było to, że większość ludzi Blaise’a – nawet tych kilku, którzy urodzili się złączeni z demonem – trochę się mnie bała, a z pewnością wszyscy szanowali moją prywatność. Dlatego też byłem zaskoczony, gdy ktoś wpadł do mojej komnaty nie więcej niż kwadrans po wyjściu Blaise’a. Kiedy gość niechcący przewrócił pusty dzbanek z wodą, zostałem na chwilę wyrwany z otępienia. Na moją twarz padło światło.
– Na ciało ducha! Dak miał rację. Nadal tu jesteś. Myślałem, że znów ruszyłeś z Blaise’em.
Intruzem był niski mężczyzna o okrągłej twarzy. Farrol, najbliższy przyjaciel z dzieciństwa Blaise’a i jego przybrany brat. Farrol, mężczyzna niezbyt subtelny w działaniu i o bardzo zdecydowanych poglądach, również stanowił jedność z demonem.
– Jeszcze chwila i zejdę wam z drogi – wybełkotałem, pozwalając, by opadły mi powieki. Miałem wrażenie, że moje ciało jest mułem na dnie rzeki.
– Ale to z tobą chciał rozmawiać posłaniec. Powiedział, że to pilne.
– Posłaniec? – Z trudem uchyliłem bramy snu.
– Powiedział, że przysłał go książę Aleksander. Przeklęty Derzhi… zachowywał się, jakbyśmy byli robactwem. Blaise właśnie wyszedł, więc posłałem go za nim… i za tobą, jak sądziłem.
– Od księcia? – Z trudem podniosłem się do pozycji siedzącej. Miałem się spotkać z Aleksandrem w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą. Ale później książę, dźwigający na ramionach ciężar cesarstwa swojego ojca, choć jeszcze nie nosił korony, przysłał wieści, że będziemy musieli poczekać do letniego przesilenia. Czyli ponad dwa miesiące. – Co dokładnie powiedział?
– Powiedział, że ma przekazać wiadomość bezpośrednio Ezzarianinowi, który był niewolnikiem księcia, temu, który ma na twarzy piętno niewoli. Twierdził, że wiadomość nie może czekać i musi ją sam dostarczyć.
– Niewolnik księcia… tak dokładnie to ujął?
– Tak. To był arogancki, dumny człowiek.
Aleksander nigdy nie określiłby mnie mianem niewolnika. Już nie. Nie powiedziałby tak posłańcowi Derzhich, który powinien traktować mnie z szacunkiem.
– Opisz mi, jak wyglądał, Farrolu. Jego barwy… szarfa, godło na tarczy, mieczu albo gdzieś na ubraniu… I opisz mi jego włosy. Czy nosił warkocz?
Sięgnąłem po kubek wody, który zostawił mi Blaise, i wylałem sobie jego zawartość na głowę, by zmusić ociężały umysł do przebudzenia.
– Wyglądał jak każdy przeklęty Derzhi. Uzbrojony po zęby. Jechał na pięknym gniadoszu, za którego Wyther i Dak byliby gotowi zabijać. Nie nosił szarfy, lecz płaszcz tef narzucony na koszulę. Widniało na nim zwierzę… shengar albo kayeet. Nie wiem. Warkocz miał taki jak te wszystkie aroganckie sukinsyny. Długi. Jasny. Związany niebieską… nie, fioletową wstążką po lewej stronie głowy. Czemu pytasz? Czy coś się stało?
Wcisnąłem dłonie w oczy, próbując pomyśleć.
– Warkocz… po której stronie głowy?
Farrol kopnął pusty dzban z wodą.
– Nie wiem. Co to ma za…?
– Myśl, Farrolu. Powiedziałeś, że po lewej. Po której stronie?
Uniósł ręce.
– Po lewej, tak myślę… tak, po lewej. Dlatego zobaczyłem kolor wstążki, bo ogień płonął po jego lewej stronie.
Lewa… na duchy ciemności! Podniosłem się z trudem i chwyciłem Farrola za ramię.
– Musimy ruszyć za nimi. Pospiesz się. Pomóż mi się obudzić i przynieś miecz.
– Co się stało?
– To nie był posłaniec. To namhir… skrytobójca.
A Blaise prowadził go prosto do mojego syna.
• • •
Nim Farrol wlał we mnie wystarczająco dużo mocnej herbaty, bym nie spadł z konia, byliśmy pół godziny za Blaise’em i skrytobójcami; namhirzy zawsze podróżowali we trzech. Gdy pędziliśmy przez oświetlony księżycowym blaskiem las, a Farrol przemierzał zaczarowane ścieżki tak samo jak Blaise, ja myślałem jedynie o tym, jak ci trzej mordercy dają upust swojej wściekłości na Evanie, Elinor, Blaisie i Gordainie, kiedy uświadomią sobie, że nie zdołają wypełnić przysięgi śmierci, którą złożyli swojemu panu. Jeśli Blaise ich nie zauważy i nie zgubi, będą mogli podążać za nim po ścieżkach czarów tak samo jak ja. A Blaise był zmęczony i zmartwiony, zresztą nawet gdy był wypoczęty, brakowało mu instynktu wojownika.
Przez rzadki las dębów i jesionów, w dół jarów zarośniętych wierzbami i olchami, przez skalisty grzbiet… Za każdym razem droga była odrobinę inna, wystarczająco, by nawet doświadczony łowca nie mógł jej powtórzyć ani zauważyć śladów wcześniejszego przejścia. Nim Farrol ostrzegawczo uniósł rękę, zacząłem już zgrzytać zębami.
– Teraz już jedziemy prosto – wyszeptał. – Kiedy przejdziesz przez ten grzbiet, znajdziesz się z tyłu domu. Jak chcesz to rozegrać?
Lekko zeskoczyłem z siodła i wyrwałem miecz z pochwy.
– Zajdź z lewej i wejdź do domu przez zagrodę dla kóz. Twoim zadaniem… twoim jedynym zadaniem… jest wydostać rodzinę. – Chwyciłem go za nogę. – Nie myśl, że uda ci się pokonać tych ludzi, Farrolu. Nie zdołasz tego uczynić ani ty, ani Blaise czy Gordain. Namhirzy są doskonale wyszkoleni, a porażka jest dla nich gorsza od śmierci. Spróbuję ich odciągnąć. – A potem dowiem się, co na mrok nocy tu robią. – Ruszaj.
Zostawiłem konia na szczycie wzniesienia i zacząłem się ostrożnie skradać w dół ciemnego zbocza przez gęstą kępę sosen. Kiedy znajdowałem się w połowie drogi, w dolinie rozbłysnął pomarańczowy płomień i zabrzmiał krzyk bólu mężczyzny. Następnie rozległ się przerażony płacz dziecka. Porzucając ostrożność, pobiegłem. Na ziemi na granicy drzew leżała rozciągnięta postać. Blaise… a ja nie miałem nawet czasu sprawdzić, czy jeszcze żyje.
Chata już płonęła, kiedy dotarłem do podstawy wzgórza, a jeden z Derzhich stał przed drzwiami z wyciągniętym mieczem. Krzyki Evana dochodziły zza mężczyzny. Na bogów nocy, nadal był w środku! Ale nie mogłem zaatakować strażnika przy drzwiach, gdyż dwaj inni namhirzy również znajdowali się w moim polu widzenia. W cieniach przy ogniu stała mała grupka – jeden mężczyzna leżał skulony na ziemi, inny – drugi Derzhi – stojąc za nim, odchylał mu głowę do tyłu i trzymał nóż przy jego gardle. Trzeci namhir, wysoki i chudy, z rękami splecionymi na piersi, stał przed tą dwójką, zadając jakieś pytanie. Mężczyzna na ziemi odpowiedział ostrym przekleństwem.
Gordain umrze. Niezależnie od tego, jaki czar bym rzucił lub jakich cudów z broną dokonał, odległość między nami była zbyt wielka. Nie umiałem poruszać się tak szybko, by zatrzymać nóż namhira.
– Będą żyć, Gordainie! – krzyknąłem, dając Manganarczykowi jedyny możliwy dar.
Jednocześnie rzuciłem w mrok nożem, celując w serce strażnika przy drzwiach, po czym pobiegłem morderczo długimi krokami, by wbić miecz w plecy drugiego namhira. Gdy wyrwałem ostrze z martwego Derzhiego, ujrzałem, jak Farrol wybiega z lasu w stronę płonącego domu. Nie miałem innego wyboru, musiałem ufać, że zrobi to, co konieczne, gdyż trzeci skrytobójca wyciągnął miecz i mnie zaatakował.
– Sam niewolnik czarodziej! – wykrzyknął radośnie, odpowiadając ciosem na mój cios. – Wykurzyliśmy cię jak głodnego kayeeta.
W swojej karierze wojownika nie walczyłem z wieloma ludźmi – moimi przeciwnikami były zwykle potworne postacie demonów – lecz szybko odkryłem, że namhir jest jednym z najlepszych w swoim zawodzie. Proste iluzje – swędzenie, odciski, pełzające pająki – nie zakłócą koncentracji kogoś takiego. Wiedział, że jestem czarodziejem. A przerażony płacz mojego syna tak bardzo podsycał mój gniew, że nie miałem czasu na bardziej skomplikowane i imponujące działania. Musiałem polegać na mieczu i pięściach. Kiedyś nie byłby to problem – w tym, co robiłem, byłem naprawdę dobry – lecz źle zaleczona rana w boku okazała się zdradziecka. Za każdym razem gdy unosiłem miecz, miałem wrażenie, że rozrywam sobie bok.
Próbowałem zmusić wojownika, by się cofnął w stronę zagrody dla kóz, ale on najwyraźniej znał na pamięć rozkład gospodarstwa. Tuż przed tym, jak wpędziłem go w pułapkę, uchylił się, przetoczył i zerwał na równe nogi tuż za mną. Znów go przycisnąłem, tym razem w stronę płomieni, przeciągając mieczem po jego piersi. Nie dość głęboko, gdyż się nie zawahał. Skierował mnie bokiem w stronę świeżo zaoranego pola, najwyraźniej licząc, że nogi zapadną mi się w miękką ziemię. Obróciłem się i wbiłem but w jego plecy. Potknął się, ale nie przewrócił. Krzyki mojego syna zmieniły się we wrzask przerażenia, a ja wolałem nie myśleć, dlaczego cień Farrola nadal krąży między mną a ogniem.
– Wydostań ich! – zawołałem i opuściłem miecz na ramię przeciwnika. Popłynęła ciemna krew.
Namhir nadal walczył, unikał moich ciosów, kopnął mnie w kolano i uderzył grubym drewnianym kijem w plecy. Cios sprawił, że się zatoczyłem i jedynie rozpaczliwy unik uchronił mnie przed ostrzem miecza. Ale namhir był człowiekiem, a mnie szkolono do walki z demonami. Kolejnym ciosem roztrzaskałem jego broń. Wysoki Derzhi zatoczył się do tyłu, trzymając jedynie rękojeść i ułomek miecza.
– Po mnie przyjdą kolejni – warknął, gdy kopniakiem wyrzuciłem zniszczony miecz z jego prawej ręki i cios za ciosem przyciskałem go do ziemi. Mógł parować jedynie kijem. – Już nie będziesz się wtrącał w sprawy lepszych od siebie, niewolniku.
Kopnąłem go w brzuch tak mocno, że z jego ust popłynęła krew, a później postawiłem mu but na piersi.
– Kto cię przysłał? Który pan Hamrasch tak przejmuje się wyzwoleńcem Aleksandra, że najmuje namhirów? – Symbol wilka na jego zakrwawionym płaszczu oznaczał, że jest członkiem hegedu Hamrasch, jednego z dwudziestu najpotężniejszych rodów Derzhich.
– Wszyscy moi panowie… każdy z nich. – Zakaszlał i uśmiechnął się, szczerząc okrwawione zęby. – Żałosny Aleksander nigdy nie będzie rządził cesarstwem.
– Wszyscy… – Całkowita pewność w jego głosie mną wstrząsnęła. Gdyby każdy z panów hegedu brał udział w skrytobójstwie… Pochyliłem się i wykręciłem jego zakrwawione ramię, a mój głos brzmiał szorstko ze strachu i wściekłości. – Powiedz mi, namhirze, czy wypowiedzieli kanavar?
Nie skrzywił się ani mi nie odpowiedział. Tylko śmiał się, aż zaczął się krztusić krwawą śliną.
Moja dłoń opadła, podniosłem się powoli. Kanavar… przysięga tak głęboka, tak przerażająca, tak poważna, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko z całego hegedu Derzhich poświęciliby swoje życie, by jej dotrzymać. Hamraschi byli gotowi poświęcić istnienie swojego rodu dla zniszczenia Aleksandra.
Namhir cofnął się niezgrabnie przez pole.
– Ty również zginiesz, niewolniku – wychrypiał. – I wszyscy, którzy udzielą ci schronienia…
Uniosłem miecz, by go wykończyć, lecz migoczący blask ognia zwiódł moje oczy, a mój umysł koncentrował się na jego słowach, więc nie zauważyłem ruchu jego lewej ręki. Kij wbił mi się mocno w prawy bok.
Straciłem oddech. W moim polu widzenia pojawiły się czerwone pasma, a bok przepełnił paraliżujący ból. Prawe ramię zwisło bezwładnie, a miecz wypadł ze zdrętwiałej dłoni. Kolejny cios, tym razem w kostkę. Ledwie go zauważyłem, gdyż rozpaczliwie próbowałem złapać oddech. Zgięty w pół, zatoczyłem się do tyłu, szukając upuszczonej broni. Głowa w górę, głupcze. Następny cios zmiażdży ci czaszkę.
Namhir i tak był trupem. Rany, jakie mu zadałem, doprowadzą do tego, nawet jeśli ja nie przeżyję najbliższych chwil. Ale na jego nieszczęście – i moje – potknąłem się o ciało Gordaina i zobaczyłem, co zrobili dobremu Manganarczykowi. Poderżnęli mu gardło, jak się spodziewałem, ale wcześniej… nim przybyłem… obcięli mu obie dłonie i przypalili kikuty, by nie umarł zbyt szybko. Niewyobrażalna groza dla każdego, ale dla człowieka, który już musiał żyć bez jednej nogi…
– Skomlał jak kobieta – zabrzmiał szorstki szept. – Myślałem, że Manganarczycy są twardsi.
W moich żyłach płynęła ciemność. Pozostałości szaleństwa tego dnia się podniosły, i zapomniałem o kanavarze, zapomniałem o Gordainie i Aleksandrze, Blaisie i moim dziecku, zapomniałem o wszystkim. Jakimś sposobem udało mi się znów podnieść miecz, ale nie zabiłem namhira szybko. Ciosami precyzyjnymi jak cięcia jubilera szlifującego klejnot i tak potężnymi, że drżały od nich moje własne kości, odciąłem prawą rękę wrzeszczącego Derzhiego… i lewą… a później całą resztę, kawałek po kawałku, aż nie pozostało już nic.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.