powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXII)
grudzień 2006

Głęboki Grób – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Ścisnął ją jedną ręką za ramię, by przytrzymać na miejscu, drugą zaś pospiesznie przesunął po jej ciele, szukając miejsca, gdzie mogła ukryć fiolkę, jednak ona szarpnęła się i w efekcie zdołał jedynie rozedrzeć jej sukienkę. Zacisnął mocniej pięść, ale zdążyła się wyswobodzić i przytrzymując rozerwane ramiączko, przebiegła na drugą stronę kuchni. Coś w niej drgnęło, widział to w jej oczach. Oddychała szybko, a maska opanowania osunęła się lekko, odsłaniając zlęknione wnętrze. Pomiędzy strzępami materiału widać było wyraźnie szeroką bliznę, przecinającą ukośnie obojczyk.
– Opanuj się, proszę – mówiła, patrząc mu prosto w oczy i wytrzymując jego ostre spojrzenie bez mrugnięcia okiem, kiedy wolnym krokiem obchodził stół i zbliżał się do niej. – Naprawdę nie wiem, o czy mówisz. W ogrodzie nikogo nie ma…
– Teraz na pewno nie. Ale jeszcze chwilę temu ucięłaś sobie miłą pogawędkę z panem doktorem. O czym rozmawialiście? Jak przekonać mnie, że jestem szalony? Uważaj, zła odpowiedź może cię drogo kosztować – wyszczerzył krzywo zęby, przesuwając dłonią po blacie stołu w pobliżu rozłożonej gazety.
Zerknęła w to miejsce, potem szybko obiegła wzrokiem kuchnię, szukając pozostawionego przez siebie noża. Kiedy nigdzie go nie dostrzegła, najpewniej zrozumiała, co miał na myśli, bo wciągnęła głęboko powietrze i zacisnęła wargi. Ale nie spanikowała.
– Karol, naprawdę. Coś… coś musiało ci się… – urwała, jakby w obawie, że kolejne słowa mogą tylko pogorszyć sytuację, ale na to było już odrobinę za późno.
Karol z wściekłością kopnął w jej stronę jeden z większych kawałków rozbitego kubka, który znalazł mu się na drodze, ale udało mu się jedynie posłać go gdzieś w okolice drzwi. Nie oczekiwał, że to odniesie jakiś skutek, po prostu wrzał w nim gniew, który musiał znaleźć jakieś ujście, a jeszcze nie nadeszła pora na pojawienie się na scenie Pana Noża. Bezczelność Oliwii była momentami zdumiewająca. Czy ona naprawdę sądziła, że takim idiotycznym wybiegiem uda się jej coś zdziałać?
– Przywidzieć, tak?! To chciałaś powiedzieć? To kazał ci mi wmówić? Że mam złudzenia, że powinienem wrócić do szpitala? Odpowiadaj! W tym miały pomóc te tabletki?
– Jakie tabletki, Karol… W ogrodzie nie było żadnego lekarza, uwierz mi proszę.
– A ten mężczyzna w białym kitlu, to kim niby był? Może tylko cię posuwał po pracy?
Miał już na końcu języka coś o wiele bardziej siarczystego, ale zauważył, że to wystarczyło, by jej twarz, dotąd tak doskonale maskująca emocje, drgnęła nieznacznie. Sprawił jej ból i szalenie go to ucieszyło. Oliwia zamrugała oczami i na moment uciekła spojrzeniem gdzieś w bok. Szybko się jednak ogarnęła.
– Karol, posłuchaj samego siebie – odezwała się i chociaż w jej głosie dalej pobrzmiewała niezłomna, zmęczona cierpliwość, wiedział już, że Oliwia zaczyna tracić grunt. – Człowiek w białym kitlu? Na tyłach naszego ogrodu? To jakieś szaleństwo.
Stała pomiędzy nim a kojcem płaczących bliźniaczek, zasłaniając sobą dzieci i zerkając na zaciśnięte pięści górującego nad nią Karola. Przyglądał się, jak walczy z wewnętrznym rozdarciem pomiędzy matczynym impulsem, każącym jej zająć się dziewczynkami, a obawą przed obróceniem się do niego plecami. Był blisko, na tyle, że zdołałby dosięgnąć ją dłonią, a tym bardziej, jeśli trzymałby w niej nóż.
– Nie mów mi o szaleństwie, dobrze? To nie ty spędziłaś pół roku przypięta do łóżka, słuchając wrzasków z sąsiednich sal.
– Zrozum mnie dobrze. Nigdy nie rozmawiałam z żadnym lekarzem w naszym ogrodzie. Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? Czym sobie na to zasłużyłam? Co jeszcze mam ci powiedzieć?
Jej czoło pokryło się kropelkami potu. Niemal mógł dostrzec, jak zaczyna drżeć. Teraz spoglądała nerwowo na nierówności leżącej na stole gazety, zaczynając rozumieć, jak źle wygląda jej sytuacja i to wytrącało ją stopniowo z równowagi. Karol uśmiechnął się tylko. Wszystko układało się idealnie.
– Chcę usłyszeć całą prawdę – odparł, przysuwając się bliżej; nie odsunęła się nawet o krok od kojca. – Tylko tyle. Powiesz mi co chcę wiedzieć, a zakończymy to szybko i bezboleśnie.
– Ale to jest prawda! Nic takiego nie miało miejsca. To wszystko… to wszystko jest takie niedorzeczne, nie dostrzegasz tego?
Była twarda, musiał to jej przyznać. Wiedział, że potrafi taka być, ale mimo to był zaskoczony.
– I co jeszcze nigdy nie miało miejsca? Nasze małżeństwo? Ono też mi się przywidziało? Albo dzieci? Może zaraz zaczniesz wmawiać mi, że nigdy nie napisałem żadnej książki? To jest to, co nazywasz niedorzecznością?
Oczy jej zalśniły, a podbródek zaczął się trząść. Mimo to nie odwróciła wzroku, zniosła jego pogardliwe, przeszywające ją na wylot spojrzenie.
– Karol… dlaczego mi to robisz? Dlaczego opowiadasz te rzeczy? Ty i te książki… To już przestało być zabawne. Od wyjścia ze szpitala ciągle tylko powtarzasz, jak to napiszesz kiedyś wspaniałą książkę i zostaniesz sławny. Ale do tego jeszcze daleka droga, więc… więc dlaczego tak mówisz?
Już chciał wybuchnąć śmiechem, skrzyczeć ją, uderzyć, wszystko to jednocześnie, ale w jej spojrzeniu było coś tak prawdziwego, tak niewymuszonego i rozpaczliwego, że zawahał się. Patrząc w wypełnione łzami oczy Oliwi, poczuł, jak w jego umyśle pęka jakaś bariera, aż zaszumiało mu w uszach. Lodowata dłoń chwyciła go za serce i ścisnęła, nie pozwalając wykonać następnego kroku.
– Co ty gadasz, do cholery jasnej? – wypluł z siebie tak szybko, że słowa te prawie zlały się w jedność. – Przecież napisałem ich mnóstwo. Pierwsza była o… była…
Ale tu nagle natrafił w swej pamięci na wielką, czarną dziurę, w której tonęły wszelkie wspomnienia. Nie potrafił jej sforsować, nie potrafił sięgnąć w jej głąb, by wydobyć coś, co jeszcze sekundę temu tam było. Rozciągała się jak bezkresna pustka w miejscu, które powinno być wypełnione, a w mgnieniu oka zmieniło się w nicość. Jak nazywała się pierwsza książka? Jak…
Po policzkach Oliwii płynęły łzy. Wydawało mu się, że lśnią oślepiająco, ale to była tylko jego wyobraźnia, próbująca odszukać się w nowej rzeczywistości.
– Coś jest poważnie nie tak, nie widzisz tego? – powiedziała, a szloch nieco zniekształcił słowa. – Wszystkie te rzeczy, o których mówisz… Człowiek w ogrodzie, tabletki, książki… To ten pokój znowu na ciebie działa, podsuwa ci obrazy, które są tylko w twojej głowie. Nie powinniśmy tu zostać, nigdy…
Nie słuchał jej. Walczył z samym sobą, starając się przypomnieć sobie coś, co mu umknęło, ale wcale nie dlatego że tak naprawdę nigdy nie istniało, bo przecież musiało, na litość boską, musiało istnieć!
Desperacko starał się utrzymać na powierzchni, złapać równowagę, ponownie ujrzeć wszystko wyraźnie, ale im bardziej się starał, tym głębiej zapadał się w ten grząski grunt. To było jak wir, jak ruchome piaski; im mocniej się szarpał, tym szybciej pożerały go żywcem.
Jak nazywała się ta pierdolona książka?!
– Nie – rzekł, zataczając się w tył, aż uderzył o stół. – To niemożliwe, nie wierzę. To jakaś twoja sztuczka. Twoja i tego…
Rzucił się w kierunku schodów na piętro, ignorując jej nawoływania. Wbiegając, potykał się o własne nogi. Przy szczycie schodów skręcił kostkę, ale nie zwrócił na to większej uwagi. W tamtej chwili znajdował się na zupełnie innym poziomie egzystencji, gdzie takie drobnostki przechodziły niezauważone w cieniu i chaosie strzępków pamięci, pomiędzy którymi pojawiało się coraz więcej czarnych plam, a obrazy blakły i więdły jak jesienne liście. Przykuśtykał przez korytarz i wpadł do swojego gabinetu, z impetu przewracając się na stojące w pobliżu biurko.
Gablota, w której tak niedawno znajdowały się jego książki, stała zupełnie pusta. Półki za szklanymi drzwiczkami pokrywała równa warstwa od dawna nieścieranego kurzu.
Z gardła wyrwał mu się zduszony jęk. Tępym, niczego nierozumiejącym wzrokiem wpatrywał się w gablotę, czując, jak nogi zmieniają mu się w watę. Miał wrażenie, że usta wypełnia mu lodowata, słona woda, a on sam spada gdzieś w mroczną czeluść, gdzie nie dociera żadne światło. Umysł rozpaczliwie buntował się przed tym, co widziały oczy, raz po raz odrzucając widok pustych półek, jakby miało to cokolwiek zmienić. Prawda, chociaż okrutna i niemożliwa do przyjęcia, była też nieugięta. Wdzierała się do jego głowy nieprzejednaną falą, burząc wszystko, co stanęło jej na drodze.
– To niemożliwe… – wyszeptał, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic więcej; słowa te zabrzmiały niewyraźnie, bełkotliwie, jakby nie potrafił zapanować nad poprawnym ruchem warg.
Gdzieś z olbrzymiej oddali dolatywał płacz którejś z dziewczynek i matczyny, uspokajający głos Oliwii, lecz dla niego działo się to jakby w innym, odległym wszechświecie. Kurczowo trzymał się resztek zdrowego rozsądku, podpowiadających mu, że przecież musi być na to wszystko jakieś wyjaśnienie i wystarczy je tylko znaleźć, a przypomni sobie tytuły książek (a jeśli bardzo się postara, to może nawet i imiona bohaterów) i sytuacja wróci do normy. Uczepił się tej myśli jak topielec chwytający się rzuconego mu koła, widząc dzięki niej ostatnie, słabo migoczące światełko w tunelu.
Na biurku wciąż zalegały rozrzucone w nieładzie kartki zapisanego drobno papieru, dokładnie tak, jak je pozostawił wczorajszego wieczora; stojący obok komputera pojemnik również był wypełniony. Poczuł dotyk ulgi; nieznaczny, ledwo odczuwalny, ale wystarczający, by chociaż trochę zdołał się ogarnąć. To już przecież było coś. A nawet bardzo wiele. Namacalny dowód, że jednak pisał, że przynajmniej raz wybrał się do innego świata i sprowadził stamtąd postacie, zamykając je na kartach książki, wlał jakby nowe życie w związane strachem mięśnie i popchnął go do działania. Bo jeśli istniała ona, to musiały istnieć i inne książki, prawda?
Prawda?
Szybkim krokiem podszedł do komputera i włączył go. Potok zimnych kropel potu spływał mu po plecach jak deszcz po szybie, kiedy nerwowo bębniąc palcami o blat pod klawiaturą, czekał na uruchomienie systemu. Z zaciśniętymi zębami przeszukał zawartość folderów, w których trzymał elektroniczne kopie swych książek, lecz nie znalazł absolutnie niczego. Zaledwie kilka głupawych obrazków, podesłanych mu przez Szymona. Ręce trzęsły mu się niemiłosiernie, kiedy sięgał po płytę, na której zapisał kopię zapasową swoich dokumentów i dopiero za drugim razem udało mu się położyć ją na tackę napędu. Jednak na krążku znajdowały się tylko ich zdjęcia z wakacji; reszta pojemności była niewykorzystana. Pamiętał doskonale, jak zapisywał je tutaj razem z książkami, lecz teraz komputer uparcie twierdził, że pozostała część płyty nigdy nie była użyta. Krzyknął z wściekłości i uderzył pięścią w obudowę monitora, niemal zrzucając go z podwyższenia.
„Wykasowała je. Ta suka je wykasowała! Wszystkie, co do jednej. Najpierw pozbyła się tych z gabloty, a potem zabrała się za dane z dysku. Ale jeszcze mi za to zapłaci. Srogo tego pożałuje, przysięgam!”
Popychany do działania seriami dzikich impulsów uruchomił przeglądarkę stron internetowych, nerwowo klikając w odpowiadającą jej ikonę, przez co otworzyło mu się kilka niepotrzebnych okienek, dodatkowo podsycając jego złość. Pospiesznie wstukał adres sklepu wysyłkowego, przeszedł do działu KSIĄŻKI i w wyszukiwarce wpisał swoje nazwisko. Z nerwami napiętymi do tego stopnia, że niemal czuł jak trzeszczą oczekiwał na wyświetlenie się wyników, wpatrzony w kursor, który przyjął postać obracającej się klepsydry. W końcu, po zaledwie kilku ciągnących się niemiłosiernie sekundach ekran zmienił się, ukazując mu tylko dwie linijki tekstu.
„SZUKANE HASŁO: KAROL WROŃSKI
ZNALEZIONYCH POZYCJI: 0”
Zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło i podbiegł do biurka. Stał na nim masywny notes, w którym wizytówki przesuwały się z góry do dołu po wygiętej w łuk prowadnicy. Drżącymi palcami przeskakiwał po twardych grzbietach, poszukując tej, na której zapisane miał numery telefonów do wydawnictwa. Wstrzymał oddech, kiedy do niej dotarł, ale zamiast nazwisk wydawcy, agenta i redaktora zobaczył tylko puste kratki.
„No jasne, wyrwała je. Nie zapomniała o niczym. Wszystko doskonale obmyśliła. Ale znajdę je, znajdę! Coś musiała przeoczyć.”
I chociaż doskonale wiedział, że to nieprawda, ponieważ po usuniętych wkładkach pozostałyby wolne, niedopasowujące się miejsca, tak samo, jak po zdjętych z półki książkach pozostałaby przestrzeń niepokryta kurzem, z całej siły cisnął notesem o ścianę. Widok wirujących w powietrzu, rozsypujących się wizytówek sprawił mu dziką satysfakcję. Krzyczał, uderzając pięściami w blat biurka, w furii rozrzucając zaścielające go kartki, ponieważ tylko na tyle było go teraz stać. Krzyczał, bo wszystko w nim krzyczało i ta kakofonia wrzasków musiała znaleźć ujście, inaczej rozerwałaby go na strzępy. Krzyczał, ponieważ światełko w tunelu zaczynało gasnąć i nic nie mógł na to poradzić.
A potem któraś z odrzuconych stron odsłoniła leżący przy krawędzi nóż do papieru. Ten sam, którego wczoraj użył do otwarcia przesyłki z wydawnictwa, by wydostać z niej egzemplarz ostatniej książki i wręczyć go Magdzie. Tkwił dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej go tu położył.
Uśmiechnął się bezwiednie. Boże, dzięki Ci za Twe małe łaski!
Zbiegł na dół; kostka nie bolała już tak bardzo, najwidoczniej nie skręcił jej, a jedynie nieco nadwyrężył. Kiedy wszedł do kuchni, Oliwia trzymała właśnie na rękach Weronikę, kołysząc ją uspokajająco; dziewczynka tarła piąstką oczko z wyrazem nadąsania na okrągłej buzi, ale była spokojna. Marta siedziała w kojcu nieco rozkojarzona, spoglądając to na siostrę, to na mamę. Wyciągała małe rączki w górę, coraz bardziej niezadowolona z faktu, że pozostawiono ją samą sobie.
Na jego widok Oliwia znieruchomiała i cofnęła się o krok, częściowo zasłaniając sobą Weronikę. Obrzuciła go trwożliwym, napiętym spojrzeniem, gotowa bez mrugnięcia stawić mu czoła, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Była blada, oczy miała podkrążone i zaczerwienione, ale poza tym biła od niej jakaś hardość, której nie widział nigdy dotąd. Popatrzył na nią ostro, jakby chciał tym samym dać do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec, co to, to nie, ale chwilowo musi zająć się czymś innym. Podszedł do zawieszonego na ścianie telefonu i wystukał odczytany z przytwierdzonej obok kartki numer.
Nie spoglądał w jej stronę, kiedy czekał na połączenie, zasłaniając twarz opartym o ścianę ramieniem. Czuł, że mu się przygląda i chciał już rzucić coś bez odwracania się, by zrozumiała, kto jest górą, kiedy po drugiej stronie linii odezwał się kobiecy, przyjaźnie brzmiący głos.
– Wczoraj podarowałem ci książkę – rzekł beznamiętnie, bez wdawania się w przydługie powitania. – Limitowany egzemplarz, twarda okładka. Przynieś ją do mnie jak najszybciej.
Chwila ciszy.
– Słucham? – Magda wydawała się z tropu. – Kto mówi?
– Karol Wroński, pracujesz u mnie, pomagasz żonie przy dzieciach – wyjaśnił sucho, przesadnie akcentując słowo „żona”; przemawiał spokojnie, ale stanowczo, głosem, który dawał do zrozumienia, że jego właściciel nie znosi sprzeciwu. – Podpisałem ci tą książkę. Teraz jej potrzebuję. Możesz ją do mnie przywieźć, najdalej za piętnaście minut?
Tym razem pauza w słuchawce była dłuższa.
– Panie Wroński, nie bardzo rozumiem – odparła w końcu Magda. – Jaka książka?
– Nie udawaj głupiej, dobrze? Wiesz doskonale, o czym mówię.
– Proszę pana, ja…
– Moja książka! – krzyknął, ignorując Oliwię, która usiłowała coś wtrącić, ale uciszył ją gestem. – Ta, którą napisałem i dałem ci ją wczoraj przed obiadem. Jaki miała tytuł?
– Panie Wroński, nie dawał mi pan żadnej książki…
– Przestań kłamać! Tytuł, podaj mi tylko jej tytuł.
Ponownie zapadła między nimi cisza, przerywana tylko trzaskami gdzieś na linii i szybkim, urywanym oddechem Magdy.
– No? – ponaglił ją; zabrzmiało to jak warknięcie.
– Powiedział mi pan, że z chęcią podarowałby mi jedną ze swoich książek, gdyby jakąś wydał – powiedziała łamiącym się, wyraźnie przestraszonym głosem. – Ale to było wszystko. Obracał pan w palcach nóż do papieru i powtarzał to. Przeraziło mnie to wtedy, bo patrzył pan na mnie tak jakoś dziwnie… jakby mnie tam wcale nie było.
– Co ty wygadujesz?! Co ty opowiadasz, do kurwy jasnej?!
– Panie Wroński, ja… ja już nie chcę u państwa pracować…
– To ona cię do tego namówiła?! – Teraz krzyczał już bez opamiętania i niewiele go to obchodziło. – Moja żona?! To ona kazała ci mówić mi te bzdury?! Co ci za to obiecała?! Przecież dałem ci tą cholerną książkę, dobrze to pamiętam! Jak śmiesz mówić mi, że było inaczej?!
Chciał dodać coś jeszcze, ale zorientował się, że w słuchawce słychać już tylko jednostajny dźwięk przerwanego połączenia. Z trzaskiem rzucił nią o widełki; odbiła się od nich jak gumowa piłka i poszybowała w dół, kołysząc się na skręconym przewodzie, ale nie zamierzał zaprzątać sobie głowy takimi drobiazgami. Odwrócił się do Oliwii z błyskiem furii w oczach.
– Nie myśl sobie, że tak łatwo mnie złamiesz – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Przejrzałem cię. Nie wiem, jaki masz w tym wszystkim cel, ale wiedz jedno. Nie uda ci się. Nie wygrasz ze mną.
– Karol, wysłuchaj mnie uważnie – zaczęła, sadzając Weronikę w kojcu, ale nawet na sekundę nie spuściła go z oczu. – To wszystko to jakieś…
– Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia! – przerwał jej ostro. – Coś przeoczyłaś, wiesz? W całym tym swoim planie przekonania mnie, że jestem obłąkany zapomniałaś o jednej rzeczy i ja wiem, o jakiej. Mam cię w szachu. Nie zdołasz się tym razem wyłgać.
Na półce pod telewizorem leżał program telewizyjny; zwykła, kilkustronicowa wkładka, jaką lokalne gazety często dodają do piątkowych wydań. Kilka dni spędzonych w kuchni odcisnęło na nim swoje piętno; pozaginane rogi, wilgotne strony czy tłuste ślady na okładce. Pamiętał dokładnie, jak w sobotę – trzy dni temu – czytał zapowiedź wywiadu z samym sobą w jednej z rubryk, a potem użył programu w charakterze podstawki pod kubek. Nalewając do niego soku pomarańczowego, zapatrzył się w rozbawione bliźniaczki, przez co część napoju wyciekła na zewnątrz. Wtedy trochę go to zezłościło, ale teraz wydawało mu się szczęśliwym zrządzeniem losu, ponieważ na okładce wciąż jeszcze widoczny był okrągły ślad po denku kubka.
Mogła pozamieniać notesy czy płyty, mogła usunąć dane i ukryć książki, w końcu mogła też namówić tę smarkulę na kłamanie mu w żywe oczy, ale nie zdołałaby za żadne skarby świata zamienić programu i pozostawić na nim dokładnie te same ślady, nieprzesunięte nawet o milimetr. Musiałaby być drugim Davidem Copperfieldem, żeby dokonać czegoś takiego. A ona przecież nie potrafiła nawet potasować dobrze kart.
Rzucając jej chytry, pełen szyderstwa uśmiech, sięgnął po program.
– Karol, proszę, pozwól mi coś powiedzieć – spróbowała ponownie.
– Zamknij się – uciął krótko, nie racząc jej nawet spojrzeniem.
Odszukanie zapowiedzi telewizyjnych na nadchodzący tydzień przyszło mu bez trudu; znajdowały się przecież na samym początku i wystarczyło tylko odwrócić okładkę. „Dwa razy J, wydanie specjalne” głosił wytłuszczony nagłówek, a zaraz pod nim:
W najnowszym wydaniu popularnego talk-show Janusza Jarosza będziemy mogli spotkać się z dwójką znamienitych gości. Autor zaprosił bowiem do studia znanego aktora młodego pokolenia, Jakuba Kurskiego, którego najnowszy film po raz kolejny znalazł się na szczycie polskiego box-office’u, a także jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy, Wojciecha Mrozowskiego, czołowego obecnie twórcę literatury fantastycznej…
Po plecach przebiegł mu dreszcz, jak smagnięcie płonącym biczem. Nie czytał dalej; nie był w stanie. Stał tylko z bezmyślnym wyrazem twarzy, wpatrzony w cudze nazwisko widniejące tam, gdzie powinno znajdować się jego własne i nie potrafił zmusić się do wykonania jakiegokolwiek ruchu. W ustach zaschło mu do tego stopnia, że łapane płytkimi, urywanymi łykami powietrze drażniło język.
– Ja nie… nie rozumiem – wykrztusił, ściskając kurczowo gazetę; czuł się potwornie oszukany, jak ktoś, kto przez wiele dni przemierzał bezkresną pustynię w kierunku widniejącej na horyzoncie oazy i dopiero umierając z wyczerpania, zaczął rozumieć, że dążył do mirażu.
Kątem oka dostrzegł, jak Oliwia wykonuje dwa, trzy niepewne kroki w jego stronę. Uniosła rękę, jakby chciała położyć mu ją na ramieniu uspokajającym gestem, ale zawahała się.
– Karol, posłuchaj, co chcę ci powiedzieć. Popatrz na mnie. Uspokój się i posłuchaj.
Wciąż nie potrafił oderwać wzroku od treści zapowiedzi, chociaż drobny druk zlał mu się przed oczyma w czarny mętlik i nie rozróżniał już żadnych słów. Rozpaczliwie odrzucał od siebie świadomość, że to koniec i nie pozostało już absolutnie nic, czego mógłby się chwycić i wydostać tym samym spod walących się murów jego świata. Nawet stojąc w obliczu oczywistego, nie potrafił się poddać i przyznać, że wszystko, co go otaczało, było tylko zmyślnym…
– Spójrz na mnie! – krzyknęła stanowczo Oliwia, aż poderwał głowę i popatrzył na nią zdezorientowany.
Stała na wyciągnięcie ręki, spoglądając na niego z tą samą, rozważnie dawkowaną, cierpliwością. Zauważył, że rozerwane ramiączko sukienki spięła prowizorycznie agrafką i widok ten w pewien sposób przyniósł mu ulgę. Nagle poczuł się bardzo słaby i bezradny.
– Dzieje się z tobą coś bardzo niedobrego – zaczęła powoli, jakby nie do końca przekonana, co powinna powiedzieć, bo każde słowa mogły zabrzmieć niewłaściwie. – Pewne rzeczy, o których mówiłeś… których istnienia najwidoczniej byłeś bardzo pewien… One nie miały nigdy miejsca.
Zamilkła na kilka chwil, dając mu czas na przyswojenie tej gorzkiej prawdy i przełknięcie jej w miarę bezboleśnie. Próbował doszukać się w jej oczach jakiegoś fałszu, zawahania, czegokolwiek, co mógłby wykorzystać jeszcze przeciwko niej, ale znalazł tylko nieugiętą, zmęczoną cierpliwość… i współczucie.
– Kiedy byłeś w szpitalu, wydarzyło się coś nieprzewidzianego – podjęła ponownie. – Nie mogłeś o tym wiedzieć, ponieważ tak miało być najlepiej dla ciebie… i dla mnie. Przekonali mnie, abym ci nie mówiła, ale teraz nie wiem już, czy był to dobry pomysł.
A potem z prawdziwym, autentycznym, niemożliwym do podrobienia bólem, w którym mieszały się rozpacz, złość na samą siebie i udręka, dodała:
– Nie miałeś nigdy dowiedzieć się o operacji, którą przeszedłeś. Operacji mózgu. Miało ci to pomóc uwolnić się od wszystkich tych wizji, ale w trakcie coś poszło nie tak. Według nich… według nich powinieneś wtedy umrzeć, ale ty leżałeś tylko z otwartą czaszką, a oni nie wiedzieli, co się dzieje. Nie potrafili zdecydować, co dalej, więc doszli do wniosku, żeby uznać, że operacji po prostu nie było.
Milczał, wpatrzony w jakiś odległy punkt za oknem, próbując poskładać to wszystko w jakąś sensowną całość, odnaleźć się w jej słowach i uporządkować na nowo świat, ale nie potrafił; zupełnie jakby wszelkie próby ogarnięcia całej tej sytuacji wykraczały daleko poza jego zdolność pojmowania i z góry skazane były na niepowodzenie. Mógł tylko stać z bezwładnie zwieszonymi ramionami, wciąż ściskając w dłoniach wymięty, feralny program telewizyjny i słuchać Oliwii, wierząc, że w jakiś sposób zdoła odzyskać wewnętrzną równowagę.
– Nie wiem, dlaczego zgodziłam się trzymać to w tajemnicy, naprawdę… Teraz tego żałuję. Widziałam ich bezradność i chyba doszłam do wniosku, że to jest tak jak z nowotworami. Nie mówią ci, że zachorowałeś, bo dzięki temu dłużej pożyjesz. Opuściłeś szpital zupełnie zdrowy, a ja milczałam, bo wydawało mi się to małą ceną za normalne życie. Przez te dwa lata wszystko było w porządku. Aż do teraz, dopóki nie zacząłeś pisać tej książki, o której ciągle mówiłeś. Tej o wampirach. Cieszyłam się, że w końcu znalazłeś w sobie siłę, by zmierzyć się z własną pasją, ale teraz wolałabym, żebyś nigdy się za nią nie zabrał. – Położyła mu dłonie na ramionach i stanęła tak, aby spojrzeć mu w oczy; w zmęczone, wciąż jeszcze zagubione oczy. – Musisz mi uwierzyć. Istnieje tylko ta jedna. Nie ma i nigdy nie było innych.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.