 | Kompromitujące zdjęcie faszystowskiego pozdrowienia, które mogło Bonda kosztować karierę. Na szczęście wytłumaczył, że był to plenerowy koncert Brytyjskich Pieśni Patriotycznych. |
KW: Fajnie brzmi to, co mówisz, ale dla mnie Bond jednak zawsze będzie politycznie niewiarygodny. Zakłada bowiem dużo większą rolę Wielkiej Brytanii w świecie niż to w ogóle jest dziś (a właściwie od 50 lat) możliwe. ED: Piotrek, co chcesz od Moore’a? Był inny od Connery’ego i Craiga, ale – co najważniejsze – wprowadził coś od siebie do cyklu. Luz i urok. Wolę Craiga, ale nie róbmy z Moore’a pajaca, który pomylił miejsca pracy. PD: Kiedy właśnie Moore jest dla mnie pajacem. Błaznujący Bond i słaby aktor – kiepskie połączenie. Zresztą zwróć uwagę jaki los spotkał Connery’ego, dla którego seria była startem do wielkiej kariery, a jaki Moore’a, dla którego była właściwie kulminacją. Potem grywał już tylko w filmach z Van Dammem i Spice Girls. I dobrze, bo to jest właśnie jego poziom. ED: Nie twierdzę, że Moore był lepszy od Connery’ego, ale nie uważam go też za błazna. Za jego kadencji bondowskie filmy były inne, ale w większości trzymały poziom. KW: Krok oczywiście w dobrą stronę, ale ja oczekuję następnego. Oczekuję, że teraz każda część będzie kontynuacją poprzedniej, tak jak to było w książkach (i w filmach o Bourne), a nie osobną wariacją na temat. I mam nadzieję, że ktoś mi przedstawi życie Jamesa Bonda dzisiejszych czasów w kilku kolejnych filmach, tak jak życie Bonda przedstawiał Fleming (a fani mogli ustalać chronologię). No dobra, dochodzimy do tematu właściwego – jak się sprawdza „Casino Royale” jako film w ogóle i jako film bondowski w szczególności? ED: Jako film – doskonale. Interesująca, pełna napięcia rozrywka z błyskotliwymi one-linerami, ciekawymi postaciami i zwrotami akcji. Jako film stricte bondowski można polemizować, bo chociaż wiele smaczków charakterystycznych dla cyklu plus tradycje budowania fabuły zostały zachowane, tak od wielu twórcy stanowczo się odcięli, a tego ortodoksyjni wielbiciele mogą nie znieść. Dla mnie „Casino Royale” to krok w przyszłość. Może uczłowieczanie bohatera w epoce dzisiejszych filmów akcji nie jest zbyt oryginalne, ale jak widać potrzebne. PD: I jako film w ogóle, i jako film bondowski – znakomicie. Zawiera wszystkie elementy, o których już mówiłem wyżej. Madds Mikkelsen to jeden z lepszych przeciwników Bonda w dziejach cyklu, do Evy Green wreszcie się przekonałem (pewnie dlatego, że nie wymalowali ją na kurwiszcze jak w „Królestwie niebieskim”, ani nie musiała pokazywać cycków jak w „Marzycielach”, żeby robić wrażenie), a do tego już na samym wstępie zostałem mile zaskoczony świetną czołówką i fajną piosenką gościa z Audioslave, którego nazwiska wciąż zapominam. Zaś otwierająca właściwą akcję scena pościgu, dla wielu krytyków przydługa, po prostu rzuciła mnie na kolana. Dziwne, ale nie spotkałem się jeszcze w polskiej prasie z informacją, że czarnoskóry facet, którego Bond goni, to Sebastien Foucan, twórca le parkour i freerunningu, założyciel Yamakasi, po prostu kultowa postać i mistrz świata we wspomnianych sportach. Słowem, cieszy, że twórcy „Casino Royale” jednocześnie wracają do źródeł i wychodzą naprzeciw nowym trendom. Może w 22. Bondzie 007 zmierzy się z grupą ASG? Nie przynudzając dalej, powiem jeszcze tylko tyle, że trzeci akt filmu mógłby być bardziej dynamiczny i mniej rozanielony, ale z drugiej strony – dostałem najlepszego Bonda od jakichś czterdziestu lat i jeszcze wybrzydzam? Nie będę.  | Koncert skończył się pokazem ogni sztucznych. |
MRW: Genialny, genialny. Co najlepsze – bierze każdy z klasycznych motywów bondowych, sadza na wiklinowym krześle i bije po jajach. Subtelne nawiązanie do Moneypenny przy pierwszym spotkaniu Jamesa i Vesper, przegenialny one-liner “Do I look like I give a damn?” (przepraszam, czy mogę w „Esensji” powiedzieć „zjebał”? Bo trzeba powiedzieć, że tłumacz, który zrobił z tego „Mam to w dupie” zjebał robotę!). Itd., itp., nie ma sensu opowiadać całego filmu, a tym by się skończyło wymienianie ulubionych scen. Próbowałem ostatnio obejrzeć „xXx”, który miał być jakoby Bondem na nowe czasy i przeraziło mnie, jak żałośnie wyglądał w porównaniu z „Casino Royale”. PD: W porównaniu z „Casino Royale” – tak, ale w zestawieniu z powstałym w tym samym roku „Die Another Day” już nie bardzo. Podmień sobie w „xXx” Diesela na Brosnana, zmień muzykę na mniej hardcore’ową i masz „DAD”. I vice versa. Tym bardziej dziwię się, dlaczego podchodzisz do dwudziestego Bonda tak bezkrytycznie. Hołdy i jaja były już w odcinkach z Moore’em, kuriozalne gadżety też, ale wtedy zdarzały się jeszcze fabuły wykraczające poza standardową młóckę a la John Woo. MCh: No nie, daj spokój – robota reżyserska Roba Cohena w „xXx” jest na poziomie zadowolonego z siebie kretyna, który nie potrafi nawet zmontować filmu tak, żeby jego rzekomo inteligentny bohater nie wychodził na idiotę. „xXx” może na poziomie scenariusza wyglądało na bondowską historię, ale gotowy film zamiast być trampoliną Vina Diesla do kariery w kinie akcji, okazał się dla biedaka gwoździem do trumny. KW: Tak fatalnej, pozbawionej energii i emocji sekwencji finałowej jak w „xXx” nie było w żadnym Bondzie, to fakt… Dziwię się, że nie zauważyliście, że jest to najbardziej Flemingowski film od czasów „Goldfingera”. Byłem zaszokowany, jak dużo udało się zachować z książki, jednocześnie nie pozostawiając wrażenia zderzenia różnych czasów (jak w nowym Żbiku). Le Chiffre nie pracuje już dla Rosjan, lecz dla różnorakich terrorystów, ale tak samo należy go pozbawić kasy w grze, mamy kasyno, mamy rozgrywkę (bardziej widowiskowy poker zastąpił bakarata), mamy wiadomy zwrot akcji i mamy nawet słynną scenę tortur z obijaniem genitaliów! A nawet rozwiązanie sprawy Le Chiffre’a pozostawiono w wersji książkowej, odchodząc od schematu filmowej serii. A fabułę książkową przepleciono trzema kapitalnymi scenami akcji (zachowując spójność całości) i inteligentnie zmodyfikowano samą końcówkę. Dla mnie to majstersztyk. Jeśli do czegoś musze się przyczepić, to irytuje mnie sztampowa finałowa pokerowa rozgrywka w wersji „poker kontra kareta”, gdy w grze całą talią raczej się sprawdza „trójka na dwie pary” (ale filmowcy o tym zapominają). No i Le Chiffre, zawodowy gracz nie powinien mieć aż tak oczywistego znaku, że blefuje. Gdyby w tym momencie drgał mu jeden włos na klacie, byłoby to bardziej wiarygodne. Ale to czepialstwo, bo film jest super.  | Dopiero nad ranem, gdy słońce wpadło do pokoju, Ewa Green z zaskoczeniem stwierdziła, że nie spędziła nocy z Piercem Brosnanem, jak było zapisane w kontrakcie. |
MCh: To ja może trochę mniej bezkrytycznie. Film jest dobry jako film, a świetny jako Bond na nowe czasy, ale wyziera z niego bezradność Martina Campbella w scenach, które miały szansę wynieść tego Bonda na ponadbondowski poziom. Mówię przede wszystkim o romansowych scenach między Vesper i Jamesem. W żadnym Bondzie poza pierwszymi nie da się uwierzyć w romansowe emocje – po części z powodu rytualizacji motywu (wiadomo było, że Bond panienkę zaliczy, a ona mu się odda), po części z powodu założenia serii (Bond się nie angażuje – „zrobiłem to dla Anglii”). Tutaj była szansa pokazać, że facet naprawdę coś czuje i spotkał postać, która na początku jego agentowskiej kariery jest w stanie naprawdę zmusić go do zadania pytania, czy wybrał dobrą drogę. A tymczasem wszystkie sceny niby-miłosne wychodzą groteskowo i nieprzekonująco. Dopiero śmierć bohaterki rusza jak cholera (ale głównie za sprawą realizacji sceny i pokazania twarzy tonącej kobiety). To za późno. Trochę też żałuję, że Campbell ma za mały zestaw reżyserskich środków, żeby ekscytująco pokazać grę w karty. W książce panowie naprawdę napierniczają przy stole przez kilkadziesiąt stron i Fleming opisuje to kapitalnie sprawnie. Tutaj muszą wstać, pójść się trochę poprać po mordach z drugoplanowymi postaciami, po czym wrócić i dokończyć grę. Do tego scenarzyści nie skorzystali z okazji zażartowania z faktu, że obaj wracają zmasakrowani (a realizatorzy bez sensu pokazują ich prawie bez szwanku, jakby nic się nie stało). To przecież była świetna okazja do komentarza a propos pobytu obu w swoich pokojach z damami i powrotu w stanie poważnego zużycia :) Ale poza tym to jedyny Bond od lat, którego miałem ochotę obejrzeć ponownie kilka dni po seansie. KW: Mnie zabrakło w kartach momentu zaskoczenia. Przecież moment, gdy Bond przegrywa jest doskonałą szansą na to, aby niesztampowym rozwiązaniem zaskoczyć widza (który oczywiście spodziewa się sukcesu JB). A tu jako ostatni karty wykłada Le Chiffre, a, jak wiadomo, ten kto jest sprawdzany w filmie, ten wygrywa. Ech, gdyby to odkręcili… Le Chiffre wykłada karty, czekamy na karetę w ręku Bonda, a on ma tylko trójkę…? Poza tym przesadziłeś. Gra w karty w książce to tylko 8 stron, dużo krócej niż w filmie. MRW: Chłopaki, chciałbym tylko przyziemnie zauważyć, że przeciętny widz raczej nie ma pojęcia o grze w karty. KW: A tym bardziej o „idei kamuflażu optycznego”. UL: Chyba trzeba nam było tych wszystkich „Die Another Dayów”, żeby w pełni docenić „Casino Royale”. Bo oto okazało się, że Bond może być – w dobie komputerowych Gollumów – filmem przede wszystkim zrobionym z sensem. I wcale nie trzeba się silić na pokazywanie Bóg wie czego i szperaniem w Internecie za jakimiś wynalazkami w rodzaju pelerynek niewidek – solidna obsada, klasyczny urok, ciekawie rozegrane sceny akcji (zwłaszcza pierwsza i ostatnia) i patrzcie – nagle wszyscy jesteśmy w bondowskim raju. I to jest sukces twórców „Casino Royale” – udowodnili, że w czasach, kiedy można pokazać wszystko, wygrywa szpieg, którego jedynym gadżetem jest samochodowy zestaw reanimacyjny… MRW: I wypasiony GPS z wirtualną rzeczywistością w komórce. KW: Daniel Craig…  | Bond widział czarno na białym, że jego przeciwnik ma złe zamiary. |
ED: Bardzo dobry. Trudno go w ogóle porównywać z wcześniejszymi Bondami, a to dlatego, że i formuła jest zupełnie inna. A Craig do tego nowego Bonda pasuje, ze swoim szorstkim stylem bycia, arogancją i ryzykanctwem. Okazuje się nie być ani tak przystojny jak Brosnan, ani tak elegancki jak Connery, ale bardzo charyzmatyczny i wiarygodny. KW: Znając go z „Sylwii”, gdzie zaprezentował ekranową charyzmę braci Mroczków, byłem pełen najgorszych przeczuć. Ale już po bondowskiej nominacji zobaczyłem „Monachium” i się uspokoiłem. Jak się okazało, słusznie. Craig to Bond nieukształtowany, robiący błędy, ale charyzmatyczny i bezwzględny. Poza tym żaden dotychczasowy Bond nie chodził tak często zakrwawiony. UL: Daniel Craig idealnie pasuje do ścieżki obranej przez „Casino Royale” – na żadnym wcześniejszym odtwórcy tej roli, a już na Brosnanie zwłaszcza, tak dobrze nie leżałby ubabrany krwią smoking. W rzędzie pozostałych Bondów jest o tyle nietypowy, że więcej w nim szorstkości niż elegancji, co uwiarygodnia 007 jako zimnokrwistego zabijakę, który bez skrupułów i dla samej przyjemności czerpanej z mordowania jest w stanie palnąć przeciwnikowi w łeb. PD: Na jakiej podstawie to, Ulu, wywnioskowałaś? Nie róbmy z Bonda mordercy, kiedy on zimną krew zachowuje w pracy, gdzie jest mu to po prostu niezbędne do przeżycia, a prywatnie (świetna scena pod prysznicem) potrafi być przecież całkiem czułym facetem. Muszę osobiście przeprosić Craiga (ma ktoś maila?), że tak nisko oceniałem go przed seansem. Okazało się, że nie wylądował w moim rankingu ani w grupie słabszych, ani – co jeszcze bardziej zaskakujące – lepszych podróbek jak Brosnan, a od razu wskoczył na poziom Connery’ego. Craig zagrał Bonda na podobnej nucie, co Bale Batmana. A więc nie nudny niezniszczalny superman, ale gość, który czasem obrywa po dupie, a żeby pokonać innych, musi najpierw zmierzyć się z własnymi słabościami. W ogóle analogii z „Batmanem: Początkiem” jest w całym „Casino Royale” sporo i ogromnie się cieszę, że twórcy poszli ścieżką wydeptaną przez Nolana. To właściwa droga. UL: A to rozkładamy charakter Bonda na jego zachowanie w pracy i życie prywatne? Zimnego zabijakę miałam na myśli mówiąc o jego pracy, oczywiście. Ale już sam fakt, Piotrze, że wprowadzasz takie rozróżnienie w kwestii postaci filmu sensacyjnego świadczy o tym, jak wielowymiarowego Bonda w wykonaniu Craiga obejrzeliśmy. ED: Nie przyszło mi do głowy porównanie z Batmanem, a bardzo trafne. Craig jest postacią wielowymiarową: przejawiającą uczucia w życiu prywatnym i nie potrafiącą poradzić sobie z nimi w życiu zawodowym. Czy któryś z wcześniejszych Bondów to miał? MRW: Craig mniej przystojny od Brosnana? Może jeszcze od DiCaprio? Ewo, jestem zszokowany Twoim plebejskim gustem! Owszem, nie jest metroseksualny jak ostatnie wcielenie 007, ale ta przybrużdżona (jak to się pisze?), ciekawie wyrzeźbiona twarz twardziela jest pełna piękna, które potrafi docenić nawet taki żonaty heteryk jak ja (no i z tej pozycji głupio mi również zwracać uwagę na jego tyłek, który wzbudził zachwyt moich koleżanek). Brosnan jest ładny, ale to piękno lalki Kena – Craig to facet z jajami. (Jak ktoś jest ciekaw, to w znakomitym „Some Voices” robi full frontal, ale nie za to go cenimy). KW: O tym, że Craig to facet z jajami mogliśmy się boleśnie przekonać podczas sceny tortur…  | Niewidzialne samochody bywają przydatne na randkach z mężatkami. Niestety ten model okazał się być wadliwy, o czym para boleśnie przekonała się podczas seansu w kinie samochodowym. |
ED: Michale, jestem szczerze wzruszona Twoją troskliwością o mój gust. Podczas seansu „Casino” starałam się zwracać uwagę na film jako całość i na Craiga jako całość, a nie na poszczególne części jego ciała (chociaż klatę ma niezłą, zwłaszcza jak się wynurza z morza na Bahamach:P). Ale cóż, jak widać, prawdą jest, że mężczyźni to wzrokowcy. Poza tym nie powiedziałam, że Brosnan jest przystojny, tylko że jest przystojniejszy (w sensie generalnego pojmowania urody) od Craiga. Jakoś dla mnie liczy się bardziej to, że facet jest charyzmatyczny i jak to trafnie określiłeś – z jajami – niż jego przystojność. Dlatego coś chybiłeś ze swoim elaboratem o barbiowatości Brosnana. Skoro już Cię tak fascynuje mój gust, to najbardziej lubię Clive’a Owena, ale może nie będziemy się zagłębiać w ten temat, bo chyba nie chcesz robić za psychoanalityka? Czyli: Craig bardzo dobry. A w ogóle to co chcesz od DiCaprio?! MRW: Ach, generalnego pojmowania urody. Może popełnię nadużycie semantyczne, ale „generalne pojmowanie” jawi mi się synonimem „plebejskiego gustu”. Jako zblazowane snoby z pisma popkulturalnego powinniśmy być ponad to. Clive Owen? Dobrze, że nie dostał tej roli! Tak się składa, że zagrał bondoida (Nigel Boswell aka. agent 006) w remake’u „Różowej pantery” i wypadł bardzo słabo. Twarz zbitego spaniela nie pasuje do roli superagenta. UL: Zanim wyjdzie na jaw wielki, dotąd skrywany i nieodwzajemniony afekt Michała do Leonardo DiCaprio, dodam, że zawsze miałam wrażenie, iż Brosnan w Bondach zwyczajnie marnował talent. Kapitalnie grał choćby w „Kumplach na zabój” czy „Krawcu z Panamy” i, paradoksalnie, w tym pierwszym np. pokazał, że potrafi być odrażający, a jak go zapuścili w „Die Another Day” to wyglądał jak Robinson Cruzoe. Właściwie ujmujący był chyba tylko Connery, Brosnan – raczej wymuskany. Co nie zmienia faktu, że żaden z dotychczasowych aktorów grających 007 typem urody nie odnalazłby się w tej części serii. I co najważniejsze to Craig jest pierwszym od czasów Connery’ ego Bondem, który współgra ze wspomnianym przez Michała typem współczesnego kina akcji i konsekwentnie do tej postaci dopasowanym stylem filmu. Bo wszyscy czterej środkowi odtwórcy jakoś nie mieli szczęścia – jak klasycznej urody Brosnan mógł być nowym Connerym to seria była kuriozalnym pokazem komputerowych efektów. I wyszła primabalerina w garniturze między eksplozjami. Jak „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” miało przedstawić ludzki wymiar Bonda to wzięli Lazenby’ ego. Nie miał urody, charakteru, talentu i z taką twarzą nadawał się tylko do roli prowincjonalnego pastora. O Moorze nie chce mi się nawet gadać, ale chyba w „Ośmiorniczce” była taka wymowna scena, gdzie był przebrany za klowna… ED: Racja. Wszyscy byli zbyt ułożeni i dżentelmeńscy. A o ukrytym afekcie Michała do DiCaprio to i tak wszyscy wiedzą… MRW: Nieprawda. Jakby był moim psem, to bym go nazwał „Idźstąd”. KW: A na koniec wymieńcie proszę swoje ulubione filmy, ulubionych bedgajów, ulubione dziewczyny, i otwarcia dotychczasowych Bondów (pokażcie, że jesteście specami). Ulubione piosenki wam daruję. ED: Dlaczego nie ulubione piosenki? Dlaczego?! „GoldenEye” i Tina wymiatają, przecież wiadomo. Najlepszy bedgaj to oczywiście słynny Jaws – ten uroczy uśmiech, facet nie do zdarcia. Dziewczyny jakoś nigdy mi w pamięci nie zapadały… może Ursula Andress? A może psychodeliczna Famke Janssen? Na pewno nie przereklamowana Halle Berry, ale z chęcią przywitałabym w gronie najlepszych Evę Green z najnowszego odcinka.  | Le Chiffre zawsze lubił działać zakulisowo. |
MRW: Oczywiście razem z Piotrkiem jestem członkiem fanklubu Diany Rigg. MCh: Mmmm, Diana Rigg. Powinna była przejąć Bonda po Lazenbym :) Nawiasem mówiąc, zamieniłem ostatnio parę zdań o Bondzie z Januszem Zaorskim, rzucam hasło o afekcie do Diany Rigg, a Zaorski jak gdyby nigdy nic mówi do mnie: „Pracowałem na studiach w Anglii przy ekipie kręcącej „The Avengers”. Tak, rzeczywiście ciekawa kobieta”. Chciałem się rzucić i zjeść mu mózg, żeby przejąć wspomnienia. MRW: Ursula się tylko wyłania, mecyje. Bad guy – ciężko. Goldfinger? Zorin? LeChifre? Argh, A bardziej kochasz tatusia czy mamusię? ED: Ty jeden mecyj jesteś. Jak się wyłania to już coś. Czasem jednym wyłonieniem się można zrobić karierę i zapaść w pamięć. Tak jak w Casino klata Craiga. Patrz, tylko raz się wyłoniła, ale zapamiętałam, mimo że skupiałam się na filmie, a nie walorach fizycznych aktorów (patrz wyżej). A co do bedgajów: niektórzy byli bez ikry. Może i wybór trudny, ale nie taki niemożliwy. Le Chiffre ostatnio – klasa. UL: Ursula nie tylko się wyłaniała, ale także – mniej więcej do czasów Waszej Diany Rigg – była jedyną charakterną dziewczyną Bonda. Wszystkie laski 007 od „Pozdrowień z Rosji” do „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” były właściwie jednakowe. Wiem, że w tym temacie nie chodzi o inteligencję, szczególną bystrość czy zaradność kobiet, ale grono takich irytujących idiotek jak Britt Ekland czy Gloria Hendry to nie mniejszy obciach niż samochodo-łodzie. PD: Mniejszy. Fajnie, że Eva Green to taka szczwana babka, ale ja broń Boże nie jestem za tym, żeby w następnych Bondach pojawiały się klony Kazimiery Szczuki. Britt Ekland to jedna z najseksowniejszych gwiazd ekranu lat 70., więc mnie osobiście w „Człowieku ze złotym pistoletem” irytowała mniej niż Roger Moore. Tak, uważam, że nawet w słabych bondziakach przeciwnicy, laski czy piosenki stały prawie zawsze na pierwszorzędnym poziomie – w przeciwieństwie do sprawcy całego zamieszania. Dlatego dziewczyna numer jeden to oczywiście Diana Rigg, ale nie widzę powodu, dla którego nie miałbym się zachwycać na przykład Sophie Marceau w całościowo przeciętnym „Świat to za mało”, skoro Marceau zachwyca mnie zawsze i wszędzie. MRW: Dobrze, że wspomniałeś Sophie – ta kserówka Lary Croft, która robiła jej za tło, zajmuje dla mnie pierwsze miejsce jako najgorsza dziewczyna Bonda. ED: Jakoś mnie nie biorą gwiazdy jako dziewczyny Bonda (ale to chyba dobrze). Sophie lubię, ale w „Annie Kareninie”, a nie w „Świat to za mało”. Nawiasem mówiąc: dlaczego kserówka Lary Croft? Wydaje mi się, że Angelina nosiła stanik C. MRW: Mówię o Larze generalnie, nie o Angelinie. Styl miała skserowany. KW: Im bardziej się robię starszy, tym bardziej cenię Ursulę Andress. Fajna była Diana Rigg (szkoda, że z tak fatalnym facetem) i Barbara Bach. Nie mogę nie wspomnieć młodzieńczej fascynacji Carole Bouquet (z żalem, że tylko dla oczu Moore’a). A z bedgajów z sentymentem myślę o Christopherze Lee. Potem Goldfinger, ale czemu nie wspomnieć Maxa Zorina? UL: Barbarę wymieniasz chyba dlatego, żebyśmy nie pomyśleli, że wolisz agenta xXx w wykonaniu Vina Diesla… KW: No i nie pogadaliśmy sobie, bo jednak wszystkim nam film się spodobał, a nic tak nie zarzyna dyskusji jak zgoda. Chyba powinienem zaprosić jakiegoś weterana forów internetowych, głoszącego, „że to rzaden Bond, bo nie ma manypeny i wynalasków…”. Mógłby ożywić naszą dyskusję. Zapraszam więc za miesiąc na naszą kolejną debatę. Miało być filmowe podsumowanie roku, ale myślę, że dla ożywienia pogadamy też o kryptohomoseksualizmie Wojciecha Wierzejskiego. Bye, bye.
Tytuł: Casino Royale Reżyseria: Martin Campbell Zdjęcia: Phil Meheux Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, Paul Haggis Obsada: Daniel Craig, Eva Green, Mads Mikkelsen, Judi Dench, Caterina Murino, Jeffrey Wright, Giancarlo Giannini, Ivana Milicevic, Isaach De Bankolé, Claudio Santamaria Muzyka: David Arnold Rok produkcji: 2006 Kraj produkcji: Czechy, USA, Wielka Brytania Dystrybutor: UIP Data premiery: 17 listopada 2006 Gatunek: sensacja
Tytuł: Casino Royale Tytuł oryginalny: Casino Royale Autor: Ian Fleming Przekład: Rafał Śmietana Cykl: James Bond ISBN-10: 83-240-0748-2 Format: 216s. 125×195mm Cena: 27,— Data wydania: 26 października 2006 |