powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXII)
grudzień 2006

Głęboki Grób – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Sekundę później spostrzegł, że cała ściana, na tle której stał telewizor, połyskuje w tym samym, hipnotycznym rytmie, a na białej gąbce mienią się miliony drobinek charakterystycznego śnieżenia. I kiedy tak wpatrywał się w to wszystko, czując się zupełnie oderwanym od wszelkiej, realnej rzeczywistości, ze starego głośnika w bocznej ściance telewizora doleciał go niski, brzmiący znajomo głos, przebijając się przez kakofonię dzikich trzasków.
– …abyś wyobraził sobie zapełniony ludźmi park w środku lata, co zobaczysz… pewne elementy będą stałe… ale reszta pojawi ci się przed… wewnętrznymi oczyma… zupełnie przypadkowo… te obrazy pojawią się bez twojego udziału, po prostu tam będą, jakby były od zawsze… przez moment spojrzysz w świat, który żyje gdzieś poza naszą zdolnością pojmowania…
Ekran zamigotał i na chwilę pojawił się na nim czarno-biały, przykryty siatką zakłóceń obraz dwójki rozmawiających w jakimś studiu ludzi. Głos płynął jednak nieprzerwanym strumieniem, tnąc rzeczywistość jak upiorny, niechciany gość z dawno zapomnianej przeszłości, o której wolało się myśleć, że nigdy tak naprawdę nie istniała. Karol poczuł suchość w ustach, kiedy otępiała pamięć pozwoliła mu wniknąć w swe terytorium i przypomnieć sobie, gdzie słyszał już te słowa.
Chociaż określenie „słyszał” zupełnie tu nie pasowało.
– …spoglądasz na ten świat z boku, przyglądasz mu się jak przez małe okienko w jakichś olbrzymich drzwiach… i zastanawiasz się… a co jeśli ten świat jest prawdziwy… jeśli to, co nazywamy wyobraźnią, to tak naprawdę potajemne zakradanie się do innej rzeczywistości… z innymi ludźmi, którzy też mają swoje pragnienia, marzenia, ambicje…
Na ekranie pojawiła się twarz mówiącego z werwą mężczyzny, zamazana i wykrzywiona, ale mimo to rozpoznał ją bez trudu; nie mogło być inaczej, skoro widział ją całe swoje życie. Stojąc przed starym telewizorem w zaciemnionej, wyłożonej gąbką sali, patrzył na samego siebie, udzielającego wywiadu w popularnym programie Janusza Jarosza, dyskredytując się właśnie na oczach milionów widzów. Niemal bolesne wrażenie oderwania od racjonalności narastało w nim w zastraszającym tempie, ponieważ zdążył już przyzwyczaić się do myśli, że przecież tego wywiadu tak naprawdę nigdy nie było, tak samo jak nie było książek, które napisał. Oddychając ciężko, wpatrywał się to w ekran telewizora, to znów w ścianę za nim, na której odbijał się obraz jego twarzy, niczym rzucany przez ukryty gdzieś projektor.
– …nasuwa się w tym momencie jedno, bardzo istotne pytanie… czy te drzwi… dałoby się otworzyć… i przekroczyć ten magiczny, ukryty gdzieś w nas próg… wejść w świat, który podlegałby tylko naszej woli… jak żyłoby się w miejscu, gdzie wszystko mielibyśmy na wyciągnięcie dłoni… moglibyśmy wykreować w nim swoich przyjaciół, współmałżonków, dzieci… bo w chwili, kiedy tylko pomyślelibyśmy o nich, pojawili by się obok nas… i zaczęli żyć własnym życiem…
– Trafiłeś w sedno, Karolu – odezwała się za jego plecami Renata.
Obrócił się powoli w ich stronę, rozdarty pomiędzy rozpaczliwą potrzebą poznania prawdy, a chęcią zakrycia uszu dłońmi. Trójka postaci wpatrywała się w niego z napięciem, jakby oczekując, że teraz zrozumie już wszystko i pozwoli im zrobić, co do nich należy. W jego umyśle zaczął formować się jakiś obraz, coś potwornego i szalonego zarazem, co przepełniało go lękiem; oni, nie tylko ta trójka, ale także i inni w jakiś sposób stanowili część tej jego przeszłości, której chciał się pozbyć za wszelką cenę, zakopać głęboko w podświadomości, by nigdy nie zdołali wydostać się i do niego wrócić. Wraz z obrazami wypływały zupełnie zaskakujące uczucia żalu, smutku, rozgoryczenia. Poczucia zawodu wobec najbliższych, wobec… Oliwii. Wszystko to było jeszcze jednak rozrzucone, nieuporządkowane, ukazujące mu się w niewłaściwej kolejności, zupełnie jak źle zmontowany film z jego życia, którego nie był świadomy.
– Odnalazłeś w sobie te drzwi – ciągnęła policjantka. – Odnalazłeś sposób, by je otworzyć. To rzadki dar, a ty posłużyłeś się nim bardzo nieumiejętnie. Te drzwi muszą pozostawać zamknięte, inaczej nasze światy zaczną się przenikać. Ale ty zrobiłeś coś więcej. Przekroczyłeś ich próg. Dostałeś się do miejsca, w którym wszystko kreowane jest według twojej woli.
Zachwiał się, czując, jak słowa te wbijają mu się w umysł. Były przerażająco prawdziwe; chociaż starał się odrzucić je od siebie, powracały wciąż i wciąż, aż w końcu nie potrafił się im dłużej opierać. Ukrył twarz w dłoniach, trąc niecierpliwie oczy, które zaszły mgiełką; strzępy obrazów w jego pamięci z hukiem wskakiwały w swe miejsce w miarę jak Renata mówiła dalej, odkrywając przed nim zagubioną w mrokach świadomości prawdę. W tej chwili oddałby prawie wszystko, by okazało się to tylko złym snem lub kolejną oderwaną od rzeczywistości wizją.
– Stworzyłeś tu sobie nowy świat. Stworzyłeś życie, które zawsze pragnąłeś wieść. Stałeś się kimś, kim nigdy nie mógłbyś zostać w swoim świecie. Tu przecież nie ma żadnych ograniczeń. Ale coś się popsuło, w tej kolosalnej maszynie fikcji przepalił się jakiś obwód. Widzisz, ludzki umysł instynktownie odrzuca utopijny świat, traktując go jako coś nieprawdziwego. Chyba cierpienie jest na stałe wpisane w los człowieka… W każdym razie podświadomie zacząłeś odczuwać, że z tym światem jest coś nie w porządku. Pojawiła się więc choroba umysłowa, którą przebyłeś dwa lata temu, jako naturalny objaw wewnętrznej walki. To na pewien czas oszukało twoją świadomość, zburzyło harmonię idealnego świata. Pozostał jednak pewien ślad, pęknięcie, które poszerzało się coraz bardziej, aż w końcu pękło i kontrolę nad tą iluzją, nad życiem, które tu prowadziłeś przejęła twoja podświadomość. Wszystkie twoje lęki i obawy, skrywane urazy, czy w końcu ukryta głęboko pamięć o nas, nagle wypełzły z mroków twojego umysłu i zaczęły wpływać na wizerunek świata, który uważałeś za prawdziwy. A to bardzo niebezpieczne. Dla ciebie… i dla nas.
Podniósł na nią zmęczony, utrudzony wzrok, błagając by przestała, bo każde słowo jak cierń rozdziera mu duszę, i mówiła jednocześnie dalej, by zdołał odnaleźć drogę w chaosie rozpierającym go od środka.
– Dlaczego? – wyszeptał. – Dlaczego mnie szukaliście? Co wam zrobiłem… proszę. Dlaczego nic nie wiedziałem o waszym istnieniu, dlaczego nie zdawałem sobie sprawy, że żyję… w tym miejscu?
– Czy wiesz, jak to jest umierać nie raz, ale dziesiątki razy? – zapytała. – Spadać z budynku i roztrzaskiwać się o dach samochodu tylko po to, by zaraz potem zacząć koszmar od nowa? Albo obserwować jak ktoś, kogo kazałeś mi kochać, cierpi niewyobrażalne męki, katowany w bezlitosny sposób?
Popatrzyła na Chowańca, który drżąc usiłował utrzymać się w pionowej pozycji, a w jej oczach zalśniły łzy. Delikatnym, opiekuńczym ruchem pogładziła go po bladym ramieniu.
– Ilekroć ktoś czyta książkę, w której nas umieściłeś, przeżywamy na nowo całe to piekło. Cierpimy ból i upokorzenie, śmierć własną i naszych najbliższych, za każdym razem, kiedy czyjaś wyobraźnia pobudzi nas do istnienia wskutek napisanych przez ciebie słów. Wykreowałeś dla nas okrutny świat i jeszcze gorszy los. To musi się skończyć. Pętla, z której nie możemy się wyrwać, musi zostać przerwana.
– Nie rozumiem… – słabo zaprotestował Karol, nawet nie reagując, kiedy biała sala zaczęła ciemnieć, aż w końcu otaczała ich tylko kurtyna czerni. – Przecież nikt nie czytał tej książki, nikt nie zdążył przeczytać. Jeśli nie istnieje ten świat… nie istnieje też i ona. Więc jakim cudem…
Na twarzy Renaty pojawiło się zniecierpliwienie.
– Ona przedostała się tu wraz z tobą, ukryta w twoim umyśle, gdzie nie miałeś do niej dostępu. Dzięki małej pomocy z twojego prawdziwego świata zdołałeś przypomnieć ją sobie, a to otworzyło nam drogę do ciebie. Na nowo zaistnieliśmy w twojej pamięci. Widzisz Karolu, świat, który dotąd cię otaczał stworzyłeś tylko w jednym celu. By uciec przed naszym gniewem. Odgrodzić się od nas szczelnym murem, pogrzebać nasze istnienie w mrokach niepamięci. Prawie ci się to udało. To nie jest nasze pierwsze spotkanie i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Czujesz to w sobie prawda?
Przerwała na moment, jakby dając mu czas na przyswojenie sobie jej słów i odnalezienie w sobie uczuć, o których mówiła. Kolejne fragmenty układanki z łoskotem wpadały na właściwe miejsce.
– Tak samo dobrze jak my wiesz, że jesteś kluczem, który należy przekręcić, aby zamknąć drzwi pomiędzy naszymi światami. Twoja książka istnieje, ale nie tutaj, lecz tam, skąd uciekłeś ścigany naszym gniewem. Wówczas zdołałeś się nam wymknąć i wymyśliłeś naprawdę sprytny sposób, by zatrzeć za sobą ślad. Po prostu o nas zapomniałeś. W świecie, gdzie wszystko podlega tylko twojej woli, nie było to wcale takie trudne. Pogrzebałeś nas.
Wokół niespodziewanie zaczęło robić się bardzo zimno. Na odsłoniętym, pokrytym potem karku Karol poczuł muśnięcie wiatru. Z początku delikatne, jak oddech ukochanej, z czasem narastało coraz bardziej, aż w końcu gryzło jego skórę, przenikając w głąb ciała, jakby wiatr ten chciał pochwycić go swymi eterycznymi palcami i nigdy już z nich nie wypuścić. Karol zaczął drżeć, kiedy powróciło do niego wspomnienie zeszłej nocy i strachu, jaki odczuwał w tym niezwykłym śnie. W uszach zabrzmiało mu ciche zawodzenie, szept, który przywoływał, nęcił.
– Tam – dokończyła Renata, wskazując drzwi, które pojawiły się za jego plecami.
Jasny prostokąt kolorowego światła pośrodku morza czerni; Karol zasłonił twarz ramieniem czując się tak, jakby stał wprost przed otwartym, buchającym ogniem piecem. Światło niemal wygryzało mu oczy.
– Tam – powtórzyła. – Tam znajdziesz odpowiedzi, których potrzebujesz. Które musisz poznać, aby dopełnił się nasz los.
– Musisz dokończyć tą historię, Karolu – wtrącił Ragoth, dziwnie melodyjnym, a zarazem zatrważającym głosem; zawsze tak wyobrażał sobie mowę wampirów. – Nie możesz porzucić jej u samego końca. Pozostał ci tylko jeden, ostatni krok. Ostatni akapit.
Wzrok powoli przystosował mu się do blasku i teraz widział już jakieś kształty po drugiej stronie drzwi. Przyciągały go i zarazem odpychały, jakby to, co w sobie skrywały było piękne, ale i przerażające. Karol postąpił kilka niepewnych kroków w stronę tego świetlnego prostokąta, a potem zawahał się i przez ramię rzucił jeszcze niepewne spojrzenie na stojące niedaleko postacie, jakby obawiając się, że wszystko to jest tylko ich zmyślną mistyfikacją, robiącą z niego nieświadomą ofiarę. Przypatrywali mu się z napięciem, w milczeniu ponaglając do przejścia na drugą stronę; to, co miał tam znaleźć, zdawało się mieć dla nich niezwykle istotną wartość, niemal definiującą całe ich istnienie. „Tam są odpowiedzi”, brzmiały jej słowa. A ze wszystkich rzeczy, których teraz potrzebował, to właśnie na odpowiedziach zależało mu najbardziej; one mogły wyprowadzić go z tego szaleństwa. W jakiś sposób wierzył, że dzięki nim zdoła na nowo połączyć się z Oliwią; nie tą, która powinna leżeć martwa na podłodze jego gabinetu, ale tą prawdziwą, którą kochał bardziej niż wszystko inne na tym świecie, i której obecność czuł coraz silniej gdzieś tam, gdzie nie mógł jeszcze się przedostać. Wciągnął więc zimne powietrze głęboko do płuc i przekroczył próg wybitych z kurtynie mroku drzwi.
Wiatr uderzył w niego ze zdwojoną siłą, mknąc rozszalały po otwartej, bezkresnej przestrzeni dookoła. Zdawał się rządzić tu niepodzielnie; tu, gdzie po ciemnopomarańczowym niebie prześlizgiwały się pastelowe chmury o niepokojących kształtach, przypominające maźnięcia pędzlem kiepskiego artysty, przekonanego o swojej niebywałej wartości. Wszędzie, gdzie tylko dało się sięgnąć wzrokiem, ciągnęły się rzędy usypanych z ziemi kopców, aż po sam horyzont, gdzie ginęły w płomieniach nieba.
Groby. To były groby, mogiły skrywające najstraszliwsze tajemnice, rzeczy, które powinny zostać zapomniane na zawsze. Wiatr pokazywał mu drogę pośród nich, prowadząc do tego jednego, najważniejszego. Tego najgłębszego.
– Witaj na cmentarzu twojej podświadomości, Karolu – odezwała się Renata, przekrzykując wycie wiatru. – Znajdziesz tu całe swoje życie, zagrzebane w czarnej ziemi, ukryte nawet przed tobą samym.
Odwrócił się w ich stronę i poprzez zasłonę wirujących w powietrzu, niesionych wiatrem drobinek pyłu i ziemi ujrzał ich wszystkich. Stali za plecami trojga postaci, przeszywając go pełnym wyrzutu wzrokiem. Byli tam wszyscy, których wymyślił, co do jednego; Rudnicki z asystentem, pojawiający się zaledwie epizodycznie policjanci, zagryziona przez wampiry siostra Renaty, od której wszystko to się zaczęło, poddani Ragotha… wszyscy, którzy w taki czy inny sposób zaistnieli w jego wyobraźni, kiedy kreował fikcyjny świat swojej powieści. Z niepokojem wyczekiwali dalszego rozwoju wypadków, a w ich oczach Karol widział taką samą nadzieję, jaką widuje się u ludzi, którzy nagle odzyskali dawno utraconą wiarę w możliwość odmiany swego losu.
– W tych grobach ukryte są twoje wspomnienia – mówiła Renata. – Każde doświadczenie, jakie przeżyłeś, każda żądza, jaką odczuwałeś, każdy ukryty lęk czy obawa. Tu leży cała prawda o tobie. Nawet ta, której nie jesteś świadomy, ale czujesz ją w pewnych ściśle określonych warunkach. Wszystko, co odcisnęło się w taki czy inny sposób na twoim życiu leży tu pogrzebane pod grudami ziemi. My też tu jesteśmy. Porzuceni przez ciebie, zapomniani, by nigdy nie móc powrócić. Właśnie ten grób musisz odkopać, aby wydobyć z niego odpowiedzi. One zaprowadzą cię do wyjścia i wskażą miejsce, w którym powinieneś być. Wyprowadzą cię z labiryntu.
Pojawił się za jego plecami, jakby był tam od zawsze i zanim jeszcze Karol odwrócił się ku niemu, poczuł jego obecność, głos, który przywoływał go z otchłani tętniącej pod powierzchnią tego miejsca od bardzo dawna.
Był olbrzymi, sięgał mu prawie do piersi; masywny kopiec ciemnoczerwonej ziemi, usypany w owalny kształt. Im dłużej wpatrywał się w jego sylwetkę, tym silniej dostrzegał przebijające się spomiędzy grudek światło; blask, który go przerażał, w którym zawarta była prawda.
– Wykopałeś nam głęboki grób w swojej podświadomości, aby zapomnieć o naszym istnieniu – krzyknęła Renata. – Chciałeś pogrzebać nas jak najgłębiej razem z prawdą o świecie, który tu stworzyłeś. Sądziłeś, że jeśli wymażesz nas z pamięci i zerwiesz wszystkie łączące nas więzi, uwolnisz się od nas na zawsze. Musiałeś zapomnieć o świecie, w którym istniejemy na kartach twojej książki i pogrzebać go razem z nami, bo to był jedyny sposób, by odgrodzić się od nas nieprzebytym murem. Stworzyłeś tu nowy świat, by zastąpić ten, w którym moglibyśmy cię odnaleźć. Wykreowałeś sobie nową tożsamość, by uciec od tej, która była prawdziwa.
Zbliżali się; łączyła ich wspólna myśl, jedno pragnienie i nic nie mogło powstrzymać ich, by nie dopięli swego. Tłum postaci, które nie powinny w ogóle istnieć, nie mówiąc już o odczuwaniu czy świadomym myśleniu. Otoczyli go ciasnym półkolem, zmuszając do wycofywania się w stronę grobu. Niektórzy popychali go ze zniecierpliwieniem, jakby ponaglając do szybszego działania.
– Ale zdołaliśmy wygrzebać się z tej pułapki – rzekła Renata. – Im bardziej zacząłeś przypominać sobie książkę i pisać ją na nowo, tym więcej dawałeś nam siły i wystarczyło tylko poczekać, aż dobrniesz do ostatniego słowa. Teraz zaś pozostała ci już tylko jedna rzecz.
– Odkop ten grób – rzekł twardym głosem Ragoth; cała melodyjność gdzieś znikła i zabrzmiało to jak stanowczy rozkaz, którego nie powinien lekceważyć dla swojego własnego dobra. – Odkop i powróć tam, skąd przyszedłeś. Przejdź przez te same drzwi, którymi tu przyszedłeś. To tam musimy się spotkać, by zakończyć to wszystko.
– To nie jest twoje miejsce – dodał ktoś za jego plecami.
– Uwolnij siebie i nas…
– Nie chcemy dłużej znosić tego bólu, to musi zostać przerwane…
– Widzisz Karolu, rzecz w tym, że my istniejemy dlatego że istniejesz ty – dokończyła Renata.
– A więc o to wam cały czas chodziło?! – krzyknął niespodziewanie Karol; bijące z grobu światło przedzierało się do jego umysłu, pokazując mu rzeczy, których nie miał siły oglądać. – Dlatego mnie szukaliście! Przecież… przecież nie mogłem wiedzieć, że to wszystko nie jest tylko fikcją! Dlatego uciekłem tutaj… O, Boże!
– To bez znaczenia. Teraz liczy się tylko to, co tkwi w tym grobie.
– Nie! Jeśli tam wrócę, wszystko zacznie się od nowa. Będziecie zagrożeniem dla mnie i dla Oliwii. Gdziekolwiek się nie udam, pójdziecie za mną! Znajdziecie mnie i… i…
– Obawiam się Karolu, że na to już nie masz wpływu – ucięła krótko Renata i posłała porozumiewawcze spojrzenie Ragothowi. – To jedyny sposób, byśmy przestali istnieć. By skończył się ból.
Zanim Karol zdołał wykonać jakikolwiek ruch, ciężka i zimna dłoń zamknęła się w stalowym uchwycie na jego gardle, a jakaś olbrzymia siła obróciła nim wokół własnej osi, jakby był tylko nic nieważącą, szmacianą lalką. Ragoth bez cienia wysiłku uniósł go w powietrze ponad powierzchnię Głębokiego Grobu.
– Nie! – zaprotestował, chociaż nie miało to już żadnego sensu; szarpał się jak ryba nabita na haczyk, ale zdołał jedynie sprowokować Ragotha do silniejszego zaciśnięcia palców. W oczach mu pociemniało, krtań rozpaczliwie próbowała zaczerpnąć chociaż trochę powietrza.
Tuż pod jego machającymi nogami powierzchnia grobu otworzyła się; przez środek owalnego kopca przebiegła ukośna szczelina, rozdzierając go na dwie części i otwierając drogę czeluści ukrytej we wnętrzu. Wystrzelił stamtąd oślepiający snop białego światła, które poraziło palącym bólem całe jego ciało. Wypływało z pulsującego w głębi grobu wiru, tak jasnego w swym centrum, że nie sposób było na niego patrzeć.
– Nie! – zdążył raz jeszcze krzyknąć Karol, zanim Ragoth rozwarł uścisk na jego szyi.
Pomknął w dół, ku oślepiającemu epicentrum rozszalałego blasku, otoczony okrzykami nieistniejących postaci i deszczem sypiących się drobinek ziemi. Bijąca zewsząd światłość niosła go niczym fala przypływu, wdzierając się w głąb jego umysłu i dopasowując ostatnie swobodnie unoszące się kawałki układanki. Nim dotarł do wyjścia i przeszedł na drugą stronę, wiedział już wszystko.
Obraz był kompletny.

11.
„Chryste, co za gniot!”
Strażnik szpitalny Piotr Sumicz westchnął ciężko, a w odgłosie tym współbrzmiały ze sobą zarówno znudzenie, jak i pewna doza szczerego współczucia. Przez wszystkie te lata spędzone na swoim stanowisku widział i doświadczył wystarczająco wiele, by nauczyć się głębszego spojrzenia na sprawy, które większość ludzi po prostu zignorowałaby jako nieistotne. Podniósł wzrok znad czytanej książki akurat w chwili, kiedy dwuskrzydłowe drzwi wieńczące po tej stronie korytarz otworzyły się ze zgrzytem. Na oddział wszedł doktor Szymon Buczyński i pozdrowił skinieniem głowy siedzącego w swej obszernej dyżurce Sumicza, oddzielonej od reszty korytarza podwójną szybą ze wzmocnionego szkła. Strażnik odwzajemnił gest i wcisnął przycisk zwalniający magnetyczną blokadę drzwi, za którymi rozciągało się już wschodnie skrzydło oddziału terapeutycznego Wojewódzkiego Szpitala Psychiatrycznego. Przez chwilę Piotr zastanawiał się, czy nie zagadnąć w jakiś sposób doktora, ot tak sobie, po prostu dla podtrzymania przyjacielskich stosunków, ale szybko porzucił ten pomysł. Na okrągłej, zazwyczaj dobrotliwej twarzy doktora Buczyńskiego widać było głębokie skupienie, jakby najbliższe chwile miałyby być najważniejsze w jego karierze, a może i w całym życiu. Sumicz w mig pojął, że na oddziale dzieje się coś niebywałego, o czym będzie głośno przez długi czas. Niemal mógł dostrzec pulsujące z napięcia żyłki pod błyszczącą łysiną doktora, która sięgała aż na potylicę.
Strażnik obserwował szybki, zdradzający zdenerwowanie krok Szymona Buczyńskiego na jednym z monitorów wbudowanych w rozciągający się wzdłuż ściany, migoczący diodami pulpit kontrolny. Kamery, z których przekazywany był obraz, rozmieszczone były tak, że kadrowały każdy, nawet najmniejszy zakamarek wschodniego skrzydła, Sumicz bez trudu widział więc, jak doktor zbywa zagadujące go pielęgniarki krótkimi zdaniami, kierując się do pokoju leżącego prawie przy samym końcu sekcji. Pokoju, w którym rezydowała osoba szeroko znana w całym szpitalu z racji nietypowości swojego przypadku.
– Nasza gwiazda znowu dała mu się we znaki – skomentował siedzący obok Michał Trębacki, również przyglądający się monitorom. Trębacki był młody, nieopierzony, można więc było jeszcze raz czy dwa wybaczyć mu te niedyplomatyczne potknięcia językowe, jak chociażby to silniejsze zaakcentowanie słowa „gwiazda” i ogólnie kpiący ton wypowiedzi. Sumicz odnotował sobie jednak w pamięci, by odpowiednio utemperować chłopaka, jeśli taka sytuacja się powtórzy. Mniejsza z tym, jak między sobą wyrażali się o pacjentach zakładu psychiatrycznego, ale Piotr z doświadczenia wiedział, że taka swobodna wypowiedź czasem może wyskoczyć znienacka w najmniej oczekiwanej sytuacji i tym samym ściągnąć im na głowy kłopoty, lepiej więc było trzymać język w ryzach przez cały czas. – Nie pojmuję, jak ktoś, kto od dawna leży w śpiączce, może sprawiać tyle kłopotów.
– Wiele rzeczy jeszcze musisz zrozumieć, jeśli chcesz tu pracować – oparł sucho Sumicz, nie patrząc w jego stronę; kiedy doktor Buczyński przekroczył próg pokoju swego pacjenta i na moment pojawił się na dwóch monitorach jednocześnie, Sumicz opadł z powrotem na oparcie skórzanego fotela. Sięgnął po odłożoną książkę. – I radzę ci, zrób to szybko.
Sumicz – nazywany przez przyjaciół po prostu Sumem, z racji grzebienia bujnych wąsów i nie takich znowu małych gabarytów swego brzucha – często uprzyjemniał sobie zmiany lekturą, na monitory zerkając sporadycznie; ta część szpitala była wyjątkowo spokojna i z rzadka dochodziło tu do incydentów wymagających ich interwencji. Pacjenci, którzy tu przebywali, należeli do grupy mniejszego ryzyka, nie stanowiąc zagrożenia dla siebie czy otoczenia i grzecznie, niemal jak dzieci w przedszkolu, słuchali poleceń pielęgniarek. Ci zaś, którzy cierpieli na wszelkiego rodzaju depresje maniakalne czy inne, poważne zaburzenia świadomości, wymagające specjalnego nadzoru, zajmowali odległą, zachodnią część budynku, z czego Sumicz był niezmiernie zadowolony. Do emerytury pozostało mu nieco ponad pół roku i spokój był teraz jedyną rzeczą, na której mu naprawdę zależało.
Popatrzył na zdjęcie widniejące na odwrotnej stronie książki, przedstawiające człowieka, który od czterech lat był najcichszym, a zarazem i najbardziej rozpoznawalnym pacjentem ich szpitala; rozpoznawalnym naturalnie tylko w ich środowisku, dla przeciętnego człowieka z zewnątrz bowiem człowiek ten był równie neutralny, co spotykane na kilka chwil osoby w sklepie, tramwaju czy kinie. Książka, którą Sumicz od kilku dni usiłował przeczytać była bowiem… cóż, eufemistycznie mówiąc, nie najwyższych lotów. Sięgnął po nią nie z chęci przeczytania właśnie jej, lecz raczej z czystej ciekawości poznania, co też takiego w sobie kryła, że doprowadziła swego autora do obecnego stanu; w jakiś sposób dodawało to jej pewnego smaczku i tylko dzięki temu Sumicz nie odłożył jej po kilkunastu pierwszych stronach. Po kolejnych trzydziestu uznał jednak, że to chyba stanowczo za mało, by starać się przebrnąć przez kolejne rozdziały. Wydawało mu się, że już ciekawsze byłoby to, co wystukałby pies, skacząc tam i z powrotem po klawiaturze maszyny do pisania.
– Skoro to taki chłam, to czemu ciągle się z tym męczysz? – wyrwał go z zamyślenia Michał, jakby czytając w jego myślach.
Sumicz podniósł głowę i zamrugał oczami, jak obudzony z głębokiego snu. Odchrząknął i spojrzał na wymiętą okładkę.
– Nie wiem – odparł po chwili wahania. – Może dlatego że okoliczności, w jakich powstała były takie, a nie inne. Ta powieść to grafomańskie wodolejstwo z fabułką jak z bajki moich wnuków, ale fakt, że napisał ją człowiek niezrównoważony umysłowo, który teraz leży w śpiączce na naszym oddziale, sprawia, że chce się ją poznać trochę lepiej. Po prostu… – wzruszył ramionami, jakby miało to wszystko wyjaśnić, a on sam nie potrafił inaczej tego ująć. – Jeśli to wpędziło go w szaleństwo, to może tu należałoby szukać sposobu, by go z tego wyciągnąć, nie wydaje ci się?
Trębacki wpatrywał się w niego z powątpiewaniem dłuższą chwilę, wyraźnie usiłując stłumić w sobie chęć parsknięcia śmiechem.
– Przede wszystkim wydaje mi się, że chyba za długo już tutaj siedzisz – rzekł w końcu.
Sumicz machnął niecierpliwe ręką, dając mu do zrozumienia, że jest jeszcze za młody na takie rozważania, ale jeśli się postara, z czasem zmądrzeje. A to „z czasem” zapewne nie nastąpi zbyt szybko.
Na okładce widniał nieporadny, jak cała książka, rysunek ciemnowłosej kobiety, trzymającej oburącz uniesioną do oddania strzału broń, celując jakby w coś, co znajdowało się za głową patrzącego; nad jej prawym uchem widoczne było białe pasemko włosów. Tuż za kobietą wznosił się masywny cień czyjejś sylwetki, a w ciemności widać było tylko parę żółtych, skośnych ślepi i sterczące nieco poniżej kły, które Sumiczowi przywodziły na myśl zęby węża, z którym wieki temu stoczył pojedynek w swym ogrodzie. Powyżej rysunku czerwoną, sprawiającą wrażenie zakrwawionej, czcionką wypisane były nazwisko autora i wygięty w efektowny łuk tytuł książki.
KAROL WROŃSKI „GŁĘBOKI GRÓB”.
Sum ponownie wydał z siebie ciężkie westchnienie i wrócił do przerwanej lektury.

Doktor Szymon Buczyński wiedział już, że coś się zmieniło – coś się POWAŻNIE zmieniło – kiedy tylko usłyszał w słuchawce podniecony głos siostry Edyty. Nieskrępowana ekscytacja, z jaką informowała go o niespodziewanych zmianach w stanie jednego z pacjentów, sprawiła, że Szymon wyprostował się jak dźgnięty sztyletem, ponieważ nie pamiętał, aby kiedykolwiek wcześniej coś poruszyło ją do tego stopnia; zazwyczaj stanowiła ucieleśnienie opanowania i nawet najbardziej odbiegające od normy sytuacje nie były w stanie wytrącić jej z równowagi. Teraz jednak pancerz jej chłodnego spokoju pękł i już to samo w sobie było wystarczającym powodem, by wszystko inne przestało mieć chwilowo jakiekolwiek znaczenie.
Szybkim krokiem przemierzył korytarze szpitala psychiatrycznego, kierując się w stronę wschodniego skrzydła, gdzie w jednym z pokoi leżał pogrążony w śpiączce człowiek, którego stan od czterech lat niemalże nie ulegał zmianie. W uszach Szymon wciąż słyszał siostrę Edytę, która informowała go o serii wysyłanych przez pacjenta sygnałów – nie jakichś drobnych, pojedynczych, które pojawiały się od czasu do czasu i nie miały większego znaczenia, ale o całej ich serii, mniej bądź bardziej świadomych – i walczył sam ze sobą, aby entuzjazm, jaki pobrzmiewał w jej głosie nie udzielił się także i jemu. Teraz nie mógł sobie na niego pozwolić; jeśli istotnie tak było, jeśli udało im się w końcu dotrzeć do świadomości Karola Wrońskiego i skłonić go do przebudzenia się, będzie to pierwszy taki przypadek w dziejach ich szpitala i jeden z nielicznych w całej historii badań nad śpiączką, gdzie pacjent wróci do zdrowia po tak długim okresie. Jeśli wróci do zdrowia… bowiem aby do tego doszło, czekała ich jeszcze masa wysiłku i wszelkie przedwczesne świętowanie mogło tylko zniweczyć cały trud, jaki włożyli w przywrócenie do życia pisarza zgubionego przez własną pasję.
Mijając dyżurkę strażników oddziału, pozdrowił krótkim gestem Piotra Sumicza, odnotowując sobie w pamięci, aby podziękować mu w odpowiedni sposób, kiedy sytuacja nieco się uspokoi. Bądź co bądź to właśnie jego słowa podsunęły doktorowi Buczyńskiemu ten śmiały, ale niezwykle prosty pomysł na dotarcie do Karola Wrońskiego. Pomysł, który chociaż początkowo wzbudzał pewne kontrowersje, to jednak koniec końców przyniósł najlepsze rezultaty ze wszystkich prób nawiązania kontaktu z chorym, do jakich uciekali się wcześniej.
Pielęgniarka Edyta Wojnicz, opiekująca się Karolem Wrońskim od samego początku jego pobytu w szpitalu, czekała na doktora Buczyńskiego w pokoju pacjenta, wpatrzona w kreślący zygzakowate linie, piszczący bezustannie kardiograf, gotowa zareagować w każdej chwili, gdyby stan chorego zaczął się niebezpiecznie pogarszać. Towarzyszyła jej Magda, siedząc na swym stałym miejscu w kącie pokoju, tuż za łóżkiem pogrążonego w śpiączce pisarza; była nieśmiałą, sprawiającą wrażenie nieco przestraszonej wolontariuszką, która przygotowywała się tu do egzaminów na studia medyczne. W ręku ściskała egzemplarz „Głębokiego grobu”, a kiedy wszedł do środka, podniosła na niego swe duże, zielone oczy i z pewną dozą dumy oznajmiła:
– Skończyłam. Przeczytałam mu ją do końca, tak jak pan polecił, doktorze.
– Proszę spojrzeć – odezwała się siostra Edyta. – Niebywałe, prawda? Czy to może oznaczać, że…?
– Zobaczymy – odparł krótko doktor Buczyński, zbliżając się do łóżka chorego; dwaj pozostali, w pełni przytomni pacjenci, których z rozmysłem umieścił w tej samej sali, by zintensyfikować Karolowi ilość wrażeń słuchowych (standardowa procedura postępowania z pogrążonymi w śpiączce zakładała, że słyszą oni wszystko, co dzieje się wokół, należało więc stwarzać takie warunki, by dźwięków ze świata realnego docierało do chorego jak najwięcej), wyciągali szyje z przeciwległego końca pomieszczenia.
Karol Wroński leżał na łóżku z przechyloną w stronę okna głową (to w jego pobliżu siedziała zawsze Magda, czytając mu jego własną książkę), a palce dłoni drżały mu jakby poruszane serią bolesnych skurczy, wybijając na białym prześcieradle atonalny rytm. Miał otwarte oczy, ale w tym akurat nie było nic niezwykłego, ponieważ otworzył je sam z siebie równo dwa lata temu; wówczas wzbudziło to szalony entuzjazm wszystkich zainteresowanych, który zgasł równie szybko, kiedy stało się jasne, że był to po prostu fałszywy alarm. To też było jednym z powodów, dla których doktor Szymon wolał teraz trzymać swe emocje na wodzy.
– Karol, Karol! – zawołał z drugiego końca sali rozweselony Janusz Jarosz; leżał naprzeciwko łóżka Wrońskiego już od kilkunastu miesięcy i przez ten czas zdążył się do niego przywiązać na tyle, by na swój sposób traktować go jako przyjaciela, milczącego i nieobecnego, ale jedynego, jakiego tak naprawdę miał. – Karol, jak się czujesz? To ja, Janek.
Doktor Buczyński delikatnie uciszył go ruchem ręki; pamiętał, że jakiekolwiek gwałtowniej wypowiedziane słowa mogą odnieść przeciwny skutek i wręcz zniechęcić chorego do przebudzenia się. Drugi z chorych tylko przez chwilę wydawał się zainteresowany tym, co działo się ze współlokatorem i kiedy zamieszanie wokół niego stopniowo przybierało na sile, skulił się tylko na swym łóżku, naciągając kołdrę na głowę.
– Ciśnienie skoczyło mu bardzo gwałtownie – oznajmiła siostra Edyta. – Nigdy wcześniej tak nie reagował. I proszę spojrzeć na jego usta. One się poruszają. Jakby chciał nam coś powiedzieć!
– Wygląda jakby śnił – stwierdziła cichym jak zawsze głosem Magda. – I to wcale nie jakiś miły sen.
– To niemożliwe – uciął szybko doktor Buczyński. – W śpiączce mózg znajduje się na ostatnim poziomie świadomości, jaki jest nam znany. Dalej jest już tylko śmierć. W tym stanie nie można mieć snów, bo umysł po prostu nie pracuje.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

12
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.