Czyli, krótko mówiąc, postradałeś rozum, kochanie. Czyż nie to właśnie usiłowała mu powiedzieć, zmyślnie przemycając pod zasłoną kolejnych eufemizmów? Nie był tego pewien; nie był pewien już absolutnie niczego, rozdarty pomiędzy strzępami pamięci a świdrującą go boleśnie rzeczywistością. Wszystko, w co wierzył, wszystko, co go otaczało okazało się pustą fikcją, jak mógł więc być czegokolwiek pewien? O co mógł się oprzeć, by za chwilę nie obróciło się to w pył, pociągając go w czarną przepaść? Z trudem panował nad rozrywającą go od środka falą dzikiej paniki, ilekroć pomyślał o pochylonych nad jego otwartą czaszką lekarzach w zielonych maskach, dłubiących w nim swymi zimnymi narzędziami. Coś tam pozostawili po sobie nie tak, coś poprzestawiali i nie zdołali przywrócić do pierwotnej postaci. Jak bardzo pragnąłby, aby właśnie to było tylko złym snem, przywidzeniem, omamem, halucynacją… Oliwia nie chciała sprawić mu bólu, po prostu usiłowała wskazać mu właściwą drogę i musiał jej zaufać. Teraz pozostawało mu już tylko to. – Od kiedy zabrałeś się za tą książkę, zachowujesz się dziwnie – podjęła na nowo. – Z początku myślałam, że po prostu dopisuje ci humor i tylko się zgrywasz, ale było coraz gorzej. Sprawiałeś wrażenie, jakbyś naprawdę wierzył, że już jesteś znanym pisarzem i na twój kolejny bestseller czeka cały świat. To nie było normalne i zaczęłam się poważnie niepokoić. A teraz to… Karol, musisz mi uwierzyć. Pomimo tego wszystkiego, nigdy nie posunęłabym się do zrobienia czegokolwiek za twoimi plecami. Nigdy nie ściągnęłabym tu lekarzy, aby podawać ci jakieś chemiczne świństwa. Wierzysz mi? Pokiwał niezgrabnie głową; w skroniach czuł powolne, uporczywe pulsowanie. Chyba naprawdę jej wierzył i to nie tylko dlatego że nie miał innego wyjścia. Powoli zaczynał rozumieć, do czego omal nie doprowadził i myśl ta paliła go coraz bardziej. Jego potwierdzenie najwyraźniej przyniosło jej pewną ulgę. Odsapnęła i rozluźniła się nieco, przecierając lepkie od potu czoło, do którego przylgnęło kilka kosmyków włosów. – Nie wiem, co powinniśmy teraz zrobić. Wczoraj kazałeś mi oglądać ten tandetny talk-show, zupełnie jakbyś sam brał w nim udział. Przed chwilą skrzyczałeś tą biedną dziewczynę i raczej już jej tu nie zobaczymy. Cokolwiek się z tobą dzieje, niszczy to nas oboje – zacisnęła nagle usta, jakby w ostatniej chwili udało jej się zatrzymać dla siebie niewłaściwe słowa; przez chwilę miał nieugiętą pewność, że ona wie o ukrytym nożu i przeraziło go to. – Musisz pozwolić sobie pomóc, w taki czy inny sposób. Niewiele już nam pozostało do… – Skąd… wzięło się to wszystko? – zapytał nagle zachrypniętym głosem. Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. – Nasz dom – wyjaśnił. – Samochód. Sprzęty. Ogród. W jaki sposób stać nas na to wszystko, jeśli nie jestem tym, kim myślałem. I… – urwał, sądząc, że zdoła już się z tym zmierzyć, ale srogo się pomylił. „I kim w ogóle jestem?” – Dom dostaliśmy w spadku po moich rodzicach – odparła spokojnie, chociaż głos z początku trochę się jej załamał. – A moje obrazy sprzedają się całkiem dobrze, więc możemy pozwolić sobie na pewne rzeczy. Coś drgnęło w jego pamięci i ponownie poczuł ten zimny dotyk paraliżującego niepokoju, który po raz pierwszy odezwał się wczorajszego wieczoru, kiedy czytał własne pismo, jakby skreślił je ktoś obcy. – Obrazy? – Maluję. Głównie pejzaże, czasem portrety na zamówienie. Nie pogardzę też czymś ambitniejszym – próbowała się uśmiechnąć, ale się jej nie udało. Oddech mu przyspieszył, kiedy przypomniał sobie poranną wizytę w pracowni Oliwii i obraz, który ukryła pod płótnem. Dlaczego? Dlaczego reagował tak na tę istotę? Kiedy w przeszłości zetknął się z nią, a zdarzenie to wyryło się grubą kreską w jego podświadomości? Od dziecka nienawidził psów z czystego, prozaicznego strachu na sam ich widok, ponieważ tylko opatrzności boskiej mógł zawdzięczać fakt, że wciąż jeszcze był na tym świecie, po tym jak zaatakowały go dwie bezpańskie, wściekłe bestie, wałęsające się po lasach za gospodarstwem jego stryja, ale uczucie to nawet w połowie nie mogło równać się z wrażeniem, jakie wywierało na nim stworzenie z kart własnej książki i płótna Oliwii. Zupełnie jakby coś ukryte głęboko w jego duszy wrzeszczało rozdzierająco, ilekroć o nim pomyślał, w daremnej, skazanej na niepowodzenie próbie ostrzeżenia. – Widziałem twój ostatni obraz – powiedział bezbarwnym głosem. – Byłem w pracowni. Dlaczego namalowałaś to coś? Gdzie go wcześniej widziałaś? Przez chwilę spodziewał się, że znów zaprzeczy i z tym swoim niepojętym, zmęczonym spokojem wyjaśni mu, że to było też tylko przywidzenie i z utęsknieniem na to czekał. Gdyby tak się stało, roześmiałby się dziko, ale w prawdziwie zdrowy sposób i wszystko może potoczyłoby się ku lepszemu. Ale Oliwia wzruszyła tylko ramionami w smutno przepraszający sposób. – Prosiłeś mnie o to – odparła. – Chciałeś, żebym namalowała obraz, który później posłużyłby za okładkę twojej książki. Nie powiedziałeś, co ma na niej być, chciałeś, aby była po prostu straszna. – Ale dlaczego akurat to stworzenie? Chowaniec. Skąd o nim wiesz? Przeczytałaś tą zmiętą kartkę u mnie w gabinecie? Jeszcze zanim skończył mówić, dotarło do niego, jak niedorzecznie to zabrzmiało, ale było to pierwsze i jedyne, co przyszło mu na myśl. – Nie wiem dlaczego – rzekła po chwili milczenia. – Coś takiego chodziło mi po głowie od jakiegoś czasu i myślałam, że będzie ci się podobać. Czemu tak cię to zaniepokoiło? Chciał jej to wyjaśnić, chciał zrzucić z siebie chociaż część tego ciężaru, ale zrozumiał, że to niemożliwe, bo przecież sam nie miał bladego pojęcia, co ma jej powiedzieć. I bez tego cholernego obrazu wszystko leciało na łeb, na szyję. Poruszał się po omacku w świecie, który z pozoru wydawał mu się doskonale znany, ale jak tylko natrafiał na coś wyciągniętą przed siebie ręką, pod palcami wyczuwał jedynie kolejne obce i wrogie mu kształty. Poruszył bezgłośnie ustami, aż w końcu poddał się całkowicie i osunął się na pobliskie krzesło. Ukrył twarz w dłoniach, próbując pojąć z tego szaleństwa chociaż jedną, jedyną rzecz. – To nie ma sensu… – mamrotał niewyraźnie. – To wszystko nie ma żadnego sensu, Oliwia… Jak… jak mam się w tym odnaleźć? Poczuł, jak kładzie mu swoją ciepłą i miękką dłoń na ramieniu i ściska pocieszająco. – Wszystko się ułoży, obiecuję – powiedziała, całując go delikatnie w ucho. – Przetrwamy, zobaczysz. A kiedy odsunął dłonie od twarzy i otworzył oczy, ujrzał przed sobą rozłożoną, nieco zmiętą gazetę, na której wciąż jeszcze rysował się podłużny kształt ukrytego pod nią przedmiotu. Przypomniał sobie błysk porannego słońca, tańczący na ostrzu noża i zadrżał mimowolnie. W głębi serca poczuł dotkliwe, bolesne ukłucie prawdziwego przerażenia i do oczu napłynęły mu łzy. Poderwał się gwałtownie. – Jest coś, co muszę jeszcze zrobić – rzucił tylko, kiedy ciężkim krokiem przemierzył kuchnię, nie potrafiąc znaleźć w sobie dość siły, by spojrzeć na własną żonę. W progu zatrzymał się na moment, ale się nie odwrócił. Czuł, że musi coś powiedzieć, musi to uporządkować, aby w ogóle myśleć o powrocie do świata żywych. Tkwiło to w nim jak cierń, który trzeba usunąć, zanim opatrzy się ranę. – Oliwia, ja… – zaczął, ale nie był w stanie dokończyć. – Wiem – odparła. – Kocham cię, tylko to ma znaczenie. Wszedł na górę, do sypialni, gdzie stał drugi telefon, nie mówiąc już nic więcej.
Wybrał numer. Z zamkniętymi oczyma czekał na połączenie. Hipnotycznie monotonna seria powolnych dźwięków zdawała się ciągnąć bez końca i przez chwilę bał się, że go nie zastał, kiedy po drugiej stronie rozległ się męski głos. Sądził, że zdoła powiedzieć chociaż jedno zdanie. – Szymon… – wykrztusił tylko i słowa uwięzły mu w gardle. W słuchawce przez kilka długich minut panowała cisza, której nie ośmielił się przerwać. – Przyjadę wieczorem – rozległo się w końcu. – Nie będzie chciała tak po prostu odejść. – O tym pomyślimy później. Karol, czy ty… – Nie, absolutnie – odparł szybko; za szybko. – Nic jej nie jest. Zostawiłem ją na dole. Ale… chyba się domyśla. – Przykro mi. Naprawdę. – Myślałem, że to już przeszłość. Że teraz jestem kimś innym, ale chyba nigdy nie można zmienić się całkowicie. Umysł to straszna rzecz, jeśli wymknie się spod kontroli. – Pogadamy wieczorem. Będę przed ósmą. Do tego czasu… – Tak, wiem. Odłożył słuchawkę i przez długi czas siedział na łóżku w kompletnym bezruchu, zastanawiając się, co będzie dalej. W obcym, nieznanym mu, ale jednocześnie w dziwny sposób jego własnym domu czuł się zapomniany przez los. Porzucony. Osamotniony jak nigdy dotąd. …nie uda ci się to… Poderwał raptownie głowę. Głos zabrzmiał tak wyraźnie, jakby ktoś odezwał się tuż przy jego uchu. W sypialni nie było jednak nikogo poza nim, a dziecięcy głośnik stał wyłączony na nocnym stoliku. W nienaturalnej ciszy, jaka nagle zapadła wokół, nie słyszał nawet odgłosów z dołu; można było odnieść wrażenie, że cały świat na kilka chwil zniknął gdzieś za zasłoną tej ciszy, ustępując miejsca miękkiemu, kobiecemu szeptowi, który wciąż pobrzmiewał w głowie Karola. Zakasłał, kiedy wciągane przez otwarte usta powietrze zadrapało go w gardło; miało w sobie coś gryzącego, nieprzyjemnego jak spalenizna, czego jeszcze chwilę temu nie było. Potem to poczuł; nie tak jak czuje się czyjś dotyk, ale raczej podskórnie, jak niechętne, wrogie spojrzenie rzucane za plecami. Pulsowanie. Monotonne, ciężkie, zgrane z rytmem jego serca, ale wyrwane z jego ciała i osadzone gdzieś poza nim. Nagle, z przerażającą jasnością zdał sobie sprawę, że to ono niesie kolejne słowa, przywołując go do siebie. Było blisko, na wyciągnięcie ręki, tuż za ścianą, za rogiem korytarza. Wiedział, skąd płynie, bo wyczuwał je już wiele razy wcześniej i wiedział też, że i tym razem nie zdoła się przeciwstawić. …to co masz w sobie… Podniósł się, na wpół tylko świadomy, że to robi… (podejdź bliżej, wiesz, że nie masz wyboru) …i postąpił kilka kroków w stronę uchylonych drzwi. Korytarz za nimi majaczył niewyraźnie, poruszały się tam jakieś cienie. Do kobiecego szeptu dołączyły inne głosy, przesunięte względem siebie, zniecierpliwione, ponaglające. …jest silniejsze niż ci się wydaje… Tym razem nie było bladego światła, szpitala ani upiornych pielęgniarek, tylko własny dom, w którym panowała zimna szarość, zupełnie niepasująca do pory dnia. Powietrze zgęstniało, utrudniało mu ruchy, lecz ciężkie pulsowanie nie ustawało, przyciągając go zbyt silnie i zbyt nęcąco, by odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę. U jego źródła czekało coś niesamowitego, co chciało ukazać się jemu i tylko jemu, nie mógł więc tak po prostu tego odrzucić. Wiedział, skąd dobiegało. Nie mógł się mylić, ponieważ przez miniony czas zbyt dobrze zdążył je poznać. Jak wiele razy kroczył tą ścieżką co teraz… (chodź, musisz coś dla nas zrobić, pamiętasz?) …chociaż przeciwko temu marszowi buntował się każdy skrawek jego ciała i świadomości? Nie potrafił powiedzieć i tak naprawdę wcale go to nie obchodziło. Teraz znaczenie miały tylko głosy, płynące w jego stronę przez przestrzeń w zgodnym, pulsującym rytmie. Zatrzymał się dopiero przy schodach i sztywno jak marionetka obrócił się w stronę otwartych szeroko, niemal zachęcająco drzwi „tego pokoju”. Wewnątrz panowała absolutna, nieprzenikniona ciemność, pochłaniająca nawet nieznaczne, padające z korytarza światło; stał przed jednolitym prostokątem czerni, ale mrok ten w niezrozumiały sposób wydawał mu się prawdziwie piękny. Obiecywał tak wiele. Poczuł nieodpartą chęć zanurzenia się w nim, dotknięcia go, zespolenia w jedność. …zabij ją… Ściany. To te ściany. One znów mówią. …zabij tę sukę… Miękki szept kobiety brzmiał jak pieszczota wyrafinowanej kochanki i chociaż odnosił wrażenie, że już go kiedyś słyszał, całkiem niedawno, chciał słuchać go dalej, chłonąć każde słowo. Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale wiedział, że musi to zrobić, że z jakiegoś niemożliwego do wytłumaczenia powodu jest to niezwykle istotne. Na sztywnych nogach przekroczył próg ciemności. O dziwo, nie czuł strachu, tak jak tyle razy przedtem, lecz jedynie fascynację; dziecięcą ekscytację, że za chwilę zostanie mu pokazane coś, czego nie mogą oglądać inni. Czuł się wyróżniony, że to właśnie on może słuchać tego szeptu i poznawać przekazywaną mu tajemnicę. Dlaczego zawsze tak bardzo unikał tego miejsca? Dlaczego tak się go bał? Przestało się dla niego liczyć cokolwiek innego. Teraz chciał tylko usiąść na zakurzonej podłodze i wpatrując się w rozciągniętą na całej wysokości ściany szczelinę, słuchać każdego słowa. Gdzieś w jej głębi ukryte było coś fantastycznego i wierzył, że jeśli tylko odpowiednio wsłucha się w szept, odnajdzie to, a wtedy zacznie się dla niego nowe życie. …na co czekasz… to wszystko jej wina… (musisz dokończyć to, co zacząłeś) „Muszę?” Zasmucił się. Tak, to była prawda, rzeczywiście musiał. Nie mógł tu tak po prostu siedzieć i nie zważać na nic, niezależnie jak bardzo tego pragnął. Musiał wrócić do gabinetu i ukończyć książkę. To było najważniejsze, wszystko inne mogło poczekać. Potem… potem będzie czas, by nacieszyć się innymi rzeczami, takimi jak na przykład… …ociekające… ostrze… mierząc wprost w jej twarz… …głosy, Oliwia czy dziewczynki. Jeśli ją dokończy, wszystko zmieni się na lepsze. W jakiś sposób książka stanowiła oś wszystkich zdarzeń, które miały dotychczas miejsce i należało zamknąć ten rozdział, aby móc zacząć następny. Nie było innej możliwości. To były prawa, którymi rządziły się od lat fikcyjne, żyjące na kartach książek historie. (wróć do siebie) „Tak, tak zrobię” …zabij ją… nakazuję ci to… Podniósł się, czując jak przepełnia go nagła, niemożliwa do odparcia chęć powrotu nad zapisane strony i doprowadzenia historii do jej końca; zbyt długo nosił ją zamkniętą w sobie i teraz po prostu nie mógł jej, ot tak, porzucić. Zostało już bardzo niewiele. Wycofanie się o krok przed metą byłoby niewybaczalnym błędem. Do wieczora, do przyjazdu Szymona, zdąży na pewno i pokaże mu, że wszystko jest w porządku, a przeszłość naprawdę jest tylko przeszłością. …ostrze ze świstem przecięło powietrze… centymetr od jej gardła… uderzenie strząśniętych z chłodnej stali kropel… Głos odprowadzał go przez całą drogę, wciąż rozbrzmiewając tak samo wyraźnie i głośno, nawet kiedy stał już w drzwiach swego gabinetu, spoglądając niepewnie, ale bez zdziwienia na zmiętą kartkę papieru, która spoczywała rozłożona i pognieciona na biurku. Oczekiwała na niego. One wszystkie oczekiwały.
Zimny deszcz siekł niemiłosiernie po ciele Renaty, przenikając do szpiku kości, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Chwilowo nie liczyło się nic oprócz załadowanego stalowymi kołkami karabinku pneumatycznego, leżącego kilka metrów przed nią. Głupotą byłoby poddawać się teraz, kiedy dobrnęła już prawie do kresu i od zwycięstwa dzieliły ją dwa, może trzy, kroki. Chociaż siły opuszczały ją w zastraszającym tempie, a krew zalewała oczy, mozolnie pełzła na kolanach w stronę broni, zaciskając palce na nierównościach dachu i niemal podciągając na nich swój ciężar. Fala gorąca zalewała ją coraz mocniej, promieniując od głębokiego ugryzienia na jej szyi. Renata doskonale zdawała sobie sprawę, jak niewiele czasu jej pozostało. – Nie uda ci się to! – darł się gdzieś za jej plecami Ragoth; słyszała dźwięczący w tym głosie strach i to popychało ją do przodu. – Nie pokonali mnie średniowieczni magowie, nie pokona i taka dziwka jak ty! To, co masz w sobie, jest silniejsze, niż ci się wydaje! Dach należącego do korporacji Ragotha drapacza chmur tonął w rzęsistym deszczu, zawieszony wysoko ponad ulicami miasta. Wokół rozciągała się tylko ciemność, co chwilę rozświetlana błyskami zbliżającej się burzy. Renata nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co znała, całe jej życie i świat, już nie istnieje i na arenie dziejów pozostało już tylko ich dwoje. Rozstrzygnięcie nadchodziło wielkimi krokami, leżąc w jej rękach. Krew z rozciętego czoła spływała jej na twarz, mieszając się z deszczem i zalewając coraz bardziej oczy, nogi zupełnie odmówiły już posłuszeństwa, sparaliżowane krążącym w żyłach, nieludzkim jadem. Upadła, rozcinając policzek o chropowatą powierzchnię dachu i na moment straciła orientację. W głowie jej szumiało, a ciemności wokół rozbrzmiewały tysiącem niespokojnych głosów, szarpiących nerwy niemal do bólu. Budziły się w niej nowe zmysły, powoływane do życia przekazaną ugryzieniem trucizną wampirów. W błysku pioruna dostrzegła plamę karabinku, więc podjęła marsz; nie podniosła się, po prostu resztką sił czołgała się po mokrym dachu, nie zważając na ból, głosy, na nic. Do przodu popychała ją niezłomna pewność, że zdąży dopiąć swego, zanim trucizna w końcu opanuje jej ciało, zmieniając w jedno z tych przeklętych, znienawidzonych stworzeń ciemności. Musiała zdążyć. Za wszelką cenę. Ukąszenie bolało jak diabli, a zimny deszcz nie polepszał wcale sprawy; dwa głębokie, szeroko rozstawione otwory w jej szyi otwierały drogę prosto do jej krwiobiegu, rozdzierając po drodze kilkanaście pulsujących nerwów. Kark miała jak z ołowiu, ciężki i zesztywniały, i nie potrafiła nawet odwrócić głowy, by upewnić się, że Ragoth nie zdołał się uwolnić. Słyszała tylko, jak miota przekleństwami, sycząc przy tym boleśnie, co utwierdzało ją w przekonaniu, że wypełnienie posrebrzanych, stalowych kołków fiolkami z wodą święconą, pękającymi przy uderzeniu, było doskonałym posunięciem. Ragoth najwyraźniej wciąż wisiał na betonowym filarze, stanowiącym fundament pod żelazną konstrukcję wsporników neonowego, błyskającego nieustannie logo korporacji. Z rozpaczliwym jękiem sięgnęła maksymalnie przed siebie i zacisnęła bladą dłoń na rękojeści karabinku w tej samej chwili, gdy masywne drzwi wejścia na dach wyleciały z zawiasów, wypchnięte olbrzymią siłą. Przyciągnęła broń do siebie i obróciła się na plecy gwałtownym szarpnięciem, mierząc w ciemność. Od strony klatki wejściowej doleciały ją metaliczne zgrzyty trących o beton ostrzy i na dach powolnym, niezgrabnym krokiem wtoczył się Chowaniec. Poruszał się dziwnie – na czterech kończynach, zupełnie jak zwierzę, opierając ciężar ciała na wystających z kikutów ramion ostrzach. Z amputowanej szczęki bezustannie toczył krwawy śluz, kapiący z upiornym, lepkim odgłosem na ziemię. Wyciągnął głowę do przodu i powęszył wokół, czując zapach swego pana. – Zabij ją! – ryknął natychmiast Ragoth; nie zdołał jeszcze wyszarpnąć przebijającego mu lewą część klatki piersiowej kołka, chociaż z wyraźnym bólem próbował go pochwycić jedyną sprawną dłonią. Druga przybita była do fundamentu. – Zabij ją! Oderwij głowę, zrzuć na ulicę, cokolwiek, ale zabij tę sukę! Chowaniec powoli obrócił głowę i spojrzał w jej stronę. Żółte, przekrwione oczy zwęziły się; kiedyś były niebieskie i spoglądały na nią z prawdziwą miłością, lecz teraz biła z nich jedynie zwierzęca bezmyślność. W dwóch susach doskoczył do niej, krzesząc fontanny iskier tam, gdzie ostrza drapały o powierzchnię dachu. Próbowała załadować kolejny stalowy kołek, chociaż wiedziała, że jeśli nawet zdąży i trafi, nie zdoła wyrządzić tym Chowańcowi żadnej krzywdy, ale zdrętwiałe z zimna palce odmówiły jej posłuszeństwa. Wstrzymała oddech, kiedy owiał ją smród rozkładającego się, ożywionego ciała, wyczuwalny nawet mimo silnie dmącego na tej wysokości wiatru. W błysku pioruna zobaczyła ostrze wzniesione do ciosu, który miał rozłupać jej czaszkę na dwoje. Ale uderzenie nie nastąpiło. – No dalej! – krzyknął Ragoth. – Na co czekasz? Zabij ją! To wszystko jej wina! Chowaniec nie poruszył się. Stał tylko nad nią z podniesionym ramieniem, z którego sterczało ociekające deszczem ostrze, mierząc wprost w jej twarz. Przyglądał się jej niepewnie. W jego spojrzeniu nie widziała już tej zwierzęcej wściekłości ani nawet bezmyślnej uległości woli wampirów, ale coś, co znała bardzo dobrze i uświadamiając to sobie, poczuła ucisk w sercu. Cząstka tego, kim był kiedyś w jakiś sposób obudziła się i oparła rozkazom słabnącego Ragotha. – Michał, proszę… – zaryzykowała szept, ściskając kurczowo broń. – Wiem, że mnie słyszysz. Nie rób tego. – Zabij ją! Zabij! – ryczał nieustannie Ragoth, przekrzykując wiatr. – Nakazuję ci to! Chowaniec potrząsnął głową, jakby pozbywał się resztek nieprzyjemnego snu i zamrugał oczyma. Szarpnął ręką. Chciał zadać cios, ale nie potrafił się na to zdobyć. Z rozerwanego gardła doleciał upiorny charkot. – Pomóż mi – powiedziała Renata. – Nie pozwól mu na to i pomóż mi. Jesteś od niego silniejszy, zwalcz w sobie jego wolę. Chowaniec cofnął się o krok, potem o drugi i znowu do niej doskoczył. Ostrze ze świstem przecięło powietrze, ale zatrzymało się centymetr od jej gardła. Poczuła tylko uderzenie na twarzy strząśniętych z chłodnej stali kropel. Wzrok rozmazywał się jej coraz bardziej, serce z każdą kolejną sekundą biło wolniej. Chłód stopniowo przejmował jej ciało, rany na skroni i udzie pulsowały bólem, podrażnione lejącym się z nieba deszczem. Ten ból w jakiś sposób wydał się jej rozkoszą. Wiedziała, co to oznacza. Czas przemiany zbliżał się ku końcowi; jej zmysły wyostrzały się, zaczynając funkcjonować na innych poziomach egzystencji. Tylko kilka, może kilkanaście minut dzieliło ją od bezwiednego przejścia na drugą stronę. A to będzie oznaczać ich bezwarunkowe zwycięstwo. – Rusz się w końcu! – nie poddawał się Ragoth. – Zabij ją i uwolnij mnie, a nagrodzę cię tak, jak żadnego sługę dotąd. Patrzyli na siebie w milczeniu; okaleczony, wykorzystywany w roli narzędzia martwy człowiek i umierająca, przechodząca na stronę znienawidzonego wroga policjantka. |