powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXII)
grudzień 2006

Głęboki Grób – część 2
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Karol odwrócił czym prędzej wzrok i zamknął oczy, usiłując wymazać ten kroczący koszmar z pamięci, a przynajmniej odsunąć od siebie na pewien czas. Teraz musiał skupić się na czymś innym, ważniejszym; nie mógł pozwolić sobie na stratę tego, co wywalczył z takim trudem. Mięśnie paliły go niemiłosiernie i czuł się potwornie osłabiony, ale liczyło się tylko to, że wciąż czuł władzę w kończynach, wciąż mógł nimi poruszać. Myśl, że przecież nie dawało mu to zbyt wielkich nadziei, żyła gdzieś na pograniczu jego świadomości, lecz uparcie trzymał ją z daleka.
Kolejne dwie klamry uprzęży strzeliły, kiedy szponiaste dłonie pielęgniarki zwolniły blokujące je zaczepy. Pasy rozluźniły się i opadły po bokach łóżka, pozostawiając po sobie głębokie, zaczerwienione odciski na skórze jego ramion. Popatrzył na pielęgniarkę, która uśmiechając się do niego sztucznie, jak stojący na wystawie manekin, sięgnęła właśnie do uprzęży na jego nogach. Druga chwyciła go od tyłu za ramiona i uniosła nieznacznie, przygotowując się do przerzucenia jego ciała na stół operacyjny. Posłusznie poddał się jej, starając się sprawiać wrażenie bezradnego, zdanego na ich łaskę, lecz kątem oka oceniał już odległość, jaka dzieliła go od tacy z narzędziami i znajdującego się na niej skalpela. Leżał na wyciągnięcie ręki, może nieco dalej. Ostrze skierowane było w jego stronę, ale tym nie zaprzątał sobie głowy. Teraz pozostawało mu działać już tylko instynktownie, by nie tracić cennych sekund.
W chwili, gdy krępujący mu kostki pas został odpięty, zebrał cały zasób sił, jaki mu jeszcze pozostał w płonących ogniem udach i odepchnął się od łóżka. Trzymająca go za ramiona pielęgniarka, najwyraźniej kompletnie zaskoczona taką reakcją, syknęła gniewnie, kiedy uderzył w nią z impetem i odrzucił w tył. Przez chwilę bał się, że wszystko stracone i ta owadziopodobna istota nie rozluźni uchwytu na jego ramionach, ale zaraz potem poczuł, jak ucisk szponiastych palców zelżał na tyle, by zdołał się z nich wyszarpnąć. Otoczony kakofonią wściekłych ryków upadł na podłogę, odruchowo zagradzając się łóżkiem, a potem sięgnął po skalpel. Słyszał, jak miotają przekleństwami i to dodawało mu sił. Nawet nie skrzywił się, kiedy pospiesznie chwytane ostrze rozcięło mu palce, przerzucił tylko skalpel do drugiej ręki, gotowy użyć go przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Bardziej ją wyczuł niż zobaczył czy usłyszał. Wyrosła za jego plecami jak zjawa i z twarzą ściągniętą w zwierzęcym grymasie furii sięgnęła ku jego gardłu. Bez chwili zastanowienia ciął skalpelem po obejmujących mu szyję palcach, a potem na oślep, na lewo i prawo, jakby chciał w ten sposób odpędzić się od niej. Kiedy chwyciła go po raz drugi, instynktownie obrócił się na pięcie, a jego ramię niemal same wystrzeliło do przodu, mierząc w miejsce, gdzie powinno znajdować się serce. Najpierw poczuł opór, jakby trafił w coś gumowego, a potem usłyszał ciche puf i skalpel zanurzył się w czymś miękkim i mokrym, aż po samą rękojeść, a na dłoń spłynęła mu gorącą ciecz.
W jednej chwili cały otaczający go świat zamarł; jak ucięte gniewnym ruchem władczej dłoni ucichły odległe krzyki, wściekłe powarkiwania pielęgniarek czy niski wizg włączonej aparatury. Światło zamigotało kilka razy i przygasło, pogrążając wszystko w zimnym półmroku.
Karol chwiejnie dźwignął się na nogi, nie spuszczając wzroku ze stojącej przed nim pielęgniarki. Na jej wydłużonej twarzy malował się nieokreślony wyraz; ni to zaskoczenia, ni bólu. Spomiędzy płaskich piersi sterczała rękojeść skalpela, otoczona aureolą ciemnej, wilgotnej plamy. Jednolicie białe oczy zbladły i wpatrywały się teraz w niego z niedowierzaniem; było w nich coś tak przerażająco znajomego, że poczuł dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie.
Zdawała się być zawieszona w przestrzeni; na jej obliczu nie drgnął żaden mięsień, wyciągnięta do pochwycenia go dłoń wciąż wznosiła się, zakrzywiając szponiaste palce. Staromodna strzykawka, którą najwyraźniej ściskała w drugiej dłoni, unosiła się bez ruchu w powietrzu, zatrzymana w połowie drogi ku podłodze. W pomieszczeniu poza nimi nie było nikogo.
Wpatrywał się tępym wzrokiem w strzykawkę, która już dawno powinna była upaść, ale w jakiś sposób zawisła nieruchomo wbrew wszelkiej logice; igła skierowana była ku górze, zgadywał więc, że musiała obracać się spadając, kiedy jakaś siła zatrzymała tę szaleńczą rzeczywistość w jej biegu. Chciał sięgnąć i spróbować poruszyć nią, chociażby tylko po to, by upewnić się, czy aby na pewno tam jest, ale nagle obraz sali operacyjnej zniknął, jakby ktoś magicznym przełącznikiem zmienił rodzaj wyświetlanej przed jego oczyma projekcji. Odłażąca płatami farba i plamy wilgoci zastąpione zostały nieskazitelną bielą gładkich ścian, stół operacyjny przeistoczył się w biurko, szafki na medykamenty i narzędzia okazały się być jakże znajomą, masywną gablotą, za której szklanymi drzwiami wciąż widniały puste, pokryte tylko kurzem półki.
Stał pośrodku swojego gabinetu, otoczony ciszą i ciemnością. Za oknami rozciągała się panorama wzgórz i połyskujących nad nimi gwiazd, w ogrodzie cicho grały świerszcze, lecz Karol zupełnie tego nie dostrzegał. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się demoniczna pielęgniarka. Nie zdając sobie sprawy, że nie może złapać oddechu, wpatrywał się w Oliwię, która wyciągała ku niemu rękę niemal tym samym, ale jakże innym gestem, patrząc na niego nic nierozumiejącym, pełnym przerażenia wzrokiem. Wolnym, trwającym niemal nieskończoność ruchem opuściła głowę i spojrzała na sterczący znad jej lewej piersi nóż do papieru, zagłębiony aż po rękojeść, otoczony aureolą szkarłatnej wilgoci. Z każdą chwilą poszerzała się ona coraz bardziej.
Oliwia próbowała coś powiedzieć, ale nie zdołała. Blade wargi poruszyły się tylko nieznacznie, usiłując ułożyć się w słowa, które już nigdy nie miały zostać wypowiedziane, a potem wypłynęła spomiędzy nich strużka krwi. Oczy uciekły jej w głąb głowy i osunęła się na podłogę, zanim zdążył doskoczyć i pochwycić ją w ramiona.
Głuche uderzenie jej upadającego ciała odbiło się głośnym echem w zakamarkach jego umysłu.
Padł na kolana i przeczołgał się przez pokój w jej stronę, czując niemożliwy do zniesienia ucisk w klatce piersiowej. Podniósł jej głowę i obrócił w swoją stronę, ale nie było już w niej śladu życia. Wymierzony w pielęgniarkę cios, który zamiast tego dosięgnął jego żonę, był piekielnie precyzyjny. Cienkie ostrze noża do papieru rozpłatało jej serce na pół niczym miękki owoc. Umarła, zanim zetknęła się z podłogą.
Usta trzęsły mu się jak w wysokiej gorączce, kiedy błądził otępiałym wzrokiem pomiędzy bladą, nieruchomą twarzą Oliwii, a sterczącą z jej klatki piersiowej rękojeścią noża. Raz czy dwa niepewnie sięgnął ku niemu, ale nie odważył się go dotknąć i jego dłoń opadła tylko bezwładnie na przesiąkniętą krwią sukienkę; tą w kwiaty, którą kupił jej na ich rocznicę, zaledwie miesiąc temu. Jak ona ją lubiła! A teraz… teraz była już nic nieznaczącym strzępem materiału.
„O Boże! Co ja zrobiłem!”
Pod palcami wyczuwał, jak powoli ulatuje z niej ciepło. Przesunął dłoń na jej policzek, rozmazując na nim jej własną krew, wierząc, że w jakiś sposób ten dotyk rozwiąże wszystkie problemy. Raz po raz powtarzał jej imię, odgarniając z czoła kosmyki ciemnych włosów…
(przecież muszę to zrobić, będą jej przeszkadzać)
…jakby lada chwila miała na niego spojrzeć i uśmiechnąć się. Nie płakał; nie był w stanie, chociaż oczy piekły go jak posypane piaskiem.
„Oliwia, otwórz oczy, proszę cię. Zrób to dla mnie, proszę. Ja wiem… wiem, że nie zawsze byłem dla ciebie dobrym mężem, ale… tą jedną rzecz możesz dla mnie zrobić, prawda? Proszę cię, skarbie, wiem, że mnie słyszysz…”
Zanucił jej coś, żeby dać do zrozumienia, że tu jest i czeka na nią. Nie znał tej melodii, po prostu zanucił pierwszą lepszą, która przyszła mu na myśl. Kołysał nią delikatnie, jakby tulił pogrążoną we śnie. A kiedy schylił się i na zimnych, sztywnych już ustach złożył pocałunek, zaczęło do niego docierać, że to koniec; że czegokolwiek by nie zrobił, Oliwia pozostanie martwa już na wieki.
I wtedy poczuł wstrząs.
Ciężki, ponury grzmot przetoczył się przez dom, poruszając jego fundamentami. Brzmiał jak pomruk, jak głębokie westchnienie czegoś, co budziło się ze zbyt długiego snu. Szyby w oknach zadrżały, po ścianie przemknął błękitny błysk, przywodzący na myśl cienkie nitki wyładowań elektrycznych. Gdzieś na dole coś szklanego rozbiło się z głośnym hukiem, czemu zawtórował odgłos rozrywanego drewna.
Podniósł głowę, tuląc do siebie mocniej ciało Oliwii, nie zamierzając jej puścić niezależnie od tego, co by się działo, akurat w chwili, kiedy budynek poruszył się po raz drugi i z przeciągłym, jękliwym zgrzytem przechylił się na jedną ze stron. Z sufitu posypał się deszcz drobnego, siwego pyłu, okno wypadło i roztrzaskało się na kawałki, drzwi wygięły się w łuk i pękły, ściskane jakąś niewyobrażalną siłą, a ich szczątki pofrunęły w powietrze, obracając się powoli wokół własnych osi. Z biurka wysunęły się szuflady i upadły na podłogę.
Karol przez chwilę trwał nieruchomo, oczekując dalszego rozwoju wypadków, a potem parsknął krótkim, spazmatycznym śmiechem, który zabrzmiał bardziej jak przeciągłe czknięcie. Powiódł dookoła obłąkańczym, zachodzącym coraz bardziej mgłą wzrokiem i zaśmiał się jeszcze raz, nagle nie potrafiąc oprzeć się targającym nim falom histerycznego śmiechu. Czuł się jakby tonął w lodowatych falach mrocznego, bezdennego szaleństwa i tak naprawdę niewiele go to obchodziło. Jedyne, czego pragnął, to trwać tak bez ruchu, trzymając na rękach ciało Oliwii i nucić jej, aby była szczęśliwa. W mroku, który rozprzestrzeniał się jak szarańcza w jego umyśle widział ukojenie; nęcące, niemożliwe do odparcia ciepło, które zdawało się mieć moc otulenia ich oboje szczelną zasłoną od zewnętrznego świata. Doszedł do pewnego punktu, z którego już nie było odwrotu i cieszył się tym, co się przed nim otwierało. I kiedy już sięgał przez granicę w litościwą ciemność rozpościerającą się po przeciwnej stronie, mrok cofnął się jak spłoszone zwierzę.
Zamrugał oczami, budząc się z letargu. Z korytarza dolatywały jakieś dźwięki; to one przepędziły ciemność z jego umysłu, nie pozwoliły mu rozkoszować się nią. Dlaczego?
Przez wyłamane drzwi ujrzał spływającą po ścianie korytarza pojedynczą kroplę ciemnożółtego śluzu. Była gęsta i leniwie prześlizgując się pomiędzy wzorem na tapecie, pozostawiała po sobie szeroki, odcinający się w półmroku ślad. Kiedy dotarła do podłogi, przeszła w powiększającą się powoli kałużę. Jej powierzchnia lekko skwierczała, pokrywając się pękającymi pęcherzami.
Dźwięk, który jeszcze chwilę temu zdradziecko wyrwał go z rąk ukojenia, powtórzył się. Karolowi przywodził na myśl odgłos, jaki wydałby ściskany, wypełniony wodą balon, który w końcu pęka z mokrym mlaśnięciem. Zaraz potem gdzieś spod sufitu korytarza doleciał stłumiony jęk; przepełnione bólem zawodzenie kogoś, kto nie zważając na nic walczy o życie. Po ścianie popłynęły kolejne strumienie gęstego śluzu.
Ciemność w umyśle Karola była już tylko odległym wspomnieniem, rozdarta w niebyt przez oślepiający błysk zrozumienia; błysk intensywny, lecz zbyt krótki, by zdążył go w porę pochwycić. Jakieś drzwi otworzyły się w zakamarkach jego świadomości, lecz nie potrafił jeszcze spojrzeć przez ich próg. Zupełnie, jakby coś o wiele silniejszego od jego woli uznało, że nie nadszedł na to odpowiedni czas.
Ostrożnie położył ciało Oliwii na podłodze i wyprostował się. Z korytarza wciąż dolatywały przyprawiające o dreszcze dźwięki; pełne furii uderzenia jakby o mokrą, nieustępliwą gąbkę, przeplatane zawodzeniem, od którego zjeżyły się włosy na jego karku. Obejrzał się tylko raz na Oliwię, jakby chcąc upewnić się, że ona wciąż tam jest i wyszedł na korytarz, zupełnie ignorując fakt, że za oknami rozpościera się ściana nieprzeniknionej czerni. Jeszcze zanim przekroczył próg, w niezrozumiały nawet dla siebie samego sposób wiedział już, co ujrzy. Lecz mimo to nogi się pod nim ugięły.
Musisz odkopać grób!
To, co jeszcze tak niedawno brał za kłopotliwy przeciek lub grzybnię, teraz wyglądało jak pękata, obrzmiała narośl, nieprzypominająca niczego, co dotychczas widział. Z poznaczonego żółtawymi plamami sufitu zwieszał się owalny, jajopodobny twór; arterie drobnych żyłek prześwitywały przez naciągniętą do granic wytrzymałości, cienką tkankę, chroniącą dostęp do czegoś, co poruszało się wewnątrz. Cień postaci, która zamknięta w wypełnionej cieczą przestrzeni rozpaczliwie usiłowała wydostać się na wolność, odcinał się ciemniejszą plamą na powierzchni tworzącej kokon, błoniastej ścianki.
Gęsty śluz zdążył już prawie w całości pokryć podłogę tej części korytarza. Wylewał się z widniejącego po lewej stronie narośli otworu, który z każdą chwilą powiększał się coraz bardziej. Na poszarpanych krawędziach zaciskały się blade palce, napierające na nie z nieustępliwą siłą i otwierające drogę pozostałej części ciała. Kiedy w końcu rozdarcie było na tyle duże, że cuchnąca, wypełniająca narośl maź chlusnęła silnym strumieniem, na zewnątrz wysunęła się łysa, umazana śluzem głowa. Ludzka głowa.
– To… to niemożliwe – szepnął Karol, nie mogąc oderwać wzroku od skomplikowanego tatuażu, pokrywającego gładko ogoloną skórę czaszki; tatuażu, który widywał wielokrotnie oczyma swej wyobraźni, uznając, że w zwiększy on mistyczność postaci legendarnego przywódcy wampirów, Ragotha.
Postać wydała z siebie kolejny zduszony jęk i wisząc głową w dół, wciąż jeszcze uwięziona w narośli obróciła się w jego stronę. Spomiędzy ściągniętych w bolesnym, ale zarazem i złowrogim grymasie warg sterczała para długich, szeroko rozstawionych kłów. Syknęła coś, rozciągając szczękę w niemożliwy dla zwykłego człowieka sposób i szarpnęła się dziko, centymetr po centymetrze wyślizgując się z ciasnego, organicznego więzienia. Kiedy skrzyżowała spojrzenie z Karolem, jej oblicze wykrzywił demoniczny uśmiech.
– Nie, nie… nie wierzę… – powtarzał bez przerwy Karol. – To nie tak… Ty nie istniejesz. Nie możesz! Wymyśliłem cię! Nie możesz….
Ale były to tylko puste, nic nieznaczące słowa, wyrzucane z siebie w obronnym geście, ponieważ jasny błysk w jego umyśle nabierał coraz wyraźniejszych kształtów, odsłaniając przed nim ukrytą od dawna prawdę, której nie mógł i nie chciał dostrzec. Obserwując tę koszmarną wersję narodzin postaci, która dotąd istniała tylko w jego umyśle, nie odczuwał zaskoczenia czy niedowierzania, a jedynie chłodną złość, przemieszaną z falami panicznego strachu. Jakby właśnie stanął w obliczu czegoś, na co podświadomie oczekiwał od dawna, jednocześnie bojąc się i niecierpliwiąc. I chociaż wciąż jeszcze nie potrafił pojąć, co się tak naprawdę dzieje, wiedział, że nie pozostało mu dużo czasu. To był zaledwie początek. Kolejne drzwi w labiryncie jego myśli czekały na otworzenie.
Coś, przed czym uciekał od lat, w końcu go odnalazło. I kipiało nienawiścią.
W pierwszym odruchu chciał wrócić do pokoju, zamknąć się w nim i zabarykadować (chociażby dlatego że nic innego po prostu nie przychodziło mu do głowy), ale kiedy tylko odwrócił się, z przerażeniem odkrył, że jego gabinet zniknął. Nie było tam biurka, stolika z komputerem czy pustej gabloty. Nie było Oliwii. Zamiast tego widział tylko pokryte brudem i pajęczynami ściany, gołą, betonową podłogę i szczerzące się w oknach, krzywo przybite deski.
Oddychając szybko, cofnął się o kilka kroków w głąb korytarza. Obrazy wirowały mu przed oczyma, lecz nie potrafił poskładać ich w logiczną całość. Zamknięte w jego głowie pulsowały nieustającym, tępym bólem. Czuł się jak uwięziony wewnątrz jakiegoś olbrzymiego, szaleńczego kalejdoskopu pokazującego mu rzeczy, które rozdrapywały ukryte głęboko, dawno zapomniane rany. Spojrzał w stronę wypełzającej z sufitowej narośli postaci; zapierając się dłońmi o ściany zdołała wyswobodzić już ociekający żółtą mazią tułów i niewiele brakowało, by uwolniła się ze swego dotychczasowego więzienia. W jej oczach Karol dostrzegał gorejący ogień dzikiej furii i to przeważyło. Instynkt wziął nad nim górę. Z czołem ociekającym zimnym potem rzucił się do ucieczki, przemierzając korytarz sztywnymi, dużymi krokami.
U szczytu schodów zatrzymał się z dłonią kurczowo zaciśniętą na poręczy i przez chwilę stał tak wsłuchany w odgłosy domu, nie do końca pewien, co go do tego skłoniło. Gdzieś za plecami usłyszał głuche uderzenie czegoś ciężkiego o podłogę i chrapliwy, urywany oddech. Nie odważył się odwrócić, jak zahipnotyzowany wpatrywał się bowiem w drzwi „tego pokoju”, które otwierały się kawałek po kawałeczku. Wewnątrz jaśniało blade, migotliwe światło, przypominające odbijające się refleksy na powierzchni wody. Poruszał się tam rozmazany cień, przesuwając się po ścianach, z początku mały, potem coraz większy, jakby ktoś wyrastał wręcz z zakurzonej podłogi. Zanim Karol zdołał wykonać jakikolwiek ruch, drzwi otworzyły się na całą szerokość i na zewnątrz wyszła wysoka kobieta, ubrana w czarną, skórzaną kurtkę i brązowe dżinsy. Na pasku opinającym szczupłe biodra miała zawieszoną kaburę, z której wystawała rękojeść pistoletu.
W jej ciasno upiętych, kruczoczarnych włosach lśniło jasne, kontrastujące pasemko.
– Dawno się nie widzieliśmy – odezwała się, przypatrując mu się chłodno; spojrzenie błękitnych, stalowych oczu było nieugięte, harde, dokładnie takie, jakie dla niej wymyślił. Nawet kosmyki włosów wyswobodzone z kucyka biegły w ten sam sposób, w jakim widział je w swojej wyobraźni. – Długo czekałam na tą chwilę. Nawet nie wiesz jak. Wszyscy czekaliśmy. Nie myśl, że i tym razem pozwolimy ci odejść. Musisz odpowiedzieć za to, co nam zrobiłeś.
Karol krzyknął i rzucił się biegiem po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz, bardziej przerażony tym, że widok tej kobiety wcale nie był dla niego zaskoczeniem, niż samym faktem jej pojawienia się; w jego umyśle otworzyły się następne drzwi i ze zdumieniem odkrył w sobie, że tak naprawdę on również na pewnym poziomie świadomości oczekiwał na ten moment, naiwnie wmawiając sobie, że nigdy nie nadejdzie, bo przecież spalił za sobą każdy most, zatarł każdy ślad. A oni i tak go wytropili, znaleźli sposób, by przedrzeć się przez zaporę, którą się od nich oddzielił. Tylko niezwykłemu zrządzeniu losu zawdzięczał fakt, że nie spadł ze schodów, potykając się w pośpiechu o kolejne stopnie.
Na dole przystanął na chwilę, rozglądając się niepewnie wokół. W głębi domu poruszały się niewyraźnie cienie, z pomieszczeń dolatywały niespokojne szepty, jakby cały budynek wypełniony był widmowymi postaciami, umykającymi przed jego wzrokiem, ilekroć spojrzał w ich stronę. Ściany wydawały się drżeć, poruszane napływającym gdzieś z dołu, niskim pomrukiem. Były zniszczone, popękane, pokryte plamami odpadającego tynku i kurzu. Cały dom zmienił się i Karol znajdował się teraz pośrodku rozpadającego się, chwiejącego w posadach, zaniedbanego budynku, który zdawał się stać tu od wielu lat pusty i zapomniany, jakby nigdy nie mieszkała w nim żadna rodzina, a już na pewno nie znany pisarz z żoną i dwójką dzieci.
Podbiegł w stronę wyjścia, starając się odsunąć od siebie wszystko to, co działo się wokół; usilnie próbował wmówić sobie, że korytarz wcale nie ulega deformacji, odsuwając od niego frontowe drzwi coraz bardziej i bardziej, że to tylko jego zszargana, nadwyrężona wyobraźnia płata mu figle. Nogi ciężko stawiały kolejne kroki na betonowej, pokrytej siatkami pęknięć i kawałkami potłuczonego szkła podłodze, ale nie zwracał na to uwagi; całą swoją wolę skupił na drzwiach, ponieważ w jakiś sposób wydawało mu się, że na zewnątrz będzie bezpieczny. Tu, w murach domu, który był i nie był jego własnym, czuł silną obecność istot, które zrodziły się po drugiej stronie jego umysłu, tam, gdzie udawał się, ilekroć tworzył swe historie. Ale poza tymi ścianami… poza ścianami mógł znaleźć kolejny sposób…
(kolejny grób)
…by uciec im po raz drugi, ukryć się głębiej i o kilka następnych lat odwlec moment, kiedy nie będzie już miał sił uciekać. Oliwia już tam na niego czekała; nie potrafił powiedzieć, skąd płynie ta pewność, ale zbyt silnie pulsowała ona wewnątrz jego duszy, by mógł ją zignorować.
Oliwia gdzieś tam na niego czekała i wołała go. Wołała go coraz głośniej.
Nagle spostrzegł, że chociaż biegł przez dłuższy czas, zdołał przebyć zaledwie połowę drogi i stoi właśnie przy drzwiach prowadzących do pomieszczenia, które kiedyś, w innej rzeczywistości, było pracownią jego żony. Z wnętrza dolatywały metaliczne zgrzyty, jakby ktoś wolnym, zamaszystym ruchem drapał ostrzami noży po szorstkiej powierzchni kamienia. Ten ktoś oddychał też w głośny, charkoczący sposób, jakby uszkodzono mu krtań i wciągane powietrze porażało go bólem.
Obraz Oliwii. Nie chciał patrzeć w tamtą stronę, całym sobą zaparł się, by nie odwrócić głowy i ujrzeć tego, czego się spodziewał, ale stał na z góry przegranej pozycji w miejscu, gdzie oni dzierżyli władzę. W jakiś niepojęty sposób nagle znalazł się tuż przed popękaną, pokrytą pleśnią futryną, jakby cały dom obrócił się przed jego twarzą, by pokazać mu to, co działo się wewnątrz pracowni jego żony.
Płótno, które kiedyś, dawno temu, tak go przeraziło, tkwiło w tym samym miejscu, w którym widział je ostatnio. Jednak niedokończony malunek, wykonany nieco rozmazanymi machnięciami pędzla, przestał być tylko zatrzymanym w jednej, ulotnej chwili fragmentem fikcyjnej przestrzeni; teraz tętnił nienaturalnym, wręcz namacalnym życiem. Zdeformowana postać przechylała się właśnie przez krawędź drewnianego usztywnienia, na którym rozpięty był materiał, opierając ciężar ciała na wbitych w podłogę, wyrastających z ramion ostrzach. Widział wyraźnie pulsującą w obnażonych zwojach mózgu krew, widział podkrążone, żółte oczy i upiorną dziurę w miejscu, gdzie powinna znajdować się żuchwa. Wyrastały wprost z płótna, z każdą sekundą wysuwając się z niego coraz bardziej, przechodząc stopniowo z płaskiego malowidła w jak najbardziej realną tkankę. Długie, lśniące złowieszczo ostrza, co chwilę przesuwały się po podłodze, krzesząc deszcz iskier, kiedy Chowaniec szukał pewnego punktu oparcia, by wyrwać swe ciało z wnętrza obrazu.
– To okrutne, co mu wyrządziłeś – usłyszał za sobą kobiecy, gniewnie brzmiący głos. – Jemu i nam wszystkim.
Odwrócił się jak rażony gromem i ujrzał Renatę, wolno nadchodzącą korytarzem; jego umysł zaciekle bronił się przed nazywaniem jej w ten sposób, chociaż wiedział doskonale, że przecież tak właśnie ma na imię i nigdy nie było inaczej. W półmroku za jej plecami górowała masywna, wciąż jeszcze pokryta resztkami żółtego śluzu sylwetka Ragotha; szczerzył do niego swe zakrzywione, wydłużone kły, jakby czekając tylko na znak, by rzucić mu się do gardła i rozszarpać je nimi na strzępy.
– Kim wy jesteście? – wykrztusił, nerwowo wodząc wzrokiem po stojących przed nim postaciach. – Czego ode mnie chcecie?
Nie był pewien, czy chce poznać odpowiedzi na te jakże trywialne i zupełnie niepotrzebne pytania; instynktownie czuł, że mogą okazać się zbyt przytłaczające, by zdołał udźwignąć je na swoich barkach, odkrywając przed nim rzeczy, o których wolał nie wiedzieć. Mimo to musiał je usłyszeć, ponieważ części układanki w jego głowie wirowały z zawrotną prędkością i nie potrafił ich wyłapać. Ale Renata pokręciła tylko głową ze znużeniem, a na jej ściągniętej twarzy pojawił się grymas zniecierpliwienia.
– Dlaczego pytasz o coś tak oczywistego? – odparła. – Przecież doskonale wiesz, kim jesteśmy. Stworzyłeś nas. Ta prawda jest w tobie ukryta i musisz sięgnąć głęboko, by wydobyć ją na światło dzienne. Musisz odkopać właściwy grób. To bardzo ważne, abyś wszystko sobie przypomniał.
W skroniach czuł uporczywe, nieznośne świdrowanie, od którego chciało mu się krzyczeć. Narastało tym bardziej, im silniej starał się pochwycić strzępy obrazów w swej pamięci i złożyć je w całość, dopasowując do wzoru, który jaśniał w blasku bijącym zza otwartych drzwi. Lecz niezależnie od bólu i strachu, które go przepełniały, brnął dalej w ten rozszalały chaos, ponieważ zawierał wszystkie odpowiedzi, jakich teraz potrzebował.
– Ale dlaczego… jakim cudem? Przecież wy… wy nie istniejecie. Wymyśliłem was wszystkich. Co do jednego!
– Mylisz się – zaprotestowała ostro Renata. – Jesteśmy tak samo realni jak ty czy twoja żona. Tak samo czujemy, tak samo cierpimy. Dlatego musieliśmy cię odnaleźć. Mamy dość życia, które nam zgotowałeś.
– Nie rozumiem… co ja wam takiego zrobiłem? Widzę was pierwszy raz w życiu, więc jak mógłbym…
Renata przez chwilę milczała, przypatrując mu się uważnie, jakby starając się ocenić, ile prawdy jest w tym, co mówi. Potem wymieniła znaczące spojrzenie z Ragothem i Chowańcem, który zdążył już wytoczyć się chwiejnie z pokoju i stanąć przy jej prawym boku. Dyszał ciężko, z resztek szczęki zwieszały się długie nitki śluzu zmieszanego z krwią. Żółte oczy przepełnione były udręką.
– Prawdziwie zadziwiające – odezwał się wampir, świdrując go wzrokiem. – On naprawdę tego nie pamięta. Czy to jest w ogóle możliwe?
Renata nie odpowiedziała i wyciągając tylko rękę wskazała coś, co znajdowało się za plecami Karola. Kiedy odwrócił się, mrużąc oczy w intensywnym świetle, które na ułamek sekundy zalazło korytarz, spostrzegł, że wcale nie stoi pośrodku zniszczonego, starego korytarza, a jedynie w rozległym, pogrążonym w półmroku pomieszczeniu o ścianach wyłożonych białą gąbką, ułożoną w pikowany, kwadratowy wzór. Niespełna półtorej metra przed nim znajdował się staromodny telewizor o wypukłym kineskopie i wbudowanymi w drewnianą, lakierowaną obudowę pokrętłami; przywodził mu na myśl beztroskie, dziecięce lata, kiedy po dniu upojnych zabaw wracał do domu i zasiadał przed nim, by jedząc kolację, obejrzeć wieczorną kreskówkę. Ustawiony był na niewielkim stoliku, jakby żywcem wyjętym z zamierzchłej przeszłości z jakiegoś wytwornego salonu. Migotliwe refleksy przesuwającego się po ekranie białego szumu, tańczyły po twarzy Karola, napełniając kąty pomieszczenia drgającymi cieniami.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.