powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXIII)
styczeń-luty 2007

Porażki i sukcesy AD 2006
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Komiks
‹Good Night and Good Luck›
‹Good Night and Good Luck›
PD: „V jak Vendetta”, „Asterix i Wikingowie”, „X-Men: Ostatni bastion”, „Garfield 2”, „Superman: Powrót”, „Sky Fighters”, „Akademia tajemniczych sztuk pięknych” i nie będąca adaptacją, ale komiksowa „Moja super eksdziewczyna”. Wiem, że będziecie zaciekle bronić „Vendetty”, jednak zgodzicie się chyba, że ogólnie było licho, drętwo, w nastroju powtórkowym. Jeden „Batman: Początek” z ubiegłego roku kładzie wszystkie wyżej wymienione filmy na łopatki.
KW: O „Vendettcie” piszę od dwóch lat artykuł (najpierw o komiksie, obecnie też o filmie – w ciągu miesiąca planuję go skończyć), więc nie chcę się wystrzeliwać z argumentów, ale owszem – film mi przypadł do gustu. Takoż „X-meni”, choć robieni przez innego twórcę, utrzymali główne zalety serii, czyli problem inności. Singer zaś poszedł do „Supermana” i kapitalnie udowodnił w swym słabiutkim filmie, że to już straszliwie niedzisiejszy bohater. Ciekawe – dwa wydane niedawno komiksy „Kingdom Come” i „Superman na wszystkie pory roku” z kolei pokazały, że niekoniecznie tak musi być. Ale o tym też chcę napisać tekst…
UL: Ciekawe, że to właśnie Singer, który swego czasu pokazał, jak ambitnie można podejść do przenoszenia komiksu na ekran i wpuścił trochę świeżego powietrza do tematu, teraz pokazał, jak w sposób pretensjonalny, sztuczny i wręcz prymitywny można zekranizować komiks. Facet, który całą tę machinę pchnął ostro do przodu, teraz jakby sam nie zauważył własnych dokonań i cofnął się do momentu, kiedy podobne produkcje poziomem równały się z przeciętnym kinem akcji.
ED: Komiks w tym roku? Kojarzą mi się dwa tytuły: „Vendetta” właśnie i „X-Men 3”. Piotrku, oczywiście, że będę bronić „Vendetty”, bo to bardzo dobry film i ekranizacja komiksu. Sceny zapadające w pamięć, ciekawe postacie i aktualne treści. Poza tym klimaty totalitarne, a to zawsze mnie interesowało. „X-Men” wybronił się, ale nie stanowił przełomu w komiksowych produkcjach. Co nie zmienia faktu, że zamknął trylogię w niezły sposób (szkoda tylko, że spin-offy w planach).
PD: Dlaczego szkoda? Ja tam dobry film o Rosomaku z przyjemnością obejrzę. A w planach „X-Men 4”, więc nie byłbym taki pewien tego zamknięcia trylogii.
KW: Niech ciągną, nie ma teraz lepszego cyklu filmowo-komiksowego.
ED: Właśnie dlatego powinni go zakończyć. Rozmienią się tylko na drobne i zniesmaczą widzów zepsuciem udanego cyklu. To seria, nie serial.
PD: Na drobne to właśnie rozmienili się w „Ostatnim bastionie”, gdzie zaprezentowali spory przekrój uniwersum X-Menów, a żaden z nowych bohaterów nie dostał szansy pokazania się na dłużej niż parę minut. Dlatego decyzję o nakręceniu i „Wolverine’a”, i „Magneto” uważam za właściwą. Osobną kwestią pozostaje, czy wykluje się z tego jeszcze coś dobrego poza samym pomysłem, ale póki co nie widzę powodów do zmartwień. Zgadzam się z Konradem – nie ma teraz lepszego cyklu. Przynajmniej do czasu, gdy Nolan nie weźmie się za nowego „Batmana”, a del Toro za „Hellboya”.
MCh: Skłonny byłbym powiedzieć, że „Vendetta” to jedyny film rozrywkowy, który w tym roku ma prawo pretendować do miana sztuki. Z jednego zasadniczego powodu: pełni rolę, której rozrywka nigdy nie pełni – namawia do rewolucji. Pomijając różne nienajlepsze rozwiązania (tłum w maskach), wyróżniam go za tę właśnie wywrotowość. Pewnie, że ta metafora jest prosta – zerwać maski, zbuntować się przeciwko kłamstwu, zastanowić, co w życiu jest prawdziwe, a co nie jest. Ale to w końcu nie Bergman, tylko wysokobudżetowa hollywoodzka produkcja.
ED: Przytaknę z radością, jako że „Vendetta” jest w mojej prywatnej czołówce filmów 2006 roku.

Top 10 Konrada Wągrowskiego:

  1. Monachium
  2. Ludzkie dzieci
  3. Casino Royale
  4. Babel
  5. V jak Vendetta
  6. Tajemnica Brokeback Mountain
  7. Plan doskonały
  8. Volver
  9. Wszyscy jesteśmy Chrystusami
  10. Murderball: Gra o życie

Dokument
PD: Kolejny rok święcił triumfy, przede wszystkim na festiwalach. W szerokim obiegu trochę mniejsze, ale i tak prawie co miesiąc mieliśmy w repertuarze jakiś film dokumentalny. Mnie zachwycił przede wszystkim fantastycznie zrealizowany, targający skrajnymi emocjami „Murderball”. W dość silnym składzie stawiły się raczej niespodziewanie (przy dominacji dokumentu politycznego) dokumenty muzyczne – „Rytm to jest to!”, „Życie jest muzyką”, „Leonard Cohen: I’m Your Man”. Natomiast głośny „Czeski sen” mnie osobiście tylko zirytował – z tego samego powodu, co „Super Size Me” Spurlocka – nie cierpię eksperymentów udowadniających rzeczy oczywiste.
KW: Nie zgodzę się, że te filmy udowadniają rzeczy oczywiste. Bo „Super Size Me” nie mówi li jedynie, że hamburgery są szkodliwe, ale pokazuje, w jaki sposób budowana jest miłość do hamburgera, jak już od dziecka odbierana jest możliwość wyboru. „Czeski sen” nie udowadnia też, że jak ludzie zobaczą, że jest tanio, to od razu polecą kupić, ale też przygląda się reakcjom ludzi na wyszukany „practical joke” i odsłania przed zwyczajnymi widzami kawałki marketingowej kuchni. Dlatego żadnego z tych seansów nie mogę uznać za stracony. Ale oczywiście nie mogą się równać z „Murderball” – pierwszym filmem od lat, który potrafił powiedzieć coś w zupełnie nowy sposób o niepełnosprawnych.
PD: Twoje prawo się nie zgadzać, co nie zmienia faktu, że marketingowe mechanizmy pokazywane w „Super Size Me” i „Czeskim śnie” też są oczywiste. Wątpię, by ktokolwiek ze „zwyczajnych widzów” złapał się za głowę: „Ojejuś, to naprawdę tak wygląda od środka?!”. No dobrze, są tacy, którzy może i by się złapali, ale ilu znowuż Kononowiczów chadza do kina? Takoż oczywiste są reakcje ludzi na eksperyment Remundy i Klusaka – jedni zawiedzeni, inni zirytowani, jeszcze inni wkurzeni albo na autorów pomysłu, albo na samych siebie, że tak łatwo dali się nabrać. Oba filmy mają swoje momenty i nie twierdzę wcale, że czas im poświęcony jest stracony, ale i Amerykanie, i Czesi grają tu o pietruszkę; walory poznawcze tych dokumentów są dla przeciętnie inteligentnego widza żadne.
MCh: No właśnie, gdybyśmy byli prawdziwym rynkiem dla filmu dokumentalnego, ktoś natychmiast nakręciłby dokument o Kononowiczu. Ba, od razu miałby świadomość, że dokument będzie kultowy. A tutaj nic. Nie łod tego ci filmowcy so – jak mógłby powiedzieć bohater tego filmu. A co do dokumentu jako gatunku – tradycyjnie już mam wrażenie, że najważniejsze rzeczy przed ekranem przeżyłem podczas seansów dokumentów: „Murderball”, „Brzozowa 51”, „Trzy serca”, „Księga rekordów Szutki” – pierwsze z brzegu cztery tytuły z tegorocznego Doc Review, które po prostu biły na głowę prawie całość naszego kinowego repertuaru. Ale zdaje się, że co najmniej jeden z nich (Szutka) wejdzie do kin w 2007 roku. Ale nie wiem, czy najważniejszy nie był „Tarnation” – dowód, że ciągle da się nakręcić w kinie coś oryginalnego i osobistego zarazem.
Kino polskie
‹Jabłka Adama›
‹Jabłka Adama›
PD: No i znów ta nasza wrodzona skłonność do przesady, do euforii, peanów nieproporcjonalnych do rzeczy, które opiewają. Można by rzec, że polskie kino jest jak Robert Kubica – bez wielkich sukcesów, za to z ogromnym rozgłosem, jakby podium liczyło nie trzy, a siedem schodków.
MCh: Noooo, miarkuj się waćpan. Sukces Kubicy jest bezdyskusyjny. Ale trzymajmy się kina…
PD: Owszem, Koterski znów pokazał klasę. Jasne, „Plac Zbawiciela” jest filmem dobrym. OK, mieliśmy udane debiuty – „Odę do radości”, „Chaos”, „Z odzysku”, „Czeka na nas świat”. Ale jak tu mówić o przełomie, skoro wszystkie te filmy traktują z grubsza o tym samym – duszącej polskiej beznadziei. Młodzi zamiast wyznaczać nowe kierunki, kopiują starych. Starzy powielają pomysły, które eksploatowali już wieki temu. Czy doczekamy czasów, kiedy „film polski” nie będzie synonimem „filmu, z którego wychodzi się zdołowanym”? I nie mówię tu tylko o pozycjach ambitnych – na przeciwległym biegunie mamy przecież zatrważająco koszmarne kino rozrywkowe – „Ja wam pokażę!”, „Francuski numer”, „Job”, „Dublerzy”, „Krótka histeria czasu”, „Polisz kicz projekt kontratakuje!”. Na tym tle zdecydowanie wyróżnia się „Hi Way” chłopaków z Mumio, choć samo w sobie też jest niestety porażką – nieprzemyślanym zbiorem w większości mało zabawnych skeczów. Zapytam więc za Lisem – co z tą polską (kinematografią)? Czy nasi współcześni filmowcy biorą przykład z rządzących, sekundując im w chronicznym braku poczucia humoru, czy też nigdy owego poczucia nie mieli? Jeden „Dzień świra” wiosny nie czyni, a tegorocznych „Chrystusów” – mimo niewątpliwych zalet – nie sposób zaliczyć do repertuaru lekkiego, łatwego i przyjemnego. Może wypadałoby już po dwóch dekadach przestać śmiać się z „Misia” czy „Seksmisji”, a zacząć wreszcie rechotać na komediach wykpiwających obecną rzeczywistość? Tyle że jakoś nikt nie ma na to ochoty i chyba jedyna nadzieja w przyszłorocznym „Rysiu” Tyma.
UL: Właśnie: wszystkie „poważne” polskie filmy pokazują to samo w ten sam sposób. Mam wrażenie, że polscy twórcy – i to gromadnie – przeszli na stronę publicystycznego pokazywania naszej rzeczywistości i zapomnieli, że byłoby dobrze, gdyby reżyser był artystą, a film sztuką. Brakuje naszym twórcom fantazji i wyobraźni. Pozamieniali się w socjologów z kamerami, podczas gdy nawet ten brzydki Śląsk i tych smutnych bezrobotnych (bo jak tu teraz bez nich zrobić film, który zostanie zaliczony do ambitnych?) można pokazać na więcej niż jeden sposób. Potrzeba do tego wizjonera, znającego i rozumiejącego medium filmowe. Moim zdaniem takie nadzieje rokuje Ksawery Żuławski.
Klasyka
PD: Gutek wyszedł z inicjatywą cyklu „W zwierciadle Bergmana” i chyba sam się nie spodziewał, że wśród dzisiejszej młodzieży znajdzie tyle chętnych do pobergmanienia osób. SPI, biorąc przykład z Zachodu, wprowadziło na ekrany „Pulp Fiction”. Czy ponowne pokazywanie w kinach wybitnych osiągnięć X Muzy ma w Polsce sens na szerszą skalę, szczególnie przy ekspansji kina domowego, czy skończy się na sezonowych akcjach? I jakie klasyczne filmy – wyświetlane u nas wcześniej bądź nie – bez wahania zapragnęlibyście zobaczyć w kinie?
MCh: No wreszcie, wreszcie! Tego nam było brak – świeżutkich, pięknych kopii klasycznych filmów na dużym ekranie. Mam wrażenie, że DVD ostatecznie zabiło dla części widowni sens chodzenia na DKF-y, bo prezentowane tam filmy niejednokrotnie niestety nie dają się oglądać z powodów technicznych. Odrestaurowane kopie są w stanie przejąć część tej widowni, bo oglądanie filmu w domu i w kinie to jednak ciągle co innego. Co jeszcze? Z przyzwoitym potencjałem komercyjnym na pewno Hitchcock, Kubrick i Kurosawa. Być może też Tarkowski i Fellini.
Rozczarowania
PD: Mnie najbardziej zawiedli dwaj ulubieńcy, którzy do tej pory, jeśli dobrze pamiętam, nie rozczarowali mnie nigdy – Michael Mann z „Miami Vice” i M. Night Shyamalan z „Kobietą w błękitnej wodzie”. Żywiłem też ciche nadzieje w stosunku do „Angel-A” Bessona, chociaż patrząc po tytułach, jakim patronował od czasu, gdy sam odłożył kamerę, wielce zaskoczony słabizną filmu oczywiście nie byłem.
ED: Największe rozczarowanie? Oczywiście, że Shyamalan! Autor moich ulubionych „Znaków”, „Osady”, że o „Szóstym zmyśle” nie wspomnę, dał plamę. Stoczył się na dno basenu. Jego najnowszy film jest pozbawiony klimatu i napięcia. Budzi uśmiech politowania, a trzeba przyznać, że nie tego spodziewałam się po Manoju. W tym roku generalnie rozczarowało mnie kino rozrywkowe, oprócz kilku rodzynków typu niezła „MI: III” i świetne „Casino Royale”. Ale potencjalne hity zawiodły: „Kod Da Vinci” był zaledwie poprawny, „Superman” nijaki, „Bandidas” sympatyczne, ale szablonowe. Chociaż i tak największym ciosem była wspomniana „Kobieta w błękitnej wodzie”.
PD: Ewo, naprawdę największej tegorocznej hitowości oczekiwałaś po „Kodzie”, „Supermanie” i „Bandidas”? Nie wierzę…
ED: Czy ja oczekiwałam? Ja zawsze czekam nie na hitowość, ale na magię kina. Niestety, coraz rzadziej idzie to w parze. O co mi chodziło, to o rozreklamowanie owych filmów i wielkie oczekiwania wobec nich w kategoriach rozrywkowych napompowane do granic przyzwoitości przez media. A musisz przyznać, że nawet masowe oczekiwania skończyły się rozczarowaniem.
PD: No właśnie nie muszę. „Kod” zgarnął gigantyczne pieniądze, „Superman” też niemałe, więc jednak masy ruszyły do kin. Nie rozumiem, dlaczego reklamowaniu filmów na szeroką skalę dziwisz się tak bardzo, jakby ta praktyka zaistniała dopiero w tym roku.
ED: Sama czekałam na filmy, o których nikt nie trąbił w mediach, no może oprócz „Piratów z Karaibów” czy „X-Men 3”.
PD: Dziwne to o tyle, że akurat o jakichś ośmiu z dziesięciu filmów, które umieściłaś w swoim Top Ten, trąbiono w mediach częściej niż o „X-Men 3”.
KW: A ja tradycyjnie bronię Shyamalana. To jeden z nielicznych twórców, który w kinie realizuje naprawdę swoje, czasem mocno pokręcone wizje. Do tej pory uchodził cało, bo w film oprócz własnej filozofii potrafił upchnąć tyle komercyjnych elementów, że stawały się sukcesami kasowymi. Teraz jednak przegiął – fabuła była zbyt dziwna, a brak przyciągających widzów aktorów położył film kasowo. Ale to nie był jakiś inny, gorszy Shyamalan, może jedynie Shyamalan bardziej wierzący, że to co mu się roi pod kopułą, na pewno zainteresuje innych. No i mnie w jakimś stopniu zainteresowało, ale należałem do wyjątków.
Natomiast rozczarowania to bez wątpienia „Superman: Powrót”, „World Trade Center” (Oliver Stone nadal bez formy, nie takiego filmu oczekiwaliśmy po pięciu latach od 11/9) i „Kod Da Vinci” (film zarobi miliony, więc nie ma co się starać). Gdyby nie końcówka, do rozczarowań musiałbym też pewnie zaliczyć drugich „Piratów”. Z zupełnie innej beczki – dużo więcej spodziewałem się po „Good Night and Good Luck”.
PD: E tam. Przyznaj się, że po prostu nie lubisz czarno-białej taśmy, jazzu i dymu papierosowego.
KW: A to o tym było? Kurcze, bo ja się nastawiałem na dramat polityczny…
MCh: A, no właśnie. Podpiszę się pod rozczarowaniem tym filmem. I dorzucę jeszcze m.in. „Capote”. Dla jasności – to dobre, albo przynajmniej przyzwoite filmy. Ale mam wrażenie, że ciekawiej się o nich dyskutuje, niż je ogląda. Film Clooneya wydawał mi się straszliwie ostentacyjny, nie najlepiej napisany i w gruncie rzeczy łopatologiczny w przekazie. A przy tym zaskakująco mało mówił o swoich bohaterach – poza pewnymi plakatowymi cechami. „Capote” z kolei to dla mnie przykład filmu, w którym początkujący reżyser realizuje to, co wydaje mu się być kinem z namysłem – i w rezultacie mówi za długo, zbyt statycznie, za bardzo przeciąga ujęcia itd. Jeśli ktoś uważa, że to świetny i spełniony film, powinien zastanowić się co zrobiłby z niego taki na przykład Soderbergh. Wspomniane już „WTC” Stone’a to z kolei w ogóle po prostu laurka, która za parę lat będzie pozbawionym znaczenia filmem nakręconym niczym zadanie domowe na temat.
ED: Słusznie, że wspomniałeś o „WTC” jako o wielkim rozczarowaniu. Z całym szacunkiem dla Stone’a, nie da się przejmująco opowiedzieć historii ataku terrorystycznego bez dotknięcia tematów politycznych, bo inaczej wychodzi z tego jedynie przewidywalna historia o pokonywaniu zła dzięki rodzinie.
PD: Co od początku było zamierzeniem Stone’a. Ja go winię tylko za jedno – niepotrzebnie nazwał ten swój familijny melodramat „World Trade Center”, bo gdy teraz ktoś naprawdę nakręci film o World Trade Center, będzie zmuszony albo się powtarzać, albo główkować nad dobrym tytułem.
ED: Co do Shyamalana będę nieustępliwa. Pomysł miał ciekawy, ale za bardzo nie wiedział, jak go interesująco przedstawić. Jego film praktycznie nie ma kulminacji!
DVD
PD: Gdyby dystrybutorzy zdecydowali się wprowadzić do kin bohemiarską rock-operę „Rent”, doskonały dramat o pedofilii „Zły dotyk” i poetycką tragikomedię „Wszystko jest iluminacją”, te trzy tytuły z całą pewnością znalazłyby się w mojej tegorocznej pierwszej dziesiątce. Nie należy też przegapić „Mean Creek” Estesa i „Milionerów” Danny’ego Boyle’a. Widzieliście coś z tego? I widzieliście w ogóle jakieś inne filmy, które warto polecić czytelnikom „Esensji”?
MCh: Na krajowych DVD? Bez dwóch zdań całą trylogię „Infernal Affairs” – całościowo lepszą niż wzorowany na niej film Scorsese i przede wszystkim poważniejszą w sensie dorosłych pytań. Obok tego na przykład pierwsze polskie wydanie mało znanego filmu Altmana „Vincent i Theo”.
ED: Coraz więcej interesujących filmów trafia od razu na DVD zamiast do kin. A to bardzo niesprawiedliwe dla wielu tytułów. Poprę Piotrka, jeśli chodzi o „Rent” i jeszcze wspomnę o Bollywood, które teoretycznie w kinach jest wyświetlane, ale jedynie w wybranych (trudno nazwać jedną kopię bogatym zapleczem). A to kinematografia naprawdę warta zauważenia, chociaż specyficzna i dla niektórych zbyt przesłodzona i uczuciowa. Osobiście polecam niezwykłą „Veer-Zaarę” Yasha Chopry.
Prognozy na 2007
‹Wszyscy jesteśmy Chrystusami›
‹Wszyscy jesteśmy Chrystusami›
PD: Na koniec krótko – jakich filmów wyczekujecie z niecierpliwością? Jakie spodziewacie się wychwalać w dyskusji podsumowującej za rok? Ja od razu przyznam, że niewiele z zapowiedzianych do tej pory premier budzi mój entuzjazm. Największe nadzieje pokładam w „Zodiaku” Finchera i „300” Snydera. Choć zapewne będzie jak co roku – rozczarują mnie faworyci, a zachwycą rzeczy, wobec których dziś nie mam żadnych oczekiwań.
ED: A ja wręcz przeciwnie: jest całkiem sporo tytułów, które – mam nadzieję – spełnią oczekiwania. Oprócz wspomnianego wyżej „Zodiaka”, czekam na czarowanie na ekranie magika Nolana w „Prestiżu” i tytułowego iluzjonisty o twarzy Edwarda Nortona w filmie nagrodzonym w tym roku Srebrną Żabą na naszym Camerimage. Jak co roku ciekawa jestem nowego Eastwooda i Allena, co jednak nie oznacza, że wspomnę o ich nowych dokonaniach w dyskusji podsumowującej 2007. Do głowy przychodzi mi jeszcze „Królowa” Frearsa, szkoda tylko, że polscy dystrybutorzy poskąpili nam ostatniego filmu twórcy „Niebezpiecznych związków” – „Mrs. Henderson presents”. Czekam też na „The Good German” i „Małe dzieci”. Przypuszczam, że mając tak wielkie nadzieje na kolejny rok, wychodzi ze mnie po prostu niepoprawna optymistka.
KW: Ależ oczywiście, że jest na co czekać! Po pierwsze – dwa razy Eastwood! Po drugie – od dawna oczekiwany „Zodiak” Finchera, z bardzo oczekiwanym przeze mnie i Ulę seryjnym mordercą (wtajemniczeni wiedzą dlaczego). Po trzecie nowy, dłuuugo oczekiwany Lynch. Po czwarte nagrodzony w Łodzi „Labirynt Fauna” del Toro. Czekam też na „Prestiż”, „Małe dzieci”, ciekaw jestem oczywiście „Rysia”, „300 Spartan” i Allena. No i nie zapominajmy, że w 2007 powraca Jason Bourne!
MCh: Kurczę, a ja już i Lyncha, i Del Toro widziałem, i też się rozczarowałem… Powtarzam się, co?
ED: Konradzie, ja jestem z wami w klubie Zodiaka, nie zapominaj, bo to się może źle skończyć… :-)
PD: Ojej, ja też jestem optymistą, ale najwyraźniej nie jestem tak praworządnym obywatelem jak wy, bo nie przywykłem czekać pół roku na coś, co mogę zobaczyć już teraz w jakości DVD :-). A że akurat wymieniliście głównie filmy, które wchodzą na początku roku (niektóre nawet, podejrzewam, zanim nasza dyskusja pojawi się na www), większość z nich miałem już przyjemność obejrzeć. I cóż, na razie mogę zdradzić jedynie tyle, że chyba już widziałem najlepszy film 2007 roku.
A na koniec…
KW: …proponuję jeszcze krótko, wzorem zeszłorocznej dyskusji, podsumować rok. Jaka scena filmowa najbardziej Wam zapadła w pamięć podczas kinowych seansów 2006 roku?
ED: Oczywiście tłum masek V przed parlamentem londyńskim, obrączka odbijająca się od poręczy w kluczowej scenie „Wszystko gra”, modlitwa arabskiego terrorysty otwierająca „Lot 93” oraz podróż na mechanicznym koniku w „Jak we śnie”. Dziewczynka odbierająca feralny telefon w „Monachium”. No i na koniec coś luźniejszego: już słynny tekst nowego Bonda przy barze w „Casino Royale”. Całkiem sporo wróciło do mnie z zakamarków pamięci. Czyli może rok 2006 był całkiem ciekawy?
PD: Ciekawe, że na przykład z pełnego przemocy „Apocalypto” najbardziej utkwiła mi w pamięci scena z kobietą rodzącą w wodzie. Nie mogę też nie wspomnieć najśmieszniejszej sceny roku, czyli dyskusji o „LOTR” i „Star Wars” w „Sprzedawcach 2”. Na pewno wyraz twarzy Łucji, gdy po raz pierwszy przeszła przez szafę do Narnii. Odstrzelenie raka mózgu w „Jabłkach Adama”. Scena z „Dobrego roku”, gdy Crowe i Cotillard oglądają fragmenty starych filmów w kawiarni nad wodą. Scena z „Wiatru buszującego w jęczmieniu”, gdy Cillian Murphy musi wykonać egzekucję na przyjacielu z dzieciństwa. Tortury na Clooneyu w „Syrianie”. Czołówka, free running i… tortury na Bondzie w „Casino Royale”. No i chyba najbardziej wzruszająca – gdy w „Murderball” chłopak z kikutami rąk i nóg opowiada, że czasem marzy, że lata. To tak na szybko, choć gdybym chwilę dłużej pomyślał, na bank znalazłbym więcej. Tylko po co – każda z tych scen jest świetna, żadna wybitna na tyle, bym mógł ją zdecydowanie wyróżnić.
KW: Niekwestionowany numer jeden to dla mnie wynoszenie nowonarodzonego dziecka z piekła bitwy w „Ludzkich dzieciach”. Łzy same ciekły mi po twarzy. Dalej bardzo mocna scena zimnej egzekucji dokonanej na nagiej kobiecie w „Monachium”. I to Spielberg coś takiego nakręcił! A przekornie dodam też motorówkę przecinającą fale Morza Karaibskiego w „Miami Vice”. :-)
Życzę więc w 2007 roku w kinie Ewie więcej arabskich terrorystów na mechanicznym koniku, Piotrowi torturowanego Bonda oglądającego przy tym wraz z Marion Cotillard fragmenty starych filmów, a sobie oczywiście nagich kobiet wiozących na motorówce nowonarodzone dzieci. I po tym optymistycznym akcencie ogłaszam, że następna dyskusja już za rok.

Najlepsze filmy roku 2006 według redakcji „Esensji”:
1. Tajemnica Brokeback Mountain
2. Monachium
3. Casino Royale
4. Ludzkie dzieci
5. Babel
6. V jak Vendetta
7. Murderball: Gra o życie
8. Plan doskonały
9. Good Night and Good Luck
10. Jabłka Adama
Specjalnie wyróżnienie – najlepszy polski film:
Wszyscy jesteśmy Chrystusami
powrót do indeksunastępna strona

73
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.