powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXIII)
styczeń-luty 2007

Więzień układu – część 13
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
– Już są – oświadczył Arto, wychylając się zza rogu.
Wilan wyjrzał na korytarz. Na miejscu czekało już kilka osób. Jednych nie znał, innych się spodziewał. Ich umiejętności pokrywały się z planami, o których mówił kolonista. Lecz pewna dwójka zwróciła jego szczególną uwagę.
Wyszedł i zbliżył się do nerwowo oczekującej grupki. Słyszał jak jego żona i syn idą za nim. Sam gapił się na Susumi i Hemula. Oni gapili się na niego.
– Ty też? – uniósł brwi, patrząc na Susumi. Wokół niej dreptała kilkuletnia dziewczynka.
– Mogę to samo powiedzieć o tobie – splotła ręce. – Ale cieszę się, że ty też. I dobrze! Z tobą odtworzymy cały zespół – kiwnęła głową w stronę reszty. – Brakuje kilku, ale razem na pewno coś złożymy, choć nie jestem pewna czy to będzie statek, czy holownik.
Rzeczowa jak zawsze, nawet w takiej chwili. Uśmiechnął się szeroko.
– Cieszę się, że was tu widzę – wyciągnął rękę do Hemula. – Zwłaszcza ciebie.
Materiałowiec w niczym nie przypominał człowieka, którego spotkał tamtej nocy na promenadzie. Musieli go zgarnąć już po tym zdarzeniu. Częściowo doszedł do siebie. Był trochę w nieładzie, lecz gotowy, spakowany i przygotowany na wszystko.
– Cóż, sam wiesz – odpowiedział. Uścisnęli sobie dłonie. – Tu nie ma dla mnie już nic. Skoro moja, jak się okazało, gorsza połowa zdecydowała się mnie porzucić, niech radzi sobie sama. Do otchłani z nią! Potrzebujecie mnie bardziej niż ona – westchnął. – Zabrałbym córkę, lecz nie mogłem powiedzieć żonie. Nie po oskarżeniu, nie po tym jak wyjechała nie mówiąc gdzie. Dowiedziałem się dopiero wczoraj! Nie daliście mi wiele czasu na wytrzeźwienie.
– Zaraza, przeklęte tajemnice do granic paranoi – parsknęła Susumi. – Wszystko do ostatniej chwili. Dobrze, że sama wiedziałam, że tu będę!
Wilan rozejrzał się po pozostałych. Jego pojawienie się ożywiło ludzi. Wydawali się troszkę pewniejsi powodzenia i troszkę swobodniejsi. Byli ubrani zgodnie z zaleceniami – ściągnięte kombinezony lub wąskie koszule i spodnie, nic, co by zawadzało podczas przeprawy. Nikt nie brał bagażu większego niż mały plecak. Konsola z cennymi danymi, pamiątki, drobiazgi – tylko to, co naprawdę było coś warte. Jeśli chodziło o niego, całą resztę pozostawił za sobą bez odrobiny żalu.
– Ktoś jeszcze? – spytał – Nie widzę Rubia…
– Też będzie mi go brakowało – zgodziła się Susumi. – Jak dla mnie, był zbyt strachliwy.
– Lien! Ty, tutaj? – Wilan odwrócił się. Arto radośnie potrząsał za ramię jakiegoś chłopca.
– Ej! Jak ty jesteś z nami, wiem, że się uda – odparł tamten, równie uradowany – Koniec ćwiczeń, co?
– Na otchłań! Jak ty tu jesteś, co z…
– Spokojnie, wszystko załatwiłem! Rejkert zajmie się twoim kotem. Skup się lepiej na nas.
– Mój syn – wyjaśniła Susumi. Złapała dziewczynkę. – To moja córka, a tam – wskazała na jednego z mężczyzn – jest mój mąż.
Mężczyzna rozmawiał z innymi, lecz wciąż rzucał w ich kierunku ostrożne spojrzenia. Wilan ledwie go znał. Skinął mu głową, mężczyzna odpowiedział ostrożnym skinięciem.
Zastanowił się czy o niczym nie zapomniał. Zrobił listę dla Burisa, wysłał autoryzację, wszystko jak trzeba. A jednak czegoś brakowało…
– Nie widziałeś Iwena? – nagle spytał Arto. Wilan zmarszczył brwi. Właśnie, gdzie Lerszen?
– Iwen? On też? – odparł chłopiec – Holujesz mnie!
– Sam zobaczysz! Tato, widzisz ich?
Wilan poczuł ukłucie chłodu. Wśród zebranych nie było ani Lerszena, ani nikogo z jego rodziny. Prawda, wciąż dochodzili nowi, mieli jeszcze czas, ale on powinien się zjawić jako pierwszy. Miał zabezpieczyć teren. Coś musiało ich zatrzymać.
Policzył zgromadzonych ludzi. Nie było ich tylu, ilu miało być. Urząd zaczął robić swoje.
– Nie ma Norrensonów – potwierdziła Ene. – Ani Zefreda.
Więc wszystko spadło na jego barki. Chłód przeszedł w dreszcz. Obrócił w kieszeni sześcianik kolonisty, zastanawiając się jak niezwykle czułe palce musi mieć osoba na co dzień korzystająca z takich przyrządów. Pomacał go w wyuczony sposób, lecz nie wyczuł ostrzegawczego drżenia niewielkiej wypustki. Sześcianik nie wykrył obecności automatów.
– Coś musimy zrobić – zauważył jeden z pracowników. Wilan dobrze go znał. – Podobno miałeś go zastąpić. Powiedział, że będziemy wiedzieli za kim iść. Musiał mówić o tobie.
– Prawda – odparł. – Wiem co robić. Na razie poczekamy. Jeszcze mamy czas.

Następne pół godziny Arto spędził na dwóch rzeczach – myśleniu co się stało z Iwenem, czy on i kolonista zdąży na czas, oraz na ukrywaniu niepokoju, którego źródłem był jeden ze znajdujących się wraz z nimi mężczyzn. Widział go raz, lecz rozpoznał go niemal natychmiast. Mógł przyjść bez munduru i z rodziną, lecz dla niego wciąż był strażnikiem z korytarza, rzekomo pomagającym im w zamian za bilet na statek. Jednak milczał, starając się nie czuć jego wyimaginowanych spojrzeń na plecach, ile razy odwracał się tyłem.
– Gdzie ten wyssany kolonista? – ktoś szepnął nerwowo. – Obiecał, że wszystko ustali…
Do próżni z kolonistą, pomyślał. On nas w to wpakował. Wiedział co robi. Ludzi było coraz więcej, lecz ciągle brakowało Iwena. Nie mógł się powstrzymać od nerwowego, choć powolnego chodzenia wzdłuż ściany. Nawet w tym udawał spokój, choć podłoga pod jego krokami zdawała się rozgrzewać. To nic, że nie żarzyła się światłem plazmy, czuł jakby się w nią zamieniała. Chciał zerwać się i biec aż do ich domu, lecz wiedział, że nie zdąży.
– Arto – głos ojca wstrzymał go w połowie drogi do przeciwległej ściany. – Musimy już iść.
Stanął jak wryty, bojąc się odwrócić i spojrzeć na niego. Słowa były wyrokiem, z którym nie mógł się pogodzić. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu, nawet po to, by zaprotestować.
Ojciec podszedł i położył dłoń na ramieniu.
– Wiem, że ci ciężko, ale zależy od nas o wiele więcej ludzi niż tylko Iwen i jego rodzina.
Odwrócił się i spojrzał na zebranych wokół ludzi. Czekali na niego. Było ich tak wielu…
– Mamy tylko tę jedną szansę – powiedział ojciec. – Iwen na pewno o tym wie. Niedługo przejdzie ostatni impuls. Potem…
– On nie może zostać! – odpowiedział. – Nie przeżyje w szkole…
– Da sobie radę. Był w niej miesiąc. Nauczy się. Może wrócą na dół.
Spuścił głowę i westchnął. Musiał wybrać między rodziną a przyjaźnią.
Wzniósł rękę i wskazał na kratkę.
– Tędy – powiedział cicho.
– Mogę iść przy tobie? Lub za tobą? – spytał Lien.
– Pomóż rodzicom – odparł bez przekonania. – Wiesz jak dorośli są niezgrabni.
– Uważaj na siebie, albo wszyscy tu utkniemy, na zawsze.
Lien wrócił do rodziców. Ni słowem nie wspomniał o Iwenie. Nie było potrzeby. Obaj myśleli tak samo. Ojciec poklepał Arto po ramieniu. Odwrócił się.
– Zefred nie wrócił – oświadczył. – Będę prowadził, zgodnie z jego zaleceniem, chyba, że jest ktoś inny, kto chce to zrobić i wie jak – nikt się nie zgłosił, więc kontynuował. – Ustawiajcie się rodzinami, według porządku. Przejdziemy przez wentylację. Trzymajcie się grupy przed sobą. Nie zostawajcie w tyle, nie pchajcie się do przodu. My prowadzimy. Susumi, pójdziesz za nami. Pomożesz mi otworzyć przejście.
Słuchając jak ojciec przygotowuje grupę do przejścia Arto pojął jak wielka ciąży na nim odpowiedzialność. Poza Iwenem był jedynym, który znał drogę. Otworzył plecak, wydobył lampę i umocował ją na czole. Inni uczynili podobnie. Wszyscy czekali – na niego.
Teraz to jest moja grupa, pomyślał. Muszę bezpiecznie doprowadzić ją do celu.
• • •
Jego syn jako pierwszy podskoczył w górę. Złapał się kratki i zgrabnie wśliznął się przez otwór. Wilan zrobił to samo, lecz jakże nieporadnie w porównaniu do chłopca. Przesunęli się do przodu, robiąc miejsce matce. Sięgnął ręką, pomagając jej wdrapać się na górę. Z kieszeni wydobył jedno z podarowanych przez kolonistę urządzeń. Na przestrzeń, co mi tam, pomyślał, przyczepiając je do ścianki. W tej sytuacji nawet Zefred wolałby się zabezpieczyć.
Powoli ruszyli naprzód, nawzajem pomagając sobie w przeprawie. Każdy pilnował tego, kto szedł przed nim, nie zapominając o idącymi tuż za nim.
– Tu jest trochę ciaśniej – powiedział Arto, gdy doszli do pierwszego zakrętu. Nawet nie odwrócił głowy – ale dalej będzie lepiej. To najwęższe miejsce.
Ene czołgała się tuż za nim, za nią szła Susumi. Wilan starał się trzymać blisko syna, choć nie było to łatwe. Arto zdawał sobie z tego sprawę. Przystawał ile razy czuł, że ojciec traci go z oczu. Czasem słyszał za sobą jak inne dzieci komentują szeptem między sobą niezgrabność dorosłych. Płynne, pewne siebie ruchy Arto, precyzja z jaką chwytał klamry w głównym szybie, wbrew silnemu ciągowi powietrza. Bez patrzenia wiedział gdzie sięgnąć, by natrafić na uchwyt. Ile razy tędy przechodził? Sto, tysiąc? W każdym jego ruchu widział wewnętrzną walkę, by iść dalej, by nie cofnąć się i nie czekać na przyjaciela. Wilan nigdy tak wyraźnie nie czuł, że coś przed nim ukrywa, lecz nie pytał. Wolał nie wiedzieć. Brakowało nie tylko Norrensonów i kolonisty. Kilka rodzin także nie dało rady. Każąc mu iść, skazał ich… na co? Wolał nie myśleć. Usprawiedliwiał się tym, że dalsze oczekiwanie naraziłoby jeszcze więcej ludzi, w tym jego rodzinę.

Arto zatrzymał się przy samej turbinie. Wilan na własnej skórze poznał jakiej siły w rękach wymagało stawienie oporu podmuchowi ciągnącemu go w objęcia łopatek. Odwrócił się, obserwując chwilę jak rodzice trzymają się z dziećmi za ręce. Nie był pewien kto komu pomagał. Rzucił ciałem do przodu, chwytając się ostatniej widocznej klamry, tuż przy wirniku. Gdy się podciągnął, Arto wskazał na klapę w ścianie. Nie próbował przekrzykiwać turbiny, po prostu kopnął w nią i zeskoczył na dół.
Wilan skinął na Ene, po czym ruszył w jego ślady. Był pierwszym dorosłym z grupy, który znalazł się na dole. Spojrzał na syna – Arto podszedł do garbu jednego z tuneli, dłonią sprawdzając jego temperaturę. Podszedł i zrobił podobnie. Kanał był chłodny.
Zaraz za nim na dół zeskoczyła Ene, za nią Susumi z mężem i dziećmi.
– Niech mnie przestrzeń, kap… Arto! – zawołał cicho Lien. – Tu znikałeś, przez cały ten czas!
Arto wzruszył ramionami i spojrzał na ojca. Teraz wszystko zależało od tego czy i jak dobrze kolonista wykonał swoją robotę. Układy kontroli musiały zostać całkowicie zniszczone. Jeśli zostały tylko uszkodzone, system mógł puścić impuls mimo otwartego kanału, lub wszcząć alarm. Wtedy Kosa będzie na nich czekać, w doku.
– Ostatnia rura – Arto wskazał na garb pod przeciwległą ścianą.
Wilan wydobył swój pas z narzędziami, zapiął go, upewnił się, że zatrzaski trzymają i przeczołgał się do celu. Natychmiast zabrał się za odczepianie płyty. Czynność zabrała mu ledwie chwilę. Odsunął płytę i zajrzał do środka, oświetlając jej srebrzyste wnętrze. Arto doczołgał się do niego.
– Mamy wiać tędy? – spytał jakiś dorosły. – Kanałem?
Spojrzał w ich stronę, unikając błyskających we wszystkie strony świateł lamp. Niewielka rozdzielnia cała była zatłoczona. Dwie osoby wisiały na drabince, blokując klapę w oczekiwaniu na zwolnienie miejsca. Pomagało im w tym kilku spoglądających w dół dorosłych. Ciąg powietrza rozwiewał ich przykurzone włosy. Wokół rozlegał się cichy gwar nerwowych rozmowy.
Czy na pewno dobrze robił? Towarzyszyło mu około setki ludzi, w tym dzieci. Los ich wszystkich zależał od jego decyzji i umiejętności Arto. Gdyby chociaż otrzymał jakikolwiek znak od kolonisty, gdyby wiedział co poszło nie tak, a co udało się osiągnąć… Miał tylko dwa wyjścia – kazać im zawrócić, licząc, że Kosa nie wyłapie ich wszystkich, lub ciągnąć to dalej, z pewnością, jakiej powoli zaczynało mu brakować. Wyciekła gdzieś po drodze i teraz ganiała z wiatrem, zamknięta w układzie wentylacji. Odetchnął głęboko, jakby liczył, że część z niej błąka się w pobliżu i zdoła ją wciągnąć do płuc. Byli tu, ryzykowali życiem, swoim i swojej rodziny. Jakim prawem mógł kazać im wracać?
– Taki jest plan – odpowiedział. – Arto, opowiedz jak to ma wyglądać.
– W środku nie ma sztucznego ciążenia – chłopiec, leżąc na garbie środkowego kanału, odwrócił się do dorosłych. – Musicie płynąć wzdłuż niego. Odpychajcie się rękoma od ścian, najlepiej powoli, by nie wpadać na siebie. Najlepiej zachować odstęp między…
– Prowadzi nas dzieciak? – zawołał ktoś. – Co jest, Wil? Holujesz nas…
– Zamknij się! – odpowiedział szorstko. – Chcesz prowadzić? A może zawrócić? Wolna śluza.
Wskazał na klapę pełną obserwujących go głów. Odpowiedziała mu cisza.
– Wszyscy jesteśmy zdenerwowani – zreflektował się. – Po prostu róbcie, co mówi. Zbierzemy się po drugiej stronie. Przy wyjściu ustawię lampę. Zgaście swoje i szukajcie jej światła.
Podał klucz Arto.
– Nie słuchaj ich. Idź przodem – powiedział cicho. – Ja ledwie montuję cewki, nie pływam w tunelach – ustawił na kluczu system współrzędnych bezwładnościowych. – Tu masz sztuczny horyzont. Wskaże ci stałą płaszczyznę, nieważne czy tu, czy wewnątrz kanału.
Spróbował się uśmiechnąć. Rezultat był mizerny. Arto kiwnął głową. To była jego trasa i jego ucieczka. Wziął klucz i wszedł do kanału, głową do przodu. Robił to z bólem serca, lecz stawiał obowiązek nad przyjaźń. Naprawdę nie znam własnego syna, pomyślał.
Wyjął drugi klucz.
– Ktoś poza mną potrafi to obsługiwać? – spojrzał po obecnych.
Głowy z otworu przekazały pytanie pozostałym w szybie uciekinierom. W rozdzielni podniosło się kilka rąk.
– Jest tu kilku, co wiedzą jak sobie z tym radzić – rzucił ktoś z góry.
– Dobrze. Ostatni wchodzący zamknie płytę. Dzieci idą przodem…
– Nie! – Arto wyskoczył z tunelu jak poparzony. – Nie możesz! Tato, proszę…
– Musimy zamknąć – odpowiedział, najłagodniej jak potrafił. – Inaczej Kosa dowie się jak dostaliśmy się do doków. Ta droga może się przydać innym, w przyszłości…
– Mam gdzieś innych! – z głosu i postawy chłopca biła wściekłość. – Iwen zna to przejście, wie jak tu trafić. Może zdążą…
Wilan nie odpowiedział. Jeśli miał rację… Wielu mogło się spóźnić. Lecz kolonista nalegał, by zamknęli za sobą wszystkie śluzy. Jak długo kanał pozostanie zamknięty, mówił, Kosa może uznać jego działania za sabotaż Podziemia. Z drugiej strony, coś musiało pójść nie tak…
– Chłopak ma rację, szefie – zauważył ktoś z jego byłej załogi. – Jeśli inni mają szansę do nas dołączyć… Powinniśmy zrobić jak mówi i do czarnej dziury z całą resztą!
– Nie masz trzeciego klucza? – spytał Arto. – Iwen zna moją skrytkę, mógłby otworzyć…
– Zostawię im klucz – odpowiedział. – Jeśli się zjawią, sami zamkną otwór, a jeśli nie… to nie będzie miało znaczenia. Idź już. Czekaj na mnie przy wyjściu, pokażesz mi gdzie otwierać.
Odłożył narzędzie w widoczne miejsce. Nie oszukiwał się. Nie myślał o Lerszenie i Iwenie, lecz o tym, że jeśli kolonista zawiódł, ten otwór może ocalić ich przed impulsem plazmy. Choć, jeśli tak się stało, może lepiej byłoby zostać w środku…
Arto na dobre zniknął w otworze. Wilan wsunął się za nim i podał rękę żonie. Kolejna osoba zeszła na ich miejsce do rozdzielni. Nim zanurzył się w ciemności, spojrzał na towarzyszy. Wiele mogło się zdarzyć. Kolonista mógł zawieść, mogło dojść do spięcia cewki… Ale ludzie byli zdecydowani podjąć to ryzyko, nawet jeśli do wolności miał ich prowadzić mały chłopiec. Rozumiał to. Był jednym z nich.
• • •
Ilustracja: <a href=mailto:changer@interia.pl>Rafał Kulik</a>
Ilustracja: Rafał Kulik
Na miejscu zbiórki spotkali ledwie parę rodzin. Garstka ludzi i kilkoro dzieci – nikogo, kogo by Iwen znał. Czekali ze strachem w oczach, jak on czując na karku oddech niewidzialnej, lecz nieubłaganie podążającej ich śladem pogoni. Podeszli bliżej.
– No to koniec – powiedziała matka. – Zatrzymali nas na dobre.
– Nie! – zaprotestował gorączkowo. – Ja znam drogę! Byłem tam z Arto, on to wie! Na pewno zostawił nam przejście! Chodźmy!
– Kanał miał zostać zamknięty – ojciec z rezygnacją pokręcił głową. – Nie mam narzędzi…
– Chociaż spróbujmy!
– Nie mamy wiele do stracenia – zauważyła jedna z czekających kobiet.
– Zawsze możemy zawrócić – dodała Ros. – Jeśli…
Coś chłodnego, niewidzialnego pochwyciło Iwena za stopy i dłonie. Szarpnął się gwałtownie, lecz ręce miał jak wmurowane w ścianę z powietrza. Z innymi działo się podobnie. Czas nagle zwolnił. Poczuł zbierający się na nadgarstkach ładunek elektryczny, lecz niewidzialne kajdany nie zdążyły go wypuścić.
Jego ojciec zareagował błyskawicznie. Zacisnął palce na trzymanym w dłoni urządzeniu. Wokół nich pojawiły się niewidzialne dotąd elastyczne macki, ich uchwyty odłączyły się od kończyn niedoszłych ofiar. Żelowe ramiona rozdęły się lekko, bezładnie dryfując w powietrzu, martwe i pozbawione kamuflażu. Wokół jego stóp, na wpół unosząc się nad podłogą, kłębiła się półprzezroczysta galaretowata masa. To z niej wychodziły macki. Tylko siły przywierania powstrzymywały ją przed odpłynięciem gdzieś w głąb korytarza.
Ojciec kucnął i zebrał z podłogi garść tkwiących w galarecie małych przedmiotów.
– Policyjne żelboty… – ludzie z obrzydzeniem odrzucali od siebie macki. Kilka osób nerwowo obcierało przegub ręki, lecz dzieci, za wyjątkiem kilkuletnich, pozostały spokojne.
– Nie ma się czego bać – mruknął ojciec, wsuwając przedmioty do kieszeni. – Nie wystarczy im robot o mózgu wielkości ziarnka piasku, by nas tu zatrzymać.
– Sami widzicie, nie mamy po co wracać – stwierdził jeden z dorosłych.
– A ktoś chce wracać? Prowadź, dzieciaku!
Iwen nie odpowiedział. Wciąż nie był w stanie. Spojrzał na rodziców.
– Może inni zostali złapani, jak my? – ktoś zauważył. – Może cała ucieczka…
– Wtedy zawrócimy – ucięła krótko matka. – Kto chce iść, niech idzie. Inni mogą wracać.
Nikt nie zdecydował się zostać. Ktoś podał lampę i pomógł Iwenowi nałożyć ją na głowę. Wciąż wystraszony, podszedł pod otwór szybu. Podskoczył, lecz zrobił to tak niezgrabnie, że gdyby nie pomoc ojca, spadłby na podłogę.
– Dalej, do góry! – ojciec niemal siłą wepchnął go do środka i skoczył za nim. – To był twój pomysł. Idź przodem, tylko ostrożnie.
Iwen czołgał się najszybciej jak potrafił. Nie był tak szybki jak inne dzieci, lecz pocieszał się, że jest lepszy od dorosłych. Zatrzymał się kilka metrów dalej, nie słysząc za sobą odgłosów poruszania się. Odwrócił się. Ojciec spoglądał na ściankę szybu. Wpadające z zewnątrz światło, wycinające w mroku ostry kontur otworu szybu, pomogło mu dostrzec doczepiony tam niewielki, półkolisty przedmiot.
– Byli tu – przyznał ojciec, zdejmując urządzenie. – Lepiej się pośpieszmy.
Na miejsce zdjętego przyrządu doczepił własne, upewnił się, że wszystko działa, podciągnął Rossie w górę, cofnął się i ruszył w ślad za synem. Iwen z niepokojem zauważył jak bardzo, choć nie były aż tak zgrabne, jego ruchy przypominały sposób pełzania innych chłopców.

Gorączkowo starał się przypomnieć sobie drogę. Miał dobrą pamięć, lecz brak mu było orientacji Arto. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy wyszedł na główny szyb i poczuł na twarzy chłodny, silny ciąg powietrza. Nie zabłądzili. Teraz czekała go najtrudniejsza droga.
Spróbował złapać się najbliższej klamry, lecz źle ocenił siłę. Powietrze pociągnęło go za sobą, lecz ojciec w porę złapał go za kostkę.
– Weź się w garść – ostrzegł. – Musimy tam dotrzeć w jednym kawałku. Bez ciebie nawet nie mamy co o tym marzyć.
Napomnienie odniosło skutek. Iwen wyrzucił ramię w górę, mocno uczepił się uchwytu i podciągnął. Pewnym ruchem sięgnął do następnego, stopą przytrzymując się na miejscu.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.