Mögen andere von ihrer Schande spreche, Ich Spreche von der meinen. O’ Deutschland bleiche mutter! Wie haben deine Söhne dich zugerichtet Dass du unter dem Völken sitzest Ein Gespörtt oder eine Furcht! Fredericksburg, Wirginia, 11 listopada 2004 Śnieg osiadał na policzkach i brwiach, zakrywając z wolna scenę grozy czystym białym kocem. Białe płatki spadały na włosy mężczyzny, który sam był blady jak śnieg. I zgarbiony. Przygięty ciężarem lat i troskami swego ludu, spoczywającymi na jego starym, umęczonym grzbiecie. Bundeskanzler odwrócił wzrok od ohydnego, zasypywanego śniegiem widoku. Wystarczyło, że widział to niegdyś tętniące życiem, zabytkowe miasto starte z powierzchni ziemi, jakby nigdy nie istniało. A lista ofiar… Tak olbrzymia lista ofiar… armii państwa o wiele potężniejszego niż jego własne. Kanzler zadrżał ze strachu o swój kraj, swoją kulturę i swój lud. Ale ze wszech miar gorsze były mdłości obrzydzenia. – To te kości, Günter – szepnął, bojąc się spojrzeć na swojego doradcę. – To te małe stosiki ogryzionych kości. Günter, doradca – chociaż tak naprawdę był kimś więcej – usłyszał ten szept i skrzywił się. – Wiem, mein Herr. To odrażające. My… my też robiliśmy w przeszłości straszne rzeczy. Straszne, okropne, godne potępienia rzeczy. Ale to? To przekracza wszystko… – Nie oszukuj sam siebie – sprostował Kanzler. – My byliśmy gorsi, Günter, o wiele gorsi. Byliśmy gorsi, bo to, co robiliśmy, robiliśmy własnym pobratymcom. Spalone miasta. Abażury. Mydło. Złote koronki z zębów. Einsatzgruppen. Komory gazowe i piece. Cała gama grozy, z którą zapoznali niewinnych nasi przodkowie… i my sami. – A Drezno? – odparł sardonicznie Günter, unosząc brew. – Hamburg? Damstadt? – Nie powiedziałem, mój młody przyjacielu, że byliśmy osamotnieni w naszych przewinach. Kanzler zamrugał, by pozbyć się kilku płatków śniegu, które osiadły na jego siwych rzęsach. – Zresztą… czym są przewiny przeszłości? – westchnął. – Czy nasi młodzi muszą ginąć za to, co zrobili ich dziadowie? Czy to słuszne, by nasze dzieci były pożerane, zamieniane w małe stosiki gołych, ogryzionych kości? Jak daleko sięga grzech Adama i Ewy, Günter? Kanzler wyprostował swój stary, zmęczony i obarczony brzemionami grzbiet. – Tak czy inaczej, to nie ma znaczenia – oznajmił. – Cokolwiek zrobiliśmy, nic nie zasługuje na tę… tę rzeźnię. I jeśli możemy coś zrobić, by temu zapobiec… to właśnie mam zamiar to zrobić. Günter, jego doradca, w zamyśleniu podrapał się po brodzie. – Ale to, co mogliśmy zrobić, już zrobiliśmy. Produkcja wszystkiego, co może nam być potrzebne do obrony albo ewakuacji, idzie pełną parą. Wszyscy starzy żołnierze Wehrmachtu zostali zmobilizowani i właśnie są odmładzani. Wprowadziliśmy pobór do wojska wszystkich oprócz tych, którym sumienie nie pozwala służyć. Robimy wszystko, co możemy. – Nie, mój młody przyjacielu – odparł Kanzler wolno i dobitnie. – Jest jeszcze jedna grupa, której nie tknęliśmy. Której sam bym nie tknął, gdybym nie zobaczył tego koszmaru na własne oczy. Jedna grupa? Jedna grupa? Co Kanzler mógł mieć na myśli? Nagle Günter szeroko otworzył oczy. – Mein Herr, chyba nie mówi pan o nich. Otulając się szczelniej płaszczem i unosząc rękę, by otrzeć twarz z wciąż padającego śniegu, starzec spojrzał w niebo, jakby szukał tam natchnienia. Nie otrzymawszy go, odparł stanowczo, wciąż patrząc w górę: – Właśnie o nich. I o wszystkim innym – pomyślał, ale nie powiedział – co muszę sprowadzić z powrotem, by to się nie stało z naszymi miastami i naszym ludem. Paryż, Francja, 13 listopada 2004 Tłum był olbrzymi, a jego napięcie wręcz namacalne. Wśród miliona demonstrantów Isabelle De Gaullejac czuła się tak, jak nie czuła się od czasów szczęśliwych i beztroskich dni w Młodzieżówce Socjalistycznej. Chociaż już po czterdziestce, Isabelle wciąż była atrakcyjną przedstawicielką płci pięknej. Jako typowa Francuzka zachowała smukłą sylwetkę. Jej sięgających do ramion brązowych włosów nie tknęła siwizna. A nawet jeśli miała na twarzy więcej zmarszczek niż za czasów studiów, to spojrzenia starych i młodych mężczyzn mówiły jej, że nie straciła jeszcze swojego powabu. Wtedy protestowała przeciwko Amerykanom; przeciwko nim i wojnie, którą odziedziczyli po Francji. Teraz protestowała przeciwko Francji; Francji i wojnie, którą ten kraj dostał w spadku po Amerykanach. Była przekonana, że to wszystko wina właśnie Amerykanów. Czy ci obcy, Posleeni, zaatakowali Ziemię pierwsi? Nie. Lekkomyślnie, za namową Amerykanów, francuska armia poleciała do gwiazd, szukając kłopotów i wdając się w bezowocną wojnę przeciwko nieznanej dotąd cywilizacji. I po co? By ocalić sypiącą się federację galaktyczną? Francja miała swoje sprawy tutaj, na Ziemi, i miała troszczyć się o Francuzów. A teraz mówili o podniesieniu podatków. Żeby pomóc prostym ludziom? Znów nie. Mieli nimi naoliwić tryby machiny wojennej. Isabelle zadrżała z obrzydzenia. Jeszcze gorsze od wyższych podatków były zapowiedzi rozszerzenia poboru. Isabelle spojrzała na swoich dwóch młodych synów, których prowadziła za ręce, i przysięgła, że nigdy nie pozwoli, by zabrano ich z jej domu i zamieniono w mięso armatnie w głupiej i niepotrzebnej wojnie. Jej głos dołączył się do ryku skandującego tłumu. – Chcemy pokoju! Chcemy pokoju! CHCEMY POKOJU! Berlin, Niemcy, 14 listopada 2004 Wieści się rozeszły; dopilnował tego Günter. Kiedy kanclerz wszedł do Bundestagu, niemieckiego ciała ustawodawczego, zobaczył morze obojętnych twarzy, tu i ówdzie usiane obliczami bardziej wrogimi, a w bardzo nielicznych przypadkach chętnymi. Nie był pewien, kogo obawia się bardziej – lewicy, która zamierzała podnieść krzyk, by go usunąć, czy nowej prawicy, która mogła zażądać, by przyjął tytuł, którego nienawidził – Führera. Nieważne. Mógł jedynie trwać przy podjętej decyzji i mieć nadzieję, że parlamentarzyści ocenią sytuację tak samo jak on. Aby tak się stało, wiedział, że musi im ją pokazać. Siadając, kanclerz wykonał ruch dłonią. Natychmiast przygasły światła, a spod wysokiego sklepienia zjechał ekran. Przez cztery dni specjalnie dobrany zespół dziennikarzy i dziennikarek montował materiał dokumentalny, wykorzystując głównie amerykańskie, ale też i inne źródła. Jednak to Ameryka właśnie, która wyczuła, że Niemcy chcą pozostać jej sojusznikiem, była najbardziej skłonna dostarczyć niemieckim reporterom wszystkiego, czego potrzebowali, by wypełnić swoje zadanie. Niczego nie cenzurowano, wszystkie chwyty były dozwolone. Niemiecki parlament miał dostać kopa widokiem grozy, jaka czekała ich kraj w wyniku najazdu obcych. Annemarie Mai, reprezentantka zielonych i socjalistów z Wiesbaden, zaliczała się do nieprzejednanych wrogów pomysłu Kanzlera. Kiedy film się zaczął, z niekłamaną przyjemnością patrzyła na ruiny Waszyngtonu. Poczynając od kowbojskich przygód w epoce imperializmu, przez niszczycielskie projekty energetyczne i środowiskowe, po – co najgorsze – uporczywe obstawanie przy przestarzałym systemie gospodarczym, przy którym irytująco często jej preferowany system etatystyczny wydawał się nieskuteczny – wszystko to czyniło z Waszyngtonu symbol tego, czego Annemarie w Ameryce nienawidziła. Jednak podobnie jak wielu innych, tak jak nienawidziła ich kraju, tak lubiła Amerykanów jako ludzi. Dlatego jej reakcja na resztę filmu była zupełnie inna. Widok małych dzieci, popadających z przerażenia w katatonię na widok rodziców zarzynanych i pożeranych na ich oczach, sprawił, że zaczęła łkać. Jeszcze straszniejsze były jednak te dzieci, które nie straciły zmysłów, te, które bez przerwy krzyczały. Posłanka zadrżała ze zgrozy. A potem byli żołnierze o chorych, brudnych i zmęczonych twarzach. Było wśród nich wielu białych, którzy nie różnili się od chłopców i dziewczyn z Niemiec. Zwłaszcza wrzaski rannych kaleczyły serce Annemarie. A potem pokazano stosy odartych z mięsa kości, ludzkich kości, i osobne stosy równo rozłupanych czaszek, niektórych bardzo małych. Wtedy Annemarie pobiegła do damskiej toalety, nie mogąc już ani chwili dłużej powstrzymywać wymiotów. – Musicie państwo mieć bardzo kiepskie zdanie o demokratycznym duchu w niemieckich sercach, jeśli tak się obawiacie odmłodzenia dwudziestu czy dwudziestu pięciu tysięcy starców – powiedział kanclerz do grupy wykrzykujących z galerii protestujących. Jeśli jego słowa wywarły jakikolwiek skutek, nie dali tego po sobie w żaden sposób poznać. Ich skandowanie: „Nigdy więcej nazistów! Nigdy więcej nazistów!” przybrało jeszcze na głośności i zaciętości. – Nie zawsze byli starcami – odparł jeden z parlamentarzystów. – Kiedy byli młodzi, tacy, jakimi chce ich pan znów uczynić, uzbrojeni i zorganizowani, co znów chce im pan zapewnić, byli potworami, opryszkami, przestępcami… mordercami. – Nie wszyscy – upierał się kanclerz. – Może nawet nie większość z nich. Niektórych wzięto z poboru. Inni nie znaleźli dla siebie miejsca w Reichswehrze i jako żołnierze wstąpili do pierwszej wojskowej organizacji, która ich przyjęła. Poza tym zamierzam dopilnować, by ani jeden z tych, którzy byli skazani czy chociaż niebezpodstawnie oskarżeni o zbrodnie wojenne albo zbrodnie przeciwko ludzkości, nie został dopuszczony. – Wszyscy byli winni zbrodni przeciwko ludzkości – odparował poseł. – Każdy, kto brał udział w niesprawiedliwej wojnie, którą nasz kraj wydał niewinnemu światu, jest winny. – Gdyby tak było – odparł spokojnie kanclerz – wtedy równie winni byliby Heinz Guderian, Erich Manstein, Erwin Rommel czy Gerd von Rundstedt. To oni byli w tej wojnie odpowiedzialni za planowanie na wysokim szczeblu. Ludzie, których proponuję odmłodzić, byli zaledwie pionkami w porównaniu z tymi słynnymi i podziwianymi niemieckimi żołnierzami. – Mordowali więźniów! – wrzasnął inny poseł. – Na tej wojnie wszyscy mordowali więźniów. I tak to się ciągnęło, pozornie bez końca. Przeciwnicy się wypowiadali, kanclerz spokojnie odpowiadał. Zwolennicy się wypowiadali, zazwyczaj spokojnie, a przeciwnicy podnosili wściekły wrzask. W końcu doszło do głosowania… i stosunek głosów był naprawdę bardzo wyrównany. Wszystkie oczy zwróciły się na poszarzałą twarz wchodzącej na mównicę Annemarie Mai. To jej głos miał zadecydować. – Mam pewne warunki – oznajmiła, mając przed oczami obrazy rozłupanych dziecięcych czaszek. – Warunki? – spytał kanclerz. – Kilka. – Kiwnęła głową. – Po pierwsze, ci ludzie są nosicielami zarazy, politycznej zarazy. Muszą zostać poddani kwarantannie, byśmy mieli pewność, że jej nie rozniosą. – By mieć z nich jakikolwiek pożytek, muszę wykorzystać ich jako kadry do szkolenia innych. – Rozumiem – odparła Annemarie. – Ale kiedy ta grupa zostanie już wprowadzona w struktury wojskowe, tak jak pan chce, musi być od nich jak najbardziej odizolowana, tak by zaraza nie rozprzestrzeniła się w stopniu większym, niż jesteśmy w stanie kontrolować. – W takim razie zgoda – powiedział kanclerz. – Po drugie, muszą być obserwowani. – Będą. – Po trzecie, nie wolno im będzie głosić swoich politycznych przekonań, i to nie tylko publicznie. – Prawo zakazujące głoszenia ideologii nazistowskiej pozostaje w mocy i służyło nam dobrze przez kilkadziesiąt lat. – Po czwarte, musimy ich zużyć, wykorzystać, wypalić, wraz z, przykro mi to mówić, młodymi ludźmi, których skażemy na ich „opiekę”. – To akurat mogę pani zagwarantować. – W takim razie głosuję za. Niech pan rekrutuje swoją formację, panie kanclerzu. Zgromadzenie w jednej chwili wybuchło okrzykami aprobaty i przekleństwami. Babenhausen, Niemcy, 15 listopada 2004 Dla niektórych starość oznacza spokój. Innym słabnący z wiekiem umysł przybliża coraz okrutniejsze wspomnienia. Bardzo niewielu, czy wręcz nikt, w domu opieki wiedziało, ile dokładnie lat ma starzec, chociaż informacja ta znajdowała się w jego karcie. Wśród personelu krążyła plotka, że przekroczył już setkę, jednak nikt nie pofatygował się, aby to sprawdzić. Starzec odzywał się rzadko, a jeszcze rzadziej zdawał się mówić z sensem. Czasami w nocy dyżurna pielęgniarka słyszała, jak krzyczał w swoim pokoju: „Vorwärts, Manfredzie! Zatrzymać ich, meine Brüdern!” albo „Steisse, die Panzer!”. Czasami zaś starzec cicho wołał kogoś po imieniu, szeptał coś z żalem albo nucił kilka taktów jakiejś dawno zapomnianej, a może nawet zakazanej piosenki. Ci, którzy go myli, i ci, którzy rozmawiali z myjącymi, szeptali, że ma na torsie wytatuowany numer. Szeptali też o bliznach i śladach oparzeń. Codziennie, w słońce czy w deszcz, owiniętego w koce lub nie, zależnie od pogody, pielęgniarze wywozili starca na wózku na werandę, żeby odetchnął trochę świeżym powietrzem. Tego dnia świeże powietrze było zimne i ciężkie, nabrzmiałe wilgocią padającego śniegu. Jakie sny czy koszmary budził w nim śnieg, nikt nie wiedział – starzec nigdy o tym nie mówił. Stojąca w drzwiach wejściowych kierowniczka domu opieki wskazała miejsce, gdzie siedział. – Tam jest. – Od tej pory my się nim zajmiemy – powiedział jeden z dwóch mężczyzn, ubrany w skórzany płaszcz zdradzający jego przynależność do Bundesnachrichtendienst – Federalnych Służb Informacyjnych, niemieckiego wywiadu. – Pani i pani zakład już nie musicie się nim kłopotać. Kierowniczka lekko skinęła głową. Alles war in ordnung. Wszystko w porządku. Dwaj mężczyźni odwrócili się już do niej plecami i skupili całą uwagę na starcu. Podeszli do niego; jeden przykucnął przed wózkiem, drugi stanął z boku. – Herr Gruppenführer? – powiedział cicho kucający. – Gruppenführer Mühlenkampf? Nie wiem, czy mnie pan rozumie. Ale jeśli tak, idzie pan z nami. W wyblakłych niebieskich oczach starca błysnął jakby ślad rozpoznania. – Aha – powiedział ten w płaszczu. – Rozumie mnie pan, prawda? A przynajmniej rozpoznaje pan swoje nazwisko i dawny stopień. Bardzo dobrze. A to zrozumiesz, starcze? Twój kraj znów cię wzywa. Potrzebujemy cię, i to pilnie. Berlin, Niemcy, 17 listopada 2004 Jejku, tym dwóm to się spieszy, pomyślał klient gasthausu położonego w zaułku niedaleko miejsca, gdzie mieszkał. Jak zwykle siedział w ciemnym kącie, popijając piwo. Kiedy wreszcie Gestapo, czy jak tam się teraz nazywają, zrozumie, że te płaszcze wyróżniają ich tak samo, jak moje Sigrunen, podwójne błyskawice, wyróżniały mnie? Obiekty zainteresowania klienta przechodziły od stolika do stolika, rozmawiając z innymi gośćmi. Wirt, właściciel i kierownik lokalu, zerkał dyskretnie na starszego mężczyznę siedzącego w słabo oświetlonym kącie. Mam im powiedzieć? Klient wzruszył ramionami. Machts nihts. Bez różnicy. Wiesz, kim są, tak samo jak ja. Jeśli zechcą mnie znaleźć, znajdą. Kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, Wirt zawołał dwóch mężczyzn do siebie. – Jeśli szukacie panowie Herr Braschego, siedzi tam, w kącie. Brasche z zainteresowaniem patrzył, jak obaj podchodzą do jego stolika, potem pozdrowił ich, unosząc kufel piwa. – Co mogę dziś zrobić dla BND, panowie? – Hans Brasche? – spytał jeden z dwójki, błyskając legitymacją. – To ja – odparł Hans. – Musi pan iść z nami. Brasche uśmiechnął się. Nawet jeśli się bał, żaden z dwóch odprowadzających go mężczyzn ani innych klientów nie mógł tego wiedzieć. Nigdy nie był mężczyzną, ani chłopcem, który okazywałby strach. Czasy były ciężkie, a robiły się jeszcze gorsze. Według kalendarza na ścianie był rok 1930. Kiedy chłopiec wszedł do skromnej kuchni, twarz jego matki wyrażała jedno: strach.
– Ojciec chce cię widzieć, Hansi. Chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, stłumił drżenie. To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Zebrał całą odwagę, uniósł swoją dziesięcioletnią głowę i odważnie ruszył tam, gdzie czekał na niego jego jednoręki ojciec – a co ważniejsze, także jego pas. Wiedział, że nie może zapłakać, nie może okazać lęku – w przeciwnym razie lanie będzie jeszcze gorsze, o wiele gorsze. Potem, kiedy długie bicie się skończyło, Hans, z suchymi oczami, minął swoją matkę krokiem sztywnym od siniaków i skaleczeń. Kobieta objęła syna, rozpaczliwie próbując ulżyć mu w cierpieniu. Poczuła tylko drżenie, kiedy jej dłonie gładziły jego sińce i rany. – Za co, Hansi? Co zrobiłeś? Chłopiec, wysoki jak na swój wiek, ale nie tak wysoki jak matka, zwiesił głowę i wtulił twarz w matczyne łono. – Nie wiem, Mutti. Nie powiedział. Nigdy nie mówi. – Nie był taki przed Wielką Wojną, Hansi, zanim stracił rękę. Chłopiec nie mógł płakać, dawno już to z niego wybito. Wzruszył ramionami. Matka mogła płakać… i płakała. – Muszę przyznać, że opanowany z pana gość, Herr Brasche – powiedział jeden z dwóch agentów już później, w mercedesie.
– Jestem stary. Dużo już widziałem. Nigdy nie widziano, żebym się bał albo okazywał, że się boję; ani ja, ani nikt inny nigdy nie miałby z tego żadnego pożytku. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? – Tym razem nie ma pan powodu do obaw, Herr Brasche – odparł drugi mężczyzna, kierowca. – Przyjechaliśmy wyświadczyć panu przysługę. Hans wzruszył ramionami. – Ludzie wyświadczali mi już przysługi. Rzadko wynikało z tego coś dobrego. Czasy się zmieniły. Obfitość i nadzieja zastąpiły głód i rozpacz. W oknach, na latarniach, na ramionach mężczyzn i kobiet w całych Niemczech łopotał nowy symbol. W radio trzeszczał chrapliwy, uszkodzony przez gaz głos nowego bohatera.
Hans poczuł, że jego trzynastoletnie serce zaczyna bić szybciej, kiedy jego Führer przemówił do narodu. – Meine alte Kameraden – zaczął Hitler, a Hans poczuł, że jego jednoręki ojciec z synowską miłością staje na baczność. – Die grosse zeit ist jetzt angebrochen… Deutschland ist nun erwacht… (Moi starzy towarzysze… Nadeszły wielkie czasy… Niemcy się przebudziły…). – Widzisz, mój mały Hansi? Widzisz, jaką ci wyświadczyłem przysługę, przyprowadzając cię tutaj? Na to Hans nie miał szczerej odpowiedzi; każdy dar jego ojca miał swoją cenę. To było publiczne radio, takie z głośnikami, mające nadawać swój przekaz do tłumu. Mundurowe patrole HitlerJugend pilnowały porządku, głównie świecąc przykładem własnej dyscypliny. Ale Niemcy w Roku Pańskim 1933 nie potrzebowali przykładu; wciąż byli narodem, który stawał przeciwko połowie świata od 1914 do 1918 roku. Dyscypliny mieli pod dostatkiem. Ojciec zauważył, jak Hans przygląda się obwieszonym kolorowymi wstążkami chłopcom w krótkich spodniach, ze sztyletami, o zaciętych twarzach. – Ach, widzę, że interesuje cię Ruch Młodzieży. Nie bój się. Załatwiłem, żeby przyjęli cię trochę wcześniej. Zrobią z ciebie mężczyznę. Niby jak, ojcze?, pomyślał chłopiec. Mają twardsze pasy? Ciekaw jestem, jakie jeszcze przysługi mi wyświadczysz. |