powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXIII)
styczeń-luty 2007

Więzień układu – część 13
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
– Dawt, u licha, spóźniasz się! – zza wejścia dobiegł ich czyjś głos. Jeszcze gdy to mówił, statkiem wstrząsnęło silne szarpnięcie. – Sprawdź czy pierścień nie uszkodził śluzy! Nasady kłów nie naderwały naszego doku? Na przestrzeń, nałóż wreszcie komunikator!
– Zaraz się tym zajmę! – nieznajomy zaczął pośpiesznie przeszukiwać kieszenie. – Martwcie się lepiej o to, by wszystkie literki trafiły do tylnej ładowni, dobra?
– Do otchłani, zaraz odrzucamy zaczep! – odpowiedział głos. – Musisz wyrzucić pierścień!
Statkiem szarpnęło ponownie, jeszcze mocniej. Nawet tłumiki inercyjne nie zdołały wyciszyć tych drgań. Kilka osób przewróciło się na sąsiadów. Arto rzucił szybkie spojrzenie w bok, w stronę szyby. Plamy na kryzie stacji drgnęły, przesuwając się odrobinę do przodu.
Nieznajomy wydobył coś z kieszeni. Przepraszająco wskazał kciukiem za siebie, drugą ręką wsuwając coś do ucha.
– Potem pogadamy – powiedział. – Dłużej i… szczerzej. Będziemy mieć na to całe lata – zachichotał – a jak nie, cóż…
Nieznajomy wyszedł.
– A ja myślałem, że to zwykły kolonista! – powiedział ojciec. Arto odwrócił się do szyby, ukrywając przed nim uśmiech. Obaj nie lubili niespodzianek, nawet tych dobrych.
Statkiem znów szarpnęło. Poczuł ruch; plamy światła zaczęły się przesuwać, coraz szybciej. Znikły gdy minęli kryzę, ustępując miejsca rozgwieżdżonej przestrzeni kosmosu. Dopiero teraz mógł ujrzeć zbliżające się ze wszystkich stron do statku małe gwiazdki promów, lądowników i kapsuł. U tych najbliższych było już widać zarys kadłuba, oświetlony przez wciąż skryte za Ziemią Słońce. Minuty dzieliły ich od wschodu. Przechodząc w pobliżu stacji niewielkie pojazdy znikały w cieniu Ziemi, by pojawić się w świetle któregoś z reflektorów naprowadzających. Oślepiający błysk na krawędzi pobliskiego sztucznego krateru podpowiedział Arto, że jeden z tych reflektorów był ledwie kilkanaście metrów od szyby.
Pierwsza gwiazdka, gnając niczym meteor, znikła gdzieś pod dziobem. Statek obrócił się lekko, skręcając. Arto z satysfakcją patrzył jak stacja oddala się coraz bardziej. Obracający się powoli, błyszczący w świetle reflektorów srebrny torus oderwanego pierścienia dokującego majestatycznie przeleciał w polu ich widzenia, oddalając się od stacji. Statek odsunął się już na tyle, że mógł dostrzec dok. Oświetlały go umieszczone wokół reflektory. Z otworu, niczym z krwawiącej rany, wystrzeliwał w przestrzeń pióropusz powietrza, niemal natychmiast zamieniającego się w deszcz kryształków lodu, iskrzących się w strudze światła płynącego z wnętrza rozdartego doku. Obsługa kosmiczna nieprędko załata bliznę, jaką pozostawili po sobie na nieskazitelnie jednolitej, gładkiej powierzchni stacji. Za karę, pomyślał mściwie, wpatrując się w strumień kryształków, za szkołę, za Kerella, za wszystko. Zaraz potem roześmiał się z siebie w myśli. Dziura i trochę straconego powietrza – jakby taka kara była adekwatna do zbrodni! Myśli jajcogłowego, to wszystko.
Wciąż przyspieszali. Błyszczące w promieniach niewidocznego słońca kontury stacji stawały się coraz mniejsze i mniejsze. Ogromna, niewidzialna powierzchnia dysku, dom dla milionów ludzi, przesłaniała czernią większą część pola widzenia. Tylko gdzieniegdzie oświetlały ją światła reflektorów. Odnalazł wzrokiem gigantyczną szybę stoczni i przybity do niej gwiazdolot, a potem kolejny, większy, przy innej stoczni. Jasny, szeroki pierścień zawsze oświetlonej promenady zdał mu się cienki niczym obręcz z kilku sklejonych ze sobą srebrnych włosów. Dolna część obszaru widocznego za szybą rozmywała się w mgiełce plazmy z dyszy napędowej. Wkrótce mgiełka zmieniła się w zwartą strugę, przypominającą ogon tysiąca komet. Stacja oddalała się coraz szybciej i szybciej; pierścień doku był już tylko pojawiającym się i zanikającym, w miarę obracania się, sierpem odbitego światła.
Gdzieś z boku, daleko od stacji, wytrysnęła nagle struga rozżarzonego gazu. Źródło strugi obróciło się, zamieniając ją w aureolę wokół dużego, podłużnego kształtu. Świetlista łuna uczyniła go wyraźnie widocznym dla jego oczu. To jeden z okrętów Floty oderwał się od najbliższej orbitalnej bazy militarnej i powoli obracał swój dziób w ich stronę. Ulotna poświata plazmy rozpłynęła się na boki niczym zorza, pozostawiając lekki, zwiewny obłok; jeszcze tylko na chwilę pole magnetyczne statku na nowo rozpaliło światło zjonizowanego, gasnącego gazu. Widok był przepiękny, lecz czaiła się za nim groza. Nim okręt się odwróci, myślał, nim się ustawi na kurs, zyskamy cenne minuty. Napęd międzyplanetarny okrętów Floty miał dobre przyspieszenie, lecz ich plastalowy pancerz był znacznie cięższy niż wrażliwy na atak skalny pancerz konwencjonalnego gwiazdolotu. Mogą się do nas zbliżyć, jak długo będziemy lecieć tylko na strudze plazmy, lecz gdy już włączymy główny napęd…
Zza stacji wyszedł róg jasnego sierpu Księżyca. Malejąca stacja szybko stała się ciemną plamką na tle zacienionej przez Ziemię powierzchni – łata ciemności na płacie mroku. Do smugi pozostawionej przez ich statek dołączyła druga, innej barwy, szersza, jaśniejsza. Wciąż nie widział Ziemi – ta część powierzchni statku była od niej odwrócona. Lot w takim kierunku oznaczał otarcie się o atmosferę planety; druga struga powstała wskutek przejścia przez jej najwyższą, rozrzedzoną warstwę. Załoga wybrała drogę na skróty.
– Zrozumiałem – Arto odwrócił głowę i spojrzał w górę. Zganił się za to, że zapatrzył się aż tak bardzo, iż nie zauważył kiedy tuż obok stanął kolejny astronauta. Przy jego uchu tkwił niewielki odbiornik; długi pręcik sięgał w pobliże jego warg. Arto jeszcze bardziej przekręcił głowę do tyłu. Przy wejściu do pomieszczenia dostrzegł guzki niewielkich przekaźników wewnętrznej sieci statku.
Przyjrzał się astronaucie. Nie patrzył na ścigający ich okręt. Jego czujny wzrok obserwował gwiazdki podążających tuż za nimi kapsuł i lądowników. Napięte, lekko drgające mięśnie twarzy, nerwowo złożone za plecami ręce, dłoń zaciśnięta na nadgarstku drugiej i zaciśnięta szczęka zdradzały wielkie wewnętrzne napięcie. Nie o nas, uzmysłowił sobie, podążając wzrokiem za jego spojrzeniem. Jak przeraźliwie wolno zbliżały się lśniące kadłuby tych niewielkich pojazdów. Było ich coraz mniej. Co chwila kolejny znikał pod dziobem, lecz kilka innych wciąż starało się ich dogonić. Napięcie astronauty przeszło na niego. Zacisnął zęby. Im szybciej dolecą, tym szybciej pilot uruchomi główny ciąg dyszy i tym szybciej zaczną się oddalać od Ziemi.
Krawędź planety majestatycznie weszła w pole widzenia. Nad jego głową przesunęła się ciemna, bezgwiezdna plama – właśnie mijali Betę. Kolejny pojazd zniknął pod dziobem. To, co stanie się potem, stanie się potem. Ważne, że uciekli. Wolność była smutna, miała smak goryczy, lecz nie miała ceny, poza ceną życia. Nie spocznie aż nie spłaci tego długu.
– To naturalne gdy uszkodzony statek wykorzystuje kapsuły lub lądowniki jako promy dla załogi – ojciec równie uważnie obserwował ścigające ich pojazdy. – Lecz ile taki statek jak wasz może ich mieć? Dwie, trzy dziesięcioosobowe, czy nawet czternaście małych dwójek… Choćbyście napakowali je ludźmi aż po same brzegi, nie widzę sposobu na zabranie tych tysięcy, o których słyszałem. Jeśli z każdej sekcji wyruszyła grupa równie liczna co nasza… – spojrzał na astronautę.
Astronauta odetchnął głęboko. Zdenerwowanie było widoczne nawet w tym jak wypuszczał powietrze z płuc. Bardzo powoli skinął głową.
– Zna się pan na statkach, panie…
– Wilan Waspers.
– Ejkos Zorakis, zastępca kapitana – astronauta podał dłoń. Wymienili uściski. Oficer, pomyślał Arto. Wysoka ranga uspokoi ludzi, da im pewność, że wszystko idzie zgodnie z planem, zapewni autorytet – i posłuszeństwo.
– Słyszeliśmy o panu. To pański syn? – położył dłoń na głowie Arto, lecz zaraz ją cofnął. Uśmiech, jakim go obdarzył, wydał mu się dziwnie wymuszony. – Nasz mały bohater?
– Dużo o nas wiecie – odparł ojciec. Obaj spojrzeli przez szybę. Arto skrycie obdarzył astronautę podejrzliwym spojrzeniem.
– Nasze lądowniki są większe niż potrzebujemy, ale ma pan rację. Nie sprostałyby naszym potrzebom. Kursy wahadłowe zostałyby natychmiast wykryte. Większość tych pojazdów za szybą nie pochodzi z naszego statku. Są… pożyczone.
Mówienie uspokajało astronautę. Miał dziwny akcent, inaczej wymawiał samogłoski. Starał się mówić swobodnie; robił wszystko, by własna nerwowość nie przeszła na innych ludzi. Arto milczał, lecz czuł, że coś jest bardzo nie tak, i nie chodziło tylko o spóźnialskie pojazdy. Uważnie chłonął każde słowo.
– Pożyczone… ach tak…
– Powiedzmy, że zostały porwane, za cichym przyzwoleniem właścicieli. Część zorganizowało dla nas Podziemie, część użyczyli inni astronauci. Koordynowaliśmy akcję od tygodni. Plan ogólny był gotów jeszcze zanim wyruszyliśmy w tę podróż.
– Czy ładownia jest dość obszerna, by pomieścić wszystkich? – spytał Lerszen.
– Nie zostawiamy nikogo za sobą, jeśli o to pan pyta. Nigdy nie obiecujemy więcej niż możemy zrobić. Większą część przestrzeni wewnętrznej wypełniają pomieszczenia pod komory inercyjne i dodatkowe zbiorniki. Pod dziobem jest zamaskowana klapa – wskazał przed siebie, w przestrzeń – przez którą promy, lądowniki i kapsuły trafiają wprost do głównej ładowni.
– Wszystko po to, by zabrać kilka tysięcy ludzi, z miliardów chętnych – westchnęła matka.
– To łatwiejsze niż zabieranie ich pojedynczo, rodzina po rodzinie. Uderzać raz a mocno, miast często lecz słabo. Wtedy przeciwnik nie dostosowuje się tak łatwo.
Uderzają jak zaraza, uznał Arto. Ona przetrwała w ten sposób stulecia.
– Gdzie lecimy? – spytał Iwen. Jak wielu zgromadzonych wokół ludzi, nie zdawał sobie sprawy z toczącego się na zewnątrz wyścigu.
– Do Nowej Itaki – odpowiedział Arto. – Tak nazywa się planeta.
– Daleko to?
Wzruszył ramionami. Jak na Ziemię, bardzo daleko. Jak na Galaktykę, czy Wszechświat, to ledwie spacer. Zgodnie z tym co opowiedział mu Zefred, układ zbadany został przez jednego z pierwszych Tułaczy. Druga planeta ze śladami po Obcych, na której człowiek postawił stopę. Nazwę nadał jej Markt Zhen, ze statku „Odyseja”, wedle starożytnego prawa odkrywcy. Mały, bliższy księżyc nazwał Telemachem; większy, dalszy, Odyseuszem. Nie założył tam kolonii, jedynie bazę lokalizacyjną. Zostawił boję i zbudował niewielki schron dla rozbitków i podróżników. Umieścił w nim dane zgromadzone w trakcie krótkich badań, wraz z własnym kodem i podpisem, przesyłając ich kopię na Ziemię. Tak nakazywała wtedy tradycja – a to znaczyło wtedy więcej niż prawo. Dekady później pojawili się tam pierwsi koloniści, by przekształcić planetę na swoje potrzeby.
Podobno było tam wtedy mnóstwo ruin po Obcych, całe miasta. Wkrótce wywieziono stamtąd co się dało, nawet niewielkie, kompletne budynki. Przebadano co było warte przebadania, resztę pozostawiono własnemu losowi. Większość miast zburzono podczas bioprzekształcania, robiąc miejsce pod morza, tworząc przestrzeń dla zwierząt, roślin i ludzi. Coś jednak ocalało. Były miejsca, gdzie obce miasta, skryte pod warstwą nieaktywnych, tworzących glebę potransformacyjnych nanobotów i rosnącą na nich roślinnością, wciąż wyłaziły na powierzchnię. Zniszczone przez przedwieczną wojnę bez zwycięzców, wzgardzone przez ludzi, milczące pomniki o kształtach kłócących się z ludzkim umysłem wciąż przypominały, że nowi panowie planety są tam ledwie drugą, a może nawet trzecią zmianą. Zobaczę je, pomyślał, na własne oczy, za parę lat.
– Niecałe dziewięć lat świetlnych stąd – odpowiedział astronauta. – Ale Nowa Itaka to tylko stacja tranzytowa. Mamy tam wielu sprzymierzeńców. Posiedzimy tam trochę, może parę tygodni, by zmienić kamuflaż i zgubić ogon przed drogą do ostatecznego celu podróży. Oczywiście, kto zechce, będzie mógł tam zostać – dodał pod adresem dorosłych – lecz to zbyt blisko Układu, by czuć się bezpiecznie.
Arto naszła myśl, że nie tylko dla nich jest to podróż w jedną stronę. Nikt, kto choć raz pomógł w ucieczce ludziom z Układu, nie mógł tam wrócić. Nie mógł zejść na żadną monitorowaną przez Flotę stację. Zefred mógł, bo kiedyś był pasażerem, jak on, dzisiaj.
Ojciec objął ramieniem matkę. Choć się uśmiechał, z trudem powstrzymywał łzy. Matka zakryła usta dłońmi, płacząc bezgłośnie ze szczęścia. Wielu dorosłych płakało, obejmując swoich bliskich. Sam odczuwał jedynie spokój, ten sam, który czuł leżąc na podłodze szkolnej łazienki, gdy po raz pierwszy w życiu był pogodzony z losem. Czuł jakby teraz, po tylu latach, los pogodził się z nim.
Dookoła pojaśniało. Arto spojrzał przez okno. Statek wyszedł z cienia Ziemi. Automaty natychmiast uaktywniły warstwę filtrów ochronnych. Szyba pociemniała; zbiegające się ku nim, coraz mniej liczne punkciki kapsuł stały się słabiej widoczne. Dla wielu za wcześnie było na radość. Niektórzy, tam, za oknem, wciąż bezgłośnie ścigali się z czasem.
Zauważył, że kąt, pod jakim szli względem linii Ziemia-Słońce nie był najkrótszą drogą na zewnątrz Układu. Przejście obok Ziemi zwiększyło ich prędkość, lecz by jak najszybciej dotrzeć do orbity przyspieszeń powinni się trzymać cienia Ziemi. Chociaż, pomyślał, lecąc zwykłym kursem moglibyśmy się natknąć na myśliwce. W poświacie obłoku strugi plazmy, jaki zostawiał za sobą ścigający ich okręt, dostrzegał jego wolno, lecz systematycznie powiększające się kontury. Wciąż byli w bezpiecznej odległości, lecz struga ich gwiazdolotu nie była nawet w ćwierci tak jasna jak była tamta podczas startu.
Z uwagą rozejrzał się po pomieszczeniu. Zefreda nie było w ich grupie, nie czekał na nich wewnątrz statku. Mijały minuty odkąd odpadli od stacji, a on wciąż się nie pojawił.
– Gdzie jest Zefred? – spytał.
Spojrzenie astronauty starczyło za odpowiedź. Musiał zostać, przez jego błąd.
– Tak jest zawsze – pocieszył go astronauta. – Każda kolejna próba jest trudniejsza, lecz nie poddajemy się tak łatwo. Znajdziemy nowe luki, oni znowu je wypełnią, a my znowu znajdziemy nowe. Są ofiary, ale one będą zawsze, nieważne czy spróbujemy czy nie.
Luki… Zabierając ludzi pojedynczo, musieliby dla każdej rodziny wymyślać nowe sposoby ucieczki z więzienia. Co było lepsze, jedna luka dla kilku osób, czy kilka luk poświęconych dla tysięcy? A ryzyko? Wpadka jednej rodziny, a wpadka tysiąca?
Ustawił się tak, by kątem oka obserwować astronautę. Jego zachowanie było wskazówką tego co się naprawdę działo, tego czegoś o czym astronauci nie chcieli im powiedzieć.
Stację i Księżyc przysłoniła szybciej odsuwająca się od nich Ziemia. Zostawił tam swoich towarzyszy. Lien był tutaj, i Iwen, ale inni zostali. Im nie mógł pomóc. Widział jak patrzyli na niego niektórzy dorośli. Co z tego, że uznali go za bohatera; nie zrobił nic poza narażeniem ich na niebezpieczeństwo. Dopomógł w zakończeniu czegoś, co zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, bardzo dawno temu – i być może jego udział również był w to wliczony – czegoś większego niż mógł zrozumieć.
Wyciągnął przed siebie rękę. Rozpostarł palce, przesłaniając dłonią skrawek kosmosu na wprost siebie. Ile gwiazd może przesłonić jedna ludzka dłoń? Ile gwiazd może objąć w posiadanie jeden gatunek, nim rozpocznie się proces doprowadzający go nieuchronnie do samozagłady? Sto, tysiąc, milion, a może dziesięć? Ile czasu minie nim poderżnie sobie gardło, ciosem własnej, okazanej sobie arogancji? Jak daleko mogli posunąć się ludzie, by utrzymać władzę nad pobratymcami? Jaki układ gwiazd będzie rozświetlać zaciemnienie – nie, nie zaciemnienie, lecz prawdziwą noc – nad planetą, którą kiedyś, za parę lat, nazwie swoim domem?
Kolejna gwiazdka rozbłysła po wyjściu z cienia Ziemi. Rozświetlana słonecznym blaskiem, pośpiesznie zeszła poniżej strumienia plazmy, by za minutę zniknąć za krawędzią skały.
– To ostatni? – ktoś spytał.
– Tak.
Strumień gazu zgęstniał i pojaśniał; nawet tłumiki inercyjne nie zamaskowały siły nagłego wzrostu przyspieszenia. Osiągnęli pełną moc ciągu napędu międzyplanetarnego. Kontury okrętu przestały się powiększać, lecz astronauta wciąż był niespokojny.
– Będą nas ścigać, prawda? – spytał, sondując powód niepokoju.
Wiele oczu obróciło się w jego stronę. To pytanie chciał zadać każdy, choć odpowiedź znali od początku. Astronauta w milczeniu skinął głową.
– Czy mogą… zaatakować? – ktoś nieśmiało dodał kolejną część pytania, tę, na którą nie znali odpowiedzi, a której bali się najbardziej. – Czy… mogą zniszczyć statek?
Zapadła cisza. Prysła wszelka radość, jakby jej nigdy nie było. Mięśnie szczęki astronauty napięły się jeszcze mocniej.
– Nie mogą! – ton i czyjeś nienaturalnie głośno wypowiedziane słowa nie pokrywały się z ich treścią, jakby właściciel sam siebie oszukiwał, wierząc, iż przecząc swoim wewnętrznym obawom sprawi, że przestaną być realne. Zaprzeczenie tylko powiększyło panujące wewnątrz pokoju napięcie. Ktoś musiał je rozładować, ktoś musiał coś powiedzieć by ich uspokoić, lecz to nie mogło być kłamstwo.
– Nie mogą – tym kimś okazał się Lerszen. – Zniszczenie gwiazdolotu pełnego ludzi skończy się powszechnym strajkiem astronautów i rewoltą wśród kolonii. Nawet my nie jesteśmy tyle warci.
Napięcie nieznacznie opadło. Spojrzenia skupiły się na astronaucie, wyczekując potwierdzenia. Arto rozejrzał się, obserwując twarze. Chyba nikt prócz niego nie zwrócił uwagi na dobór słów. Zniszczenie, nie przechwycenie, nie zaatakowanie. Nie – zawrócenie. Zacisnął pięści. Nie po to przeszedł aż tyle, by być oszukiwanym jak byle dorosły!
Choć nie ścigały ich już żadne gwiazdki, astronauta wciąż wypatrywał czegoś za szybą. Podświetlony obłokiem kontur goniącego ich okrętu przesunął się na tarczę Ziemi, wciąż pozostając w jej cieniu. Wyraźnie zaczął zostawać w tyle, a jednak napięcie nie opuszczało astronauty. Nie od razu zauważył wyczekujące spojrzenia. Rzucił szybkie spojrzenie w bok, by natychmiast, z nienaturalną sztywnością, nerwowo wyprostowany, udając swobodę, wrócić do obserwacji kosmosu.
– To prawda – przyznał, nie patrząc na nikogo. – Z tej odległości mogą nas dosięgnąć tylko torpedy, ale nie opuszczą one wyrzutni. Z chwilą odczepienia statku od stacji chroni nas rozejm Drugiego Prawa Kolonialnego. Gdyby chcieli nas zniszczyć, już by to zrobili.
A jednak chroniło ich tylko Prawo Kolonialne. Prawo, które Rząd sam ustanowił, i widmo konsekwencji jego złamania. Flota była gotowa na wszystko, żadne działanie nie było dla niej zbyt drastyczne czy nieludzkie. Nie musiała działać bezpośrednio, by osiągnąć cel.
– Nie wierzę, by nas puścili, tak po prostu! – jakże Arto chciał, by dorosły się zamknął! Niczego nie rozumiał, siał tylko niepotrzebny niepokój. Dorośli…
– Więc po co się tu pchałeś? – odparł ktoś gniewnie.
– Flota nie będzie ryzykować rewolucji dla zaledwie kilku tysięcy ludzi – powtórzył astronauta. Jego głos stwardniał. Spojrzał w stronę dorosłego. – Robiliśmy to już kilka razy. Nigdy nie odważyli się nas zaatakować.
– Może nie znam dobrze Prawa Kolonialnego – stwierdził ojciec – ale czy jest w nim jakikolwiek punkt zabraniający ostrzelania emitera uciekającego statku? Flota nie ograniczy się do wąchania plazmy z dyszy napędowej.
– Mogą spróbować – przyznał astronauta. – Będą nas ścigać, będą próbować pochwycić gdy dotrzemy do celu. Obława się rozpoczęła, ale my wiemy jak im umknąć.
Z jakim wysiłkiem rozluźniał mięśnie, by wydobyć z siebie jak najbardziej naturalny głos. Był zwykłym człowiekiem, nigdy nie był w szkole, nie potrafił panować nad emocjami, a jednak tu był, jak reszta załogi, gotów na to co nastąpi.
– Kiedyś zaczną strzelać – powiedział cicho Iwen. Słyszeli go tylko ci, którzy stali najbliżej.
– Może kiedyś zaczną – Lerszen uspokajająco położył rękę na ramieniu syna i lekko je ścisnął. – Lecz nie teraz. Nie tym razem, mój synu.
Astronauta pochylił się lekko. Dłonią nakrył ucho, w napięciu wsłuchując się w komunikator. Ze zmiany na twarzy Arto wyczytał, iż wieści nie są dobre. Za oknem dostrzegł trzy szybko poruszające się gwiazdy. Wyglądały jakby oddalały się od siebie nawzajem. Na chwilę znikły w cieniu Ziemi, by pojawić się znowu. Nie, uświadomił sobie, one zbliżają się, do nas! Zbyt małe i zbyt szybkie jak na statki. Spóźnione kapsuły? Lecz żadna kapsuła nie osiągnęłaby takiego przyspieszenia! Nie zdążyłaby wyhamować…
Sekundę potem gwiazdy minęły ich statek. W chwili krótkiej niczym mrugnięcie oka mignął mu nad głową nadto dobrze znany z projekcji, złowróżbny kształt srebrzystej igły. Pozostałe dwie przeleciały bokiem, utrzymując formację skrzydła.
– Myśliwce! – zawołał. Bezsilnie zacisnął pięści.
Wokół zawrzało. Dorośli spojrzeli w stronę, gdzie znikły trzy pojazdy. Arto przypomniał sobie zasłyszane historie o atakach pilotów. Podczas akcji byli nieustannie pompowani substancjami wzmacniającymi ich refleks i znoszącymi wszelki strach. Ciężko było ocenić czy pilotowana maszyna była przedłużeniem ich woli, czy oni sami byli na wpół mechanicznie myślącym przedłużeniem myśliwca. Napęd magnetyczny pojazdu, jego zasilanie oraz konstrukcja ograniczały ich zasięg do roku świetlnego. Nie były przeznaczone do lotów dłuższych niż miesiąc, lecz posiadały zawrotne przyspieszenie i niewiarygodną zwrotność, ograniczoną jedynie wytrzymałością ludzkiego ciała, gdyż myśliwce były zbyt małe, by pomieścić komorę inercyjną. Przy lotach międzygwiezdnych, gdy słabło pole magnetyczne gwiazdy, przewagę uzyskiwały gwiazdoloty, których emiter mógł cały czas pracować na pełnej mocy. Ogromny ciąg emitera, modulacja częstotliwości wiązki i przesunięcia falowo-korpuskularnego dawał im przewagę, lecz póki lecieli na plazmie, ich statek był łatwym celem.
– Widzę trzy! – astronauta zawołał do komunikatora. – Czy to oni? Co macie na skanerze? Czy to na pewno oni? Powtórz!
– Jednak jesteśmy warci ryzyka – sucho zauważył ojciec. Arto złapał Lerszena i astronautę na wymianie szybkich spojrzeń.
– Dlaczego się wcześniej nie obróciliśmy? – czyjś głos wzniósł się niebezpiecznie wysoko, jego właściciel balansował na skraju paniki. – Dlaczego nie zaczęliśmy przyspieszać?
– Bo to by oznaczało katastrofę! – głos Lerszena brzmiał zaskakująco twardo i władczo. – Nawet ścigający nas okręt nie zdobędzie się na taką próbę. Wiązka emitera to śmiertelna broń. Nie jesteśmy warci tłumaczenia się przed społeczeństwem ze śmierci milionów! Wyścig zacznie się gdy dotrzemy do orbity Saturna, nie wcześniej.
– Jaki wyścig? – ktoś zawołał. – Już nas mają!
– Proszę się uspokoić! – głos astronauty wzniósł się ponad narastający hałas głosów. – Te myśliwce mają nas osłaniać!
– Osłaniać? Flota miałaby nam pomóc?
– To tylko myśliwce. Nie jest ważne skąd są, lecz kto w nich siedzi.
– Naprawdę?! Więc dlaczego tamten okręt nie posłał za nimi torped? – ktoś wskazał za szybę – Ich też chronią Prawa Kolonialne? Okłamujecie nas!
– A może nawet we Flocie wciąż są normalni ludzie – uciął krótko ojciec.
Astronauta przestał zwracać uwagę na otaczających go ludzi. Wsłuchał się w komunikator. Lerszen obserwował go z niepokojem.
– Na nieskończoną przestrzeń, co on tu robi? – astronauta odpowiedział do komunikatora. – Janus nie powinien się ujawniać! Miał siedzieć cicho!
Arto poczuł ucisk w piersi. Wszystko wokół zamarło, ludzie znikli, jakby dźwięk znajomego imienia zatrzymał czas i wykrzywił przestrzeń. Czy to możliwe, myślał, czy to naprawdę możliwe, że przez te lata… Czy to może być on?
– Janus? – doskoczył do astronauty. – Powiedział pan Janus?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.