Kontynuacje znakomitej „Hiperborijskoj czumy” Łazarczuka i Uspienskiego, czyli „Posmotri w głaza czudowiszcz” i „Marsz ekkleziastow”, nie dorównują, niestety, pierwszemu tomowi cyklu. „Najlepsza załoga Słonecznego”, powieść Olega Diwowa wydana w ojczyźnie autora po raz pierwszy w 1998 roku, znajduje się wśród najbliższych zapowiedzi „Fabryki Słów”. Czy to dobry wybór? Nie jestem przekonany. Autorzy ze wschodu pokazują, że potrafią pisać prozę określaną mianem urban fantasy, choć w ich wykonaniu czasem niebezpiecznie przypomina ona zwykłą fantasy lub opowieść z dreszczykiem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Powieść Hiperboriejskaja czuma (czyli „Hiperborejska dżuma”) Andrieja Łazarczuka i Michaiła Uspienskiego, drugi tom cyklu zapoczątkowanego omówioną w poprzedniej edycji WzW Posmotri w głaza czudowiszcz, przeczytałem po raz pierwszy kilka dobrych lat temu; wtedy, pamiętam to dobrze, wywarła na mnie całkiem spore wrażenie. Niestety, niewiele do dziś pozostało w mej pamięci z tamtej lektury poza owym ogólnym wrażeniem; choćbym pękł, nie byłbym w stanie powiedzieć czegoś więcej na jej temat. Korzystając zatem z nadarzającej się okazji (zamknięcie serii trzecim tomem) postanowiłem sobie rzecz przypomnieć. Z niemiłym zaskoczeniem odkryłem, że dawny czar niemal w całości gdzieś uleciał. Ożywcza świeżość, którą zapamiętałem z pierwszego podejścia, zastąpiona została lekko zastałym, rozczarowującym aromatem drugiego czytania. Niewiele zostało z owego czaru: kilka interesująco rozegranych pomysłów (na przykład szczególny dar jednego z bohaterów, dzięki któremu jest on w stanie odnaleźć nawet beznadziejnie, jak mogłoby się zdawać, zaginione przedmioty i ludzi, czy też maszyna czasu wynaleziona przez radzieckich naukowców już w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, dzięki której dwóch dzielnych czekistów pojawia się w naszych czasach), kilka barwnych, pozostających na długo w pamięci postaci (wspomniany już Kris, geniusz wśród poszukiwaczy beznadziejnie zagubionego, Dora Chasanowna Szwarc, emerytowana żelazna dama radzieckiej bezpieki, faktycznie zarządzająca mocną ręką agencją detektywistyczną założoną przez Krisa, czy też Iraida, subtelna i uczuciowa dziewczyna z Syberii, potrafiąca jednak walczyć o swoje i – w razie potrzeby – zdrowo przyłożyć), nieco zabawnych scen (chociażby ta na samym początku, w której Iraida udaremnia kradzież swego bagażu przez pewnego czarnoskórego jegomościa)… I w zasadzie tyle. W miarę przewracanych kartek wzrasta dezorientacja czytelnika: o czym w zasadzie jest ta powieść? O Krisie? O radzieckich podróżnikach w czasie? O tajemniczej rasie zamieszkującej niedostępne ostępy syberyjskiej tajgi? Strasznie dużo tych wątków; każdego z nich wystarczyłoby zapewne na dobre opowiadanie, zebrane jednak razem w jednej powieści, przemieszane, budzą obawę, że autorzy nie byli do końca pewni, o czym tak naprawdę chcą napisać. Na dodatek ciężko doszukać się w Hiperborejskiej… związków z pierwszą, znakomitą częścią cyklu. Co ciekawsze – główne postaci każdej z nich są inne, próżno doszukiwać się również rozwinięcia czy choćby wspomnienia teorii spiskowych, na których oparta została Posmotri…. Dość oryginalne rozwiązanie jak na utwory mające stanowić większą całość. Może dałoby się znaleźć uważnemu czytelnikowi kilka ledwo uchwytnych szczegółów w tle, mających, w założeniu autorów, służyć przerzuceniu mostów między obiema powieściami; szczegóły te, nieliczne i dobrze ukryte, pozostają bez większego znaczenia na przebieg akcji drugiej z nich. Chociaż… Może poza Tajemnicą. Głęboką wiarą, że gdzieś poza naszą świadomością mają miejsce wydarzenia o kluczowym znaczeniu dla dziejów tego świata, wiedzę o których – pomimo ich znaczenia – posiadają tylko nieliczni wtajemniczeni, a masy maluczkich mogą co najwyżej podejrzewać ich istnienie, snując mniej lub bardziej zwariowane teorie spiskowe. Hiperboriejskaja czuma nie jest złą powieścią. Da się ją czytać bez większego bólu. Jestem nią po prostu rozczarowany – rozczarowanie to, kto wie, spowodowane mogło zostać zbyt wielkimi oczekiwaniami wywołanymi lekturą pierwszej części cyklu (ach, niech już będzie, że to cykl!). Przy takich oczekiwaniach tekst, który w innych okolicznościach mógłby stanowić powód do chwały jego twórców, wydaje się być skazany na kręcenie nosem lub – w najlepszym razie – na wzruszenie ramion. Taki pech.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Marsz ekkleziastow („Marsz eklezjastów”), trzecia część cyklu (pal sześć) ma troje rodziców; do dwójki dotychczasowych współautorów dołączyła żona Andrieja Łazarczuka, Ira Andronati. Jeśli ktoś liczył na to, że fakt ów spowoduje powstanie nowej jakości i skieruje błądzący bez bliżej określonego celu cykl na właściwe tory, srodze się zawiódł. Najkrótsze streszczenie: bohaterowie pierwszego tomu serii (tak, znów spotykamy się z Mikołajem Gumilowem i jego towarzyszami) trafiają wbrew swej woli do jednego ze światów równoległych, świata rządzącego się swoimi prawami, prawami, które dopiero przyjdzie im z nie lada trudem poznać. Wygląda na to, że bez pomocy z zewnątrz opuścić się tego świata nie uda. Z pomocą rusza syn Mikołaja Gumilowa, jemu z kolei pomagają Kris i inni bohaterowie drugiego tomu (wychodzi na to, że głównym zadaniem Hiperborejskiej… było wprowadzenie postaci, mających stać się pierwszoplanowymi w tomie trzecim; interesujące, prawda?). Pierwsza grupa wędruje przez obcy nam świat, wędruje, wędruje, a wędrówka ta, rzecz jasna, nie należy do najłatwiejszych. I, niestety, do będących w stanie zainteresować czytelnika. Druga grupa – ratuje, ratuje, ratuje, choć wciąż napotyka nie lada trudności do pokonania. W końcu… Ach, nie zdradzę zakończenia. Może pomimo mych dość cierpkich uwag ktoś i po Marsz… zechce sięgnąć, nie sposób wszak jego autorom zarzucić braku biegłości w pisarskim dziele. Może problem polega na tym, że Łazarczuk i Uspienski zawiesili zbyt wysoko poprzeczkę pierwszym tomem? Choć bardziej prawdopodobna wydaje mi się być wersja, według której autorzy chcieli zdyskontować niekwestionowany sukces Posmotri…, nie mieli jednak dobrego pomysłu, jak to zrobić. Smutek mnie ogarnia, gdy widzę, że Łazarczuk, jeden z najważniejszych autorów rosyjskiej fantastyki ostatnich dwóch dziesięcioleci XX wieku, nie jest w stanie – pomimo wielu prób – od dobrych kilku lat napisać dobrej powieści. Nie pozostanę się łudzić, że w końcu zdoła pokonać tę pisarską impotencję i jeszcze w pozytywny sposób nas zaskoczy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Trudno zaliczyć wczesną twórczość Olega Diwowa do dzieł wybitnych; literatura to czysto rozrywkowa, obarczona na dodatek wieloma wadami charakterystycznymi dla prozy młodzieńczej, pisanej szybko, bez głębszej refleksji. Dla jednych to wady, dla innych – zalety; tych drugich znalazło się więcej, co znalazło przełożenie na całkiem sporą popularność wspomnianej twórczości w Rosji. Diwow posiada bez wątpienia spory literacki talent, który, w połączeniu z ambicją, nie pozwolił mu spocząć na laurach i pozostać wśród tłumu podobnych wyrobników pióra. Dość szybko zakasał na poważnie rękawy i oto w roku 1999 ukazała się znana i u nas, znakomita Wybrakówka, trzy lata później zaś – Sabotażysta. Potem przyszła kolej na Nocznowo smotriaszcziewo, powieści uznanej zgodnie przez rodzimą krytykę i czytelników za jedną z najlepszych w rosyjskiej fantastyce roku pańskiego 2004. Jednocześnie powstało kilka interesujących nowel i opowiadań: Paranoik Nikanor (2002), K-10 (2003; polski przekład, zatytułowany Koty Pawłowa, znalazł się w antologii Kroki w nieznane 2006 wydawnictwa Solaris), Dotjanut′ do toczki wstrieczi (2004) czy wreszcie U Billi jest′ chrienowina (2005). O każdym z wymienionych tekstów – za wyjątkiem Sabotażysty – można było przeczytać w Esensji choć kilka słów. Wydane u nas utwory Diwowa – poza bodaj Wybrakówką – spotkały się z dość chłodnym przyjęciem. Nawet bardzo dobry moim zdaniem K-10 przez wielu oceniany jest jako jeden z najsłabszych utworów zamieszczonych w ostatnich Krokach w nieznane. Zachodzę w głowę, na ile wpływ na takie przyjęcie ma specyficzny, bardzo rosyjski styl, rosyjskie poczucie humoru, sposób prowadzenia narracji, tak charakterystyczne dla twórczości Diwowa, i na ile owe cechy udało się przekazać w polskim przekładzie. Może właśnie w ewentualnych słabościach owego przekładu (asekurację powoduje to, że również i w tym przypadku nie zrobiłem wyjątku i pozostałem przy znajomości jedynie oryginału) należy doszukiwać się takich reakcji polskich czytelników. Tym bardziej ciekaw jestem owych reakcji na pochodzącą z roku 1998 powieść Łuczszyj ekipaż Sołniecznoj, sytuującej się gdzieś pomiędzy wczesnym etapem twórczości Diwowa a etapem obecnym, zapoczątkowanym Wybrakówką, powieść, która pod tytułem Najlepsza załoga Słonecznego znalazła się w tegorocznych zapowiedziach „Fabryki Słów”. Bo ja na jej temat mam mieszane uczucia. Mało ostatnimi czasy ukazuje się – przynajmniej u nas – tekstów, zasadnicza część akcji których toczy się w kosmosie, wśród planet naszego Układu Słonecznego. Najlepszą… zaliczyć można będzie do owych nieczęstych przypadków. Ziemia w Najlepszej… została w znacznej części zniszczona w wyniku konfliktu nuklearnego. Olbrzymie jej obszary zostały napromieniowane, nie nadają się do zamieszkania. Jest wśród owych obszarów i terytorium dzisiejszej Rosji, dzięki czemu państwo to – ku uldze jednych, zmartwieniu innych – przestało istnieć. Wojnę przeżyło niewielu jego obywateli, w zasadzie tylko ci, którzy akurat mieli szczęście przebywać poza jej granicami. Jest ich tak mało, że każdorazowe pojawienie się choćby jednego z nich stanowi nie lada sensację. Rosja zatem nie istnieje. Taka jest przynajmniej wersja oficjalna. Całkiem sporej części ludzkości udało się przeżyć nuklearny konflikt, cywilizacja nie znikła całkowicie z powierzchni kuli ziemskiej, ba, wciąż nawet całkiem dobrze funkcjonuje i rozwija się, choć rozwój ów nie przychodzi naszym potomkom zbyt łatwo. Ludzkość zmieniła się w gigantycznych rozmiarów korporację – każdy jej członek stał się udziałowcem nie mającej odpowiednika w przeszłości globalnej spółki, dzięki czemu może decydować (w zależności od wielkości posiadanych udziałów) o jej losach, a jednocześnie ponosić (stosownie do owych udziałów) część odpowiedzialności za jej dalsze losy. Ziemia posiada flotę kosmiczną, dzięki której możliwe jest prowadzenie wymiany handlowej z koloniami na Marsie i Wenus, jak również – dzięki jej zbrojnemu ramieniu – trzymanie w ryzach kolonistów przemyśliwujących co i rusz o niezależności od metropolii. Flota miała okazję wykazać się podczas dwóch wojen, stoczonych z buntującymi się koloniami. Teraz, gdy od dłuższego czasu panuje pokój, flota wojenna przestaje być Ziemi potrzebna; koszty związane z utrzymaniem jej w gotowości bojowej sprawiają, że coraz więcej udziałowców daje się przekonać do myśli o jej likwidacji. Jej członkowie. nie tak dawno bohaterowie, starają się ograniczać wizyty na Ziemi, której w większości pacyfistycznie nastawieni mieszkańcy traktują ich mało, delikatnie rzecz ujmując, przyjaźnie, do niezbędnego minimum. Przeciwko flocie przygotowywana jest prowokacja. Wprowadzenie podstępnych planów w czyn nie mogło odbyć się w gorszym momencie – oto na skraju Układu pojawiają się Obcy. Wiele wskazuje na to, że nie są do ludzkości przyjaźnie nastawieni. Flota musi podjąć walkę o przetrwanie. Nie może jej przegrać, gdyż w niej jest jedyna nadzieja na ocalenie ludzkości przed inwazją z kosmosu. Przed stojącym na jej czele komandorem o dźwięcznym przezwisku Raszyn (zgadnijcie, jakiej jest narodowości!), bohaterem wcześniejszych marsjańskich kampanii, staje nie lada zadanie. Jak przekonać większość udziałowców do zmiany planów? Jak zachować podległe mu oddziały, nie zasługując na miano buntownika przeciw władzy Ziemi? Mocną stroną powieści Diwowa są barwne, pełne humoru opisy życia na statkach ziemskiej floty. Załogi podległych Raszynowi okrętów kosmicznych to banda degeneratów: pędzący z czego się da i gdzie się da, wbrew wszelkim zakazom, bimber, uwielbiający paradować nago (lub prawie) po całym statku, prezentujący szeroką gamę odchyleń psychicznych. Lepszych jednak od nich pilotów, żołnierzy i kumpli w całym Układzie się nie znajdzie. Tym bardziej zatem trzeba zrobić wszystko, by nie stracić ich w niepotrzebnych, bratobójczych walkach. Uniknięcie których wraz z upływem czasu wydaje się być coraz mniej prawdopodobne. Jest w tej powieści jeden poważny zgrzyt. Może nie dyskwalifikujący jej do końca, ale z pewnością rzutujący na ocenę dzieła jako całości. Oto gdy Raszyn ląduje na Ziemi, tam, gdzie kiedyś była Rosja, okazuje się, że miast kompletnie wyludnionych, radioaktywnych pustkowi znajduje całkiem nieźle prosperujące krainy, zamieszkane w sumie przez dobrych kilkadziesiąt milionów potomków dawnych obywateli Rosji. I to niekoniecznie zmienionych nie do poznania przez popromienne mutacje. Jak tak duże skupiska ludności zdołały uchować się w tajemnicy przed resztą ocalałej z atomowego pandemonium ludzkości, dysponującej wszak satelitami i penetrującej niemalże cały Układ Słoneczny, za czorta nie wiadomo. Diwow nie raczy czytelnika choćby słowem wyjaśnienia, choćby najmniejszą sugestią, która pozwoliłaby znaleźć rozwiązanie owej zagadki. A szkoda, bo do tego miejsca (mniej więcej trzy czwarte tekstu) czyta się Najlepszą… naprawdę znakomicie. Potem pojawia się ta nieszczęsna Rosja (a raczej je pozostałości) i jej mieszkańcy, pomoc których okazała się mieć kluczowe znaczenie dla realizacji zamysłów Raszyna. Jest zatem Najlepsza… obciążona wadami charakterystycznymi dla wczesnej twórczości Diwowa. Czy na tyle, by zepsuć przyjemność z lektury? Niestety, moim zdaniem – tak. Najlepsza… w zasadzie stanowi zamkniętą całość. W zasadzie, gdyż zupełnie nierozwinięty został wątek Obcych. Diwow zapewne zamierzał napisać ciąg dalszy, w którym wątek ów znalazłby rozwiązanie. Dziewięć lat, które minęło od jej wydania, w czasie których kontynuacja taka nie powstała, każe jednak poważnie wątpić, że kiedykolwiek takiego dalszego ciągu się doczekamy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Ubiegły rok obfitował w różnego rodzaju antologie. Jedną z nich był nowy projekt wydawnictwa „Eksmo”, polegający na zebraniu pod jedną okładką opowiadań i mikropowieści z tak ostatnio modnego i u nas urban fantasy. Gorodskaja fentezi 2006 (czyli „Miejska fantasy 2006”), bo taki tytuł został nadany wspomnianej antologii, wypada, o dziwo, całkiem dobrze. Miłego wrażenia nie było w stanie zepsuć nawet to, że uznane nazwiska autorów nie zawsze znalazły przełożenie w interesujących tekstach, jak również, że nie do końca jasne i zrozumiałe są dla mnie kryteria, jakimi kierował się autor wyboru (niejaki W. Mielnik), kwalifikując niektóre utwory jako miejską fantasy; moim skromnym zdaniem, część z nich to zwykła fantasy, a określenie „urban” jest w ich przypadku co najmniej dyskusyjne. Ze znanych u nas twórców znaleźć tu można teksty Borysa Rudenko, Wasilija Gołowaczewa, i H. L. Oldiego. Prócz nich – poza kilkoma wyjątkami – opowieści zamieszczone w Gorodskoj… wyszły spod piór twórców młodych, zaliczanych do nowej fali rosyjskojęzycznej fantastyki: Andrieja Ułanowa, Borysa Fokina, Ludmiłę i Aleksandra Biełaszów, Jewgienija Harkuszewa, Antona Orłowa, Jewgienija Beniłowa, Andrieja Liwadnyja, Wasilija Midianina, Olega Sinicyna, Andrieja Basirina, Władimira Bierezina, Romana Afanasjewa, Jekaterinę Kamyninę, Andrieja Daszkowa, Wadima Proskurina, Andrieja Jegorowa, trio: Aleksieja Piechowa, Jelenę Byczkową i Natalię Turczaninową oraz Dmitrija Wołodichina. Na szczególną uwagę zasługują przynajmniej cztery teksty; całkiem niezły wynik, w szczególności w porównaniu z innymi wydanymi ostatnio antologiami. Kolejno: Izmieniennyj („Zmieniony”) Rudenki, w którym wilkołak z narażeniem własnego życia ratuje z poważnych opresji przypadkowo spotkaną dziewczynę. Ochota na Biełogo Olienia („Polowanie na Białego Jelenia”) małżeństwa Biełaszów (tak na marginesie – sporo słyszałem dobrego o ich twórczości, ale dotychczas podejmowane próby zapoznania się z nią nie potwierdzały zasadności owych komplementów), zwariowany tekst, w którym leśne zwierzęta o cechach jak najbardziej ludzkich stają w obronie swego przywódcy, tytułowego Białego Jelenia, na którego postanowił zapolować sam Książę. Zwierzęta prowadzą walkę partyzancką, przeciw sobie mając świetnie uzbrojonych i wyszkolonych ludzi Księcia, dysponujących nie tylko iście morderczym arsenałem, ale i środkami masowego przekazu, dzięki którym mają niekwestionowaną przewagę na froncie propagandowym. Walka ta, choć początkowo zdaje się z góry skazana na niepowodzenie, wcale klęską zakończyć się nie musi. Z czasem zwierzęta zyskują wielu sprzymierzeńców, zdobywają na wrogu trochę broni, i nierówny z początku bój powoli staje się coraz bardziej wyrównany. Ostroje rieszenije („Poważna decyzja”) Harkuszewa, bohater którego rezygnuje z daru przynoszącego mu pomyślność tylko z tego powodu, że nielubiany przezeń osobnik obdarowywany jest dwukrotną dawką tego, co wspomniany dar przynosi jemu. Ot, taka sympatyczna satyra na ludzką naturę w stylu guslarskich opowieści Kira Bułyczowa. I wreszcie Łgun′ja („Kłamczucha”) Beniłowa, dzięki któremu, a w zasadzie dzięki dwudziestocentymetrowej, w pełni poza tym rozwiniętej kobiecie, która pojawiła się nagle w życiu pewnego mężczyzny, dowiadujemy się, jak rozmnażają się wróżki. Na zakończenie ciekawostka: opowiadanie Psia krew (tłumaczyć chyba nie trzeba) Kamyniny, akcja którego toczy się podczas drugiej wojny światowej w okolicach obozu koncentracyjnego w Sztutowie. Choć to raczej jedyna interesująca rzecz, którą można o tym tekście powiedzieć. |