Syreny nie mają wielkiego szczęścia do kinematografii. Są na tyle trudne i kosztowne do pokazania, a jednocześnie relatywnie mało atrakcyjne (bo cóż może taka syrena robić – chyba tylko kochać nieśmiałego faceta), że mało kto decyduje się je uczynić głównymi bohaterkami filmów. Filmem, który łamie ten schemat, jest nakręcona niedawno „Syrena”. Występująca w niej kobieta-ryba wcale nie jest miła, nie śpiewa żadnych piosenek, a w człowieku kocha co najwyżej podroby i świeżą krew.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
„Syrena” to niespodzianka. Na pierwszy rzut oka słabo zrealizowana (niewyraźne zdjęcia), przeznaczona do dystrybucji telewizyjnej, w dodatku będąca jakby pierwszą częścią cyklu, który nigdy nie powstał (jej oryginalny tytuł brzmi: „Mermaid Chronicles Part 1: She Creature”), zaskakuje spójną fabułą, solidną grą aktorską, a przede wszystkim świetnymi jak na tego typu produkcje efektami specjalnymi. Co ciekawsze, ma również doskonały, umiejętnie skonstruowany scenariusz, który każdą sceną buduje tajemniczą, mroczną atmosferę i który ani na moment nie pozwala oderwać się od ekranu. Bohaterami dziejącej się w 1905 roku historii są Angus Shaw (ogarnięty pasją Rufus Sewell) i jego narzeczona Lily (jak zwykle ponętna Carla Gugino), para prowadząca podupadający obwoźny gabinet osobliwości. W jednym z irlandzkich miasteczek trafiają na coś, co może ustawić ich do końca życia – na prawdziwą, żywą syrenę, żadnego tam przebierańca czy potwora zszywanego z różnych zwierząt. Jest ona trzymana w opancerzonym szklanym zbiorniku przez starego kapitana, któremu przed laty zabiła żonę. Angus, niepomny przestróg starca, zabiera przemocą syrenę wraz z klatką, oraz książkę, w której zawarta jest cała dostępna wiedza na temat jej gatunku. Jako że w trakcie szamotaniny kapitan umiera, Angus wraz z Lily wymykają się pod osłoną nocy statkiem (radzę zwrócić uwagę na jego nazwę) i ruszają w podróż do Ameryki. Tyle że syrena ma swoje własne plany. Wkrótce z pokładu statku znika pierwszy marynarz, a Lily zaczynają dręczyć dziwne wizje… Z założenia „Syrena” miała być nostalgiczną wycieczką w zapomniany świat monster-movies z połowy XX wieku, kiedy to za niewielkie pieniądze kręcono filmy o szumnych tytułach w rodzaju „Attack of the Puppet People”, „War of the Colossal Beast” czy „Invasion of the Star Creatures”. Sporą ilość takich filmów (w tym wszystkie wymienione powyżej ) wyprodukował Samuel Z. Arkoff, zmarły pod koniec 2001 roku producent mający na koncie prawie 140, przeważnie słabych, filmów. Pod koniec życia zapragnął przypomnieć sobie – po bez mała piętnastu latach przerwy –jak to jest być producentem filmów klasy B. Przed śmiercią zdołał przyłożyć rękę do czterech takich obrazów – mianowicie do „Pająka”, „Dnia końca świata”, „Jaskiniowca” i właśnie „Syreny”. Wszystkie one nosiły tytuły zapomnianych (zważywszy na ich jakość – jak najbardziej słusznie) dzieł z lat 50., formalnie jednak nie będąc ich remakami. Z tej czwórki najlepiej – być może nawet wbrew intencjom Arkoffa, który zamierzał zrobić poprawne, ale niezbyt mądre filmy przeznaczone wyłącznie na rynek telewizyjny – wypadła właśnie „Syrena”. Rzadko zdarza się film tak kulturalnie nakręcony. Spokojny, z bardzo rozsądnie stopniowanym napięciem, pozbawiony praktycznie wrzasków, walk i fontann krwi, oddziałujący na widza głównie mroczną, zagęszczającą się wraz z biegiem fabuły atmosferą. Wskazówki i drobne tropy wiodące do rozwiązania niepokojącej tajemnicy są oszczędnie dawkowane, przez co końcówka filmu rzeczywiście ma mocną wymowę. Solidnej fabule przez cały czas towarzyszy elegancka, nastrojowa muzyka, świetnie podkreślająca atmosferę filmu. „Syrenę” warto obejrzeć – jeśli nawet nie ze względu na dobrą grę aktorską, ciekawych bohaterów i świetne efekty specjalne (ich powstawanie nadzorował Stan Winston, spec pracujący przy „Predatorach”, „Lake Placid” czy „Inspektorze Gadżecie”) – to przynajmniej dla samej tajemnicy i jej rozwiązania. A także dla najciekawszej chyba dotąd wizji syreny – istoty niepokojącej, kompletnie obcej i drapieżnej (ach, ta Rya Kihlstedt i jej egzotyczna uroda). Takiej, jaką widziano ją przez tysiąclecia, a nie takiej, jaką się stała w ostatnim wieku – zwyczajnej, miłej, zagubionej kobiety-ryby, szukającej miłości na lądzie i śpiewającej łzawe piosenki. W sumie ogromna szkoda, że „Syrena” nie trafiła na ekrany kin – z pewnością znacznie lepiej prezentowałaby się na dużym ekranie niż w telewizji, do wyświetlania w której ją przeznaczono. Innymi słowy – to pozycja zarówno dla fanów horroru, jak i ogólnie pojętej fantastyki. Jest tu i dreszczyk, i tajemnica, ale przede wszystkim jest prawdziwe, interesujące kino. Polecam.
Tytuł: Syrena Tytuł oryginalny: Mermaid Chronicles Part 1: She Creature Reżyseria: Sebastian Gutierrez Zdjęcia: Thomas L. Callaway Scenariusz: Sebastian Gutierrez Obsada: Rufus Sewell, Carla Gugino, Jim Piddock, Reno Wilson, Gil Bellows, Rya Kihlstedt Muzyka: David Reynolds Rok produkcji: 2001 Kraj produkcji: USA Czas projekcji: 91 min. Parametry: Dolby Digital 5.1; format: 1,78:1 Gatunek: horror Ekstrakt: 80% |