 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
PD: Po sukcesie „Raya” można się było tego spodziewać – zalała nas kolejna fala filmowych biografii. „Spacer po linie”, „Capote”, „Modigliani: Pasja tworzenia”, „Good Night and Good Luck”, „Klimt”, „Rozpustnik”, „Casanova”, „Sophie Scholl”, „Prawdziwa historia”, „Kopia Mistrza”… Uff… Czy któryś z tych filmów jakoś szczególnie przypadł wam do gustu? I czy istnieje recepta na odświeżenie do cna już wyeksploatowanej formuły filmowej biografii? KW: Oddzielmy biografie od filmów opartych na faktach. Jaką biografią jest „Sophie Scholl”, skoro zgodnie z podtytułem opowiada jedynie o jej „ostatnich dniach”? Tak samo „Good Night and Good Luck” w gruncie rzeczy niewiele mówi o samym Murrowie, który karierę dziennikarską zaczynał w latach 30. (polecam niedawno wydaną książkę „Chłopcy Murrowa”). A skąd tyle postaci autentycznych? Może właśnie stąd, że takie filmy święcą sukcesy (spójrzcie na bohaterów Oscarów z ostatnich dwóch lat – Howard Hughes, Ray Charles, J.M. Barrie, Truman Capote, Edward Murrow, Johnny Cash…), a może scenarzyści już stracili inwencję, aby samemu wymyślać historie i szukają po książkach jakiś dobrych pomysłów na film? UL: Wydaje mi się, że biografie są uważane za najlepsze i największe pole do popisu dla aktorów. Przegrywają w oscarowym wyścigu w kategoriach najlepszy film czy najlepszy reżyser, ale w kategoriach aktorskich od lat dominują i – zdaje się – świetnie i szybko budują markę aktorów, którzy w nich występują. Aktorom z drugiego obiegu pozwalają awansować do pierwszej ligi. Póki reżyserzy nie mają pomysłów, będą kręcić tradycyjne biografie, jak przestaną – zaczną to samo robić aktorzy. MCh: Ale przede wszystkim działają tak, jak działają ekranizacje wielkich dzieł – pozwalają liczyć na jakąś „wbudowaną” widownię, która przyjdzie obejrzeć film niezależnie od jego jakości. ED: Myślę, że najlepszym sposobem, aby odejść od drażniących schematów konstruowania biografii jest próba podejścia do tematu tak, jak to zrobiła np. Agnieszka Holland w „Kopii Mistrza”. W jej filmie Beethovena przedstawiono przez pryzmat innych postaci, przez pryzmat muzyki. Dla widza zaznajomionego z klasycznymi biografiami przypominającymi spacer według określonej z góry trasy nużące staje się śledzenie oczywistych wydarzeń z kariery sławnej postaci. Może przyszłość to właśnie filmy zapoznające widza z danym sławnym człowiekiem za pomocą określonych wydarzeń, nie bezpośrednio, ale w formie podążania biograficznym szlakiem? PD: Mając w pamięci fatalne lata ubiegłe, chyba możemy mówić o renesansie gatunku. Nastąpił prawdziwy wysyp komedii nie tylko dobrych, ale i zupełnie różnych – postmodernistyczne noir „Kiss Kiss Bang Bang”, absolutnie oryginalny, paradokumentalny „Borat”, „Clerks: Sprzedawcy 2” Kevina Smitha wracającego do korzeni, czarne jak smoła „Jabłka Adama”, filozoficzne „Jak być sobą”, nostalgiczne „C.R.A.Z.Y.”, parodystyczny w zupełnie niezłym stylu „Straszny film 4”, a nawet najlepsza jak do tej pory komedia w dorobku Adama Sandlera – „Klik: I robisz, co chcesz”. Było w czym wybierać. Która z tych pozycji rozbawiła bądź zafascynowała was najbardziej? KW: Z tego zestawu rzeczywiście wynika, że komediowo jest ciekawie, niepoprawnie i oryginalnie (no może poza tym „Strasznym filmem”, o którym „oryginalnie” z pewnością mówić się nie da). Ale mieliśmy też chyba zestaw standardowych filmików pseudoromantycznych. Rzecz w tym, że tamte już szczęśliwie zapomniałem, a niektóre sceny z „KKBB” i „Jabłek Adama”, „Clerksów 2” czy „Borata” śmieszą mnie cały czas. Krótko mówiąc – nie da się nie przyznać, że jest dużo lepiej. MCh: Hmm, jak was słucham, panowie, to… nie, nie chcę wam dać w mordę, tylko dochodzę do wniosku, że może chwilowy stan przeziębienia zaciemnia mi obraz, bo faktycznie w niektórych kwestiach było w tym roku dobrze. Podpisuję się pod prawie wszystkim, co napisał Piotr. Dodam, że „Borata” nie uważam wprawdzie za mistrzostwo świata, ale jestem mu wdzięczny za kolejny krok w wyśmianiu politycznej poprawności jako sposobu myślenia i, co gorsza, sposobu komunikacji w mediach. Tego mi było trzeba. UL: Komedia stała się taką „tegoroczną animacją”, tzn. różnorodność okazała się sprzyjająca dla gatunku (no i przede wszystkim dla nas – widzów). Wreszcie coś pozwoliło nam odpocząć od tych głupawych albo przesłodzonych komedyjek romantycznych. ED: Może mam zwichnięte poczucie humoru, albo też się nie znam na komediach, ale doprawdy nic mnie w tym roku porządnie nie rozbawiło. Przynajmniej zamierzenie… Jedyną naprawdę udaną komedią romantyczną było „Holiday”, ale trudno postrzegać ten film jako czystej wody komedię. PD: Podobnie jak każdy film, który tu wymieniliśmy. Słyszałem opinie od ludzi, z których opiniami trochę się liczę, że to miła, standardowa komedia romantyczna od Nancy Meyers, ale jakoś nie miałem ochoty sprawdzać osobiście, gdy dowiedziałem się, że trwa blisko dwie i pół godziny…  | TOP 11 Ewy Drab: (kolejność nieistotna) - Monachium
- Good Night and Good Luck
- V jak Vendetta
- Veer-Zaara
- Lot 93
- Volver
- Babel
- Casino Royale
- Duma i uprzedzenie
- Ludzkie dzieci
- Jak we śnie
|  |
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MCh: O, i tutaj mogę ponarzekać – jak co roku – bez zahamowań. PD: Same remaki („Mgła”, „Kiedy dzwoni nieznajomy”, „Omen”, „Wzgórza mają oczy”, „Kult”, „Krwawe święta”), sequele („Piła 2”, „Oszukać przeznaczenie 3”), prequele („Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek”), spin-offy („Silent Hill”) i klony „Ringu” („Shutter: Widmo”, „Nieodebrane połączenie”). No i ten nieszczęsny „Hostel”. Na niektórych fan kina grozy mógł wysiedzieć bez bólu, ale tylko wtedy, gdy już z góry nastawił się na powtórkę z rozrywki. Zero świeżości, pomysłów na twisty, na budowanie napięcia. Niewyszukane sceny gore i niewiele ponadto. W pełni broni się jedynie brytyjskie „Zejście” Neila Marshalla. KW: Nic dodać, nic ująć. Ale „Zejście” było bardzo dobre, chociaż tyle. MCh: No właśnie, kurczę, nie wiem, czy rzeczywiście było. Z czasem mam o nim coraz gorsze zdanie. Liczyłem na coś więcej, niż tylko niezłą scenografię. Poza tym próbuję tu trochę na siłę przeciwstawić się teraz schematowi „dajcie mi na ekranie tuzin niezłych ciź i dużo krwi, i jako fan horroru będę usatysfakcjonowany”. W tej horrorowej biedzie wyróżnię dodatkowo „Hienę” – polski horror Grzegorza Lewandowskiego. Wcale nie tam zaraz udany, ale daje nadzieję, że mamy wreszcie człowieka, który rozumie gatunek. Ale film nie wejdzie do kin w tym roku, więc pewnie pomówimy o nim w grudniu 2007. PD: Gonienie w piętkę rozpoczęło się już przed rokiem albo jeszcze wcześniej i dziwne, że włodarze wielkich animacyjnych studiów wciąż tego nie dostrzegają, mimo że dostają wyraźne sygnały od coraz bardziej znudzonej widowni. No ale choć słabiej niż jeszcze parę sezonów temu, to animacje wciąż się sprzedają, a póki się sprzedają, najwyraźniej opłaca się inwestować w kolejne sztampowe do granic fabuły. Szkoda tylko, że cierpi na tym widz, który chyba nie bardzo ma ochotę po raz trzeci – po „Mrówce Z” i „Dawno temu w trawie” – przejmować się losem mrówek („Po rozum do mrówek”); świeżo po „Madagaskarze” oglądać w „Dżungli”, jak zwierzaki zwiewają z zoo; patrzeć na pretekstowe, na siłę podczepione pod Scrata perypetie bohaterów „Epoki lodowcowej 2”; oglądać „Shreka 2.5”, gdzie Shrek jest niedźwiedziem, a osioł jeleniem, czyli „Sezon na misia”. I nie spodziewajmy się chwili wytchnienia – mamy „Wpuszczonego w kanał” – w przyszłym roku zobaczymy „Ratatuj”. Oglądamy stepujące pingwiny – za parę miesięcy zobaczymy surfujące pingwiny („Na fali”). Kiedy to się skończy?! Tym bardziej, że alternatywą są tylko arcyoryginalne, ale mało zajmujące, pseudointelektualne bzdety w rodzaju „Marsjanina Mercano” z Argentyny czy „007 przygód Franka i Wendy” z Estonii. Broni się tylko węgierska „Dzielnica!”. Animacyjnie i muzycznie, bo fabularnie to znów nic więcej ponad nieco wysiloną kalkę „South Parku”. KW: To ciekawe, bo rok po roku fragment dyskusji na temat animacji kończyliśmy stwierdzeniem, że jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, że film animowany swym rozwojem niedługo będzie bić na głowę produkcje aktorskie. Ale czas „Shreka”, „Nemo” i „Iniemamocnych” najwyraźniej się skończył i teraz wszyscy obrzydliwie czerpią pełnymi garściami z osiągnięć wcześniejszych. Nie mieliśmy nawet na osłodę w tym roku jakiegoś nietypowego Miyazakiego. Przyznam się szczerze, że wielu wspomnianych przez Ciebie filmów nawet nie chciało mi się oglądać. Najciekawszą animowaną rzeczą, jaką oglądałem w tym roku była japońska „Paprika”, którą widziałem na WMFF. MCh: Zastanawiam się, czy animacja w tym roku nie padła jednak ofiarą faktu, że jej podstawową funkcją jest nadal docieranie do nieletnich. Przez parę lat miało się wrażenie, że da się to zrobić, docierając jednocześnie do dorosłych, ale, jak widać w tym roku, sprawa nie jest taka prosta. Może jako widzowie zbyt mocno uwierzyliśmy, że teraz prawie każdą animację warto oglądać. A może znowu skumulowało się przypadkowo parę słabszych chwil, bo przecież to właśnie w tym roku swoje najmniej udane filmy pokazali m.in. Pixar i Aardman. Do tego faktycznie nie dotarło do nas nic na tyle interesującego jak Miyazaki, czy coś nowego, na miarę „Tria z Belleville”. Trochę pomagała telewizja, w której przed samym końcem roku można było obejrzeć (w HBO) ostatni film Satoshi Kona (tego od „Perfect Blue”), pod polskim tytułem „Rodzice chrzestni z Tokio”. Gdyby był w kinach, znalazłby się chyba u mnie na topie najciekawszych filmów animowanych roku. KW: Ciekawe, wspomniana przeze mnie wcześniej „Paprika” to też dzieło Satoshi Kona. Mogliby się dystrybutorzy nim zainteresować… ED: A ja, jak co roku, wyrażę swój żal za klasycznymi animacjami bez odniesień, aluzyjek i kulturowych wkrętów. To, co mnie najbardziej irytuje, to kopiowanie tego, co wyszło (czytaj „Shreka”). W 2006 roku miło wspominam „Auta”, przepięknie animowaną, sentymentalną i przesłodzoną, ale za to prostą i sympatyczną bajkę. Coraz rzadsze w dzisiejszych czasach. Niedawno obejrzałam znowu „Piękną i Bestię” – po prostu powrót do magicznego świata, który przestał ostatnio istnieć.  | Top 10 Uli Lipińskiej: (kolejność nieistotna) - Ludzkie dzieci
- Babel
- Casino Royale
- V jak Vendetta
- Murderball: Gra o życie
- Jabłka Adama
- Tajemnica Brokeback Mountain
- Plan doskonały
- Śniadanie na Plutonie
- Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej
|  |
PD: Światowa i polska krytyka niemal jednogłośnie uznała „Casino Royale” jednym z najlepszych Bondów, zaś „Mission: Impossible III” najlepszą częścią przygód Ethana Hunta. Spike Lee „Planem doskonałym” potwierdził tezę, którą przed rokiem sformułował między innymi Cronenberg w „Historii przemocy” – że kinu rozrywkowemu potrzebni są dziś autorzy, nie wyrobnicy. Z tego też względu porażki takich filmów jak „Firewall” z Harrisonem Fordem, „Strażnik” z Michaelem Douglasem czy „16 przecznic” z Bruce’em Willisem – schematycznych sensacyjniaków, wyjętych jakby z początku lat 90. – chyba nikogo poza samymi zainteresowanymi nie zdziwiły. Zadziwił za to Michael Mann antysensacyjnym, przeestetyzowanym i po prostu nudnym jak diabli „Miami Vice”. To dla mnie największe rozczarowanie roku.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MCh: Uwaga, będzie personalnie: Bo ty młody jesteś, Piotrze. Bywają filmy i książki – i nie ma się co na to obruszać – do smakowania których po prostu trzeba trochę pożyć. Mann to facet, który potrafił zwykle sprzedać dorosły temat pod płaszczykiem sensacji. A tym razem odpuścił sobie płaszczyk. PD: Michale, nie zamierzam się obruszać, nawet się z Tobą po części zgadzam, ale jednocześnie muszę przyznać, że nieco mnie zdumiewa kontekst Twojej wypowiedzi. Rozumiem, gdybyśmy rozmawiali tu szerzej o Bergmanie czy Bunuelu, ale Michael Mann? Szczerze jestem ciekaw – i mówię to bez złośliwości – jaki to temat, poważny na tyle, że trzeba do niego dorastać, sprzedaje Mann w „Miami Vice”? KW: Wydaje mi się, że po prostu w tym gatunku nie da się już powiedzieć wiele nowego, i jeśli dobry twórca nie obłoży go czymś ekstra, to będzie nuda i sztampa. Bo przecież „Plan doskonały” bez tych wszystkich kapitalnych nowojorskich wstawek byłby zupełnie innym filmem. Wyjątkiem jest Bond – zrobiony przez wyrobnika jednak się sprawdza doskonale – ale to chyba w dużej mierze zasługa solidnego scenariusza. ED: Sensacja wypadła w tym roku ponad normę (czyli ponad zero). „MI III” to emocjonujące kino akcji ze świetnym czarnym charakterem. Philip Seymour Hoffman przyćmił Toma Cruise’a, a sekwencja w Watykanie to przykład znakomicie skonstruowanej sceny w szpiegowskim filmie akcji. Kwintesencja stylu „Mission Impossible”. O „Casino Royale” napisano już dużo pozytywnych rzeczy i wszystkie są zupełnie zasłużone. O „Miami Vice” zapomniałam po wyjściu z kina, choć przede wszystkim dlatego, że daleko mu do mojej ulubionej „Gorączki”, a nie dlatego, że to zły film. O reszcie nawet nie ma sensu mówić. Na szczęście te kilka tytułów wywindowały w tym roku gatunek na wyższy poziom. UL: Kiedy to nie kilka tytułów, a tylko Spike Lee wywindował w tym roku gatunek na wyższy poziom. „Casino Royale” znacznie naprawiło mocno nadgryzioną bondowską markę, ale i film Campbella, podobnie jak „Mission: Impossible III”, wpisują się w istniejący już trend w filmach sensacyjnych, w których to facet poddaje w wątpliwość sens stosowanej przemocy. A Spike Lee pokazał, jak pozostać sobą i zachować własny styl, jednocześnie kręcąc film dla mas. Jedno przecież wcale nie musi wykluczać drugiego, co z niezwykłą klasą „Plan doskonały” udowodnił. ED: Ciekawe tylko, że ciągle oczekujemy nowinek, oryginalności itd., ale czy nie jest tak, że to właśnie kino akcji, filmy sensacyjne najbardziej podlegają schematom? Jeśli budzą napięcie i dobrze się je ogląda, to na co tu jeszcze narzekać? Nie sądzę, żeby tylko o Spike’u Lee warto było tu wspomnieć. Tym bardziej że jego film to raczej mieszanka gatunków, swoista zagadka, łamigłówka, a nie czysty, efektowny film akcji. Co nie znaczy, że odmawiam mu geniuszu. Co to, to nie! PD: Jaka znowu mieszanka gatunków? To przewrotny film sensacyjny o napadzie na bank, z najinteligentniej napisanymi dialogami, jakie dało się w tym roku słyszeć w filmie rozrywkowym. Trzeba go wyróżnić, bo na polu sensacji Spike Lee zostawił konkurencję tak daleko w tyle, jak drugi Lee – Ang – na polu dramatów. UL: Jeśli mówimy o windowaniu gatunku w górę, to wydaje mi się, że pokazanie czegoś oryginalnego nierozerwalnie się z tym wiąże. Nie mam nic przeciwko schematycznym sensacjom, bo mi na czas seansu wystarczy osoba Bruce’a Willisa i dobrze się bawię, ale nie ma od razu powodu, dla którego każdy efektowny film akcji miał się stać od razu kamieniem milowym dla całego gatunku. KW: A ja „Miami Vice” obejrzałem z przyjemnością – właśnie przez to przeestetyzowanie. Niczego więcej nie oczekiwałem, Crockett i Tubbs nigdy nie byli bohaterami mojej bajki. ED: Też obejrzałam z przyjemnością, tylko szkoda, że to ukontentowanie nie utrzymało się aż do teraz. Niestety, „Miami Vice” to film niezły, ale wciąż czegoś mu brakuje, co go dystansuje od wcześniejszych dokonań Manna. UL: No chyba mi nie powiesz, Konradzie, że stawiasz Manna wśród swoich ulubionych reżyserów, wymieniając przy okazji „Gorączkę” i „Informatora”, i ze stoickim spokojem przyjmujesz, jak jego reżyserska robota przy „Miami Vice” ograniczyła się do ładnego komponowania obrazków. Dla mnie Mann zawsze był mistrzem w budowania napięcia w nietypowy sposób – nie strzelaninami, ale niejasnymi, napięciowymi relacjami między postaciami. I bardzo się zawiodłam na duecie Farrell – Foxx, którzy snuli się przez cały film bez celu, i bardzo zawiodłam się na Mannie, który poniósł tu porażkę, nie jako facet usiłujący się zmierzyć z kultem telewizyjnych „Policjantów z Miami”, ale jako reżyser. Tym razem nie uczynił z tradycyjnych elementów swoich filmów zalet, lecz niewykorzystane pola. Pierwszy raz Mann wpadł w pułapkę ładnych kadrów, nijak mających się do treści, kiedy zawsze idealnie oddawały one stan bohaterów i uzupełniały treść. Mam wrażenie, że Mann to twórca na tyle konsekwentny i solidny, że można od niego wymagać czegoś więcej niż tylko estetycznych obrazków. KW: Ale ja nie mówię, że „Miami Vice” jest dziełem na poziomie „Informatora” czy „Gorączki” (nie róbmy sobie jaj – naprawdę tego oczekiwaliście od filmu o kiczowatych w pierwowzorze policjantach z jajami?). Stwierdziłem jedynie, że film obejrzałem z przyjemnością, w czym pomógł mi fakt, że od strony fabularnej wiele po nim nie oczekiwałem. Dorzucę jeszcze mały element, o którym chyba zapominacie – mamy tu bardzo wyrazistą formę relacji między bohaterami. To dwóch facetów, którzy mają do siebie absolutnie stuprocentowe zaufanie i nie potrzebują słów, aby to sobie potwierdzać. MCh: Podsumuję was zdaniem pewnego znajomego po pięćdziesiątce: Oglądałem to z wrażeniem, że Mann wreszcie przestał się przejmować, czy jego film spodoba się dwudziestolatkom i nakręcił coś, co sam chciał obejrzeć. (He he, zachowuję się jak nestor :-)) ED: Moim zdaniem ten film ma mnóstwo scen, które mogą przypaść do gustu dwudziestolatkom. Problem w tym, że wszystko co w tym filmie dobre rozmywa się w niewyraźną całość. Nie pomyślałeś, Michale, że może Twoje doświadczenie nie pozwala Ci właśnie spojrzeć na ten film zupełnie świeżo? Niemniej, nie oskarżam Manna o spartaczenie roboty. Zrobił ten film inaczej, ciekawie, ale – jak dla mnie – bez ducha. UL: Kurcze, chyba Michael Mann powinien się stać bohaterem naszej następnej dyskusji. Ja z kolei uważam, że w jego kinie nigdy nie było elementu potencjalnie atrakcyjnego dla dwudziestolatków i że on zawsze był gdzieś na marginesie zamieszania dziejącego się w gatunku sensacyjnym. Szedł, banalnie mówiąc, własną ścieżką. Dlatego przy ocenie tych filmów staram się go raczej rzutować na jego przeszłe dokonania niż na aktualny puls kina sensacyjnego, które jest dla niego tylko pretekstem. Pretekstem do pokazania bohaterów stykających się na co dzień z przemocą i okrucieństwem, którego potem nie sposób zapomnieć w pieleszach własnego domu. I założenie Manna przy „Miami Vice” jak najbardziej odpowiadało, żeby dopisać kolejny rozdział o facetach z charakterami nierozerwalnie związanymi z uprawianym zawodem. Jeśli by iść tropem zasugerowanym przez Michała, jakoby Mann darował sobie sensacyjną otoczkę, to całe przedsięwzięcie trochę traci sens. Jak uwierzyć w uwikłanie policjantów we własną pracę tak bardzo, że nie wyczuwają oni zacierającej się granicy między tym co można a tym co stanowi zagrożenie nie tylko dla nich, ale także dla ich rodzin. Bez tej sensacyjnej przykrywki całość, w moim odczuciu, staje się przyciężka i sprawia wrażenie powierzchownej, bo widzimy tylko jedną stronę medalu, czyli bohaterów (de facto tym razem bardzo mało wyraziście zagranych). Zabrakło wygrania tej drugiej kwestii, a okazała się ona ważna do uzyskania bardzo prozaicznej rzeczy: zaangażowania emocji widza. MCh: Odpowiadając głównie na pytanie Piotra – widzicie, Bergman czy Bunuel nigdy nie musieli udawać, że kręcą coś innego niż kino dla dorosłych. Nie dość, że nie wymagali od nich tego producenci, to jeszcze widownia kinowa była kiedyś inna. A Mann tworzy w ramach systemu, który w pierwszej kolejności zmusza do myślenia o widzu masowym (co od dawna oznacza: przede wszystkim nastoletnim) i dopiero później, jeśli ma się szczęście, można w ogóle zadawać pytania o cokolwiek więcej. Mann od zawsze kręcił filmy, w których zadawał sobie samemu i widzowi pytanie: co to znaczy być mężczyzną w różnych życiowych sytuacjach – między innymi dlatego nie ma u niego jasno wytyczonej granicy między tym co moralne i niemoralne. Moralna ocena nie ma znaczenia, znaczenie ma fakt, że określony facet wybrał określoną drogę w życiu i według tego wyboru okaże się, na ile jest ze sobą szczery, wierny zasadom, wierny sobie. A przy okazji też jak zachowa się, kiedy zda sobie sprawę, że popełnił błąd. I jaką cenę trzeba w życiu za to wszystko zapłacić – za wierność sobie, za przyznanie do błędu itd. O tym jest kino Manna. I „Miami Vice” też o tym jest. A dodatkowo, dzięki tytułowi odnoszącemu się do niegdyś stylowego, a dzisiaj kompletnie obciachowego serialu kryminalnego, jest też przy okazji komentarzem do kryminału. Co byłoby, gdyby opowiedzieć historię takich facetów w miarę realistycznie (stąd niewiele akcji) i gdyby im się bliżej przyjrzeć. Mogłoby się na przykład okazać, że bardziej podniecają się swoim własnym wizerunkiem, niż tym, że łapią bandziorów. Adrenalina liczy się dla nich bardziej niż egzekwowanie prawa. A Mann, zamiast stosować przemoc tak, jak większość twórców rozrywkowego kina, czyli w charakterze podniety, robi to tak, jak dorosły człowiek, czyli ze świadomością co przemoc powoduje – stąd w filmie ta dziwnie smutnawa podszewka. Twardziele Manna sprawiają na mnie zawsze wrażenie facetów, którzy wiedzą, że jako twardziele powinni podniecać się swoją męskością, ale są już na to zwykle trochę za starzy i za dużo widzieli, żeby męskość traktować płytko. Wiedzą już, ile trzeba za nią zapłacić. I zastanawiają się, czy było warto. Nie wiem, czy się wytłumaczyłem. W każdym razie z tego powodu film Manna – choć dla niego faktycznie poniżej średniej – nie jest na pewno przeestetyzowany i nudny jak diabli.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
PD: Jeśli chodzi o SF, o „V jak Vendetta” proponuję pogadać za chwilę, gdy przejdziemy do komiksów, a teraz zająć się pozostałymi. Liczbę filmów mamy skromną – „Aeon Flux” i „Ludzkie dzieci”, ale nie obniża to zanadto średniej z poprzednich lat. Fantasy dostosowało się liczebnie – „Opowieści z Narnii” i „Eragon”. Waszym zdaniem to udany, kiepski czy przeciętny rok dla fantastyki? KW: No nie do końca cztery, bo szereg filmów komiksowych („X-Men 3”, „Vendetta”, „Superman”) to też SF, można dorzucić „Dom nad jeziorem”, „Zathurę”, „Kobietę w błękitnej wodzie” jako fantasy, chińską „Przysięgę”, japońskie „Shinobi”, też jako swoiste odmiany fantasy, bez wątpienia „Marsjanina (sic!) Mercano”… PD: …„Omen”, „Silent Hill”, „Moja super eksdziewczyna”. Tyle że mi nie chodziło o „swoiste odmiany fantasy”, romanse SF, paranormalne bajki dla dzieci, a o fantastykę senso stricte. Poza tym horrorom i komiksom poświęcamy osobne tematy, a Ty, jako największy miłośnik gatunku ze wszystkich tu zgromadzonych, powinieneś mieć szczególne opory przed zestawianiem familijnej „Zathury” czy nowego „Supermana” z „Ludzkimi dziećmi”. ED: Cztery filmy fantastyczne i mamy powiedzieć coś o tegorocznej fantastyce w kinie? Niestety, nie wygląda to najlepiej. PD: Ale przecież SF nigdy nie było gatunkiem dominującym w kinach, a boom na superprodukcje fantasy rozpoczęła dopiero trylogia Jacksona i ona też pokazała, że wizyjne kreowanie innych światów wymaga długotrwałego procesu. Idziak ostatnio skarżył się w jakimś wywiadzie, że spędził rok na planie nowego „Pottera” i długo, długo nie zamierza takiego wyczynu powtarzać. Zresztą ja jestem zdania, że lepiej mało, a solidnie, niż dużo, a byle jak. Gdybym tylko był władny, wymieniłbym na przykład bez wahania wszystkie tegoroczne horrory na możliwość zobaczenia w kinie jednego „Candymana”. KW: Candymana możesz zobaczyć, jak pięć razy przed lustrem wymówisz jego imię, no problemo… ED: Przekonujący, niestereotypowy i mroczny film Cuaróna, „Ludzkie dzieci”, plasuje się w tej kategorii na pierwszym miejscu. Doskonałe aktorstwo idzie tu w parze z intrygującymi wizjami. Na „Opowieści z Narnii” czekałam z niecierpliwością, bo uwielbiam bezpretensjonalną baśniowość książek Lewisa. Film był ładnie zrealizowany, magiczny, ale mimo to czegoś mu brakowało. Może swobody w kreowaniu świata Narnii? KW: Ciekawe, że rzeczywiście fantastykę zdominowały antyutopie – bo przecież właśnie „Ludzkie dzieci”, „Aeon Flux” i „V jak Vendetta” to ten gatunek. Porównując zresztą pierwsze dwa filmy (choć trochę głupio mi porównywać), widać, jak skrajnie można podejść do tematu. „Aeon Flux” jest głupawą, bezmyślną, nudnawą i wtórną wariacją na temat „mrocznej przyszłości”, robioną chyba tylko z nadzieją, że nazwisko Charlize Theron jakoś pociągnie film (porównywać z kapitalnym animowanym pierwowzorem litościwie nie będę), „Ludzkie dzieci” to zaś wizja bardzo przemyślana od strony szczegółów, wykonana starannie, zwłaszcza w warstwie scenograficznej, ale również wiarygodna, z przesłaniem. Nie wspominając już, jak momentami kapitalnie zainscenizowana. Cuarón to jednak jest gość. „Ludzkie dzieci” w tym roku odstawiają resztę filmowej fantastyki o ładne kilka długości. O innych filmach właściwie nie ma co mówić. MCh: „Ludzkie dzieci” do dla mnie kolejny symbol tego roku. Film, który jednocześnie uznałbym za najlepszy kawałek SF od dawna i za niewykorzystaną szansę. To tylko pozornie paradoks. Z jednej strony rzecz jest świetnie zrealizowana (no, w scenariuszu jest kilka głupich dziur logicznych, ale spuszczam na nie zasłonę miłosierdzia) i pięknie wpisuje się w postorwellowskie wizje Brytanii. Realizacja niektórych scen jest po prostu genialna – na czele z sekwencjami podczas ataku na budynek. Z drugiej strony – to jednak ciągle tylko film o pościgu. Nie ma w nim żadnego pytania, które pozostaje w głowie. Nie ma żadnego filozoficznego znaku zapytania, który zmusza do przemyślenia po filmie. Widać, że realizatorzy nie mieli chyba nad głową głupiego producenta, który zmuszałby ich do czegokolwiek. Czyli była szansa na naprawdę wielkie kino SF – nie wiem, może na „Blade Runnera” tej dekady. A wyszedł tylko po prostu dobry film SF. ED: Nie powiedziałabym. „Ludzkie dzieci” celują we współczesny trend produkowania filmów szybkich i dynamicznych, ale jednocześnie oferują niezapomnianą wizję i sporo przemyśleń. Po wyjściu z kina miałam głowę pełną wątpliwości i refleksji na temat naszego, nieco już sfatygowanego świata. Możliwe, że wynika to z mojej fascynacji filmowymi rzeczywistościami, niemniej filmu Cuaróna nie uznałabym nigdy za płytki treściowo. KW: Mnie w „Ludzkich dzieciach” urzekło jego, w pewnym sensie religijne, przesłanie – „każde nowe dziecko jest Zbawicielem naszego świata”. Bo to naprawdę bardzo mądra myśl. MCh: No zgoda, ale popatrz w takim razie z drugiej strony – ile myśli pozostaje w filmie Cuaróna niedopieszczonych, choć powinny w kinie filozoficznym. Przede wszystkim brak tutaj głośno zadanego pytania co faktycznie dzieje się w świecie, w którym zabrakło dzieci – co dzieje się ze społeczeństwem, z politykami, z całymi grupami społecznymi i zawodami, które od istnienia dzieci są jakoś uzależnione. Czy posiadanie dzieci to tylko problem jakiegoś tam przetrwania gatunku, który kompletnie nie musi interesować szarych ludzi z ulicy, czy też ekonomiczny problem, który dotyka ich bezpośrednio itp. To wszystko gdzieś tam wisi w powietrzu w „Ludzkich dzieciach”, ale nigdy nie trafia pod reflektor. Zamiast tego liczy się pościg. Jeszcze raz, dla jasności – to jeden z najlepszych filmów roku. Ale była szansa na coś więcej – na klasykę gatunku. UL: Zaryzykuję stwierdzenie, że bez postorwellowskich wizji i mieszania do filmów polityki, fantastyka kiepsko będzie ciągnąć. Choćby dlatego że Peter Jackson strzelił coś takiego jak „Władca Pierścieni” i podniósł poprzeczkę na długie, długie lata. Ciężko po nim komukolwiek będzie sprzedać nam jakiś wykreowany świat, bo ciężko będzie przebić i poziom efektów specjalnych, i konsekwentną wizję Jacksona. SF potrzebuje teraz filozofów, bo wizjonerzy przez jakiś czas będą błądzić po tak wielkim przeskoku. KW: Problem w tym, że na rok przyszły zapowiadane są przede wszystkim remaki („Ucieczka Logana”, „Człowiek, który spadł na ziemię”, „Świat Dzikiego Zachodu”, kolejna wersja „Inwazji porywaczy ciał”) lub kolejne ekranizacje seriali i gier komputerowych. Krótko mówiąc – w Hollywood nikt nie chce Cię posłuchać. :-) Nie wiem, czy czasami nie będziemy musieli się cieszyć „Ludzkimi dziećmi” – chyba zgadzamy się, że najlepszym filmem SF tego roku – przez nieco dłuższy czas. |