Wszechobecni homoseksualiści, sukcesorzy krwawych Ewangelii, goniące w piętkę pingwiny i wiele, wiele więcej. W naszej dorocznej dyskusji podsumowującej rok w polskich kinach uczestniczą Ewa Drab (po raz trzeci), Urszula Lipińska (po raz drugi), Michał Chaciński (po raz siódmy), Piotr Dobry (po raz czwarty) i Konrad Wągrowski (po raz szósty).  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Dobry: Tytuł sympatycznego filmu Ridleya Scotta okazał się proroczy. To był dobry rok. A na pewno – ciekawy. W kinach dominowały trzy trendy – religia, polityka i homoseksualizm. Poruszaniu tychże tematów niemal zawsze towarzyszyły kontrowersje, a że nie od dziś wiadomo, że to najlepsza reklama, producenci jeszcze przed wpuszczeniem filmów na ekrany mogli zacząć liczyć kasę (sukces komercyjny) lub nagrody (sukces artystyczny). Rzadziej i jedno, i drugie naraz, choć zdarzały się i takie przypadki. Proponuję zająć się w pierwszej kolejności wspomnianymi zagadnieniami, a następnie przejść do innych, co nie znaczy, że mniej interesujących. Koleżanki i kolegów pragnących zgłosić weto już po moich pierwszych trzech zdaniach proszę o odpowiedź na pytanie, dlaczego miniony rok 2006 dobry jednak nie był. Konrad Wągrowski: Nie podzielę Twego optymizmu, bo rok ten miał dramatyczne miesiące między marcem a październikiem, które filmowo przetrwałem chyba tylko dzięki kinu festiwalowemu, bo w normalnej dystrybucji nie było praktycznie nic interesującego. Owszem, początek roku, czyli czas filmów typowanych do nagród, był niezły, ale w zachwyt nad „Good Night and Good Luck” i „Capote” nie wpadłem. Potem pustynia. I nareszcie ostatnio wysyp dobrych i przyzwoitych filmów – „Babel”, „Ludzkie dzieci”, „Casino Royale”, „Infiltracja”, „Dobry rok” – ładnie komponujących się z urokiem tegorocznej jesieni. Ale wiosna i lato było jednym z gorszych okresów filmowych w ostatnich latach. PD: Zgodzę się, że środek roku był dość nędzny, ale to też trochę wina dystrybutorów, którzy akurat skumulowali najlepsze propozycje w pierwszym i ostatnim kwartale. Chociaż z tym, że między marcem a październikiem nie było nic ciekawego grubo przesadzasz – w samym tylko kwietniu miałeś nowego Koterskiego, Allena, „Vendettę”, we wrześniu „Lot 93” i „Volver”. I wymieniam tylko te filmy, które Tobie bardzo się podobały – do mnie z tego grona trafił tylko „Lot” i „WJCh”, a i tak nie narzekam. Bo patrząc z szerszej perspektywy, naprawdę nie mam na co – będę się musiał nieźle nagimnastykować, by sprawiedliwie skompilować tegoroczny Top Ten. Michał Chaciński: Dopiszę się do krytycznego zdania Konrada, bo dla mnie ten rok oznacza właściwie głównie rozczarowania. Rozczarowało mnie sporo filmów, na które liczyłem. Rozczarowali mnie mistrzowie, których chwalone nowe filmy niemal bez wyjątku wydawały mi się słabsze od tego, co widziałem u nich już wcześniej. Gdyby spojrzeć tylko na tytuły, które już wymieniliście, symbolem tego roku jest dla mnie „Infiltracja” Scorsese i „Volver” Almodóvara – filmy, za które obaj reżyserzy zbierają świetne recenzje, a zbiorą też pewnie jeszcze mnóstwo nagród (wygląda na to, że Scorsese wreszcie będzie miał uczciwe szanse na Oscara). Otóż dla mnie oba są filmami, w których mistrzowie pokazali, jak daleko odeszli od tego, co zrobiło z nich mistrzów. Jeśli Scorsese bawi się przemocą w sposób pozbawiony dla widza konsekwencji moralnych czy etycznych i kończy swój film, ignorując najważniejsze etyczne pytanie oryginału (czy da się żyć w kłamstwie, udając stróża prawa/prawdy), jeśli Almodóvar pokazuje nam na ekranie postaci jedynie czarne lub białe i wszystko staje się u niego przewidywalne do bólu, to przecież coś jest nie tak. Ale to, co napisałem nie oznacza, na szczęście, że nie było w tym roku filmów dobrych, o których za moment… Ewa Drab: To prawda, że wielcy twórcy nie do końca pokazali, co tak naprawdę potrafią. Jednak, o ile trafiłeś w sedno, jeśli chodzi o doskonale zagraną, ale mało nowatorską w treści i w sumie pustą „Infiltrację”, to mimo wszystko pozwolę sobie bronić Almodóvara. „Volver” jest tak ostentacyjnie kiczowaty i sentymentalny, że aż znajduje się w nim zupełnie nową jakość. To prawda, że twórca „Porozmawiaj z nią” się powtarza, ale chciałabym, żeby więcej mistrzów powtarzało się w tak błyskotliwy sposób. MCh: I tutaj dotykasz bardzo ciekawej kwestii: na ile odpuszczamy mistrzom i czego od nich oczekujemy. Nie mówię w żadnym razie, że wspomniane filmy są słabe (podobnie jak nie mówię tego przy nowych filmach Loacha czy Inárritu). Ale miałem przy nich po prostu wrażenie pójścia na łatwiznę, bez zadawania sobie – o rany, to zabrzmi strasznie pretensjonalnie, ale co tam – pytania o sztukę, o nowość w kinie, o rozwój dyscypliny. Stawiam tym wszystkim panom bardzo wysoko poprzeczkę, czy po prostu raczej zakładam, że oni sami sobie ją tak wysoko postawili. I „Infiltracja”, „Volver” czy „Wiatr buszujący w jęczmieniu” wychodzą mi na filmy udane (Scorsese przecież i tak nakręcił swój najlepszy film od lat), ale wtórne, rozegrane pod publikę. Pewnie, że każdy z mistrzów ma do tego co pewien czas prawo. Ale akurat w tym roku skumulowało się kilka takich artystycznych „urlopów” i stąd moje rozczarowanie. A przy okazji mam problem z tymi mocno chwalonymi nowymi filmami („Good Night and Good Luck”, „Capote”), ale o tym chyba pomówmy za moment. Urszula Lipińska: Do mistrzów, którzy w tym roku zawiedli, dodałabym jeszcze Woody’ego Allena i Ridleya Scotta. Owszem, zarówno „Dobry rok”, jak i „Volver” były dla mnie filmami niezwykle ciepłymi, które obejrzałam z przyjemnością i uśmiechem na twarzy, ale i ze świadomością, że cała ta czwórka pokazała, że idealnie potrafią zrównać do poziomu przeciętności. „Wszystko gra” to najlepszy film Allena od lat, prawda, ale jednocześnie pokazujący, że prawdziwy Allen na dobre już się skończył jako obserwator relacji damsko-męskich. „Infiltracja” wypada przyzwoicie na tle gniotów, jakimi raczył nas ostatnio Marty, ale potwierdza wszystkie najgorsze stereotypy dotyczące amerykańskich remaków (czyli trzeba skasować moralne wątpliwości bohaterów, wrzucić kilka sensacyjnych scen i zamienić azjatyckich aktorów na DiCaprio i Damona, żeby amerykańska publiczność się połapała kto jest kto). Mam wrażenie, że mijający rok rysował się lepszym w trakcie jego trwania niż teraz, gdy na niego patrzę z perspektywy czasu. Niewiele więcej po nim zostało niż po każdym nierównym, przeciętnym roku.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
KW: Patrzę na swą dziesiątkę i oczywiście widzę dziesięć dobrych filmów, do których chętnie będę wracał. Nie widzę jednak wśród nich dzieł przełomowych, zaskakujących, odkrywczych, nowatorskich. Większą dyskusję wywołał praktycznie tylko jeden z nich – „Brokeback Mountain”. Czegoś jednak w tym roku zabrakło, pomijając już pustynię między kwietniem a wrześniem. PD: Ale przecież „Brokeback Mountain” z miejsca trafiło do kanonu kinematografii, co w ostatnich latach praktycznie się nie zdarzało. Poza tym szeroko się dyskutowało w mediach o „Good Night and Good Luck”, „Boracie”, „Murderball” – i każdy z tych filmów jest na swój sposób nowatorski. Jak również mniej głośne „Jabłka Adama”, „Kiss Kiss Bang Bang”, „Plan doskonały” czy nawet „Czerwony Kapturek: Prawdziwa historia”. Oczywiście, w żadnym wypadku nie twierdzę, że 2006 był rokiem przełomowym, ale nie widzę też jakiejś szczególnej zniżki (ani zwyżki) formy w stosunku do lat ubiegłych. Owszem, ma prawo Cię boleć to nierównomierne rozmieszczenie wartościowych pozycji, ale z drugiej strony w sezonie ogórkowym przeważnie niewiele dzieje się w kinach, z czego można wyciągnąć i plusy – na przykład po powrocie z długich wczasów stwierdzasz, że nic dobrego Cię nie ominęło :-). MCh: Wiem, że to był sam początek roku i może dlatego o nim zapominacie, ale jednak trzeba na tej liście filmów szerzej dyskutowanych ująć też „Monachium”. Dla mnie to jedno z najmilszych zaskoczeń roku, choć „najmilsze” nie jest może odpowiednim słowem. Spielberg dojrzał. Nigdy wcześniej nie miałem takiego wrażenia. A sam film okazał się na tyle niejednoznaczny, że komentatorom kompletnie nie przeszkadzało to, że zarzucają mu jednoznaczność, interpretując jednocześnie na zupełnie sprzeczne ze sobą sposoby. ED: Rok 2006 nie obfitował dla mnie w zaskoczenia lub miłe niespodzianki. Oczywiście, dostaliśmy wiele interesujących tytułów wybijających się na tle konkurencji, ale nie sprawiły one tego, żeby uznać ten mijający rok za przełomowy, lub chociaż bardzo dobry. Doznaliśmy mnóstwa rozczarowań, a i w większości nic nas specjalnie nie ujęło, oprócz rodzynków, o których już wspomnieliście i o których jeszcze wspomnimy. A może po prostu stetryczałam i dlatego tak, w sumie, niewiele filmów zapadło mi tym razem w pamięć? Na pewno początek i koniec roku były najbardziej interesujące. PD: Dość zaskakujące, że największe sukcesy na tym polu odnieśli dwaj megagwiazdorzy Hollywoodu, którzy do tej pory w politykę bawili się rzadko, a jeśli już, to nie na taką skalę. Steven Spielberg pokazał „Monachium”, a George Clooney wyreżyserowane przez siebie „Good Night and Good Luck” oraz „Syrianę”, którą wyprodukował i która przyniosła mu Oscara za rolę drugoplanową. Za to Ken Loach wyjechał z festiwalu w Cannes ze Złotą Palmą za „Wiatr buszujący w jęczmieniu”. Zobaczyliśmy też dwa filmy o 11 września – „World Trade Center” Stone’a i „Lot 93” Greengrassa – a także dwa dokumenty – szwedzki „GITMO: Nowe prawa wojny” i polski „Jak to się robi”. Aluzje polityczne czynili również Mendes w „Jarheadzie”, Sacha Baron Cohen w „Boracie”, a nawet węgierscy („Dzielnica!”) i argentyńscy („Marsjanin Mercano”) twórcy animacji. Kto wygrał, a kto wyłożył się na romansie z polityką? KW: Z perspektywy czasu coraz większy mam szacunek do Spielberga, którego film zresztą podobał mi się bardzo od samego początku. Ale Spielberg podjął obecnie politycznie najważniejszy temat na świecie (cóż, wówczas jeszcze nie wiedział o seksaferze w Samoobronie) i, w przeciwieństwie do Greengrassa i Stone’a, nie ograniczył się do faktów, lecz do próby analizy przyczyn obecnego konfliktu ze światem islamu (przynajmniej jego skrajnej części). W tym celu cofnął się o przeszło 30 lat, ale nie pozostawił wątpliwości, że Monachium i jego konsekwencje to już zamknięta historia. Poza nim do przyczyn sięgali chyba tylko Moore, dwa lata temu w „Fahrenheicie”, i Gaghan w „Syrianie”, ale oni obaj koncentrowali się na ropie naftowej, jako źródle napięcia na Bliskim Wschodzie i przyczynie konfliktów. Mocno znów rozczarował Stone, który chyba nakręcił film o zasypanych górnikach, a nie o najważniejszym wydarzeniu na świecie w bieżącej dekadzie. MCh: Ciekawe, że wspominasz o tym właśnie w kontekście wyjaśnienia przyczyn, bo tutaj rzeczywiście kino w tym roku przegrywa, mam wrażenie, z literaturą. Wspomnę tylko, że w 2006 roku do księgarni trafiły co najmniej dwie książki, które są lekturą obowiązkową dla człowieka chcącego dowiedzieć się czegokolwiek o naturze konfliktów z pierwszych stron gazet: „Zamach” Yasminy Khadry i „Śnieg” noblisty Orhana Pamuka. Zresztą „Zamach”, w duecie z poprzednią książką Khadry, „O czym marzą wilki”, to chyba w ogóle obowiązkowa lektura dla każdego, kto chce zrozumieć dzisiejsze niusy. Jak dla mnie jedynie „Syriana” zbliżyła się do poziomu kompleksowości świata, jaki widzimy w obu tych książkach. Spielberga odkładam tutaj na bok, bo jednak nie o to mu chodziło, żeby temat wyjaśniać. Natomiast skontruję Konrada przy ocenie filmu Greengrassa, bo nie można, moim zdaniem, ograniczać „Lotu 93” jedynie do prezentacji faktów. To nie docu-drama tylko film, który sprytnie na podstawie faktów pokazuje historię o tym, że choć zagrożenie jest jak najbardziej prawdziwe, nie powinniśmy dać się sparaliżować strachowi. Widzę w takim postawieniu sprawy i wywrotowość eksdokumentalisty BBC („Nie wierzcie mediom” to przecież jedno haseł dokumentalistów BBC, do których zaliczał się kiedyś Greengrass), i naukę, która wynika z tragedii. Właśnie naukę, a nie tylko pokrzepienie serc poprzez prezentację bohaterów, jak u Stone’a. ED: Od siebie dodam jedynie, że kino polityczne lub w jakikolwiek sposób do tematów politycznych i społecznych nawiązujące poruszyło mnie w 2006 roku najbardziej. Wystarczy powtórzyć takie tytuły jak: „Monachium”, „Good Night and Good Luck”, „Syriana”, „Lot 93”, także „Babel”, a nawet „V jak Vendetta” lub „Ludzkie dzieci” będące przedstawicielami zupełnie innych gatunków. Mnogość podobnych filmów wynika przede wszystkim ze strachu. Sytuacja polityczna na świecie budzi przerażenie i konsternację w społeczeństwach, toteż mamy tego odzwierciedlenie w kinie. Zgodzę się z Tobą, Michale, że „Lot 93”nie tylko bazuje na faktach, ale jest dużo głębszy. Wbrew surowej oprawie, dysponuje silnym emocjonalnym ciosem, z tym, że emocje nie przysłaniają tu kwestii, o których już napomknąłeś. Dlatego też trudno powiedzieć, że tylko Spielberg w swoim świetnym „Monachium” analizował współczesne problemy polityczne od podszewki. Robili to też inni, lecz pozostawiając trochę więcej miejsca na samodzielne refleksje, w sposób bardziej zawoalowany.  | Top 10 Michała Chacińskiego (Miałem problem nie z wyborem, tylko ze znalezieniem 10 filmów, które chciałbym jakoś zauważalnie wyróżnić – pierwszą piątkę polecam bez wahania.): - Jabłka Adama
- Murderball: Gra o życie
- Monachium
- Tarnation
- Tajemnica Brokeback Mountain
- V jak Vendetta
- Takeshis’
- Ludzkie dzieci
- Babel
- Casino Royale
|  |
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
PD: Czy trzy filmy o papieżu, w dodatku filmy pokazywane w cywilizowanych krajach tylko w telewizji, to nie za dużo jak na jeden rok? Dane z box-office’ów pokazały, że nie – ludzie stawiali się w multipleksach tłumniej niż na pielgrzymkach. Co prawda „Jan Paweł II: Nie lękajcie się” zarobił sporo mniej niż „Karol: Papież, który pozostał człowiekiem” i „Jan Paweł II”, ale chyba tylko dlatego, że w litewsko-amerykańskiej produkcji Wojtyłę grał Thomas Kretschmann i część niedzielnych kinomanów poszła za głosem ojca Rydzyka, nie uznając papieża Niemca. W kinach pojawiły się też dwa filmy o matce Jezusa – będąca ripostą na „Pasję” Gibsona „Maria” Abla Ferrary i pragnące zdyskontować Gibsonowy sukces „Narodzenie” Catherine Hardwicke. Symboliką biblijną upstrzone były także „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, „Opowieści z Narnii” i oczywiście „Kod Da Vinci”. Jakie macie zdanie na temat nowej mody na wykładanie nauk ewangelicznych w kinach? KW: Są oczywiście dwie główne przyczyny tego zjawiska – po pierwsze śmierć Jana Pawła II, która spowodowała nasilone zainteresowanie wszystkim, co z osobą papieża miało coś wspólnego, po drugie, zaskakujący wszystkich sukces „Pasji” Gibsona i chęć zdyskontowania go. Mówiąc o zjawisku pierwszym, tak naprawdę wchodzimy w kategorię filmów biograficznych, z wszystkimi wadami tego gatunku. Chyba jeszcze musi upłynąć więcej czasu, aby film o papieżu był czymś ważnym po prostu z punktu widzenia sztuki filmowej (o ile to możliwe – bo co właściwie w takim filmie powinno się znaleźć?). Zjawisko drugie akurat reprezentuje tu tylko „Narodzenie” – i ono objawia się jedynie tym, że pewne filmy, które w innym wypadku trafiłyby do kablowej telewizji (tam zawsze znajdzie się zestaw niedzielnych opowieści biblijnych), trafiają do kin, nie mogąc jednak w żaden sposób do „Pasji” nawiązać – bo brak im siły i kontrowersyjności filmu Gibsona. PD: Dokładnie tak. Kasowa porażka i całkowite zlekceważenie „Narodzenia” przez krytyków stanowi jeden z pierwszych i zapewne nie ostatnich dowodów na to, że możni świata filmu jednak pomylili się w założeniu, iż po „Pasji” każdy kolejny film religijny gwarantuje sukces. Póki co, nie licząc wpływów z hagiografii JPII w Polsce, jest zupełnie odwrotnie. MCh: Pamiętajcie jednak, że branża filmowa to zestaw na różne sposoby połączonych naczyń. Przecież już w roku premiery „Pasji” i w roku wcześniejszym wchodziły na ekrany filmy „religijne”, oparte np. na ewangeliach. Niewiele z nich kasowo wynikało. Ale jestem pewien, że po sukcesie „Pasji” paru twórców dało po prostu radę przekonać paru producentów, że warto coś takiego realizować – i wątpię, czy sami liczyli na coś więcej niż tylko możliwość realizacji filmu. Sukces w kontekście „Pasji” byłby założeniem nierealnym, między innymi dlatego, że film Gibsona sprzedawano też w nowy sposób, a pozostałe filmy nie. To zresztą w kontekście „Pasji” było może najciekawsze – dotarcie do środowisk chrześcijańskich z reklamą filmu komercyjnego. Jak pokazał ten rok w Ameryce i porażka kilku filmów, które próbowano reklamować jako kino „chrześcijańskie”, „Pasja” było jednorazowym strzałem, który trudno powielić. Bo od razu mówię, że serii filmów o Madei tutaj nie włączam, skoro ich twórca, Tyler Perry, sam wywodzi się ze środowiska, które zagwarantowało mu sukces kasowy. KW: Osobny rozdział to szaleństwo związane z Danem Brownem. Biorąc pod uwagę, że nie jest on pierwszą osobą piszącą fikcje religijne, ani nie wyróżnia się spośród innych pisarzy sensacyjnych poziomej swej literatury, postrzegam jego sukces jako efekt dobrej strategii marketingowej. Albo może trafieniem na swój czas – tylko właściwie jaki jest to czas? Może chodzi o to, że ludzie znudzeni są grzecznymi religijnymi wykładami, niesłuchanymi niedzielnymi kazaniami i poszukują jakichś silniejszych emocji w religii? Emocji, które w różny sposób daje im Gibson i Dan Brown? Wybaczcie domorosłą analizę, ale co o tym sądzicie? PD: Sądzę, że na przyczynę składa się po trosze to wszystko, o czym mówisz – właściwy czas, znudzenie kazaniami, potrzeba silniejszych bodźców. Na przełomie wieków coraz więcej ludzi, tak na świecie, jak i w Polsce, zaczęło się odwracać od Kościoła katolickiego – poprzez jego uporczywy konserwatyzm, narastające zinstytucjonalizowanie, mieszanie się do polityki, afery pedofilskie czy ostatnio agenturalne itd. Jednocześnie spory odsetek chrześcijan – czy to zestresowanych, zmęczonych pędem karierowiczów, czy młodzieży ogłupionej przez media i wszechogarniającą agresję – szuka dziś ukojenia i wartości w religii, ale już coraz rzadziej w nudnym, niemal niezmiennym od stuleci katolicyzmie, a częściej w jego odłamach, jak Opus Dei, niezależnych, nowoczesnych sektach, jak Kościół scjentologiczny, bądź w ogóle w obcych religiach. Wielki sukces „Pasji” wziął się z tego, że zapragnęli ją zobaczyć zarówno innowiercy (kontrowersje wokół filmu, posądzenie o antysemityzm), ci wahający się (wiele osób nawróciło się po wstrząsającej lekcji chrześcijaństwa od Gibsona, jakże innej od formułek klepanych na rekolekcjach) i ci wciąż mocno do Kościoła przywiązani (rzekome „tak było” papieża). Z tym „tak było” wiąże się też fenomen książkowego i filmowego „Kodu Da Vinci” – ludzie z natury są żądni sensacji, łatwowierni, a Brown nie reklamował przecież swojej powieści jako religijnej fikcji, tylko powoływał się na własne badania i odkrycia, wierność historycznym faktom, rzeczywiste organizacje (Opus Dei), rzeczywiste postaci (Leonardo da Vinci), zaś nade wszystko – ujawnienie niby skrywanych głęboko tajemnic Watykanu. To, że przy rosnącej nieufności do Kościoła zdołał nabrać miliony, nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem. MCh: Ale przecież „wielki sukces «Pasji»” wziął się w gruncie rzeczy z tego samego, co niemal zawsze stanowi o wielkim sukcesie filmu, czyli z obietnicy pokazania tego, czego jeszcze nie widzieliśmy – krwawa ewangelia! Chrystus ociekający krwią! i tak dalej. To po prostu ciągle tylko inna wersja hasła: „I tysiąc słoni!”, tyle że sprzedana w umiejętny sposób odpowiednim widzom. PD: Bez przesady, że nie widzieliśmy jeszcze nigdy krwawych ewangelii – wystarczy przewertować z uruchomioną wyobraźnią te książkowe. Będę się jednak upierał, że kluczowe tutaj jest to „tak było” – wszyscy, z którymi rozmawiałem przed i po seansie przyznawali, że skusiła ich zapowiedź realistycznej, wreszcie nie cukierkowej historii Chrystusa. Nie spotkałem kogokolwiek, kto od początku nastawiałby się na film gore. KW: No nie, tak krwawej ewangelii, jak u Gibsona jednak w kinie nie było – choćby ze względu na ograniczenia techniczne i cenzuralne. Dlatego film był nowością. Ale sądzę, Michale, że tłumy starszych ludzi (na przykład moi rodzice) nie poszło do kina po raz pierwszy od lat, bo zapragnęli krwawej jatki, ale dlatego że potrzebowali silnego emocjonalnie religijnego przeżycia, którego „Pasja” wielu osobom dostarczyła. Pytanie – tylko dlaczego właściwie rozmawiamy o filmie sprzed dwóch lat w tegorocznej dyskusji? MCh: W takim razie kończąc przeterminowany temat, dopowiem tylko, że sukces „Pasji” wziął się m.in. z tego, że jeden produkt za pomocą różnych haseł dało się sprzedać różnym grupom odbiorców. Środowiskom chrześcijańskim powiedziano, że „tak było” (w założeniu: brutalnie i krwawo), gore-ofilom, że „będzie brutalnie i krwawo”, a reszcie widzów, że zobaczą kino religijne, jakiego jeszcze na ekranie nie pokazano.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
PD: Po wprowadzeniu na ekrany wybitnej „Tajemnicy Brokeback Mountain” Anga Lee, w rodzimym światku filmowym można było zaobserwować pewne, dość kuriozalne, zjawisko. Nagle wszyscy jak jeden mąż zaczęli sympatyzować z gejami. Aktorzy w wywiadach prześcigali się w zapewnieniach – nawet nie pytani – że najbardziej marzy im się rola homoseksualisty. Jacek Poniedziałek na łamach „Filmu” dumnie obwieścił światu, że jest gejem, w prasie zaczęły się pojawiać doniesienia o rzekomym homoseksualizmie Michała Żebrowskiego i innych ze świecznika. Co prawda tylko w jednym polskim filmie – „Kochankach z Marony” – pojawił się wątek gejowski, ale już w serialach postaci „miłych gejów” zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Na horyzoncie pojawił się nawet John Malkovich, broniący warszawskiego klubu Le Madame przed zamknięciem. Bartosz Żurawiecki w kolejnych felietonach i rankingach rozpisywał się o gejostwie, niekiedy w bardzo marnym stylu (do najlepszych filmów politycznych zaliczał na przykład niekoniecznie najlepsze, ale z wątkiem gejowskim). Gdzieś w tym wszystkim umknęła tylko istota filmu Lee, a zwyciężyło buraczane przekonanie, że albo gejów gnębić, albo im stawiać pomniki. Radykalizm to dziś zresztą nasza najpoważniejsza przypadłość – w prywatnych osądach, w tezach filmów, w polityce. Rzecz jasna, gejomania ogarnęła nie tylko Polskę – pojawiło się kilka filmów europejskich (m.in. „Ojciec i syn”, „Życie ukryte w słowach”, „Confetti”), które bez gejowskich wtrętów śmiało mogłyby się obyć, no ale to przecież dziś tak trendy, że szanującym się artystom wręcz nie wypada. Zakusy na gejowskiego „Supermana” miał gej Bryan Singer, ale producenci na szczęście wybili mu to z głowy (choć samego filmu to nie uratowało). Ba – Daniel Craig zadeklarował ostatnio, że nie miałby nic przeciwko, gdyby w 22. Bondzie przyszło mu się miziać z facetem. Co dalej – remake „Casablanki”, w której finale Rick Blaine odchodzi w siną dal z Victorem Laszlo? KW: Osobiście wydaje mi się, że na świecie jest to w tej chwili nasilona moda wywołana rzeczywiście sukcesem „Brokeback Mountain”. Tak samo po sukcesie „Listy Schindlera” okazało się, że warto wstawiać do każdego możliwego filmu temat Holokaustu. Nie wspomniałeś o serialach telewizyjnych, w których wątki gejowskie są właściwie obowiązkowe, a komedie romantyczne bez sympatycznego geja, będącego bezinteresownym przyjacielem głównej bohaterki, właściwie już nie istnieją… PD: O polskich serialach wspomniałem. KW: Akurat myślałem o amerykańskich – w „Desperate Housewives”, „Sex and the City”, „Six Feet Under” wątki gejowskie są bardzo istotne. PD: Cóż, jeśli chodzi o Amerykę, jej polityczna poprawność pobrzmiewała w serialach i komediach już na długo przed „Brokeback Mountain”. KW: Nie doszukiwałbym się jednak teorii, że wynika to z faktu przejęcia przemysłu filmowego przez homoseksualistów (statystyk nie znam :-)). Chyba moda, ale związana z tą modą szansa na pozytywniejsze spojrzenie recenzentów. PD: No przecież o niczym innym, jak o modzie, nie mówię. Nie interesuje mnie, czy branżą od środka trzęsą geje, hetero czy kosmici – ja chcę tylko dostawać dobre filmy. W tym również takie, na których nie będę musiał przewracać oczami: „No dobra, dobra, wszystko fajnie, ale wyjmijcie już tego geja z kadru, bo jego włożona od czapy postać tylko psuje dramaturgię, pokażcie lepiej z powrotem głównych bohaterów”. MCh: Zaraz, ale co właściwie zarzucacie? Nadmiar gejów? Wstawianie ich w fabuły bez sensu? Z tym drugim jestem w stanie się zgodzić, ale proponuję jednak spojrzeć na to według piosenki z Młynarskiego, gdzie leszczyna odgina się nadmiernie w prawo, jeśli ją wcześniej nadmiernie odgiąć w lewo. Skoro w mainstreamie gejów było zawsze niewiele, bo nie można było poruszać tematu na ekranie, to teraz na moment pojawia się chwilowe przegięcie, zanim sytuacja osiągnie jakąś równowagę (czyli obecność, ale nie przesadną). Akurat w tym przypadku trzeba było czekać nie tylko na film świetny, ale i na film bardzo zyskowny i „Brokeback Mountain” wreszcie takim filmem był. Ktoś powiedział, że to gejowskie „Przeminęło z wiatrem” i w sensie wpływu kulturowego rzeczywiście można to tak określić. Od tego filmu rozpoczyna się w kinie nowy rozdział. Przetrzymajmy tylko chwilowo tę falę wywołaną przez producentów, przekonanych, że geje po prostu dobrze się sprzedają i dlatego trzeba ich wszędzie wstawiać. KW: Natomiast polemizowałbym ze stwierdzeniem, że miało to jakiś większy wpływ na polskie kino i media. Oczywiście, przy okazji głośnego przecież „Brokeback” było dużo publikacji i faktem jest, że „Film” tematowi homoseksualizmu w kinie poświęcił dużo miejsca (aż naczelny uznał za stosowne wytłumaczyć się w jednym z wstępniaków). Ale poza tym przecież wiele się nie zmieniło – czy mamy jakiekolwiek zapadające mocniej postacie gejów w polskim kinie czy telewizji? PD: Właśnie nie mamy i w tym sęk. Jak zwykle wiele hałasu o nic.  | Top 10 Piotra Dobrego: - Tajemnica Brokeback Mountain
- Good Night and Good Luck
- Wszyscy jesteśmy Chrystusami
- Plan doskonały
- Apocalypto
- C.R.A.Z.Y.
- Murderball: Gra o życie
- Jarhead: Żołnierz piechoty morskiej
- Borat: Podpatrzone w Ameryce, aby Kazachstan rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej
- Casino Royale
|  |
|