– Nawet o nim nie słyszałem! – zawołał Harawaszcz. – Co mam ci powiedzieć, co? Nie więzimy za politykę, tacy idą od razu do piachu. Mogliście zapytać nadzorcę więzień, zanim tak mądrze go zabiliście. Nie mamy spisu powszechnego więźniów. Większość skazanych siedzi w kamieniołomach, robotę odwalają. Tu tylko zasłużeni mieli okazję mieszkać.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Miasto ucichło wreszcie po długim płaczu. Deszcz gasił płonące budynki, które powoli przestawały skwierczeć po przegranej bitwie. Krzyki i jęki, rozbrzmiewające uporczywie pod sklepieniem nieba przez ostatnie dni, znikły gdzieś, odbijając się ostatnim echem wśród ruin. Całe miasto pokryło się szarym pyłem, wdzierającym się do nosów, gardeł i oczu nielicznych, którzy mieli odwagę wyjść na ulicę. Wróg nie oszczędził niczego co lśniło i kwitło w palącym słońcu płaskowyżu Derennte. Krew zastygła na murach w fantazyjnych wzorach. Wokół unosił się zapach zgnilizny, w upalnym klimacie trupy rozkładały się wyjątkowo szybko. Z kałuż krwi spoglądały na ocalałych wykrzywione, rozorane mieczami twarze. W ich oczach krył się jakiś wyrzut, usta otwierały się w ostatnim przekleństwie. Gdzieś z daleka słychać już było dudnienie tysięcy kroków. Zazwyczaj Karhal zostawiał kilkuset żołnierzy w mieście i szedł dalej, ale tym razem było inaczej. Dla Otherny warto było zrobić wyjątek. Otherna była celem. Marzeniem. Niezdobytym szczytem, na który cała armia spoglądała już od dawna z uczuciem niewypowiedzianej tęsknoty. Sam Karhal na sześć dni przed wkroczeniem do stolicy zabronił bardom śpiewać. Nie chciał słuchać o zwycięstwie, zanim nie był go całkowicie pewny. Siadywał w ciszy przy ogniu i rozmyślał. Nie był młody; w jego wieku niejeden przestawał już myśleć o wojnie i zajmował się jakimś spokojniejszym rzemiosłem. Taki był naród Thallonitów – żyli szybko, za młodu paląc się do walki, i umierali w wieku pięćdziesięciu lat, wyplatając koszyki z wikliny i paląc fajki. W szeregach Karhala wielu było czternastolatków, którzy ledwie mogli dźwigać ciężkie tarcze. On sam pośród nich czuł się staro. Szacunek, jaki budził, zaczął go powoli męczyć. Rozstępujący się na sam widok wodza żołnierze byli mu obcy, tak samo jak obce były pieśni o zwycięstwie. Każde zdobyte miasto było tylko częścią planu. Ostatecznym zwycięstwem stała się dopiero Otherna. Spalona, tonąca w krwawym błocie, ale jakże piękna, pomyślał wódz, przestępując bramę główną. Tylko tutaj słońce lśniło prawdziwym ogniem. Tak właśnie wygląda zwycięstwo, stwierdził Karhal. To nie korony, nie oddanie podbitego ludu, nie hołdy i nie wysokie zamki. Zwycięstwo to jedyne w swoim rodzaju poczucie, że oto zaczyna się coś nowego. Kronikarze wyglądają przez okno, widzą inny świat – i opisują go. Karhal wiedział, że w jego rodzinie niejeden marzył o takim zwycięstwie. Od lat walka z Athernitami przynosiła jednak spełnienie marzeń tej drugiej strony. Karhal nawet nie czuł już nienawiści. Wiedział, że jakaś garstka ocalała z rzezi, lecz nie dbał o nich. Najważniejsze, że zginął ostatni członek królewskiego rodu oraz sam król. Tylko to się liczyło. Nikt poza nimi nie mógł zagrozić Thallonitom. Byli niepokonani, odkąd przekroczyli zachodnią granicę Athernu i zaatakowali „niezdobyty” Qull. Wódz nie wydawał rozkazu, by zabijać każdego, lecz Thallonici nasiąkli przez lata nienawiścią tak silną, że nie mógłby im zabronić zemsty. Większość z nich wiedziała, gdzie mieszkają mordercy ich ojców i dziadków. Sam Karhal przyznawał im to prawo, choć nigdy nie powiedział tego otwarcie. Nie było w nim okrucieństwa, choć niewiele miał także współczucia dla ofiar. Warto, warto było, myślał, spoglądając na piętrzące się stosy trupów, czekające na spalenie. Warto było przemierzyć cały ten suchy kraj, by dotrzeć do Otherny. Warto było zdobyć te ziemie. Nie dla Thallonu nawet. Nawet nie dla chwały, nie dla pieśni. Warto było po prostu zobaczyć wschód słońca nad najpiękniejszą ze stolic świata, mając świadomość, że oto weszło się w jej posiadanie. – Twój tron, Otherno – mruknął Karhal. – Tylko dla mnie. Przyspieszył, spoglądając na jasną, błyszczącą kopułę królewskiego pałacu i z rozkoszą wsłuchał się w jęk ulicznego bruku. Odgłos maszerujących kroków budził miasto do życia.
Ciemność. Podobno jestem ślepy i nie ma to dla mnie znaczenia. Podobno światło to tylko mój wymysł. Nie wiem, komu wierzyć i nawet się nad tym nie zastanawiam. Nikt zresztą do mnie nie przychodzi już od wielu godzin; zastanawiam się, czy wydali na mnie wyrok śmierci? A skoro śmierci – to czy musi to być śmierć głodowa? Nie traktowali mnie dobrze, ale chleb i woda co dzień czekały na mnie w przyzwoitych ilościach. Jestem ślepy, ale czuję, że coś się zmieniło. Coś jest nie tak. Zeszłej nocy słyszałem kroki. Nerwowe kroki. Cały pałac nimi dudnił. Ciemność. Ktoś krzyczał. Jakieś kobiety płakały. Zdawało mi się, że słyszałem huk. To było dziwne; w Othernie sztuczne ognie pokazywano tylko raz na rok, w noc Świętej Uilen. Nie spodobało mi się to. Nie lubię, kiedy o mnie zapominają, choć powinienem się już przyzwyczaić. Zapomniano o mnie już dawno. Zostawiono w ciemnościach, pogrzebano. Za co, mogę się tylko domyślać. Żadne przebłyski wspomnień nie docierają do ciemnego, ponurego lochu. Teraz ktoś idzie. Doskonale to słyszę. Jego kroki są jakieś inne, lżejsze. To ktoś obcy. Żaden ze znanych mi strażników. Mam nadzieję, że mi wszystko wyjaśni. – Jest obłąkany, panie – mówi ktoś. – I ślepy. To ostatni z więźniów. Żaden ze strażników nie wie, za co tu trafił. Oszczędziliśmy go, tak jak kazałeś. – W porządku. – Ma spokojny, niski głos. Wszedł. Czuję tu jego obecność. Jest ode mnie sporo młodszy. Nie pachnie ładnie. Nazwano go panem, ale widać przebył długą drogę piechotą, nie w karecie czy lektyce. Podejrzewam, że jest wojownikiem, ale nie znam go. Nigdy u mnie nie był. – Nazywam się Karhal – odzywa się. – Jestem nowym władcą Athernu. Nie wiem, co powiedzieć. Nie przypomina mi ani króla, ani młodego księcia. Ich głosy kiedyś słyszałem, były inne. – Nie jesteś stąd – mówię. – Prawda? – Jestem władcą Thallonu – odpowiada. – Podbiłem te ziemie. Drżę. Nie lubię nazwy tego kraju. Nie pamiętam dlaczego, ale coś we mnie krzyczy, kiedy o nim myślę. Odwracam się do niego plecami. Nie mam nic do samego Karhala, o nie. Od początku poczułem coś na kształt sympatii do tego człowieka. Ale nie chcę słuchać o Thallonie. Nie pamiętam, gdzie to państwo leży ani jakie konflikty miało z Athernem, ale na sam dźwięk tego słowa czuję skurcze trzewi. Nie chcę wiedzieć. – Jak masz na imię? – pyta Karhal. Prycham. Robi mi się głupio. Wydaje mi się, że coś takiego powinienem wiedzieć. Nie chcę go zawieść, ale muszę powiedzieć prawdę. – Nie pamiętam – burczę pod nosem. – Jestem obłąkany, nie słyszałeś? – Nie sądziłem, że aż tak – mówi łagodnie. Wstaje; słyszę nerwowe kroki. Niecierpliwi się trochę. – Pewnie nie wiesz też, za co tu trafiłeś? – Niestety – odpowiadam. – Tu też ci nie pomogę. Karhal śmieje się cicho. Dociera do niego absurd tej sytuacji. Tak sądzę. Jestem prawie pewien, że pociera dłonią czoło i zastanawia się, co ze mną zrobić. Jestem tylko szaleńcem, mógłby mnie zabić. Tylko po co? Nie zagrażam nikomu. Wypuścić też mnie nie może. Nie wpłynęłoby to dobrze na żołnierzy. Jakże to, cóż to za wódz, wkracza do tej wymarzonej Otherny i pierwsze, co robi, to uwalnia starego obdartusa? To zakrawa na szaleństwo, a Thallonici pewnie gardzą szaleńcami. Coś mi mówi, że nigdy nie żywili szacunku względem wiary i tajemnych mocy, które przecież były szaleństwem. – Zabiłeś kogoś? – pyta. – Nie. – Tego akurat jestem pewien. – Może uwięzili cię z powodów politycznych? – To możliwe. Wzdycha. Wciąż się zastanawia. Też bym się zastanawiał. Prawie mu współczuję. Wygląda na mądrego człowieka. Wygląda, co ja mówię… zachowuje się dość mądrze. Gdyby przyjął, że jestem więźniem politycznym, mógłby mnie wypuścić. To naturalna sprawa. Amnestia. Ale nie mogę go zapewniać, że tak jest. Nie jestem pewien. Niczego już nie jestem pewien. Taki już mój los: przez lata nikt mnie o nic nie pytał, więc ja nie odpowiadałem. A skoro nie musiałem odpowiadać, nie rozmawiałem także sam ze sobą. Nie analizowałem zachowań ludzi i ich słów, bo nie doświadczałem ich w ogóle. Niemy Harn do samej śmierci podawał mi posiłki. Nawet gdyby chciał, nie odezwałby się. A jego następcy otrzymali surowy zakaz rozmów ze mną. Podobno pod karą śmierci. Nie wiem nic na ten temat, nie chcę wiedzieć. Jestem tylko obłąkany i to przez lata tłumaczyło wszystko. Ale może były to powody polityczne? Nie wiem. Karhal przechadza się tam i z powrotem. Zastanawiam się, czemu mnie nie zabił od razu. Czyżby przezorny król kazał umieścić jakieś ostrzeżenie na spróchniałych drzwiach lochu? Może ten Thallonita zwęszył jakiś sekret? – Co byś zrobił – zaczyna znów powoli – gdybym teraz cię wypuścił? Dobre pytanie. Co ja bym zrobił? Nie widzę, nie mam grosza przy duszy, nie pamiętam nawet własnego imienia. Co można zrobić z takim człowiekiem? – Nie wiem – mruczę pod nosem. – Nie mam dokąd pójść. – Właśnie – rzecze Karhal. – Będę szczery: chcę, byś sobie przypomniał wszystko. Może to moja pusta ciekawość, ale te odstraszające inskrypcje na drzwiach… po prostu mnie interesują. Jako władca Athernu, chciałbym znać wszystkie sekrety tego pałacu. – Słyszę w jego głosie śmiech. Oddycham z ulgą. Śmieje się, to dobrze. – Czy sądzisz, że gdyby zapewnić ci tu lepsze warunki, dałbyś radę coś sobie przypomnieć? Milczę. Wiem, że spogląda na mnie wyczekująco, ale trudno mi odpowiedzieć. – Nie wiem, jak pojmujesz te lepsze warunki, panie – mówię. – Ale może mógłbym. – Wstawiłbym ci tutaj wielkie łoże. Dostałbyś najlepszą pościel, skropioną olejkami z Doliny Uilen. Trzy razy dziennie dostawałbyś posiłek godny króla. Ktoś zadbałby o twoją toaletę. O ubranie. Jeśli zechcesz, przyślę tu kogoś, by poczytał ci kroniki Athernu… Śmieję się. Dziwnie, skrzekliwie. Bardzo dawno tego nie robiłem. Dziwnie brzmi ten mój śmiech. Bardziej jak rechot. Zastanawiam się, czy Karhala nie denerwuje, ale sam zaczął. Nie może mieć do mnie pretensji. – Nie mogę ci tego obiecać, panie – odpowiadam. – Skoro jednak tyle wysiłku chcesz włożyć w mój powrót do życia, nie mogę ci odmówić wszelkich starań. – Cieszy mnie to – mówi władca. – Jeszcze dziś każę się tobą zająć, człowieku bez imienia. Masz jakieś specjalne życzenia? Uśmiecham się. – Światło – odpowiadam z przekonaniem.
Karhal przechadzał się tam i z powrotem. Nie znał jeszcze dobrze othernańskiego pałacu, wolał więc zostać tam, gdzie pozostawili go jego wojownicy. Musiał przyznać, że spodziewał się więcej po królu Athernu. Czerwone dywany były wypłowiałe, ścian nawet nie pomalowano. Dla Karhala, wychowanego wśród surowych murów zamku na Górze Dusz nie było to nic nowego, lecz legendy, które słyszał o Athernitach, pozwalały mu sądzić, że główna siedziba ich króla wygląda znacznie dostojniej. Teraz przestał się nawet rozglądać, rozczarowany, że w pobliżu nie znajduje się nic, co mogłoby przyciągnąć jego wzrok. Myśli władcy pochłaniał teraz więzień znaleziony przez żołnierzy w lochu. Kim był? Za co trafił do więzienia? Co oznaczały napisy na drzwiach? Karhal wiedział, że nie był to żaden powszechnie znany język. Owszem, niektóre słowa brzmiały znajomo… stąd wnioski, że napis miał odstraszać ciekawskich. Lecz największych, najgłębiej wyrytych liter wódz nie umiał rozszyfrować. Alfabet pochylał się dziwnie, nad znakami pojawiały się kropki, kreski, wężyki. Karhal nie rozumiał z tego nic. Wątpił, by nieżyjący król Athernu był w tej kwestii mądrzejszy. Napisy musiał umieścić ktoś, kto posiadał tajemną wiedzę. Może kapłan albo czarnoksiężnik… Thallonici nigdy nie ufali takim ludziom. Przynosili nieszczęście, ilekroć stawali na ich drodze. Athern niemal w każdej wojnie używał potężnej magii. W Thallonie nawet kapłani byli rzadkim widokiem; na ogół nie przeszkadzano im w religijnych praktykach, ale i nie chwalono za nie. Karhal wiedział, że takie podejście jest słuszne. Jego ojciec nieraz opowiadał mu legendę o kapłanie – i, jak się okazało, czarnoksiężniku – Worongu, który zdradził Thallon i pogrążył go na kilka wieków w mroku. Ale czy człowiek bez imienia mógłby być jednym z nich? Nie; to Karhal zauważył od początku. Ten człowiek z pewnością nie miał pojęcia o magii. Niepokój, jaki budził w wodzu, był innego rodzaju. Pewnie to dlatego że nic o nim nie wiem, stwierdził władca. Bo cóż by innego? Nikt nie wie, jak długo ani za co siedział w najciemniejszym lochu. Pewnie nie za niewinność. Ale zabić – nie zabił. Nie kłamał, tego Karhal był pewien. Zatem co? Zdrada? Zdrajców przecież się wiesza, nawet w Athernie. Albo ścina. Albo zabija na torturach. Na pewno nie trzymaliby go przez tyle lat w zamknięciu. To by było idiotyczne posunięcie, nawet jak na przygłupich władców Wysokiego Królestwa. Na korytarzu rozległy się kroki. Karhal poznawał je doskonale. To był jeden z jego doradców, Kel. Ojciec przydzielił mu go kiedyś jako opiekuna i gdyby nie stanowczość młodego wodza, pewnie nigdy nie miałby od niego spokoju. Obecnie, po wielu latach służby, to Kel był pod opieką Karhala, a jego usłużny ton i żabi krok nieraz działały władcy na nerwy. A jednak czasem się przydawał, pomyślał wódz. – Panie – dobiegł zza drzwi głos. – Czy będziesz łaskaw…? – Wlazł – warknął Karhal. Drzwi zaskrzypiały cicho i oczom wodza ukazał się Kel. Wyglądał na mocno podekscytowanego. – No, czego? – zniecierpliwił się władca. – Bez kwiecistych wstępów, mów. – W Świętym Gaju – zawołał doradca – znaleźliśmy żywego Athernitę! – Chwila, chwila – przerwał Karhal. – W jakim znowu Świętym Gaju? I jak to się stało, że nie przeszukaliście tego miejsca wcześniej? – Szukaliśmy – zaprzeczył Kel. – Jakże to, mieliśmy zabić wszystkich ważniaków w Othernie, to przecież przeczesaliśmy miasto! Tylko że, panie, ten spryciarz się zakopał. – Słucham?! – Bo ten Święty Gaj to taka ziemia, co jej nikt nie może ruszyć – wyjaśnił doradca. – To znaczy według ich wiary. Jakieś kapłańskie brednie. Tylko kapłani mogą tam kopać. To on wziął się zakopał. Tylko trzcinkę wystawił, żeby oddychać mógł. Dopiero, jak jeden z naszych stanął na wylocie, to się zakrztusił i wylazł. Sprytna sztuka. – To kapłan? – zainteresował się Karhal. – Twierdzi, że nie. Ale kto go tam wie. Wprowadzić? – Dawaj go. Kel skinął na strażników. W drzwiach stanął chudy, niski człowieczek o odstających uszach, błyszczącej łysinie i czarnej brodzie. Jego strój, choć pokryty grubą warstwą ziemi i igliwia, świadczył o zamożności i zasługach dla królestwa; cała pierś dziwacznego Athernity obrosła w rozmaite herby i ordery. Karhal przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Nigdy przedtem nie widział kogoś takiego. – Zostawcie mnie z nim – mruknął. Athernita odetchnął z ulgą. Najwyraźniej obawiał się strażników. Władca był pewien, że Kel nie omieszkał postraszyć pechowca wymyślnymi torturami – to należało do jego stałego repertuaru. – No – powiedział Karhal w jego języku, choć z thallońskim akcentem. – Powiedz coś. Jesteś niemy? Głuchy? – Nie – odrzekł niechętnie Athernita. – To gadaj coś za jeden i co to za figle z tym waszym Świętym Gajem. – Nazywam się Harawaszcz – burknął niechętnie człowiek. – Jestem wysokim argalem na dworze króla Athernu. Zakopałem się w Gaju, żeby przeczekać kłopoty. Mało chwalebne, ale jak człowiek w nerwach… to wiadomo. Wystarczy? – Chwila. Co to za urząd ten wysoki argal? – zapytał Karhal. – Coś z kapłaństwem, tak? Bo ponoć ziemię w Gaju mogą ruszać tylko ci wasi kapłani… – Nie tyle urząd, co tytuł – ożywił się nieco Harawaszcz. – Nie jestem kapłanem, choć mam uprawnienia do odprawiania rytuałów. Nie czynię tego, tym zajmują się kapłani. Można nazwać mnie doradcą królewskim. – Byłym doradcą – zauważył uprzejmie wódz. – Może jeszcze nie zauważyłeś, ale twój król nie żyje, a Athern został podbity. Jestem Karhal, władca Thallonu… i od dziś również tego kraju. – Na proroków… – wykrztusił Athernita. Ukrył twarz w dłoniach. Karhal poczekał chwilę, aż ochłonie. On sam zawsze przyjmował takie informacje ze spokojem, ale widać Athernici byli bardziej uczuciowi. Zapadła cisza. Władca przyjrzał się dokładnie dziwnemu człowiekowi. Wysoki argal. Doradca. A zatem, może wie coś na temat tego bezimiennego? W końcu król wtajemniczał go w niejeden państwowy sekret. A jeśli nawet nie… to może chociaż umie przeczytać ten napis na drzwiach lochu? To byłoby bardzo przydatne. Nie trzeba go zabijać. Widać, że niezbyt jest odważny i bohaterski, skoro w ziemi się ze strachu zagrzebał. Karhal uśmiechnął się przyjaźnie. – Może potrafisz mi pomóc… – zaczął. Harawaszcz spojrzał na niego nieprzytomnie. – Tobie, ja?! Podbiłeś niepokonane królestwo i mnie chcesz prosić o pomoc? Po co, w czym? Wyduś, łotrze, thalloński psie, może uda mi się udaremnić twoje plany! Karhal zamilkł. Uśmiech nie zszedł z jego twarzy; przeciwnie, teraz był widoczny jeszcze bardziej. Lubił takie chwile – chwile, kiedy ci, którzy pozostali przy życiu, próbowali zgrywać bohaterów. Nieraz ginęli w daremnym trudzie obrony miasta, które i tak przeszłoby we wrogie ręce. Śmieszyło go to spóźnione bohaterstwo; jakby nie mogli zginąć w walce wcześniej, myślał Karhal. Thallonici nigdy nie czekali na porażkę; zawsze tłumnie wychodzili jej naprzeciw. Choćby mieli wszyscy zginąć. – Harawaszcz – odezwał się najłagodniej jak umiał. – Spójrz na to z innej strony. Nie żyje król, książę, cały dwór gryzie ziemię, spora część ludności poza pałacem również. Właściwie większość. Ty masz to szczęście, że udało ci się przeżyć rzeź. Ale żeby tylko! Wykopano cię, otrzepano i zaoferowano nieźle płatną pracę; nie żądam żadnych narodowych zdrad. W czepku jesteś urodzony, a wybrzydzasz. W imię czego? Bohaterstwa? Rozczaruję cię: nie żyje już nikt, kto mógłby opisać twoją heroiczną śmierć. Argal przełknął głośno ślinę. W jego oczach pojawił się błysk; tym razem władca stłumił uśmiech. Lepiej, żeby nie wiedział, że widzę jego dylemat, pomyślał. Jeszcze by na złość chciał zrobić i się zaparł z całej siły. Nie jest to bezpieczne. Można niby argala zabić, ale po co? Skoro może coś wiedzieć o bezimiennym, należy go wykorzystać. – Mnie – powiedział wreszcie z godnością Harawaszcz, choć widać było, jak wymuszona jest ta godność – nie da się kupić… – Otrzymasz wolność i tysiąc revanów, transport do jakiego zechcesz miasta, tytuł Starszego Męża, z którym przyjmie cię ojciec każdej panny w tym i każdym innym królestwie – odrzekł szybko Karhal. – …zbyt tanio – dodał po namyśle argal. – Zbyt tanio nie można mnie kupić, to miałem na myśli. Oczywiście, trzeba mieć na względzie honor mego urzędu. A te warunki, cóż, są bardzo… korzystne. Podejrzanie korzystne. Aż się nasuwa lawina pytań. Czego żądasz? Bo jeśli chodzi o zdradę, to możesz od razu mnie zabić. – Nie o to chodzi – zniecierpliwił się władca. – Sprawa jest raczej zabawna. Uśmiejesz się, zapewniam. Athernita wybałuszył oczy.
|