– Wynoście się! – Iwen nigdy nie słyszał, by głos matki kiedykolwiek był tak władczy i rozkazujący. – Przecz z mojego domu! Widzieliście co chcecie, teraz won, do samej otchłani! Zdobądźcie sobie nowy nakaz, za godzinę, czy jutro, nie dbam o to! – Głos przeszedł w złowieszczy syk. – Oskarżajcie nas o co chcecie, ja mam się do kogo odwoływać!  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nawet gdy poświęcał uwagę swoim starym planom ucieczki, Wilan nie czuł takiego napięcia jak przez ostatnie dni. W każdej chwili oczekiwał sygnału, lecz ten nie nadchodził. Minął jeden dzień i nic. Spóźnienie wobec pierwotnego planu sięgnęło całej doby. Teoretycznie powinni już być w więzieniu. Z dnia na dzień uczucie ściskania w dołku stawało się mocniejsze. Dziś stało się tak silne, że nic, poza alkoholem, nie było w stanie go zagłuszyć, lecz ostatnie dni były ostatnimi, w które chciałby się upić. Pustka w stoczni powiększała się. Statek był już prawie gotowy. Ledwie dni, może godziny dzielić będą ich odlot od rozpoczęcia procedury odcumowania gwiazdolotu. Każdy statek, jaki budował, zabierał w sobie kawałek jego życia. Choć tym razem był to kawałek niewielki, zdawał się dłuższy i bogatszy w doświadczenie niż wszystkie poprzednie lata. Jeśli ten gwiazdolot pomoże oszukać system, będzie z tego dumny. Choć oczekiwał sygnału, jego nadejście zupełnie go zaskoczyło. Kończył montowanie ostatnich osłon reaktora. Mocniej nacisnął narzędziem na pokrywę – i niespodziewanie odpłynął do tyłu, zderzając się z przeciwległą ścianą wąskiego pomieszczenia. Odbił się, poszybował na skos i złapał za uchwyt. Zawisł przy ścianie i czekał. To było to. Dwa potężne magnesy zbliżyły się do siebie, osłabiając się nawzajem, walcząc o objęcie władzą własnego przyciągania jak największej przestrzeni. Wszystko wokół, łącznie z Wilanem, było dla nich ledwie workami z żelazem. To już dziś, myślał w trakcie kilku minut nieważkości, to ta noc. Poczuł jak wraca waga jego ciała. Latające dookoła narzędzia z wolna osiadły na podłodze. W ciągu jednego mrugnięcia okiem jego praca straciła sens, lecz zmusił się, by do niej powrócić. Jeszcze ten jeden, ostatni dzień. Cokolwiek stanie się jutro, nie będzie pracą w stoczni. Kilkanaście minut później wyszedł ze statku i stanął przy śluzie. Ładunek kilku transporterów walał się wzdłuż pasa transmisyjnego; uprzątający go kontraktowcy klęli całe zdarzenie na spin galaktyki. Jedna ładowarka leżała na boku, zdezorientowane układy wyłączyły ją nim zdążyła się nastawić po zaniku pola. Nie było chyba nikogo, kto by nie zauważył przejścia, na własnej skórze odczuwając jego skutki. Stał tak, myśląc, że jego zachowanie nie należy w tej chwili do najdziwaczniejszych, gdy na jego prawym barku spoczęła czyjaś ciężka, niedźwiedzia łapa. – Spotkajmy się po pracy, w barze – zaproponował Buris. – To ważne. Kiwnął głową. Statek przeszedł, a jego wciąż nikt nie aresztował. Nie musiał się spieszyć. Usiedli przy jednym z najbardziej oddalonych od wejścia stolików. Nie w samym rogu – taki wybór był zbyt oczywisty – niemniej dość, by nie zwracać niezdrowej uwagi. Przemytnicze stoliki, pomyślał, rozglądając się. Wiele razy widywał pary czy grupki szepczących do siebie gości, zamawiających coś na odczepnego, byle podtrzymać kamuflaż, który aż krzyczał jak bardzo nie zależy im na postronnych obserwatorach. – Czy to bezpieczne? – spytał Burisa. – Spokojnie. Znam kilka sztuczek – na chwilę zawiesił głos. – To dzisiaj to nie przypadek. Sygnał, co? Nie wiem do czego, ale myślę, że nie minie wiele czasu nim znikniesz. – A ty skąd o tym wiesz? – Odgadłem – Buris wzruszył ramionami. – Elementarne, drogi Watsonie. Gdybym się nie domyślił od razu, wystarczyłoby mi spojrzeć na ciebie, jak cię nosi z nerwów. – Aż tak widać? – spojrzał na niego krzywo, próbując na siłę się rozluźnić. Buris nieznacznie kiwnął głową w stronę najbliższego perceptora. – Mam nadzieję, że gdy się zorientują, będziesz daleko – odpowiedział. Problem w tym, że oni już wiedzą, a Wilan nie był tak daleko, jak by tego chciał. Oczywiście, Burisowi to na rękę. Razem z nim odleci jego poczucie winy – o ile jakieś odczuwał – i ryzyko wpadki. – Po co to spotkanie? – przeszedł do sedna. – Chcesz czegoś? Buris się zmieszał. Albo udawał, albo… – Skoro nawiewasz… mógłbyś może coś zrobić… co nam pomoże, a tobie nie zaszkodzi. – Wciąż myślisz o dzieciach? Jeśli mówiłeś poważnie, wciąż mamy dwa wolne miejsca. Tylko dwa, to nie zależy ode mnie. Jestem tylko pasażerem. – Nie, nie mógłbym – Buris pokręcił głową. Ich wspólna przygoda przekonała Wilana, że potrafi dobrze udawać, lecz jego wahanie zdawało się szczere. – Wierzę, że zająłbyś się nimi jak własnymi, ale… – Wolisz, by dalej chodziły do szkoły? – Do szkoły? Co to ma wspólnego? Wilan cofnął się na krześle i rozłożył na oparciu. Buris nie wiedział. Nie był jednym z tych, co wiedzieć powinni. Chwilę wahał się czy mu powiedzieć, lecz zrezygnował. Albo by nie uwierzył, albo zaczął to sprawdzać. Nie jemu było decydować za jego przełożonych. – Nic. Wolałem, byś sam zdecydował. – Doceniam to, zwłaszcza po tym… wszystkim. Nie mogę ich wysłać w kosmos nie wiedząc co się z nimi stanie. Gdyby chociaż żona… Gdyby opuściły stację, dobraliby się do nas Protektorzy. Szybki skan i po sprawie, a ja… nie chcę ich stracić. – Buris oparł się łokciami o blat stołu i pochylił w stronę Wilana. – Tak między nami, czuję, że twój pomysł może się jeszcze przydać. Wilan pochylił się w jego stronę. – Naprawdę myślisz, że ci pozwolą? – spytał, nie kryjąc zdumienia. – Mogą pozwolić, przez ciebie i Lerszena. Jeśli zniknę, wszyscy pomyślą, że poleciałem z wami. Nikt nie zwróci uwagi na nasz mały sekret. Myślisz, że po waszej ucieczce ktoś zwróci uwagę na ten kawałek skały? Będzie niezłe zamieszanie, śledztwo… Opóźnicie odczepienie, to da mi czas na skończenie roboty. Możesz nam to ułatwić – wycelował palec w Wilana. – Masz uprawnienia, o jakich ja nie mogę marzyć. Gdybyś tak zrealizował kilka zamówień z magazynu, tak w ostatniej chwili…? – Zostaną wycofane natychmiast, gdy się zorientują co się dzieje! – Dam sobie radę. Potrzebuję tylko sygnatury, a tobie i tak będzie wszystko jedno. Słuchaj, wiem jak to wygląda, ale… Mamy przerzucić coś specjalnego. Nie wiem jeszcze co, ale czuję, że przyda im się do tej roboty ktoś, kto będzie w środku asteroidy. Zlecenie nie idzie od nas, to ktoś spoza organizacji, ale płaci takie sumy za transport, że wszystko jest możliwe. Płaci za transport czego? Podziemie wywoziło na zewnątrz całą gamę towarów… – Nie wydaje ci się to trochę dziwne? Potrzebowaliby pilota tylko w jednym wypadku: gdyby sami próbowali przewieźć kogoś żywego. Buris podejrzliwie rozejrzał się na boki. – Sam o tym pomyślałem – przyznał. – Ale jeśli to ktoś na tyle bogaty, by was kupić, dlaczego nie wykupi zwykłego biletu? – Kupić nas! – żachnął się. – Może nie w tym rzecz, by stąd odlecieć, lecz by dotrzeć do celu. Bardzo, bardzo odległego celu, rozumiesz? Wilan uniósł w zdziwieniu brwi. – Konserwacja? – Niby nielegalna, a kolonistów zamrażają. To musi być człowiek, lecz nikt nawet nie zająknął się na temat montażu komór. Domyśl się sam. Mi to na rękę. Mogę robić za pilota, jak długo zostanę na pokładzie. Jeśli zgramy wszystko, nikt nawet nie zwróci uwagi. Ty polecisz klasą biznesową, a ja może załapię się na turystyczną – zachichotał. – Zasłużyłem na emeryturę wśród gwiazd. Wilan nie zastanawiał się długo. – Zrób listę. Wyślę ją gdy nadejdzie czas. Jeśli uważasz, że moja sygnatura będzie jeszcze coś znaczyć… Mogę nawet zatwierdzić wszystkie moje i wasze przeróbki. – Nie! Zaraz zaczną się zastanawiać po co to zrobiłeś. – Też prawda… Nie wiem ile czasu zajmie Urzędowi powiązanie wszystkich włókienek. Mam nadzieję, że jesteście na tyle zorganizowani, by wykorzystać moją autoryzacji na odbiór, zanim ją cofną. Mi będzie wszystko jedno o co mnie oskarżą. – Już ty się nie martw o naszą organizację. Ile lat ci zajęło odkrycie włamywacza, co? Przytaknął. To cicha wojna, pomyślał, wojna w szkole, a potem w dorosłym życiu. Tu czy tam, nieważne. Różniły ich tylko cele. Czy to czyniło ich lepszymi? – Mam nadzieję, że ci się uda – powiedział. – Nim wejdziemy w podświetlną spróbuję uprzedzić Arakin, by wyczekiwali waszego sygnału. Kursu nie będziecie zmieniać? – Nie wiem. To by zwróciło za dużo uwagi, ale to nie zależy ode mnie. – Słusznie. Ostrożność przede wszystkim. To dotyczy także ciebie. Gdy zniknę, trafisz pod obserwację. – Dam sobie radę – odparł z wyższością Buris. Pracowali razem tyle lat, lecz tak naprawdę poznali się dopiero, gdy musieli się rozstać. Nastały złe czasy na przyjaźń. Buris wstał. – Czas na nas – powiedział. – Zbyt długa rozmowa zwraca uwagę. Jestem ci winien ostrzeżenie. Wkraczasz w świat, w którym zbyt wiele rzeczy wydaje się czymś innym niż jest w rzeczywistości. Pamiętaj o tym. Być może nigdy nie nauczysz się ich odróżniać. Dlatego powinieneś to wiedzieć. – Co dokładnie? – Wilan znów poczuł znajomy dreszcz niesprecyzowanego niepokoju. – Buris, czy wiesz coś, czego ja nie wiem, a powinienem? – Wiedzieć nie wiem, lecz mam doświadczenie. Lata doświadczeń. Możesz stąd uciec, ale pewne sprawy będą ciągnąć się dalej, nieważne jak daleko zalecisz. Kłopoty Lerszena przejdą na was. Wierzę, że dostaniesz to czego szukasz, ale… sam rozumiesz. Twoi ludzie niewiele mają wspólnego z moimi znajomymi. Współpracujemy, lecz nie mówimy sobie więcej niż musimy, jak ja i moi przełożeniu. Miej oczy szeroko otwarte. Uścisnęli sobie ręce i rozeszli się w swoje strony. Dobrzy ludzie nigdy nie są sami, pomyślał. Ani źli. Dobrze, że na koniec okazałem się tylko zwykłym człowiekiem. Zgasił światło, próbując choć na chwilę zasnąć. Nigdy wcześniej nie miał z tym problemu. Potrafił wykorzystać na odpoczynek każdą pojedynczą godzinę między jedną akcją a drugą, lecz tym razem sen nie przychodził. To miało się stać dzisiaj, tego zaciemnienia. Wystarczyło spojrzeć na ojca. Zachowywał się tak jak zwykle, jak zwykle zjedli kolację i poszli do sypialni, lecz cała reszta była nie tak. Matka tego nie zauważyła, lecz Arto wiedział. Gdy się zacznie, musi być w pełni sprawny. Kolonista pewnie już zaczął działać. Nie mógł spokojnie leżeć, wiedząc, że maszyna zaczyna się poruszać. Zmieszczą się w rozkładzie, albo zostaną. A gdy zostaną… Przypomniał sobie, że był ktoś, kto musiał zostać. Tuż obok niego coś spadło na łóżko. Sięgnął ręką i pogłaskał miękkie futro. Lili, jak zawsze, ułożyła się obok niego, w ciemności nastawiając głowę do pieszczot. Przekręcił się na bok. – Teraz zostaniesz sama – powiedział do niej cicho, gładząc czubkami palców jej głowę, pozwalając jej lizać spód dłoni. – Nie mogę cię zabrać. Nie ma komór dla kotów, a ja nie chcę zamienić cię w lodową bryłę. Lepiej jak zostaniesz tutaj, prawda? Kotka pomrukując cicho wyciągnęła się na kocu i zabrała za toaletę. Żal mu było ją zostawiać, bardziej niż grupę. – Poradzisz sobie, wiem to. Koty zawsze sobie radzą. Tylko ludzie sobie nie radzą, pomyślał. Znajdzie sobie nowy dom. Może ci, co zajmą ich mieszkanie, przyjmą ją do siebie. Jeśli nie, miał jeszcze Liena. Też lubił koty. Zaopiekują się nią, dla niego. Wydało mu się, że minęła ledwie chwila odkąd się położył, gdy obudziło go potrząsanie za ramię. Lili gdzieś odeszła. Przez powieki wyczuł, że w pokoju pali się słabe światło. Otworzył oczy. Ojciec stał pochylony nad łóżkiem. – Już czas – powiedział – musimy iść. Zerwał się na nogi. Spał w ubraniu, od dawna był gotowy. Gdy ojciec wyszedł, szybko uruchomił konsolę. Wysłał trzy przygotowane wczoraj wiadomości. Jedną do Derta, drugą do Liena, trzecią, najważniejszą, do Zema. Musiał mu wyjaśnić – i do otchłani z siecią! Zabezpieczył się najlepiej jak potrafił, pisał slangiem, by wiadomość była zrozumiała tylko dla niego. Zem musi zrozumieć, że tacy jak Karros są tymi, którzy mają grać lepiej. Nie będą grać, pomyślał mściwie. Władcy gry nie będą mieć nowej zabawki na moje miejsce. Nie będą mieć drugiego Anhela. Zem mógł odebrać wystukaną na jego dłoni wiadomość jako oskarżenie Karrosa, ta wiadomość miała być wyrokiem. Za Kerella, myślał, potwierdzając wysłanie, dla dobra szkoły i uczniów. Nawet stając się takim jak Anhelo, Zem nie będzie gorszy od tego, co mogło z niego wyrosnąć. Jeśli naprawdę mu na czymś zależało, jeśli był gotów zabić, by zemścić się za utraconych uczniów Daela… Skasował wszystko. Wyłączył konsolę, wyjął wszystkie karty pamięci i rozgniótł je podstawką projektora. Zgarnął swój plecak, wraz z garścią najcenniejszych rzeczy. Nie było ich wiele. Zgasił światło i wyszedł. Iwen, nawet gdyby chciał zasnąć, nie byłby w stanie. Nie tylko dlatego, że od kilku dni miał z tym trudności. Teraz doszła do tego awantura przy drzwiach wejściowych, która zaczęła się kilka minut temu. Trząsł się pod kocem, nasłuchując jak w dużym pokoju trzej ludzie z Urzędu nagabują ich rodziców. Wiedzieli, musieli wiedzieć, inaczej po co by tu przyszli? Rossie była nie mniej przerażona niż on. Czuł to, choć nie widział. Milczeli. Rozumieli się bez słów. Żadne z nich nie zapaliło światła, choć nawet dla tych natrętów musiało być jasne, że muszą ich słyszeć. Leżeli na swoich łóżkach i słuchali. – Znają państwo niejakiego Zefreda Halla? – dobiegł ich urzędowy ton jednego z obcych głosów. – Uprzedzam, w razie potrzeby dowiemy się wszystkiego z neuroskanu. Odruchowo spojrzał w stronę skrytego w ciemności łóżka siostry, czując, że patrzy na niego. – A powinniśmy? – spytała ostrożnie matka. – Nie wiem, nie przypominam sobie… Może…? – Chyba… jest ktoś taki, w stoczni – odpowiedział z wahaniem ojciec. – Może ktoś z obsługi, z tych nowych, krótkokontraktowych pracowników, nie jestem pewien. Coś się stało? Usłyszał ciche szuranie. Ros podczołgała się po cichu i położyła obok brata. – Nie mamy się czego bać – jej szept drżał od strachu. Słaby sposób na uspokojenie. – Oni tylko gadają. Gdyby coś mieli, już by nas wlekli do skanera. – Nie boję się – odszepnął równie wystraszonym głosem. – Sprawdzamy to – głos odparł z wahaniem. – Wierzycie, że ma coś wspólnego z bombą? Wtedy u nas nie pracował! – Włączył pan zakłócenie – zauważył drugi wizytator. – Prawo tego nie zabrania! – oświadczył twardo ojciec. – Czyżby to wam w czymś przeszkadzało? – spytał z naciskiem. – Dlatego sprawdzacie to w środku nocy? – Od kilku rozjaśnień wasz syn siedzi w domu. – Ach, więc o to chodzi? – sztucznie głośne słowa matki były pełne jadu. Maskowała strach wściekłością, jak samotny wilk, otoczony pod drzewem przez stado psów gończych. – Sprawdzacie czy zakładnicy są na miejscu? Proszę bardzo! Inaczej sobie nie pójdziecie, prawda? Więc zbudźcie je, jeśli już tego nie zrobiliście, i wynoście się stąd do czarnej dziury! Siostra zwinnie i szybko przemknęła do swojego posłania. Gdy drzwi się otworzyły, leżała, jak gdyby nigdy nic. Urzędnik wszedł do ich pokoju jak do własnego domu. Rozejrzał się, sprawdzając coś na niewielkim panelu. Nie udawali, że śpią, nie było sensu. Śledzili go wściekłym wzrokiem. Urzędnik popatrzył na nich, po czym wyszedł. Drzwi się zamknęły. – Sprawdził pan? – spytała sucho matka. – Są na miejscu? Nie uciekli? – Musieliśmy sprawdzić – odpowiedź była beznamiętna. – Zakłócanie uniemożliwiło… – W środku nocy? Ma gorączkę, to wszystko. Mam go puścić, by pozarażał innych? Nie, to nie zaraza, zwykłe zapalenie. Mogę go jutro wysłać do lekarza. Tego chcecie? Zagrała twardo, nawet Iwen to wyczuł. Nie naciskała, tamci nie mogli się domyślić, że coś wie, lecz słowa wystarczyły, by nieco zmiękli. Te szczury wiedziały o wszystkim! – To nie będzie konieczne. Jesteśmy ledwie strażnikami dobra społeczeństwa… – Strażnicy dobra społeczeństwa, w mojej… – matka zaczynała wpadać w histerię. – Wystarczy – uspokoił ją ojciec. – Takie jest prawo – chłodno wyjaśnił urzędnik. – My tylko sprawdzamy wykonanie. – W środku…? Jest zaciemnienie, na wszystkie gwiazdy! – Wystarczy – powtórzył ojciec. – Jak bezczelny… Toż to absurd! – matka go nie słuchała. Na chwilę odebrało jej mowę, ale tylko na chwilę. – Troska o wychowanie? Walka o niewolników! – Dla dobra społeczeństwa. Jeśli rodzice nie potrafią zapewnić właściwego wychowania… – urzędnik beznamiętnym głosem zaczął recytować formułkę. – Wynoście się! – Iwen nigdy nie słyszał, by głos matki kiedykolwiek był tak władczy i rozkazujący. – Przecz z mojego domu! Widzieliście co chcecie, teraz won, do samej otchłani! Zdobądźcie sobie nowy nakaz, za godzinę, czy jutro, nie dbam o to! – Głos przeszedł w złowieszczy syk. – Oskarżajcie nas o co chcecie, ja mam się do kogo odwoływać! Iwen leżał i słuchał, zdumiony. Matka nigdy dotąd nie była tak wzburzona, nigdy nie używała takich słów. Wyrzuciła urzędników za drzwi! Ojciec zawsze był spokojny, ale ona… Urzędnicy wyszli. Niemal jednocześnie wyskoczyli z łóżek. Już byli spóźnieni. Zebrali wszystko, gotowi do ucieczki. Wyszli do pokoju. Matka trzęsła się z gniewu; ręce jej latały, lecz nie straciła głowy. Z dużej szafy wyciągnęła przygotowany zawczasu niewielki plecak. Nerwowo narzuciła go na plecy. – Daj mi – Iwen podbiegł i złapał za materiał. – Jestem najmniejszy. – Szybko. Zbierajcie się. Musimy iść – matka oddała mu plecak, nerwowo rozglądając się po pokoju. – Jesteśmy spóźnieni. – Nie teraz – odparł ojciec. Był spokojniejszy od niej, lecz też był podenerwowany. – Musimy odczekać, inaczej natkniemy się na urzędników. – Musimy iść już! Teraz! – Musimy poczekać! – twardo powtórzył ojciec. – Bez tego nigdy nie dotrzemy na miejsce. – Automaty przyczepią się do nas, tak czy inaczej. Będziesz musiał coś z nimi zrobić. Twój drogi Zefred na pewno znalazł na to sposób. Idę, zanim coś się stanie. Nie zostanę na tej stacji ani minuty dłużej! – rzuciła swój identyfikator na stół, złapała swoją torebkę, spojrzała na dzieci. – Idziemy! – Trudno, więc idziemy – ojciec rzucił obok swój identyfikator. Upewnił się, że zagłuszanie wciąż jest aktywne. Potem wyszli. |