Literatura popularna charakteryzuje się między innymi tym, że nikt nie oczekuje od niej zbyt wielkiej oryginalności. Przewidywalny romans czy fantasy, byleby dobrze napisane, zadowolą większość wielbicieli. Co jednak począć, gdy mamy do czynienia z thrillerem, w którym to gatunku do dobrego tonu należy zaskoczenie czytelnika? Co począć, gdy mamy rok 2007, czytelnicy na pamięć znają większość możliwych twistów, a autor koniecznie chce ich czymś zadziwić? Wtedy powstaje „Zegarmistrz” Jeffery’ego Deavera – powieść, którą najłatwiej scharakteryzować jednym słowem: przekombinowana.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Punkt wyjścia jest dość typowy – po jednej stronie mamy niezwykle bystrego detektywa, a po drugiej inteligentnego mordercę, który na miejscu zbrodni zostawia zegar i kartkę z wierszem podpisaną „Zegarmistrz”. Rozpoczyna się wyścig z czasem, gdzie stawką jest życie dalszych ofiar, a prawdziwe motywy Zegarmistrza – który zdaje się dobierać ofiary w sposób przypadkowy – pozostają zagadką. Jest także drugi wątek dotyczący śledztwa w sprawie skorumpowanych policjantów i nie zdradzę chyba zbyt wiele, jeśli powiem, że obie sprawy mają kilka punktów wspólnych. Oryginalności książce dodaje fakt, że detektyw, Lincoln Rhyme, jest sparaliżowany, zaś w terenie rolę jego oczu i uszu pełni asystentka i jednocześnie ukochana, Amelia Sachs. Para Rhyme – Sachs znana jest już z poprzednich powieści Deavera. Czytając „Zegarmistrza”, momentami miałam wrażenie, że autor trochę się nią już zmęczył – stąd w „Zegarmistrzu” ciekawiej wypadają postaci drugoplanowe, z których moją ulubioną jest młody i niezwykle sympatyczny policjant o swojskim nazwisku Pulaski. Interesująco wypada także Kathryn Dance, specjalistka od tzw. kinezyki, czyli interpretacji gestów i mimiki. Bardzo ładnie pokazana jest zmiana nastawienia Rhyme’a – detektyw, który pracuje w oparciu o konkretne, fizyczne dowody, na początku lekceważy Kathryn, uważając kinezykę za dziedzinę zbyt niepewną i tym samym niegodną zaufania. Dopiero stopniowo, widząc efekty jej pracy, Rhyme zaczyna szanować i lubić nową współpracownicę. Jeffery Deaver słusznie uważany jest za mistrza thrillera. Wie sporo na temat pracy policji, a jednocześnie nie nadużywa tej wiedzy i nie epatuje czytelnika nudnymi opisami laboratoryjnych analiz. Umiejętnie stopniuje napięcie, potrafi stworzyć zarówno dynamiczną scenę akcji, jak i gęstą od emocji atmosferę zagrożenia. Przestępca (czy raczej przestępcy) w „Zegarmistrzu” budzą odruchowy lęk i niechęć, a pozytywni bohaterowie sympatię – jest więc tak, jak być powinno. I miałby szanse „Zegarmistrz” być znakomitym thrillerem, gdyby nie jedna wada – rozwiązanie. Kłopoty zaczynają się, gdy autor nagle odwraca sytuację o 180 stopni, prezentując czytelnikom woltę „było zupełnie inaczej niż wam się wydawało”. Jest, owszem, zaskakująco, ale jednocześnie mało wiarygodnie. Nic to, pomyślałam, czytam dalej, może autor jakoś to uprawdopodobni. Jednak dalej jest tylko gorzej – druga wolta, potem trzecia… To samo, choć na mniejszą skalę, dzieje się w drugim wątku – tym, który dotyczy skorumpowanych policjantów. Kolejne fabularne fikołki raczej irytują niż podnoszą napięcie, a poza tym coraz bardziej zmniejszają prawdopodobieństwo całej tej historii. Na końcu okazuje się wręcz, że ów rzekomo superinteligentny zbrodniarz działał na własną szkodę, bo wbrew słowom autora bezpieczniejszy dla niego byłby plan znacznie prostszy. Końcówka rozczarowuje, a nawet pozostawia uczucie niesmaku. Mimo to nie odradzam lektury. Przynajmniej w czterech piątych jest to kawałek świetnie napisanej literatury rozrywkowej, a do końcówki warto dotrwać choćby po to, by dowiedzieć się, do jakich absurdów może doprowadzić pokusa zaskoczenia czytelnika za wszelką cenę.
Tytuł: Zegarmistrz Tytuł oryginalny: The Cold Moon Autor: Jeffery Deaver Przekład: Łukasz Praski Cykl: Lincoln Rhyme ISBN-10: 83-7469-422-X Format: 392s. 145×225mm Cena: 29,90 Data wydania: 10 listopada 2006 Ekstrakt: 60% |