powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXIV)
marzec 2007

Pasażer
Autor pisze o sobie:
Rocznik 72. Urodziłem się i mieszkam w Krakowie. Publikowałem opowiadania w Nowej Fantastyce („Frankfurt” 2004, „Florencja” 2006), Esensji („Sztuczne palce” 2005, „Czarny punkt” 2006), Creatio Fantastica („Wizyta” 2006). W antologii „Polowanie na lwa” („Dom Marty” 2006).
Jedno z moich ostatnich opowiadań (które rozpoczynają cykl) Maciej Parowski obiecał umieścić w najbliższym czasie na łamach NF. A co z tego wyniknie, czas pokaże…
Jednocześnie powstaje rozrywkowa powieść (skrzyżowanie Verne’a i kryptozoologii) dziejąca się w dziewiętnastowiecznym Krakowie i okolicach.
Idę za nim i razem pakujemy się do pojazdu, gdzie wita nas dobrze już znany zapach wytartej skóry siedzeń. Trzaskają drzwiczki. Kawaler – z kapeluszem pod pachą – siada na wprost fabrykanta zabawek, a ja lokuję się na wolnym miejscu – vis-a-vis aptekarzowej, która patrzy wprost przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Szkoda, że nie może mnie teraz zobaczyć w mojej pudrowanej peruce, haftowanym fraku i kamizelce, obcisłych pluderkach, białych pończochach i trzewikach ze srebrnymi sprzączkami. Pięćdziesiąt lat temu był to najparadniejszy strój w całej cywilizowanej Europie.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Naciskając klawisz fortepianu, wprawiamy w ruch mechanizm złożony z drewna, metalu oraz filców. Oto cała magia. Młoteczek opada po łuku, uderza w napiętą strunę, ta zaś zaczyna wibrować. Rodzi się dźwięk.
Rodzi się i natychmiast zaczyna gasnąć.
Każdy instrument brzmi oczywiście nieco inaczej. Słyszałem, że w samym Paryżu jest już około stu wytwórni fortepianów. Cóż znaczy moda! Produkuje się małe szpinety i olbrzymie, lśniące koncertowe pudła, kwadratowe i owalne, kryte mahoniem albo palisandrem, podwójne, ba! nawet potrójne, z przesuwaną klawiaturą, ze strunami wykonanymi z platyny lub też, jeśli kto woli, powleczonymi jedwabiem. Są takie, co wywołują efekt echa, inne jeszcze naśladują klawesyn…
Żaden z tych wynalazków nie może się jednak pod względem brzmienia równać z instrumentem istniejącym jedynie w wyobraźni kompozytora. Niematerialny fortepian posiada bowiem idealny dźwięk. Wiem coś o tym.
W trakcie tej okropnie długiej i monotonnej podróży z prawdziwą przyjemnością witam chwile, gdy muzyczna wyobraźnia siedzącego obok mnie kawalera nagle ożywa, gdy dłonie w kremowych, uperfumowanych rękawiczkach dotykają urojonej klawiatury, wypróbowują nowe układy na kolanie, potem na udzie, na skórzanym siedzeniu, a czasami nawet na cienkiej, rozdygotanej ściance dyliżansu. Słyszę ową muzykę wyraźnie, niemal równie wyraźnie jak sam kompozytor.
Pełne, soczyste dźwięki, które nie zamierają nigdy.

1
Dzień wtorkowy 19 września roku Pańskiego 1831 okazał się – co do aury – całkiem znośny, ale w późnych godzinach wieczornych znów zaczął padać deszcz, nie pozwalając należycie obeschnąć rozmokłym po ostatnich ulewach niemieckim drogom. To nam w oczywisty sposób utrudnia podróż. Nawet w tym nad podziw uporządkowanym kraju, choć dużo rzadziej niż w okolicach Warszawy czy Krakowa, zdarzają się odcinki prawdziwie wyboiste i podłe: glina, piaski, błota, a także kamienie – teraz na dobitkę śliskie od wilgoci. Istne grzęzawiska. W tego rodzaju przykrych miejscach nasz zaprzężony w trójkę koni pakowny pocztowy dyliżans posuwa się dwakroć wolniej niż na bitych traktach, gdzie zwykle pokonuje milę w ciągu trzech kwadransów. Za każdym razem, gdy koła grzęzną w lepkim piachu, lub ślizgają się na glinie, zdaje mi się, że staniemy na dobre i nie obejdzie się bez pomocy miejscowej ludności, a przecież wszystkim wojażerom, w tym także i mnie, zależy na tym, by jak najszybciej przekroczyć francuską granicę.
Październik siedzi już karku, dni są bure, noce niosą coraz większe zimno, zaś Paryż ciągle zdaje się tak bardzo odległy.
Dwa dni wcześniej, więc 17 września, opuściliśmy Stuttgart i od tamtej pory zatrzymujemy się w przydrożnych karczmach i na stacjach pocztowych tylko dla przeprzęgu i krótkiego wypoczynku, podczas którego pasażerowie mogą zjeść jakiś ciepły posiłek, napić się gorącej czekolady, wypalić cuchnące cygaro, obmyć z grubsza twarze, szyje i ramiona w miednicy za jesionowym parawanem, a jeśli zmiana koni akurat trwa dłużej, pozostaje jeszcze chwila na skrobnięcie paru słów do bliskich, posypanie kartki piaskiem, złożenie jej i zapieczętowanie lakiem.
Nigdzie nie stajemy na nocleg. Woźnica zostawia przesyłki, zabiera, co tam ma do zabrania, a podróżni w minorowych nastrojach dopijają bulion, gotując się na kolejne monotonne godziny w rozkołysanym pudle pojazdu.
Jak dotąd podróż nasza przebiega bez przygód, jeśli nie liczyć pierwszych godzin po wyjeździe ze Stuttgartu, kiedy to ukryci w przybrzeżnych zaroślach wiejscy chłopcy obrzucili dyliżans jabłkami i grudkami błota. Dzieciarnia biegła potem jeszcze za nami wzdłuż rzeki, póki nie ukryliśmy się za najbliższym zakrętem drogi. Incydent ten – tyleż przykry, co komiczny – wzbudził jedynie pobłażliwe uśmiechy na twarzach wojażerów i szybko poszedł w zapomnienie. Zdaje się, że jedno z jabłek utkwiło gdzieś wśród bagaży, bowiem usłyszeliśmy głuche uderzenie w dach.
Tego samego dnia, tyle że już nad wieczorem, jadąc wzdłuż niskiego, pobielonego wapnem muru przykościelnego cmentarza, mijaliśmy powracające z pastwiska zwierzęta. Prowadziły je dwie młode, szesnastoletnie najwyżej dziewczyny, jedna powabniejsza od drugiej. Śliczniutkie. Żadne tam panny postrojone w suknie z magazynów mody, z włosami na wzór paryski przez fryzjera przypieczonymi, lecz zwykłe wieśniaczki w rozdeptanych butach, w spódnicach przesiąkniętych zapachami trawy i zwierząt. Pod nogami plątał się im rudy psiak o skudlonej sierści. Kiedy się z nimi zrównaliśmy, ciekawie zajrzały przez okienko, niemal równocześnie poprawiły włosy, a potem roześmiały się głośno, tak jak to tylko te urocze smarkule potrafią. Jedna z nich miała znamię na prawym policzku. Niby drobiazg, ale – przyznajcie sami – jakże rozkoszny.
Mniej wesoło jest za to nocami, a już drugą z rzędu przyszło nam spędzić w drodze. Naokoło gęste lasy, straszno i ciemno jak w piecu, tylko zawieszone po obu stronach kozła latarnie wydobywają z mroku kawałek zrytej koleinami drogi przed nami, a także pnie rosnących najbliżej drzew, z których każde w tym chybotliwym świetle przywodzi na myśl jakąś upiorną postać z zaświatów Dantego. Aby uniknąć takich widoków, pasażerowie zaciągają ciemnoniebieskie zasłonki w oknach, ale i tak drżą serca, a ponure myśli nie dają spać. Rozległe tutejsze lasy kryją w sobie, jak mówią miejscowi, niejedną straszliwą tajemnicę, nie dziwota więc, że imaginacja podsuwa obrazy, które nie pozwalają spokojnie zasnąć. Dzikie zwierzęta, zjawy i dziwadła rodem z ludowych opowieści – to jeszcze fraszka. Stuttgartskie dzienniki informowały ostatnio o serii okrutnych morderstw, które miały miejsce gdzieś w tej właśnie okolicy, morderstw na wilkołaka upozorowanych. Tak, nie inaczej. W potoku odnaleziono straszliwie okaleczone ciało młodego chłopca. Ciało pozbawione głowy.
To już czwarta ofiara.
Egipskie ciemności. Słychać szum deszczu, skrzyp powozu, parsknięcia koni, muśnięcia niewidzialnych liści o dach i szyby drzwiczek, czasami zadzwoni podkowa na kamieniu albo rozkaszle się pocztylion, ale pośród tych dobrze znajomych dźwięków ucho próbuje wyłowić inne, bardziej tajemnicze i złowieszcze. Czy to nie aby wycie wilków dobiega z oddali? Czyje to nawoływania rozbrzmiewają pomiędzy ciemnymi drzewami? Jakie to dziecko płacze przy drodze?
Lepiej więc pasażerom pogrążyć się w marzeniach o ciepłym kominku, wygodnym łóżku, a nawet o wybitej brązową tapetą poczekalni najbliższej stacji pocztowej, gdzie na kanapie lub sofie będzie można śmiać się serdecznie z leśnych dziwów czy innych wilkołaków, popijając czarną, słodkawą kawę i rozprostowując zdrętwiałe członki.
Jeśli wszystko dobrze pójdzie, kolejna noc zastanie nas już na francuskich traktach.

2
Rozwidniło się. Jest środa 20 września. Za chwilę wszyscy się rozbudzą i trzeba będzie się zatrzymać.
Moja bezcielesna dłoń wędruje w stronę niewidzialnej peruki, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Chociaż nikt nie może mnie zobaczyć, staram się dbać o siebie. Pewne nawyki okazują się niezniszczalne. Poprawiam więc perukę, bacznie obserwując, jak pozostali pasażerowie powoli wynurzają się z płytkiego, męczącego snu, w który zapadli na jakieś cztery godziny przed świtem.
Siedzący przodem do kierunku jazdy otyły fabrykant zabawek z Monachium odkleja policzek od firanki i pochyla swoją łysą głowę, jakby kłaniał się śpiącemu naprzeciwko chudemu młodzieńcowi z szeroką białą chustą na szyi. Młodzieniec z kolei niebezpiecznie przechyla się w stronę 44-letniej żony wiedeńskiego aptekarza, Klary Webern, a nawet lekko trąca ją kolanem. Nadaremnie. Kobieta nie zwraca uwagi na jego zaczepki. Głowę ma odchyloną do tyłu i zdaje się podziwiać wyściełany szary sufit, oddychając głośno i kiwając się nieznacznie w rytm kołysania pojazdu. Sam aptekarz, mężczyzna wyżej pięćdziesiątki, otwiera szeroko usta, ale tylko drapie się przez sen pod pachą, po czym wydaje z siebie głośne sapnięcie i splata dłonie na brzuchu.
Podczas snu małżeństwo to pozwala sobie wreszcie na nieco swobodniejsze pozy – kiedy nie śpią, są sztywni jak stojące na biurku dwa biusta gipsowe.
To właśnie aptekarz budzi się jako pierwszy, kiedy wehikuł podskakuje na jakimś większym wertepie. Zaraz po nim otwiera oczy fabrykant zabawek. Ziewając okrutnie, łysinę gładzi, rudych bokobrodów dotyka, jakby upewniał się, czy wciąż znajdują się na swoim miejscu, za czym z kieszeni kamizelki wyjmuje złoty zegarek na łańcuszku. Na skutek niedomagań wzroku nader długo się weń wpatruje.
Godzina siódma.
– Ach, guten morgen.
– Guten morgen.
Panowie wymieniają nikłe uśmiechy.
Po chwili nikt już nie śpi. Żona aptekarza tłumi ziewnięcie zaciśniętą dłonią w rękawiczce, chudy kawaler dyskretnie się przeciąga i sprawdza nogą, czy jego kuferek wciąż tkwi pod siedzeniem, za czym odsłania firankę, aby przekonać się, że deszcz ustał, jakkolwiek zapowiada się kolejny bezsłoneczny dzień. Za oknem powoli przesuwa się mokry bukowy las. W półświetle chmurnego poranka przyroda nie wydaje się już tak dzika, tchnie nawet jakąś dziwną melancholią.
Wszystkie twarze blade i niewyspane, wszystkie kości obolałe, a wszystkie pęcherze pełne.
No, prawie wszystkie.
– Przydałby się chyba mały postój – mówi fabrykant zabawek, ponieważ ktoś musi to w końcu powiedzieć. Pozostali przytakują w milczeniu, więc grubas uchyla drzwiczki, wytyka głowę na zewnątrz i krzyczy do woźnicy, żeby się zatrzymał.
Do środka dostaje się chłodne, rzeźwiące powietrze, niosące z sobą zapachy grzybów, wilgotnej ziemi, paproci i martwych liści.
– Dziesięć minut przerwy!

3
Trzeba uważać, aby nie przemoczyć butów i skarpetek, bo mnóstwo tu mulistych kałuż, a w koleinach stoi deszczówka. Istne grzęzawisko! Szczególnie aptekarz i młodzian skłonni są do katarowej febry połączonej z kaszlem – ten ostatni już ma zatkany nos, który wydmuchuje teraz w płócienną chustkę. Oddalił się od pojazdu na tyle, aby nikt go nie słyszał. Pozapinał się też na wszystkie guziki podszytego flanelą płaszcza i założył kapelusz. W kapeluszu tym – jak zapewniał ospowaty salzburski sprzedawca – arcy mu jest do twarzy.
– Zrobiliśmy spory kawałek drogi, nieprawdaż? – krzyczy do woźnicy fabrykant zabawek, chociaż dzieli ich ledwie jeden krok. Stoją obok uchylonych drzwiczek, w których oknie odbijają się rdzawe korony drzew i zielonawoszare niebo.
– Mokro jest – woźnica na to. – Przydałby się czwarty koń, bo mokro jest okrutnie.
Woźnica, jak mi się zdaje, mało co jest umysłowo rozwinięty, a na dobitkę kaleka na nogę, bo dziwnie utyka. Poły jego płaszcza obryzgane są błotem, podobnie jak brzuchy pochrapujących koni.
– Ale zdążymy dzisiaj do granicy? – dopytuje się fabrykant.
– Teraz drogi lepsze…
– To i pewnie zdążymy.
– Jak Bóg da… Chociaż deszcz naniósł trochę kamieni…
Aptekarzowa już weszła w mokrą buczynę, znikła wśród czerwieni i złota, więc panowie – w niejakim od siebie oddaleniu – żwawo ruszają w kierunku drzew po przeciwnej stronie drogi, omijając i przeskakując kałuże.
– Trzeba uważać, bo ślisko! – woła za nimi woźnica, który nigdzie się nie wybiera, tylko zasłonięty przez konia oddaje mocz wprost na drogę.
Niepodobieństwem jest zapuścić się w ten las dalej niż na kilkanaście kroków. Teren wznosi się stromo, głazy są śliskie, poszycie gęste, drogę hamują powalone drzewa i korzenie, o które potknąć się jak najłatwiej. W dodatku wszystko tu mokre po całonocnym deszczu. Kawaler wylazł najwyżej, skąd prawie nie widać drogi. Nic to, że kapelusz trzy razy spadał mu z głowy podczas tej wspinaczki.
Trzeba uważać, kiedy będzie schodził, żeby jakiegoś figla nie sprawił.
Aptekarz ulżył sobie w nieco bardziej dostępnym miejscu, z kolei łysy fabrykant, który znalazł kryjówkę za pierwszymi z brzegu drzewami, zapiął już pantalony i wraca w stronę pojazdu, wesoło pogwizdując jakąś bawarską melodyjkę.
Nagle poważnieje.
– To chyba gdzieś w tej okolicy miały miejsce te okropne morderstwa, prawda? – pyta woźnicy. – Czytałem w przedwczorajszym dzienniku, że znaleziono kolejną ofiarę. To już trzecia?
– Czwarta – odpowiada woźnica i zwyczajem woźniców spluwa siarczyście. – Już minęliśmy to miejsce. Jeszcze nie znaleźli czaszki. Coś mi się widzi, że jej już nigdy nie odszukają.
– Musi to być jakiś szaleniec.
– Mówią, że wilkołak. Tfu! Bestia jakaś. Chłopi widzieli go w lesie, ale nie dali rady złapać, za daleko był. Ja go tam jeszcze nigdy nie widziałem, a już piętnaście lat jeżdżę na tej trasie.
– Przerażająca historia – mówi fabrykant. – I pomyśleć, że to sami młodzi ludzie.
– Sami młodzi. Jeden z nich, mówią, ślepotą był porażony. Nic od dziecka nie widział. Nie wiem, po co sam szedł w las. Po co tam lazł?
– W Monachium swego czasu podobny mieliśmy przypadek. Szaleniec zbezcześcił i zamordował kilka kobiet. Jedną znaleźli dopiero, kiedy zerwali podłogę w jego domu. Inną zakopał po prostu w ogródku, wyobraża pan sobie? Do tej pory go nie znaleźli.
– Takie już czasy – wzdycha woźnica. Odwraca się i podchodzi do koni. – Czasy są coraz gorsze.
– Święta prawda – mówi fabrykant.
Należy jeszcze trochę rozprostować kości przed dalszą podróżą, jako że następny postój pewnie dopiero za godzinę.
O sto kroków od nas huczy potok, więc po chwili całe towarzystwo udaje się w jego stronę, jakkolwiek nie jest to łatwa sprawa, a to z powodu rozległych kałuż i błota. Wszyscy starają się iść po kamieniach, poruszają się jednak niepewnie, co nie jest niczym dziwnym po nocy spędzonej w tak niewygodnych pozycjach. Docierają jednak na miejsce bez żadnej szkody.
Tymczasem szaroczarne chmury dotykają lesistych wierzchołków gór, nadając całemu pejzażowi jakiś posępny nastrój.
Balladowy nastrój.
Lewa ręka zawisa nad klawiaturą. Następnie opada jak ostrze gilotyny. Oktawa C uderzona w niskim rejestrze fortepianu, a potem powolny pasaż unisono zakończony operowym zgoła recytatywem. Ten kilkutaktowy tajemniczy wstęp, skupiony i surowy, powstał całkiem niedawno – później niż następujący po nim pierwszy temat. Narodził się w trakcie spontanicznej improwizacji, w dziwnym jakimś stanie ducha, można zatem powiedzieć, że to same palce na klawiaturze go odnalazły. Instrument był podły, jego brzmienie brzękliwe, za oknem słychać było turkot blaszany w rynnach i pokrzykiwania pijanej kobiety. Stuttgart, jedenasta w nocy, dziesięć palców błądziło po zakurzonych klawiszach wypożyczonego fortepianu i coś z tego błądzenia można odnaleźć w nutach. Za dużo tu dla mnie romantycznej tęsknoty i chorobliwego pesymizmu.
– Ostrożnie na tych kamieniach! – ostrzega aptekarz. – Istna ślizgawka.
Woda w potoku nadzwyczajnie chłodna, co widać po reakcjach pochylonych nad nim osób.
– Jakże orzeźwiająca – mówi Klara Webern. Do jej lśniącego płaszcza podróżnego przylgnęły dwa falisto ząbkowane liście. – Wyborna.
– To prawda – przytakuje mąż. – Może tylko zanadto mulista.
– Z powodu ulewy – wyjaśnia fabrykant, a następnie, zmrużywszy oko, pochyliwszy się, mówi przesadnie złowrogim szeptem: – Mam nadzieję, że żaden wilkołak nie obserwuje nas teraz z lasu. Miejscowi uważają, że to bestia winna jest tych wszystkich zbrodni. Tak powiada woźnica.
– Zabobony – prycha aptekarz.
– Myślałam, że w naszych czasach takie historie mogą się rodzić jedynie wśród ludów słowiańskich – mówi aptekarzowa. – W Rosji albo gdzieś…
Milknie i cała trójka spuszcza głowy, starając się nie patrzeć w stronę kawalera. Następuje chwila niezręcznej ciszy.
Młodzieniec zdaje się jednak nie zwracać na to uwagi.
Jako ostatni zanurza ręce w zielonkawoszarej wodzie. Sukno jego płaszcza nasiąkło wilgocią podczas przeprawy przez zarośla, a i skarpety już mokre. Nie odzywa się w ogóle, pewno ze względu na ból zęba, który go od wczoraj nęka. Niemczyznę rozumie, owszem, uśmiecha się nawet, kiedy fabrykant opowiada anegdoty o mieszkańcach Xiężyca i napowietrznych żeglarzach, ale przez całą prawie podróż milczy, zatopiony w sobie.
Fizycznie – cherlak. Mężczyzny nie przypomina, raczej delikatne dziewczę. Miernego wzrostu, źle zbudowany. Twarz jego pociągła, usta małe, oczy niebieskie, w czerwonych obwódkach, podkrążone teraz ze znużenia.
– Jedziemy! – krzyczy woźnica.
Ochlapał się już wodą, ale ciągle nie wstaje, chociaż towarzystwo wraca gęsiego do dyliżansu. Nachyla się nad korytem potoku, jakby mu tam coś wpadło, i dopiero po kilku chwilach z wolna się podnosi i poprawia miękki kapelusz.
Idę za nim i razem pakujemy się do pojazdu, gdzie wita nas dobrze już znany zapach wytartej skóry siedzeń. Trzaskają drzwiczki. Kawaler – z kapeluszem pod pachą – siada na wprost fabrykanta zabawek, a ja lokuję się na wolnym miejscu – vis-a-vis aptekarzowej, która patrzy wprost przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Szkoda, że nie może mnie teraz zobaczyć w mojej pudrowanej peruce, haftowanym fraku i kamizelce, obcisłych pluderkach, białych pończochach i trzewikach ze srebrnymi sprzączkami. Pięćdziesiąt lat temu był to najparadniejszy strój w całej cywilizowanej Europie.

4
Widzę, że najwyższa już pora powiedzieć to i owo o sobie.
Nazywam się Pietro Maldini i pochodzę z niewielkiego miasteczka pod Neapolem.
Urodziłem się w 1733 roku, a ubyłem spośród żywych siedemdziesiąt dwa lata później, czyli – jeśli dobrze liczę – w roku 1805. Do daty własnej śmierci nie przywiązuję tak wielkiej wagi, jak do daty urodzin. Pamiętam, że umarłem podczas wyjątkowo ulewnej nocy w Wenecji, chociaż pochowany zostałem w Neapolu, gdzie spędziłem większą część swojego długiego życia.
A za życia byłem kompozytorem.
Maestro Maldini, proszę państwa, zostawił po sobie cztery msze, dwa oratoria, trzy tuziny symfonii, dziewiętnaście oper, trzydzieści koncertów skrzypcowych, dwadzieścia jeden obojowych, czternaście albo piętnaście fletowych, dziewięć wiolonczelowych, ponad pięćdziesiąt kwartetów smyczkowych, a do tego jeszcze mnóstwo większych lub mniejszych utworów na instrumenty klawiszowe, których chyba nikt, łącznie ze mną, nie jest w stanie policzyć. Dość powiedzieć, że samych menuetów napisałem około setki. Nie ma co, imponujący dorobek!
Moje metody kompozytorskie były całkiem proste: unikałem pstrokacizny, muzycznej brzydoty, wymuszonej przesady i męczącej kakofonii, czyli wszystkich tych rzeczy, które stały się tak modne pod koniec mego życia. Zamiast fałszywej pogoni za oryginalnością i osobliwym efektem starałem się raczej dążyć do tworzenia dzieł o klarownej budowie, doskonałych proporcjach, pełnej uroku melodii i tego czegoś, co można by od biedy nazwać muzycznym wdziękiem.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie te kompozycje przynoszą mi zaszczyt – duża część mojej twórczości była ukłonem wobec panującej akurat mody, wiele utworów dyktowała troska o niewybredny efekt ( jedenaście tańców na harmonijkę szklaną) i łatwy poklask – znajdowało się wśród tych błahostek jednakże kilka dzieł, które poczęte były w prawdziwym uniesieniu ducha i które, przynajmniej moim zdaniem, nie zasłużyły sobie na tak rychłe zapomnienie.
Bowiem dzisiaj ta muzyka już nie istnieje, to znaczy – istnieje tylko na papierze. Umarła nawet w umysłach tych, którzy ją słyszeli. Żaden skrzypek nie wykonuje moich koncertów, opery znikły z repertuaru neapolitańskiego teatru i wątpię, czy znalazłby się jakiś uliczny muzykant potrafiący teraz zagrać lub zagwizdać chociaż jeden z „pełnych wdzięku i gracji” menuetów, które z taką łatwością wpadały niegdyś ucho. Mimo długiego życia byłem tylko meteorem na rozgwieżdżonym niebie muzyki.
Lecz dość już użalania się. Moje życie było przecież długie i pełne sukcesów. Opowiem o nim pokrótce, korzystając z tego, że nic ciekawego w tej chwili się nie dzieje.
Ot tak, dla zabicia czasu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

4
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.