Książka-teledysk, pulsująca jaskrawością barw, boleśnie kontrastujących z szarością życia bohaterów. „Odlot” Nicka McDonella – czyli rzecz o Nowym Jorku takim, jakim nie chcielibyśmy go znać. Rzecz o samotności i beznadziei wśród niedźwiadków z FAO Schwarz.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Uwaga: tekst zawiera niewielkie spoilery Debiut 18-letniego Nicka McDonella wywołał kilka lat temu prawdziwą burzę; cieniutką książeczkę młodego autora sprzedano za oceanem w ponad stu tysiącach egzemplarzy. Talent syna wpływowego redaktora objawił się wśród batalii o nepotyzm wśród wydawców. „Odlot” (tytuł oryginalny – „Twelve”) został opublikowany nakładem oficyny należącej do dziadka autora, pierwszym recenzentem powieści został zaś nie kto inny, jak sam Hunter S. Thompson, autor „Fear and Loathing in Las Vegas”, znajomy i przyjaciel rodziców, który to określił McDonella „talentem z prawdziwego zdarzenia, znakomitym młodym pisarzem o charakterze szaleńca i bardzo ostrych zębach”. Reklama: oto wychowywany wśród intelektualnych elit Nowego Jorku siedemnastolatek napisał książkę, która demaskuje pustkę w życiu nowojorskich bogatych nastolatków, nieszczęśliwych i samotnych, szukających pocieszenia w przemocy, narkotykach i podobnych jota w jotę imprezach. Prawda, że brzmi to zniechęcająco? Jak podręcznikowy przykład komercyjnych gierek mających na celu złapać w sieć jak największą liczbę klientów. Problem polega na tym, że „Odlot”, u nas wydany nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, to naprawdę znakomita powieść. McDonell zdaje się być zadziwiająco dojrzały jak na swój wiek. Porównując go z innymi debiutującymi podczas ostatniej dekady pisarzami, nie nudzi tak jak Mirosław Nahacz, autor „Osiem cztery” (w chwili pierwszej publikacji lat 19), ani nie popisuje się tak erudycją jak Lubko Deresz („Kult”, 17). Nie znajdziemy tu ani piramid zbudowanych z wulgaryzmów, ani pustych sentencji na temat miłości, ani żonglerki cytatami z autorów o tak modnie brzmiących nazwiskach jak Borges czy Lovecraft. McDonell pisze o tym, co zna i czuje. I nawet gdy zbiera mu się na filozofię, nie czuć między słowami zadęcia ani fałszu. „Głównym bohaterem” książki jest Biały Mike, nastoletni dealer narkotyków; czysty („nigdy nie pił, nigdy nie jarał trawy”) i inteligentny (z uwag wychowawcy: „być może nawet drzemie w nim geniusz”) chłopak z wyższych sfer, który zamiast iść na studia, kręci się po ulicach Wielkiego Jabłka w poszukiwaniu klientów – a także wskazówki względem tego, „co zrobić z życiem”. „Głównego bohatera” ujęłam powyżej w cudzysłów nie bez powodu; o ile bowiem Mike pojawia się na kartach „Odlotu” najczęściej ze wszystkich bohaterów, galeria postaci nakreślonych przez McDonella jest tak duża, że w sumie nazwanie tej postaci po prostu „głównym bohaterem” może się wydać niekonsekwentne. Biały Mike gra tu raczej rolę spoidła łączącego oddalone od siebie sylwetki Chrisa, Lionela, Jessiki, Huntera, Andrew, Sary, Claude’a, Molly, Tobiasa... Biały Mike jest w centrum, bo to on „rozkręca” imprezy, na które chodzą, to on zapewnia części z nich tytułowy odlot. Powieść ma konstrukcję teledysku: perspektywa zmienia się tu co kilkanaście akapitów, raz po raz raczeni jesteśmy krótkimi retrospekcjami tudzież strzępkami wspomnień, fragmentami dialogów, które pozornie nic nie znaczą, i urwanymi sekwencjami przemyśleń. Mimo braku rozbudowanych opisów cały czas ma się wrażenie obcowania z całą gamą pulsujących, jaskrawych barw; oto Nowy Jork, Manhattan tuż przed sylwestrem, gdzie mimo tłumów na chodnikach towarzyszy bohaterom nieodparte uczucie samotności. Wszystko jest jak nie nowe, to przynajmniej sztuczne, do bólu nowoczesne, do bólu trendy i wyzbyte duszy. Pluszowe niedźwiadki Jessiki są z FAO Schwarz, a ciemnoniebieski płaszcz Mike’a od Brooks Brothers. Mnóstwo, mnóstwo tu gadżetów i prestiżowych marek, kojarzących się nieodmiennie z szyldami przy Piątej Alei. Na wyblakłych fotografiach wspomnień częściej pojawiają się niańki niż rodzice („kaczki nie warczą, Dory, tylko kwaczą”), bo tych albo nie ma, albo są milczący, niedostępni, zajęci własnymi sprawami, zabiegani, skupieni na pieniądzach, romansach, wygodzie. Oto matka Jessiki: Jessica nie wie, dlaczego matka akurat dziś postanowiła zjeść z nią lunch. A, chodzi o oceny. „Bo wiesz, jak bardzo ojcu zależy, żebyś poszła przynajmniej do Wesleyan”. Lekarstwem na chłodne stosunki matki z córką ma być wizyta u psychologa. Dobrego psychologa. A więc: pustka. A jak z tą pustką radzi sobie Jessica? Sięga po twelve. To „koka, ale taka bardziej jak ecstasy”. Jak radzą sobie inni? Claude, który „brał kokę na okrągło, aż mu się popieprzyło w głowie”, buduje sobie ołtarzyk z azjatyckiej broni. Andrew szuka przyjaźni – i tak kupuje trawę, mimo że nigdy nie miał w ręku blanta. A Biały Mike czyta „Dżumę”. Tak, tak, kryzys egzystencjalny. Wspomina także matkę, która kilka lat wcześniej umarła na raka. I podgląda rodzinę sąsiadów. To, co razi, to absolutny brak wartości. Nastoletni bohaterowie „Odlotu” nie mają rodziców, nie mają autorytetów, żyją telewizją, narkotykami, seksem. Uczą się, bo tak im kazano, bo istnieje prestiż rodziny, bo tak, a nie inaczej. Nie mają serca ani dla siebie, ani dla innych. Nigdy ich z resztą tego nie nauczono. Słowa, które padają tu z ust rzadko pojawiających się dorosłych, brzmią trywialnie. Dlatego też i w oczach bohaterów fundamenty kultury tudzież moralności są przestarzałe i obce. „Tak naprawdę, kiedy klękasz w ławce, to po to, żeby zrobić laskę Panu Bogu”, mówi Biały Mike na lekcji religii. Rozgrywająca się na ostatnich stronach powieści masakra nie boli też tak, jak powinna. A raczej – boli, tyle że w zupełnie inny sposób. Przez sto dziewięćdziesiąt stron lektury zostajemy za szybą, zakładamy pancerz, z którym żyją bohaterowie. Mniej przerażają same zdarzenia, bardziej ton, którym McDonell je relacjonuje. To relacja widziana oczami imprezowiczów, wciąż z puszkami po piwie i skrętami w rękach. „Timmy widzi, jak głowa Marka Rothko rozpryskuje się, i przez sekundę myśli tylko o zabawie, którą sobie kiedyś wymyślili. Rzucali zgniłymi mandarynkami o ścianę naprzeciw okna Marka Rothko, gdzie rozbijały się z takim przyjemnym plaśnięciem”. McDonell bawi się kontrastami. Tu Camus, tu pustka, mówi. Białemu Mike’owi śni się jego własna śmierć, spadanie z wieżowca, krople deszczu rozpryskujące się wokół jego zwłok. Bo Białemu Mike’owi już na niczym nie zależy. Na czym, do cholery, miałoby mu niby zależeć? Nie wiem, czy Nick McDonell zostanie głosem swojego pokolenia. Nie wiem też, czy można go nazwać „amerykańską Masłowską”. Warto jednak wspomnieć, że Bret Easton Ellis zaczął swoją karierę pisarską od takiej właśnie powieści-wideoklipu, we wciąż nie opublikowanym u nas „Less Than Zero” opisując świat zamożnych studentów Los Angeles w czasie Bożego Narodzenia. Niemało u McDonella skrótów myślowych i sentencji, które bez szkody można by wyciąć. Gdzieniegdzie połyskuje banał, ale co tam. Łopatologia? Biały Mike pomyślałby: pieprzyć to. Jest w tej literaturze coś ujmującego, a jest to... Szczerość? Być może. Nie mam odwagi wystawić tej książce wyższej oceny; nie jest to, słowami „Gazety Wyborczej”, „produkt speców od marketingu”, ale też nie naprawdę wielkie literackie osiągnięcie i trudno określić, czy McDonell ma szansę podążyć ścieżką Breta Eastona Ellisa – jednak „Odlot” pozostawia coś po sobie. Bo ja cały czas myślę o motylu, o którym opowiadała matka Białego Mike’a; o motylu, „który spadł na ziemię w Brazylii i przygiął maleńkie źdźbło trawy”, przez to co wszystko wygląda inaczej tutaj, tysiące kilometrów dalej. Wiecie, o co zapytał matkę Biały Mike? O to, czy motyl umarł.
Tytuł: Odlot Tytuł oryginalny: Twelve Autor: Nick McDonell Przekład: Hanna Pasierska Wydawca: Prószyński i S-ka ISBN-10: 83-7337-473-6 Format: 152s. 125×195mm Cena: 22,— Data wydania: 18 września 2003 Ekstrakt: 70% |