powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXIV)
marzec 2007

Krótka podróż na Wyspy Nonsensu
Kultura popularna może być przydatna w życiu. Kropka. Kultura popularna po prostu potrafi tak opisać świat, że nie będą was czekać już żadne niespodzianki. Weźmy na przykład budowę domu. Gdy jesteście przygotowani, że podwarszawska posesja jest położona na Starym Indiańskim Cmentarzu, nie straszne będą już nawet żadne fanaberie ekipy budowlanej. Nawet jeśli położą całą glazurę do góry nogami, lepsze to niż odkrycie w piwnicy krypty z mumią czy też pentagramu otwierającego Wrota Piekieł.
W zeszłym miesiącu po raz pierwszy pojechałem do Stanów Zjednoczonych – kraju, o którym, jak nigdy, popkultura miała najwięcej do powiedzenia. Jak się okazuje – ta wizja jest całkiem słuszna. Irytuje was, że w każdym filmie w 37 sekundzie pojawia się powiewająca flaga? Gdyby było inaczej, taki film mówiłby prawdopodobnie o jakimś innym kraju lub przedstawiał zakłamany obraz Ameryki, bo tam naprawdę flaga powiewa na każdym rogu. Słyszeliście, że Amerykanie jeżdżą z pokoju do kuchni samochodami, ale uważacie, że to przesada? Wybrałem się na mały spacer do supermarketu, zatrzymałem na światłach i stwierdziłem, że jestem na Wyspach Nonsensu. Pamiętacie tę starą część „Tytusa, Romka i A’Tomka”, gdy zwiedzali wyspę, na której każdy ma samochód? To USA. Na owym skrzyżowaniu stałem ja sam i 60 samochodów. W promieniu 1 km nie było widać żadnego innego pieszego. Miałem przy tym wrażenie, że wszyscy z owych 60 samochodów przyglądają mi się z dużą podejrzliwością, jak potencjalnemu terroryście, bo przecież gdybym miał normalne zamiary, jechałbym samochodem. Rany, tam nawet w niektórych miejscach nie ma chodników, a są szosy – i nie mówię tu o autostradach, ale o podjazdach do osiedlowych sklepów… Gdybym nie czytał „Tytusa”, mógłbym być zszokowany, a tak poczułem się jak na wyprawie z Romkiem i A’Tomkiem, czyli prawie jak w domu. Następna sprawa – jedzenie. Wiemy z filmów („Super Size Me”, „Fast Food Nation”), że jest paskudne – dzięki czemu jesteśmy przygotowani na obrzydliwy smak, zgagę i niestrawność. Jak najbardziej słusznie. W tym kraju z jednej strony istnieje obsesja zdrowia – kawa bezkofeinowa, herbata bezkofeinowa, zakazy palenia papierosów gdzie się da, mleko odtłuszczone (to duże osiągnięcie – mleko prawie tak przezroczyste, jak woda), a przy tym z drugiej strony wszechobecne hamburgery, tłuste ziemniaki, obrzydliwe pieczywo… Inna sprawa, że i tak – dzięki popkulturze – przygotowany byłem na więcej. Wchodząc do jadłodajni lub supermarketu tylko czekałem, aż ktoś strzeli w sufit i weźmie wszystkich za zakładników…
Znamienną scenę widzimy w niedawnym „W pogoni za szczęściem” – Will Smith, po kilku nocach spędzonych w przytułku dla bezdomnych z synem na ręku, po nocach reperujący maszynę rentgenowską, bez grosza przy duszy, zapytany w windzie, co słychać, odpowiada „Fine!”. I tacy rzeczywiście są Amerykanie – wszystko jest w porządku, wszystko jest dobrze, nie ma powodów do narzekań. Może to właśnie daje im siłę i energię? Bo poza tym to w sumie strasznie sympatyczni goście, pozytywnie nastawieni, skorzy do pomocy… Mają te swoje dziwactwa, fajnie się czasem z nich ponabijać, ale jakoś miło się tam przebywało. Szczęśliwy traf? Chyba jednak nie.
Na jedno mnie tylko popkultura nie przygotowała. Łażąc sobie po plaży Pacyfiku, trafiłem na ichniejszą jednostkę ratowniczą, takie lokalne „Baywatch”. I co? Paru znudzonych facetów. A gdzie Pamela Anderson i jej biust, gdzie Erika Eleniak i wszystkie inne? No pytam, gdzie?
powrót do indeksunastępna strona

3
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.