powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LXV)
kwiecień 2007

AutorAutor
Kto nie ma czarnej duszy, tego nie ruszy
‹Dreamgirls›
Dlaczego Konrad Wągrowski nie odróżnia od siebie ciemnoskórych piękności, a Piotrowi Dobremu mylą się czeskie modelki? Którego z nich w filmach muzycznych najbardziej wkurzają piosenki? Czekając niecierpliwe na musical o Michale Wiśniewskim, rozmawiamy dziś o „Dreamgirls”, kinie czarnych, i o tym, czy Polak wpada w konsternację, gdy ludzie znienacka zaczynają śpiewać.
‹Dreamgirls›
‹Dreamgirls›
Piotr Dobry: Konradzie, chciałbym Cię namówić na dyskusję o filmie „Dreamgirls”, który wywołał sporo szumu za sprawą ról debiutantki Jennifer Hudson i zaskakująco dobrego Eddie’ego Murphy’ego, i który, mimo świetnych recenzji za granicą, został – co przewidywałem – bardzo chłodno przyjęty przez naszych krytyków. Wiem skądinąd, że nie jesteś fanem czarnej muzyki, znam Twoją ocenę „Raya”, dlatego śmiem przypuszczać, że dołączysz do grona tych, na których musical Condona nie zrobił wrażenia. Tym bardziej więc zderzenie naszych odczuć – człowieka wychowanego na kinie czarnych i człowieka, którego (co niegdyś uczciwie mi przyznałeś) pierwszym obejrzanym filmem Spike’a Lee była „25. godzina” – może być ciekawe.
Konrad Wągrowski: Nie inaczej, panie Tomaszu... to znaczy, Piotrze, nie inaczej... Daleki jednak jestem od miażdżącej oceny, jaką wystawił „Dreamgirls” w najnowszym, choć mocno spóźnionym (czyżby podświadoma reakcja na naszą wcześniejszą dyskusję?) numerze „Filmu” Andrzej Zwaniecki. Bo przyznam, że podczas całego seansu dość wesoło tupałem sobie lewą nogą, a „One Night Only” nucę od kilku dni bez przerwy. Ale to jest reakcja, jaką miewam podczas dobrego koncertu, a nie filmu. A filmu pomiędzy piosenkami za wiele tu nie było...
PD: Ależ Konradzie, przecież właśnie o to chodziło, żebyś wesoło tupał sobie nogą! O to chodzi w każdym gatunku filmu rozrywkowego – komedia ma Cię śmieszyć, horror straszyć, a musical oferować dobre piosenki w dobrej choreografii. A tu masz jeszcze więcej niż w przeciętnym musicalu – dobre aktorstwo (porównaj umiejętności obsady „Dreamgirls” do aktorskiego poziomu takich „Dirty Dancing”, „Grease”), błyskotliwe komentarze społeczne. Nie zgodzę się, że filmu wcale tu za wiele nie było. Może inaczej – nawet jeśli scen „granych” było mniej niż „śpiewanych”, to i tak przeważnie były przedniej jakości – weź chociażby tę świetną sekwencję, gdy energetyczny hit naszych czarnoskórych bohaterów zostaje przerobiony na okropnego smęta dla jakiegoś ulizanego białasa („Myślisz, że to Elvis był autorem »Hounddog«?”). Albo narkotyzujący się Murphy, po tym, jak dowiaduje się, że już nie pasuje do tego biznesu...
KW: Mój główny problem z „Dreamgirls” polega na tym, że dawno chyba nie widziałem musicalu, w którym aż taki procent filmu był poświęcony piosenkom.
PD: Toż to okropne! W komediach pewnie Ci przeszkadza, jak twórcy za bardzo skupiają się na gagach, olewając na przykład pogadanki o sensie życia? Powiedz po prostu, że te piosenki nie do końca podchodziły pod Twoje gusta.
Jeden z najbardziej dramatycznych momentów filmu - śpiewają.
Jeden z najbardziej dramatycznych momentów filmu - śpiewają.
KW: Oj, nie dałeś mi skończyć zdania... Nie jest moim zarzutem, że są to piosenki w ogóle (bo to by skasowało całkowicie „Parasolki z Cherbourga” czy „The Wall”, za którym jako nastolatek przepadałem), lecz – co istotne – to piosenki nieposuwające fabuły do przodu (jak w „Chicago”) i niezaskakujące ciekawą aranżacją (jak, bo ja wiem, np. w „Moulin Rouge”). Niestety, to piosenki, które zwykle (nie zawsze oczywiście) nie były żadnym komentarzem do fabuły, a były odgrywane w banalnej scenografii koncertowej. I naprawdę dużo tego było... No to właśnie w tym celu kupuje się zapis koncertu na DVD, a nie idzie do kina na film z największą ilością oscarowych nominacji...
PD: W tym trzema za piosenki i ani jedną w najważniejszych kategoriach. Co do banalnej scenografii – zgoda. Tyle że łatwiej o wymyślniejszą scenografię w historii bohemiarzy czy morderczyń niż piosenkarek R&B. Występy sceniczne były tu niezbędne dla fabuły. A większość piosenek stanowiło do tejże fabuły komentarz, więc w tej kwestii mijasz się z prawdą.
KW: No nie gadaj. Nie chce mi się lecieć na seans z notesikiem i wypisywać, ale z imdb widzę, że w filmie pojawiło się 29 (!) piosenek, z których jako komentarz do fabuły mogę uznać „It’s All Over”, „And I Am Telling You I′m Not Going” (znakomite zresztą), białasową wersję „Cadillac Car”, „Jimmy’s Rap”, „When I First Saw You” (taki tam miłosny smut, ale niby oddający relację między bohaterami), „I Am Changing” i nudziarskie tytułowe „Dreamgirls”. Dorzućmy do tego jeszcze ze trzy, które pominąłem, to daje nam coś koło 20 kawałków wciśniętych do filmu, tylko żeby se pośpiewali! Nawet licząc 2 minuty na jedną, to dobre 40 minut śpiewania bez treści. Nie mówię, że brzydkiego, ale wystarczającego, by widza nieczującego klimatu tej muzyki mocno zmęczyć.
PD: Co Ty możesz uznać za komentarz do fabuły, a co faktycznie nim jest, to dwie różne sprawy. Pominąłeś nie trzy, bo wiele więcej – „Listen”, „Family”, „Lorrell Loves Jimmy”, „Patience”, „I’m Somebody”... Kurczę, skończę, bo nie o to chyba chodzi, byśmy przerzucali się tracklistą. Fakt faktem, że piosenek wrzuconych zupełnie od czapy praktycznie tu nie było – wszystkie były powiązane albo z aktualnymi sytuacjami bohaterów, albo ich uczuciami, marzeniami etc.
KW: Większość piosenek w ogóle jest jakoś powiązana z uczuciami, marzeniami... Może więc przeformatuję nieco zarzut – konstrukcja filmu polegająca na wypełnieniu go piosenkami, które nie posuwały fabuły do przodu (w taki sposób jak np. w „Chicago”), choć nawet były jakimś komentarzem do uczuć bohaterów, dla wielu widzów może być nużąca podczas seansu (to nie jest tylko moje odczucie). Próbujesz wyciągnąć ode mnie od paru pytań mój stosunek do tej muzyki, więc może czas to przyznać – choć miła dla ucha, nie ruszała mnie zbytnio, nie wywoływała (z dwoma wyjątkami – „And I Am Telling You I′m Not Going” i „One Night Only”) emocji. To muzyka z innej epoki. I nie będę się kłócił, gdy stwierdzisz, że to może być mój największy problem. Bo jak się zachwycić filmem, w którym jest po prostu 29 miłych, niewywołujących większych uczuć, piosenek?
Dramatyczny zwrot akcji - śpiewają, ale w innej scenerii.
Dramatyczny zwrot akcji - śpiewają, ale w innej scenerii.
PD: No i właśnie w tym sęk. Cieszę się, że doszliśmy do konsensusu. Chociaż zarzutu, że „to muzyka z innej epoki”, przyznam, nie rozumiem – Bach czy Beethoven są z epoki jeszcze odleglejszej, co nie przeszkadza mi z przyjemnością posłuchać od czasu do czasu muzyki klasycznej. Po prostu na czym innym się wychowałeś i tyle, co tu dużo roztrząsać.
KW: A nie miałeś wrażenia, że część wątków zboczyła na manowce? Dla mnie wątek Murphy’ego nie jest do końca wygrany, zupełnie zmarnowany wątek dziecka Effie (mam zrozumieć, że Deena ot tak przechodzi nad tym do porządku dziennego?), niedograny wątek rywalizacji o pierwszeństwo w zespole... Może za mało było na to czasu, bo za dużo zajęły piosenki...?
PD: Ojej, no to złóż petycję o rozłożenie tego na serial, TVN na pewno wykupi prawa. Wątek Murphy’ego był poboczny, więc nie odniosłem takiego wrażenia. Nierozwinięcie wątku dziecka Effie też nie spędza mi snu z powiek, nie skupiam się na tym, czy Deena słusznie przechodzi do porządku, czy nie, tylko na tym, że Deena jest modelową postacią gwiazdki bez osobowości, robiącej karierę dzięki ładnej buzi i świetnym wymiarom. Effie zaś odwrotnie – wybitny głos, ale dyskwalifikująca waga i charakter. I to odzwierciedla nie tylko reguły rządzące show-biznesem w latach, w których rozgrywa się akcja filmu, lecz i obecną sytuację. A dodatkowego smaczku dodaje jeszcze fakt, że życiorysy zarówno Beyonce, jak i Jennifer Hudson, niemal pokrywają się z opisami odtwarzanych przez nie postaci.
KW: Fajnie, ale chyba nie muszę poznawać życiorysów odtwórczyń przed pójściem do kina, prawda?
PD: Prawda, ale nie poznać życiorysów akurat tych odtwórczyń było ostatnimi czasy naprawdę trudno – musiałbyś w ogóle nie oglądać telewizji, nie słuchać radia, o prasie nie wspominając. Zresztą o taki brak rozeznania Cię nie podejrzewam – to tak jakbyś oglądając „Hollywoodland”, nie wychwycił ani jednego punktu wspólnego życiorysów Reevesa i Afflecka. Nigga, please...
KW: Zaraz, zaraz, Reeves też miał Oscara za scenariusz???! :-) No, masz mnie. Wiem o Beyonce, że jest lansowana, a widzę, że ma głównie urodę (tu i tak aktorsko nie była taka masakra jak w „Różowej panterze”). Wiem o Hudson, że nie wygrała Amerykańskiego Idola, a patrząc na jej głos i ekspresję, mogę sadzić, że zadecydował brak właściwej figury...
PD: No, ale jakaś sprawiedliwość dziejowa się dopełniła, bo w castingu do roli Effie pokonała właśnie między innymi zwyciężczynię Idola.
KW: Dobrze, że się nie skupiasz na szczegółach, ale właśnie nadmiar ledwie zarysowanych wątków szkodzi filmowi. Bo taka postać jak Jimmy „Thunder” Early to temat na osobny film (inna sprawa, że dość sztampowy)...
Napięcie sięga zenitu - zbierają siły by znów śpiewać.
Napięcie sięga zenitu - zbierają siły by znów śpiewać.
PD: No i będziesz miał niedługo taki osobny, sztampowy film, gdyż Hollywood przygotowuje się do realizacji biografii Jamesa Browna, na którym to przecież wzorowano postać „Thundera”.
KW: Ojej, już zaczynam ziewać... :-)
PD: A ja już zacieram ręce, bo reżyserią zainteresowany jest sam Spike Lee.
KW: A z kwestii rasowych został jedynie smakowity motyw występu w klubie białym z „błyskotliwym” żartem „zaśpiewają, zatańczą, a potem posprzątają” i „Cadillac Car”, wątku trzeciej gwiazdki i jej romansu w ogóle się nie dostrzega, dziecko bez sensu etc. Gdyby film skupił się na dwóch głównych wątkach – historii Effie i cynicznym podejściu do showbiznesu Curtisa Taylora jr. – byłoby lepiej. No i gdyby mieli na to więcej niż te pół godziny po odliczeniu wątków pobocznych i piosenek...
PD: Przeczysz sam sobie, bo z jednej strony chciałbyś, żeby film skupił się głównie na losach Effie, a z drugiej masz niedosyt z powodu słabo rozwiniętego wątku trzeciej wokalistki (czwartej też?). No sorry, jakoś tak się złożyło, że historię Dreamgirls wzorowano na autentycznej historii The Supremes, które były triem. I jak sięgam pamięcią, w filmach z wieloma bohaterami zawsze kogoś się wyróżnia. Nie ma tak, że każdy dostaje tyle samo czasu ekranowego (no, może za wyjątkiem „Trzej amigos”). W „Ocean’s Eleven” pewnie Ci przeszkadzało, że Bernie Mac pojawiał się na ekranie krócej niż George Clooney?
KW: Nie przeczę sobie, tylko podkreślam zgrzyt. Nie zależy mi bardzo na poznawaniu historii trzeciej i czwartej odtwórczyni, ale jeśli się coś do filmu na ten temat wrzuca, to albo powinno to wnosić do historii coś więcej niż dwie mało znaczące sceny, albo lepiej, żeby nie było tego w ogóle. Dobry twórca potrafi nawet z epizodów zrobić smakowity komentarz, słabszy powinien wiedzieć, że musi skoncentrować się na jednym wątku. Tu nie było ani jednego, ani drugiego.
PD: E tam. Condon jest dobrym twórcą, umiejętnie poruszającym się w różnych stylistykach – „Dreamgirls”, „Kinsey”, „Bogowie i potwory”... Żałuję, że to nie on reżyserował „Chicago”.
KW: Inna sprawa, że na pewno dla samej Jennifer Hudson ten film warto obejrzeć. Rany, ona totalnie skasowała Beyonce! Że też ta ostatnia się na to zgodziła!
PD: Też mam do niej szacunek za zdobycie się na autokrytycyzm. Hudson skasowała, to prawda, ale też bym jej nie przeceniał – po prostu miała taką rolę, by skasować, a Beyonce z kolei miała taką, by być skasowaną, i też się wywiązała. Ten film to głównie pojedynek na głosy, co nie zmienia faktu, że aktorsko może nie rzuca na kolana, ale stoi na dobrym – a jak na musicale, nawet na wysokim – poziomie.
KW: Wiem, że miały takie role, tym bardziej zaskakuje mnie Beyonce. Może ona tego nie zrozumiała, gdy jej proponowali rolę? :-) Aktorsko Hudson jest dobra, nie tylko w scenach śpiewanych, muszę to przyznać. Nie wiem, czy aż oscarowo dobra, ale na pewno nie jest to taki Oscar jak dla Gwyneth Paltrow.
PD: Czaisz, że Paltrow chce zagrać Barbarellę w nowej wersji? Z jej aseksualnością byłby to chyba najgorszy wybór z możliwych.
Od lewej Hudson, Beyonce, Rose... Nie, zaraz - Rose, Hudson, Beyonce... Albo jakoś tak. Nieważne, w środku bez wątpienia Danny Glover.
Od lewej Hudson, Beyonce, Rose... Nie, zaraz - Rose, Hudson, Beyonce... Albo jakoś tak. Nieważne, w środku bez wątpienia Danny Glover.
KW: O rany, czytałem o tym. Mieliśmy się dziś pokłócić, ale znów się muszę zgodzić – Gwyneth Paltrow jako Barbarella może kosztować producentów ładnych parędziesiąt milionów dolców wyrzuconych w błoto na ten remake... Angelina Jolie tu by pasowała. Może jeszcze Angelina Jolie. I chyba też Angelina Jolie...
PD: Ewentualnie jakaś młodsza, niekoniecznie wielka piękność, ale seksowna – Amy Smart, Elisha Cuthbert... Ale do Angeliny, rzecz jasna, nie mam zastrzeżeń.
KW: Wracając do „Dreamgirls” – Eddie Murphy jednak przereklamowany. Dobry, owszem, ale nie aż tak, jak trąbiono przed seansem.
PD: Trąbiono, bo nagle okazało się, że Murphy potrafi nie tylko się wygłupiać, ale i coś zagrać. Pozostali odtwórcy ról męskich nie byli przecież gorsi – Foxx, Glover, Robinson – wszyscy zagrali porównywalnie z Murphym. Dlatego wściekłość Murphy’ego po tym, jak nie dostał Oscara, uważam za bezzasadną – powinien się chłopak cieszyć z samej nominacji. Inna sprawa, że Arkin też nie zasłużył na Oscara...
KW: No, i wreszcie się zgadzamy. Akademia zawsze lubiła, jak ktoś kojarzący się do tej pory z wygłupem lub aktorstwem niższej klasy nagle pokaże coś dojrzałego, choćby na przyzwoitym poziomie. Murphy się świetnie w to wpasowywał. Arkin dostał trochę za całokształt, na pewno dużo bardziej zasłużył Haley.
PD: Był właściwie jedynym z całej piątki, który zasługiwał.
KW: Ale my tu jednak nie o Oscarach mieliśmy rozmawiać... „Dreamgirls” w Polsce od razu stał na straconej pozycji – kino czarnych, w musicalowej wersji, to nie jest film, na jaki polski widz chodzi, a którym krytyk się zachwyci... Czy nie uważasz, że rasowe powody są tu nie do pominięcia? I nie chodzi mi nawet o jakąś niechęć (zakładam, że tacy raczej chodzą na stadiony, nie do kina), ale o barierę kulturową i – nie żartuję – problemy z odróżnianiem aktorów...?
PD: No proszę Cię... Ktoś, kto by twierdził, że nie odróżnia Murphy’ego od Foxxa, a Foxxa od Glovera, musiałby być skończonym cymbałem. Może rdzennych Afrykańczyków czy Pigmejów nie tak łatwo odróżnić, ale amerykańscy czarni naprawdę są różni, niemal w takim samym stopniu jak biali. Szczególnie, że w „Dreamgirls” grają znani gwiazdorzy, a nie jakiś trzeci sort gangsta raperów. Zresztą znani czy nie, nigdy nie miałem problemu z odróżnieniem jakiegokolwiek czarnoskórego aktora od innego, a na przykład ciągle mi się myli Dermot Mulroney z Dylanem McDermottem.
KW: A mi Matthew McConaughey z Matthew Modinem. A ostatnio, po „Świadku koronnym”, dołączył do nich Paweł Małaszyński.
Statek-Matka nadlatuje - sympatyczne nawiązanie do 'Bliskich spotkań III stopnia'
Statek-Matka nadlatuje - sympatyczne nawiązanie do 'Bliskich spotkań III stopnia'
PD: Jeśli widzowie rzeczywiście robiliby problem z odróżniania aktorów, jak wytłumaczyłbyś ogólnoświatową popularność azjatyckich horrorów? A co do bariery kulturowej – niby dlaczego miałaby być ona przeszkodą w oglądaniu filmów? Jeśli kogoś nie interesuje film o środowisku Afroamerykanów, kulturze Majów czy królowej Elżbiecie, to niech siedzi w domu i ogląda telenowele.
KW: Jaka tam ogólnoświatowa popularność azjatyckich horrorów? W wielu krajach jest paru zapaleńców, którzy robią trochę szumu, ale na box office to już zbytnio nie działa. Trzeba dopiero nakręcić amerykański remake, z rozpoznawalnymi twarzami, by zrobić kasę... Weźmy też choćby „Infiltrację” – dopiero DiCaprio i Damon pozwolili wielu ludziom odróżnić, kto jest policjantem, a kto gangsterem... Ja wiem, że generalnie Morgan Freeman wygląda nieco inaczej od Djimona Hounsou, a Michael Jackson w ogóle wygląda inaczej od czegokolwiek, ale jednak gdy np. mowa o młodych ładnych dziewczynach, to już bywa problem – i mówię tu o ogóle, nie o szczególnych przypadkach.
PD: O Jezu, taki sam problem jak z rozróżnieniem młodych ładnych Czeszek – weź te wszystkie topmodelki – trudniej je chyba rozróżnić niż Tyrę Banks od Naomi Campbell...
KW: Dlaczego aktorzy czarnoskórzy w Polsce rzadko osiągają status gwiazd i dużą rozpoznawalność – za wyjątkiem może Eddie’ego Murphy’ego i Willa Smitha, wylansowanych przez wielkie przeboje („Gliniarza” i „MiB”)?
PD: I Denzela, i Snipesa – swego czasu to byli przecież jedni z największych bohaterów naszych wypożyczalni wideo. A nie przyszło Ci do głowy, że może dlatego, iż znanych i uznanych aktorów czarnoskórych jest po prostu mniej niż białych? Nie widać też po box office’ach, by Polacy w kinie jakoś szczególnie zwracali uwagę na gwiazdy – poza gwiazdami polskich seriali, oczywiście. To by zresztą tłumaczyło, dlaczego na „Starą Baśń” poszło w 2003 roku 900 tysięcy widzów, a na „Terminatora 3” – tak znany tytuł i z taką megagwiazdą – „tylko” 420 tysięcy.
KW: Trochę żartuję z tym odróżnianiem, ale wydaje mi się, że w Polsce może zachodzić tu taki problem, jaki ma amerykański widz z Chińczykami, Japończykami i Koreańczykami (polski zresztą też)... Ale pewnie są też inne przyczyny. No właśnie – dlaczego „Dreamgirls” w Polsce poległo, a w naszym kraju miłośników kina czarnych jest dwóch – znaczy Ty i Bartek Sztybor...?
PD: Dwóch wśród krytyków filmowych. Spośród swoich znajomych mógłbym Ci wymienić co najmniej kilkunastu.
KW: A może źle szukam, może po prostu Polak nie lubi musicali?
Popularny w showbiznesie pojedynek na biusty. Żadna z zawodniczek z Doda jednak nie miałaby szans.
Popularny w showbiznesie pojedynek na biusty. Żadna z zawodniczek z Doda jednak nie miałaby szans.
PD: Patrząc po niegdysiejszej popularności „Dirty Dancing” czy po obecnym szale na punkcie „Tańca z gwiazdami”, myślę, że wręcz przeciwnie. Naród lubi tańczyć i śpiewać (a jak może jeszcze przy okazji wypić...), więc dlaczegóż by nie miał lubić musicali czy filmów muzycznych? Tyle tylko, że Polacy na pewno chętniej obejrzeliby musical oparty na życiorysie Michała Wiśniewskiego czy Piotra Rubika, niż The Supremes. Poza tym niebagatelną rolę odgrywa reklama – jesteśmy niestety takim społeczeństwem, któremu wszystko trzeba podać na tacy, niemal wejść mu do łóżka z informacją – przykładem może tu być choćby „Testosteron”, na który w pierwszym tygodniu wyświetlania poszło więcej ludzi niż na „Ciało” tych samych autorów w ogóle. A wsparte Oscarem „Chicago” (bo umówmy się – statuetka dla najlepszego filmu to jednak co innego niż dla najlepszej aktorki drugoplanowej) obejrzało ponad pół miliona widzów. Także ogólnie rzecz biorąc, nie szukałbym dalej niż w naszej buraczanej mentalności – statystyczny Polak tak do końca nie wie, czy lubi, czy nie lubi – jak mu się wmówi, że warto, to pójdzie.
KW: A tu chyba jednak się nie zgodzę. Musical jest obcy naszej kulturze jak dynie na Halloween. Wojtek Orliński chyba kiedyś tam słusznie zauważył, że film, w którym bohaterowie znienacka zaczynają do siebie śpiewać, rodzimego widza wprowadza w konsternację.
PD: Idiotę wiele rzeczy może wprowadzić w konsternację.
KW: „Dirty Dancing” tego rodzaju musicalem nie było, bo tam piosenki były akompaniamentem dla numerów tanecznych.
PD: „Dirty Dancing” w ogóle nie był musicalem.
KW: To po co o nim mówimy? :-) „Chicago” z oscarową machiną promocyjną i gwiazdami w obsadzie było oczywiście wyjątkiem, ale poza tym raczej muzyczne produkcje się nie sprawdzają, a polscy twórcy od lat nie próbują takich filmów robić („Hallo Szpicbródka” to już 30 lat temu, poza tym rozgrywał raczej żywy wówczas sentyment za 20-leciem międzywojennym, niż zachęcał muzyką).
PD: Bzdura. Powtórki „Szpicbródki” wciąż przyciągają miliony widzów przed telewizory.
KW: Powtórki czegokolwiek ostatnio przyciągają miliony – ale teraz chodzi o sentyment do aktorów...
PD: W ostatnich miesiącach jednymi z ulubionych filmów polskiej młodzieży są „Step Up” i „High School Musical” – blogi i fankluby poświęcone tym filmom wyrastają jak grzyby po deszczu. Słowem: tu nie ma reguły. Pewnie, że mógłbyś mi przyprowadzić grupę 70-latków i z satysfakcją stwierdzić: „Widzisz, Piotrze, nikt z nich nie lubi musicali, a połowa nawet nie wie, co to takiego – a nie mówiłem?”. Ale młodzi ludzie są otwarci na ten gatunek.
KW: Jestem pewien, że znajdziesz jakieś kontrprzykłady, ale jednak ja podsumuje krótko: jeden z najbardziej kasowych filmów w historii kina – „Dźwięki muzyki” – jest w Polsce praktycznie nieznany!
PD: E tam, nieznany. To jest ulubiony musical Bartka Sztybora.
KW: No, to jest argument...
Panowie (wśród nich Murphy, Foxx i Glover, ale piszący te słowa nie wie w jakiej kolejności) myślą nad strategią promocji zespołu w Polsce. Uchwalono dodanie do dziewcząt faceta z czerwonymi włosami.
Panowie (wśród nich Murphy, Foxx i Glover, ale piszący te słowa nie wie w jakiej kolejności) myślą nad strategią promocji zespołu w Polsce. Uchwalono dodanie do dziewcząt faceta z czerwonymi włosami.
PD: Poza tym czego ma dowodzić niepopularność jednego filmu z lat 60.? Polacy idą z duchem czasu opornie, ale jakoś tam idą.
KW: No to są opóźnieni o 40 lat, bo era największych triumfów musicali przypadała mniej więcej wtedy...
PD: Oj, żeby tak ze wszystkim byli opóźnieni tylko o 40 lat...
KW: Ale swoją drogą jestem ciekaw, czy film oparty na życiorysie Michała Wiśniewskiego byłby przebojem... „Sami Swoi” na nim jednak się wyłożyli, dokument o nim samym nikogo nie zainteresował, ale z drugiej strony dziś z samego rana, włączając telewizor, trafiłem na relację z jakiejś ulicznej chałturki w wykonaniu „Ich trojga”...
PD: Jeszcze raz powtarzam – kwestia reklamy. O dokumencie Latkowskiego mało kto poza krytykami filmowymi słyszał. Przy reklamie podobnej tej, jaką TVN zrobił „Świadkowi koronnemu”, na pewno sporo moherów i głupich nastolatków by się na musical z Wiśniewskim wybrało.
KW: Akurat jakoś nie sądzę, że mohery chodzą na Wiśniewskiego...
PD: Na koncerty nie chodzą, ale płyty kupują.
KW: Ale wracając do meritum – sądzisz więc, że „Dreamgirls” przy dobrej promocji byłoby w Polsce sukcesem? Bo mi jednak jest to trudno sobie wyobrazić. Jak by taka kampania miała wyglądać?
PD: Puścić „One Night Only” we wszystkich stacjach radiowych. Zaprosić Beyonce na serię koncertów, a Eddie’ego Murphy’ego do „Maratonu uśmiechu”. Dać Jamiemu Foxxowi epizod w „Magdzie M.”. Wymagałoby to wszystko sporych nakładów finansowych, ale jest to do zrobienia.
KW: Nie zwróciłoby się... Ale z tym „One Night Only” w radiu to dobry pomysł. Halo, czy ktoś nas czyta?
PD: I jeszcze niechby Jennifer Hudson opowiedziała o swoich upadkach, wzlotach i wagowych kłopotach u Ewy Drzyzgi...



Tytuł: Dreamgirls
Reżyseria: Bill Condon
Zdjęcia: Tobias A. Schliessler
Scenariusz: Bill Condon
Obsada: Jamie Foxx, Beyoncé Knowles, Eddie Murphy, Danny Glover, Anika Noni Rose, Keith Robinson, Jennifer Hudson, Sharon Leal, Hinton Battle, Loretta Devine, John Lithgow, Smalls
Muzyka: Harvey Mason Jr., Damon Thomas
Rok produkcji: 2006
Kraj produkcji: USA
Dystrybutor: UIP
Data premiery: 2 marca 2007
Czas projekcji: 131 min.
WWW: Strona
Gatunek: musical
powrót do indeksunastępna strona

52
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.