Zapamiętywanie koreańskich nazwisk nie jest łatwe dla przeciętnego Polaka – brzmią one niezwykle podobnie (nie ułatwia życia fakt, że mniej więcej 20% Koreańczyków to Kimowie), co gorsza pisane są często na różne sposoby. Kinomani z pewnym trudem nauczyli się już z pewnością nazwisk Kim Ki-duka i Park Chan-wooka. A ja dziś namawiam was, abyście dodali do nich jeszcze jedno: twórcy „Opowieści o dwóch siostrach” i „Słodko-gorzkiego życia” – Kim Ji-woona. Nie tylko dlatego, że jest fetyszystą bosych kobiecych stóp. Kim to nazwisko, Ji-woon to imiona – w Korei, podobnie zresztą jak w Japonii i Chinach, najpierw wymienia się nazwisko, potem imię. U nas oczywiście najpierw imię, potem nazwisko – pomimo ciężkiej pracy kaleczenia polskiego języka, jaka została wykonana za PRL-u, formy „nazywam się Nowak Stanisław” używa na szczęście coraz mniej osób, głównie mentalne pozostałości minionego ustroju i pracownicy wszelakich urzędów (co zresztą często na jedno wychodzi). Aby utrudnić sobie życie, Europejczycy proponują nieraz swoją wersję kolejności, zwłaszcza w przypadku Japończyków (mówimy Akira Kurosawa, Toshiro Mifune, choć mieszkaniec Kraju Kwitnącej Wiśni powiedziałby odwrotnie). I chociaż mało prawdopodobne jest, by ktoś nagle zaczął propagować Kai-shek Changa i Ir-sen Kima, to już Ki-duk Kim pojawia się w prasie niejednokrotnie… Na domiar złego zwykle mamy kilka wersji pisowni – nazwisko twórcy, będącego głównym bohaterem dzisiejszego odcinka „Orient Expressu”, bywa zapisywane również jako Kim Jee-woon, Gim Ji-Un, Kim Ji Un… Ten przydługi i – przyznajmy to – nudnawy filologiczny wstęp ma na celu wyeliminowanie wątpliwości, o którym artyście będziemy mówić, i pomóc wam rozpoznawać, gdy jego nazwisko zacznie częściej pojawiać się w prasie, a także wbić wam je mocno do głowy. Bo Kim Ji-woona należy zapamiętać z kilku powodów. Po pierwsze, oczywiście, bo ma na koncie kilka dobrych i bardzo dobrych filmów. Po drugie – bo to twórca jeszcze stosunkowo młody (43 lata) i wiele lat pracy nadal przed nim. Po trzecie wreszcie – bo jest przypadkiem twórcy, który debiutuje interesująco, ale to dopiero ostatnie, najnowsze filmy osiągają najwyższy poziom, a styl reżysera zaczyna być rozpoznawalny. A to znaczy, że bezpiecznie możemy założyć, iż lata świetnej formy twórczej są jeszcze przed Kim Ji-woonem. Zaś dodatkowym powodem naszego zainteresowania tym artystą jest to, że cały czas porusza się w ramach gatunków należących do kina popularnego, co nie przeszkadza mu łączyć sukcesów finansowych z aprobatą krytyków. Urodzony w Seulu reżyser zaczynał od teatru, pierwszy film stworzył dopiero w 1998 roku. Od tego czasu nakręcił w sumie cztery filmy pełnometrażowe i dwie miniatury. Musiał zyskać aprobatę w Europie, przedkładającej zawsze „kino autorskie” nad preferowane w Hollywood „kino producenckie” – jest bowiem scenarzystą i reżyserem każdego ze swych filmów. Próbował sił w różnych gatunkach – zaczął od komedii społecznej, potem przyszedł czas na czarną komedię z elementami horroru, klasyczny horror, wreszcie thriller gangsterski odrobinę w klimacie kina noir. Następnym filmem ma być… koreański western. Jak wielu innych wschodnich twórców, Kim Ji-woon jest stylistą. Widać to zwłaszcza w jego dwóch najnowszych filmach, niezwykle wysmakowanych wizualnie. Ji-woon preferuje narrację za pomocą obrazu, często ogranicza dialogi do minimum. Pojedyncze, z pozoru nieistotne sceny mogą mieć kluczowe znaczenie dla zrozumienia przesłania filmu. Pod tym względem kino Kim Ji-woona znakomicie nadaje się właśnie do oglądania na DVD – dobrze sprawdza się więcej niż jeden seans. Dorzućmy jeszcze oryginalne poczucie humoru, pojawiające się nawet w niekomediowych obrazach, i solidną zwykle dawkę dalekowschodniej brutalności (krew i przemoc obecna jest w każdym filmie). Ach – nie zapomnijmy o fetyszu nagich stóp, o który Kim Ji-woon oskarżany jest przez rodzimych krytyków. Nie ma się czego wstydzić – Quentin Tarantino, jak wiadomo, też ma tę przypadłość.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
SŁODKO-GORZKIE ŻYCIE Trzymając się przyjętej konwencji tego cyklu, w którym zawsze na początku omawiam polskie wydania, zacząć muszę nieco niezręcznie – od ostatniego najnowszego filmu Kim Ji-woona. „Bittersweet Life” jest bowiem jedynym obrazem, który trafił w jakiejkolwiek formie na polski rynek. Jest to dzieło twórcy już dojrzałego, świadomego wykorzystywanych środków, wiedzącego, dokąd zmierza – na pewno dobry przykład, aby wyrobić sobie zdanie o twórczości koreańskiego reżysera, ale nieukazujący jego ewolucji i różnorodności zainteresowań. Od strony fabuły „Słodko-gorzkie życie” jest z pozoru nieskomplikowaną historią o zemście, i lokuje się w ten sposób blisko trylogii Park Chan-wooka. Sun-woo, pracując w hotelu jako ochroniarz, zajmuje się kłopotliwymi gośćmi. Pewnego dnia otrzymuje od swojego szefa (prywatnie szefa mafijnego gangu) zadanie śledzenia jego dziewczyny Hee-Soo, z wyraźnym rozkazem natychmiastowej informacji (lub samodzielnego działania), gdy uda mu się przyłapać ją na zdradzie. Dziewczyna nie okazuje się wierna, ale Sun-woo, wyraźnie nią zafascynowany, daruje jej winę. Słabość ochroniarza wychodzi na jaw, a szef-gangster, mimo siedmiu lat wiernej służby Sun-woo, każe go torturować i zabić. Jednak główny bohater wychodzi cało z opresji, a mając poczucie, że został bezsensownie skrzywdzony, jak pies, pobity po latach stróżowania, chce kąsać. Rozpoczyna więc osobistą zemstę, w której w mniejszym stopniu chodzi o wyrównanie rachunków, a w większym o zrozumienie, dlaczego został potraktowany aż tak niesprawiedliwie. Z drugiej strony szef chce wiedzieć, dlaczego jego wierny żołnierz po raz pierwszy zawiódł – ale obaj potrafią rozmawiać jedynie językiem przemocy. „Słodko-gorzkie życie” rozpoczyna się od buddyjskiej przypowieści (w ten sposób rozpoczyna się co drugi film azjatycki). Mistrz tłumaczy uczniowi, patrzącemu na gałęzie ruszające się na wietrze, że prawdziwy ruch odbywa się nie w przyrodzie, lecz w sercu i umyśle człowieka. Film więc jest opowieścią o wewnętrznej zmianie. Sun-woo jest pusty – od siedmiu lat wykonuje rzetelnie swe obowiązki, wierny jak pies swemu panu, mieszka w apartamencie całkowicie pozbawionym indywidualnego stylu. Kontakt z pięknem (fizycznym – samej Hee-Soo, ale też pięknem granej przez nią muzyki) nie tyle go odmieni, ale każe spojrzeć do wnętrza i odkryć samego siebie. Nie stresujcie się jednak – jeśli takie buddyjskie tropy was nie ruszą, przyrzekam, że film sprawdza się również jako normalna gangsterska opowieść z solidną dawką przemocy, ładną bijatyką, efektowną, jak trzeba, finałową strzelaniną. Co więcej, mamy tu ładne przykłady czarnego humoru – zwłaszcza w scenach z rosyjsko-koreańskim gangiem handlarzy bronią i ironicznej sekwencji dwóch gangsterów kopiących grób dla Sun-woo, którzy gdy zauważają, że przebija się on przez tłum innych bandziorów i ucieka porwanym samochodem, z rezygnacją stwierdzają: „No, to mamy przerąbane”. Film wizualnie stoi oczywiście na wysokim poziomie – jak to często bywa, nie jest tak istotne, CO się pokazuje, ale JAK się to robi. Otrzymujemy więc opowieść bardzo stylizowaną (najbardziej w finale), ale też o zmiennym tempie. Aż trudno uwierzyć, że można tak gładko przechodzić z kontemplacyjnej opowieści o gangsterze, snującym się po nocnym mieście, do regularnej, krwawej bijatyki. Co jest jednak piękne w kinie Kim Ji-woona, to drobiazgi zmieniające dramatycznie wymowę filmu. Spójrzcie na końcówkę – na finałową kolejną przypowieść buddyjską o śnie, który był piękniejszy od rzeczywistości (azjatyckie filmy równie często kończą się buddyjskimi przypowieściami) i na to, co robi Sun-woo w finałowej scenie. Powinno was to naprowadzić na trop, że w gruncie rzeczy film ten był zupełnie inną opowieścią, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Jaką? – odpowiem na maile każdemu chętnemu. Film w Polsce wydany został w wersji producenckiej (w Korei dostępna jest już wersja poszerzona). Jednak dzięki powyżej opisywanym zaletom i atrakcyjnej cenie, mogę go z czystym sumieniem polecić każdemu miłośnikowi dalekowschodniego kina, a także tym, którzy chcieliby zacząć z nimi przygodę – „Słodko-gorzkie życie” jest bowiem w pełni przystępne dla zachodniego widza… Moja importowana filmoteka  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
THE QUIET FAMILY …czego nie da się do końca powiedzieć o debiutanckim filmie Kim Ji-woona. „Spokojna rodzina” to pełnometrażowa czarna komedia z elementami horroru. Widać zresztą, że Kim Ji-woon nie będzie się ograniczał do prostego opowiadania historii już w pierwszej sekwencji, w której kamera penetruje piętra górskiego domu. Sześcioosobowa rodzina otwiera mały pensjonat, który ma dać schronienie turystom wyruszającym lub powracającym z górskich szlaków. Właściciele są bardzo zdeterminowani, aby ich przedsięwzięcie odniosło sukces, i z niecierpliwością oczekują pierwszego gościa. Ten nareszcie zjawia się – radość gospodarzy jest ogromna. Niedługo, niestety. Nad ranem okazuje się, że gość nie żyje. To wręcz fatalny początek działalności schroniska, który może skutecznie odstraszyć kolejnych gości i zniszczyć dobrze zapowiadający się biznes, rodzina postanawia więc ukryć ciało. A to dopiero początek. Wkrótce kolejni goście odwiedzający schronisko przenoszą się na tamten świat (jest wśród nich m.in. popełniająca samobójstwo zakochana para, płatny morderca, który doznaje nieszczęśliwego wypadku podczas próby wykonania zadania oraz młody chłopak, zbyt natrętnie zalecający się do córki gospodarza). Ilość mogił na tyłach pensjonatu zaczyna się zwiększać, a cała sytuacja staje się coraz bardziej groteskowa… Film ma niezłe tempo, humor może dla zachodniego widza nie jest w pełni przyswajalny, ale nie przeszkadza to oglądać obrazu z zainteresowaniem. Wypada dodać, że do tematu powrócił Takashi Miike, wykorzystując ten sam pomysł w dużo bardziej niestandardowym filmie „The Happiness of the Katakuris”.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
THE FOUL KING „The Foul King” („Król fauli”) to gorzka komedia. Dae-ho jest nieudacznym urzędnikiem bankowym, wyśmiewanym przez współpracowników, pogardzanym przez kobiety i poniżanym przez swego szefa. Pewnego dnia dość nieoczekiwanie trafia na trening zawodników wrestlingu i odkrywa swoje nowe powołanie… Do zawodów potrzeba jest postać tytułowego „króla fauli”: człowieka, który na ringu będzie stosował wszelkie brudne chwyty, poczynając od dmuchania pudrem w oczy rywala, skończywszy na wbijaniu w niego widelca (drewnianego, bo wrestling to jednak reżyserowana gra). Wkrótce bohater zaczyna odnosić w tej dziedzinie sukcesy. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że to początek przemiany, jak to zwykle bywa w takich filmach. Nie, Dae-ho spełniony czuje się na ringu, gdy przywdziewa maskę, jednak w życiu nadal nic mu nie wychodzi. Choć radzi sobie z przeciwnikami w walce, nie może wyswobodzić się z „nelsona”, jaki zakłada mu własny szef. Cóż, takie bywają relacje między przełożonymi i podwładnymi w południowokoreańskim biznesie, a słowo „mobbing” ma tam najwyraźniej nieco inne niż u nas znaczenie. Walka jest więc dla niego wytchnieniem – w czym film przypomina odrębny w formie, ale zbliżony w wymowie „Fight Club”. Głównym źródłem komizmu są w filmie pierwsze nieporadne próby odnalezienia się bohatera w nowej roli, znów zapewne bardziej zabawne dla widza koreańskiego, ale niebudzące wrażenia obcości dla widza zachodniego. „The Foul King” pozostaje jednak przede wszystkim swego rodzaju satyrą społeczną, ponurym wizerunkiem świata koreańskiej firmy, miejsca ciągłych upokorzeń, miejsca, w którym szef dla pracowników jest bogiem, a każda próba wyzwolenia musi skończyć się niepowodzeniem. Bonusowo można dowiedzieć się co nieco o zawodowym wrestlingu, który oczywiście w głównej mierze jest wyreżyserowanym teatrem, ale czasami może przerodzić się w prawdziwą regularną bijatykę. Film był w Korei ogromnym sukcesem, zebrał mnóstwo pochlebnych recenzji, a nawet wywołał dyskusje i debaty.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
MEMORIES „Wspomnienia” Kim Jee-woona to krótkometrażowy horror, włączony do znanego zestawu „Three”, prezentującego miniatury grozy azjatyckich twórców (tu: z Korei, Tajlandii i Hongkongu). Kim Jee-woon stawia na misterne budowanie nastroju i złożoną nielinearną fabułę. Poznajemy (w długich, powolnych ujęciach) parę małżeńską – on widzi w kącie swego pokoju ducha żony, ona sama budzi się na opuszczonej ulicy z objawami zaniku pamięci i próbuje powrócić do domu. Oglądamy następnie szereg dość tajemniczych scen, z których próbujemy odtworzyć, co się wydarzyło, ale w tym pomoże nam dopiero krótka, dramatyczna ostatnia sekwencja. Film jest pewnego rodzaju wprawką przed pełnometrażową „Opowieścią o dwóch siostrach”, horrorem nastroju i niedopowiedzeń, filmem o zachwianej chronologii, który należy oglądać bardzo uważnie i składać całą historię z zasygnalizowanych drobiazgów. Wizualnie zwraca uwagę przejmujące zimno wnętrz współczesnego apartamentowca, świetna sceneria dla współczesnego horroru. To wprawka nad wyraz udana, najlepszy film ze zbioru „Three” (pojawiła się notabene też druga edycja, nazwana „Three… Extremes”, z filmami m.in. Takashiego Miike i Park Chan-wooka).  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTRACH W chwili, gdy będziecie czytać te słowa, polskie wydanie „Opowieści o dwóch siostrach” będzie już najprawdopodobniej dostępne w sklepach i kioskach (w ramach cyklu „Przeboje kina Azji”), powinienem więc umieścić je w poprzednim rodzimym rozdziale. Recenzuję jednak film z wydania koreańskiego, dlatego piszę o nim w części importowej. Tym niemniej rozglądajcie się już za polskim wydaniem – za niecałe 20 złotych grzechem będzie tego filmu nie kupić. „Opowieść o dwóch siostrach”, ukłon w kierunku japońskiego kina grozy, to majstersztyk. Niezwykle estetyczny horror, thriller i dramat w jednym. Dwie siostry po kuracji z bliżej nieznanej choroby powracają do rodzinnego domu na wsi. W domu mieszka ojciec z nowo poślubioną żoną – matka dziewcząt najprawdopodobniej nie żyje. Od razu widać niechęć między siostrami a ich macochą, zaś w nocy w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy… W tym momencie zachodni widz spodziewa się dość typowej opowieści o nawiedzonym domu. Wydaje mu się, że karty są rozdane i wie, kto jest postacią pozytywną, a kto negatywną. Nic bardziej błędnego – film z każdą minutą odkrywa nowe fakty, role czworga głównych postaci dramatu ciągle się zmieniają, a widz jest zmuszony co chwilę od nowa budować historię w nim opowiadaną. Film ma pewien element, który uwielbiam w kinie. W pewnym momencie, gdy wszystko wydaje się już jasne, padają dosłownie trzy słowa, które całkowicie negują to wszystko, co do tej pory mogliśmy sobie zbudować, i każą na całą dotychczasową treść spojrzeć od nowa. Ostateczny efekt jest niesamowity – pozostaje wrażenie uczestnictwa w szaleństwie chorego umysłu, niemogącego poradzić sobie z koszmarami przeszłości oraz poczuciem winy i straty. Trudno sobie wyobrazić europejskiego twórcę (może poza Davidem Lynchem i Davidem Cronenbergiem, notabene wpływy tych dwóch twórców z pewnością są obecne w azjatyckiej kinematografii), który mógłby przedstawić film tak narracyjnie złożony i trudny w odbiorze. Sugeruję więc co najmniej trzy seanse. Obraz wysmakowany wizualnie (cudowne jesienne zdjęcia domku na wsi i jego okolicy, skontrastowane z mrocznymi wnętrzami domu i chłodem miejskiego szpitala), nawiązujący momentami do horroru gotyckiego, z piękną ilustracyjną muzyką i kilkoma naprawdę przerażającymi scenami – „dziewczyna ukryta w kuchni” to scena nadająca się do panteonu najbardziej przerażających momentów w światowym horrorze. Jeden z najciekawszych horrorów ostatnich lat w całej kinematografii grozy. Wspominałem już dwukrotnie w ostatnich miesiącach o filmie „Opowieści z Ziemiomorza”, animowanej ekranizacji powieści Ursuli K. Le Guin w reżyserii Goro Miyazakiego, syna słynnego Hayao. Zmiażdżony przez krytyków film okazał się jednocześnie jednym z największych przebojów kasowych zeszłego roku w Japonii. Niespodziewanie już wkrótce będziemy mogli obejrzeć go w Polsce – dystrybutorem jest firma Monolith, a premiera zapowiadana jest na 18 maja 2007 roku. Niezależnie od rzeczywistego poziomu samego filmu, takiej inicjatywie mogę jedynie przyklasnąć, bo zawsze lepiej coś obejrzeć i się nawet rozczarować, niż nie obejrzeć w ogóle. Miejmy jedynie nadzieję, że produkcji nie zepsuje jakiś idiotyczny polski dubbing (to znaczy – nie mam wątpliwości, że dubbing niestety będzie, ale może chociaż na jakimś poziomie). Jeszcze lepszą wiadomością jest informacja Monolithu o chęci wydawania filmów studia Ghibli na DVD. Czeka nas prawdziwa uczta – wśród zapowiedzi mamy: „Mój sąsiad Totoro”, Kiki’s Delivery Service”, „Laputa-Castle in the Sky”, „My Neighbors the Yamadas”, „Nausicaa”, „Only Yesterday”, „Pom Poko”, „Porco Rosso”, „Whisper of the Heart”…
Zbliża się wielka gratka dla zagorzałych miłośników anime. 27 kwietnia zapowiedziane jest wydanie (tym razem oczywiście nie u nas, lecz w Japonii) pakietu czterech płyt DVD zawierających klasykę japońskiej animacji. W pakiecie znajdzie się 55 niemych filmów animowanych, powstałych w latach 20. i 30. minionego stulecia. Dodatkową atrakcją będą dostępne występy benshi – narratorów, tłumaczących dla widowni treść niemego filmu. W zeszłym stuleciu taka osoba stała obok ekranu (nawet w przypadku zachodnich filmów wyświetlanych w Japonii), na DVD będzie oczywiście obecna w formie komentarza do filmu. Całość pakietu ma kosztować około 110 USD.
Wszyscy są już chyba zmęczeni podsumowaniami 2006 roku, które pojawiają się non-stop w moich tekstach, ale co ja poradzę, że wydaje mi się, iż to najprostszy przewodnik po tym, co wartościowe w najnowszej azjatyckiej kinematografii. Dziś – na koniec, przyrzekam – prezentuję ranking czytelników www.midnighteye.com 1. LINDA, LINDA, LINDA, reż. Nobuhiro Yamashita 2. Funky Forest (Naisu no Mori: The First Contact), reż. Katsuhito Ishii i in. 3. Paprika, reż. Satoshi Kon 4. Big Bang Love, Juvenile A (46-Oku Nen no Koi), reż Takashi Miike Rampo Noir (Ranpo Jigoku), reż. Hisayasu Sato, Akio Jissoji i in. 5. Tokyo Zombie, reż Sakichi Sato Hanging Garden (Kuchu Teien), reż. Toshiaki Toyoda 6. Strange Circus (Kimyo no Sakusu), reż. Sion Sono 7. Eli Eli Lema Sabachtani?, reż. Shinji Aoyama 8. The Great Yokai War (Yokai Daisenso), reż. Takashi Miike It′s Only Talk (Yawarakai Seikatsu), reż. Ryuichi Hiroki 9. Always – Sunset on Third Street (Always Sanchome no Yuhi), reż. Takashi Yamazaki 10. Memories of Matsuko (Kiraware Matsuko no Issho), reż. Tetsuya Nakashima 11. Haze, reż. Shinya Tsukamoto 12. Canary (Kanaria), reż. Akihiko Shiota Who′s Camus Anyway? (Camus Nante Shiranai), reż. Mitsuo Yanagimachi
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Śliczna Jeon Ji-hyun, gwiazda omawianego już w tej rubryce filmu „Il Mare” oraz „My Sassy Girl” (o którym wkrótce), śladem Chinek Zhang Ziyi, Michelle Yeoh czy Gong Li szykuje się na podbój Hollywood. Na razie nie czeka jej nic specjalnie ambitnego: ma zagrać główną rolę w hongkońskim – ale anglojęzycznym – filmie „Blood: The Last Vampire”, w reżyserii znanego u nas z „Formuły” (filmu z Samuelem L. Jacksonem w szkockiej spódniczce, jakby ktoś nie pamiętał) Ronny’ego Yu. „Blood” jest aktorską wersją japońskiego anime z 2000 roku. Jeon od wielkiego sukcesu „My Sassy Girl” w 2001 (amerykański remake niestety w drodze) nie wzięła udziału w żadnym równie udanym przedsięwzięciu i jej gwiazdka zaczęła blaknąć. Aby stać się bardziej rozpoznawalna dla zachodniego widza, zmieniła też nazwisko na Gianna Jun…
Nowe filmy: „Bugmaster” („Mushishi”) najnowszy film Katsuhiro Otomo, czyli twórcy filmowej „Akiry” i „Steamboya”, prezentowany już na weneckim festiwalu, pojawił się w japońskich kinach 24 marca. Tym razem jest to film aktorski (choć oparty na mandze); opowieść o doktorze przemierzającym wyniszczoną przez epidemię Japonię, epidemię wywołaną przez małe robaki – Mushi. Takeshi Kitano z kolei zapowiada swój nowy film, który nosi tytuł „Kantoku – Banzai!” i jest satyryczną komedią. Film, tak jak „Takeshis”, autotematyczny. Reżyser, w poszukiwaniu sukcesu, próbuje aż siedmiu gatunków filmowych. Brzmi trochę jak „Pół serio”… Premiera 2 czerwca.
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
A na koniec cztery powody, dla których warto oglądać koreańskie filmy.
Tytuł: Słodko-gorzkie życie Tytuł oryginalny: Dalkomhan insaeng Reżyseria: Ji-woon Kim Zdjęcia: Ji-yong Kim Scenariusz: Ji-woon Kim Obsada: Jeong-min Hwang, Yu-mi Jeong, Ku Jin Muzyka: Dalparan, Yeong-gyu Jang Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Korea Południowa Czas projekcji: 120 min. Parametry: Dolby Digital 5.1; format: 1,85:1 Gatunek: dramat, sensacja Ekstrakt: 80%
Tytuł: The Quiet Family Tytuł oryginalny: Choyonghan kajok Reżyseria: Ji-woon Kim Zdjęcia: Kwang-Seok Jeong Scenariusz: Ji-woon Kim Obsada: In-hwan Park, Mun-hee Na, Kang-ho Song, Min-sik Choi, Ho-kyung Go, Yun-seong Lee Rok produkcji: 1998 Kraj produkcji: Korea Południowa Czas projekcji: 101 min. Gatunek: horror, komedia Ekstrakt: 60%
Tytuł: The Foul King Tytuł oryginalny: Banchikwang Reżyseria: Ji-woon Kim Scenariusz: Ji-woon Kim Obsada: Ho-kyung Go, Hang-Seon Jang, Jin-Young Jang, Kang-ho Song, Woong-in Jeong Rok produkcji: 2000 Kraj produkcji: Korea Południowa Czas projekcji: 112 min. Gatunek: komedia Ekstrakt: 60%
Tytuł: Trzy Tytuł oryginalny: Saam gaang Reżyseria: Peter Chan, Ji-woon Kim, Nonzee Nimibutr Zdjęcia: Christopher Doyle, Kyung-Pyo Hong, Nattawut Kittikhun Scenariusz: Matt Chow, Jo Jo Yuet-chun Hui, Ji-woon Kim, Nitas Singhamat Obsada: Hye-su Kim, Bo-seok Jeong, Suwinit Panjamawat, Leon Lai, Eric Tsang, Eugenia Yuan, Ting-Fung Li Muzyka: Sung-woo Jo, Peter Kam, Byung-woo Lee, Sinnapa Sarasas, Apisit Wongchoti Rok produkcji: 2002 Kraj produkcji: Hong Kong, Korea Południowa, Tajlandia Czas projekcji: 140 min. Gatunek: horror Ekstrakt: 70%
Tytuł: Opowieść o dwóch siostrach Tytuł oryginalny: Janghwa, Hongryeon Reżyseria: Ji-woon Kim Zdjęcia: Mo-gae Lee Scenariusz: Ji-woon Kim Obsada: Su-jeong Lim, Geun-yeong Mun, Kap-su Kim, Jung-ah Yum, Seung-bi Lee Muzyka: Byung-woo Lee Rok produkcji: 2003 Kraj produkcji: Korea Południowa Cykl: Przeboje Kina Azji Czas projekcji: 115 min. Parametry: Dolby Digital 5.1; format: 1,78:1 Gatunek: dramat, horror Ekstrakt: 90% |