Zdradzić Wam przepis na szybki zastrzyk gotówki? Proszę bardzo: weźcie swój ulubiony hit sprzed lat, dodajcie do niego beat na byle jakim programie komputerowym do obróbki dźwięku i puszczajcie głośno w samochodzie. A nuż poszczęści się Wam i usłyszy to ktoś z Radia Eska. Stacja podpisze z Wami kontrakt. Wyprodukowany utwór będzie katowała na antenie, aż stanie się przebojem. Najlepiej w okresie wakacyjnym, kiedy jak zwykle jest zapotrzebowanie na plażowy hit. By wzmocnić promocję, szybko zmontuje się tandetny klip i telewizja też jest Wasza. Zwłaszcza jeśli wystąpi w nim grupa młodych i pociągających miłośniczek aerobiku. Wtedy się zacznie. Pierwsze miejsce w tygodniowym zestawieniu najlepiej sprzedawanych płyt w Empiku. Lista OLIS zwariuje na Waszym punkcie. Tysiące internautów ściągną Waszą piosenkę z czego się tylko da. Żadna impreza nie będzie mogła się obyć bez Waszego hitu. I kiedy będziecie już pewni swojego geniuszu, szybko zapomnicie, że tak naprawdę ten hit nie jest Wasz. Wymyślił go przecież ktoś inny, Wy go tylko podrasowaliście i przyspieszyliście, by sprawdzał się na parkiecie. Przyznam szczerze, że nie rozumiem wykonawców, którzy zgadzają się na remiksowanie swoich kompozycji. Nie wierzę, by Roger Waters z Pink Floyd pobłogosławił Erica Prydza za nową wersję „Another Brick in the Wall Part II”, podobnie jak Nancy Sinatra niejakich Audio Bootys, którzy wręcz zbezcześcili jej wspaniały utwór „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)”. Z drugiej strony, nie jestem w stanie zrozumieć, jak komukolwiek te wszystkie podrasowane wersje mogą się podobać. Przecież zabijają one ducha poszczególnych utworów. Niszczą w nich to, co najciekawsze, klimat epoki, w której powstały. Wszystko, by trafiło w gusta, by było na czasie, na topie, jednym słowem – trendi. Stąd moje osłupienie, że wciąż pojawiają się nowi i ambitni „artyści”, którzy remiksują, przetwarzają i poprawiają klasykę. A ja się pytam: po co? Myślę, że wszystkim w zupełności wystarcza jedno wykonanie „Smells Like Teen Spirit” przez Nirvanę, a osobny miks Adama Freelanda nikomu do szczęścia potrzebny nie jest. Aczkolwiek muszę przyznać, że akurat ten producent stara się utrzymać klimat oryginału. Ostatnio na listach przebojów króluje jego wersja „Hello, I Love You” Doorsów i nawet jak ją słyszę, nie dostaję gęsiej skórki. A to już dużo. Inaczej ma się sprawa ze wspomnianą przeróbką „Another Brick in the Wall Part II”, ukrywającą się pod nowym tytułem „Proper Education”. Eric Prydz, odpowiedzialny za hit „Call on Me”, który również na dobrą sprawę był remiksem, tyle że „Valerie” Steve’a Winwooda, chyba chciał zarobić kolejne kilka milionów. Jego aranżacja jest tak daleka od oryginału, że gdyby nie charakterystyczny wers: „We don’t need no education”, spokojnie można by wziąć tę kompozycję za całkiem autorską. I nikt mi nie wmówi, że było to działanie wyłącznie artystyczne. Płyta opatrzona szyldem Eric Prydz vs. Pink Floyd od razu przykuwa uwagę. Innym zespołem żerującym na cudzym i napychającym przez to kabzę złotem jest Groove Coverage. Choć nie możemy mówić w tym przypadku o remiksie w czystej formie, a o coverze, czyli nagraniu kawałka od nowa, to dyskotekowa forma, w jakiej zostało to zrobione, pozwala mi postawić ten zespół w szeregu z innymi wyżej wymienionymi. Popularność Groove Coverage zdobyli dzięki nowej wersji „Poison”, który pierwotnie wyszedł spod palców Alice Coopera. Już w oryginale nie była to najambitniejsza piosenka, ale chociaż przypominała o starych, dobrych latach osiemdziesiątych: klasycznym, gitarowym heavy metalu, obcisłych strojach i tapirowanych fryzurach. W odświeżonej wersji tego wszystkiego zabrakło. Co zostało? Pospolita przeciętność i próba zarobienia na chwytliwym motywie. Ale wszystko, co wyżej wymieniłem, to nic w porównaniu z żenadą, jaką stanowi projekt Crazy Frog. Trzeba uczciwie przyznać, że od strony marketingowej ktoś to nieźle wymyślił. Animowane wideo robiło wrażenie, dzieci pokochały Szaloną Żabę z fiutkiem na wierzchu. Jednak od strony artystycznej stanowi to najczarniejsze dno. W sumie nie ma co się dziwić, skoro kompozycja została pomyślana jako jajcarski dzwonek na komórkę. A mnie pozostał tylko niesmak w ustach, bo Crazy Frog to dowód na to, że ludziom da się wcisnąć wszystko, bez względu na to, czy jest to remiks tematu z „Gliniarza z Beverly Hills”, czy „We Are the Champions” Queenów. Zresztą bez różnicy – i tak wszystko brzmi podobnie. Kiedy już wydawało się, że ta cała żabomania się uspokoiła, pojawiło się coś jeszcze gorszego – Holly Dolly ze swoim „Dolly Song (leva’s Polka)”. Brak mi po prostu słów, by opisać, co się ze mną działo, gdy to po raz pierwszy usłyszałem, zwłaszcza że znałem już wcześniej wspaniałą wersję tej melodii w wykonaniu fińskiego kwartetu Loituma. Można ją znaleźć na płycie „Things of Beauty” z 1995 roku i jeśli ktoś jeszcze nie słyszał ich dokonania a cappella, to gorąco polecam. Cały ten dollysongowy show może się schować. Zrozumiem wszystkich, którzy staną w obronie hitu na rok 2006, powołując się na swobodę wykorzystania tradycyjnych melodii ludowych. W końcu nie jest to autorski utwór Loitumy, ale nie oszukujmy się, gdyby nie ten zespół, „Dolly Song” nigdy by nie powstała. Poza wyżej wymienionymi przypadkami naruszenia godności utworu skomponowanego, chciałem napomknąć o jeszcze jednej sprawie. Proszę wszystkich wykonawców, którzy są na tyle dobrze znani, że nie potrzebują podpierać się cudzą twórczością, o to, by tego nie robili. Mam tu na myśli Black Eyed Peas, którzy jako podkład do utworu „Pump It” wykorzystali kultowy motyw z filmu „Pulp Fiction” oraz Madonnę i jej „Hung Up” z muzycznym cytatem grupy ABBA. W tym drugim przykładzie zabieg był na tyle słaby, że gdyby nie osoba samej wokalistki, idę o zakład, że utwór przeszedłby bez echa. To tyle, jeśli chodzi o szykanowanie. Choć samego remiksowania jako takiego nie popieram, to uczciwie muszę przyznać, że kilka tak zmontowanych produkcji jest całkiem ciekawych. Na pewno jednym z nielicznych, którzy bronią tego gatunku, jest Fatboy Slim. Spośród jego nagrań wyróżniłbym „Sunset (Bird of Prey)”, gdzie wykorzystał nagranie głosu Jima Morrisona. Jest to jeden z niewielu przykładów, kiedy remiks znakomicie oddaje klimat utworu, co razem tworzy całkiem nową jakość. W rzetelny sposób do swojego pomysłu podszedł też niejaki JXL, który wziął na warsztat Elvisa Presleya. Powstały w ten sposób „A Little Less Conversation” okazał się całkiem zgrabnym kawałkiem. Stało się tak dzięki utrzymaniu feelingu i klimatu oryginału. A może po prostu głos Króla tak działa, że nie da się go zniszczyć? Jakkolwiek by nie było, po sukcesie JXL lawiną ruszyła produkcja przeróbek klasyków lat 60. Stosunkowo udanie wyszła uwspółcześniona wersja „Mercedes Benz” Janis Joplin. Inny muzyczny król, tyle że popu, Michael Jackson, też ma za sobą flirt z remiksami. Na płycie „Blood on the Dancefloor” umieścił kilka zmienionych wersji swoich przebojów. Chciałem przypomnieć, że znajdowała się tam też perełka w postaci „History (remix)”. Mam nadzieję, że nikomu się nie narażę, jeśli powiem, że ta kompozycja może śmiało konkurować z innymi jego utworami. Co najsmutniejsze, wygląda na to, że to ostatni wielki przebój Jacksona. Mimo to udane remiksy stanowią zdecydowaną mniejszość, są jedynie wyjątkami potwierdzającymi regułę niż argumentem za. Ciekawe, ilu z tych wszystkich speców od miksowania byłoby w stanie samemu wymyślić choć w połowie tak chwytliwe tematy, jak te, za które się zabierają. Proszę o więcej szacunku! A jeśli mimo wszystko moje słowa Was nie zniechęciły do stania się gwiazdą Eski i już wiecie, który ulubiony utwór byście elektronicznie podrasowali, to przypominam, że to ja nasunąłem Wam ten pomysł. Należą mi się chyba jakieś tantiemy od zysku, prawda? Chociażby w ramach odszkodowania za to, że będę musiał tego słuchać. |