– Bob – szepcze Natasza, stojąc w drzwiach. Leżę w łóżku, dzisiaj jest dzień wolny. Dmitrija nie ma. Nie słychać ludzi, słychać tylko dżunglę. I ją – szepczącą, patrzącą na mnie, przybliżającą się wolno. W końcu siada na łóżku obok mnie, rozplątuje włosy, powoli ściąga ubranie, dostrzegam na jej plecach podłużną bliznę. Widząc moje spojrzenie, chwyta moją dłoń i przybliża do niej. Mój dotyk sprawia Nataszy przyjemność, zamyka oczy, rozchyla wargi. Jej skóra pod moimi palcami jest gorąca, wręcz pali. Kotłują się w niej ludzkie pragnienia. W moim ciele również. Wysiłkiem woli odejmuję palce od blizny. – Dzisiaj nie – mówię. Patrzy na mnie zdumiona, wściekła, zawiedziona, smutna. A potem się uśmiecha. – Więc innym razem – szepcze i odchodzi. A ja leżę w łóżku do wieczora i zastanawiam się, co by było, gdybym nie przestał dotykać jej pleców. Pewnego dnia myśliwi wracają z polowania. Ich przybycie wywołuje ogólne poruszenie, każdy odkłada narzędzia, zostawia swoją pracę i pędzi ich zobaczyć. I ja tak robię. Po drodze spotykam Nataszę, wymieniamy tylko uśmiechy. Mieszkańcy otaczają przybyłych zwartym kołem, zamiast radosnych słów powitania słychać jednak tylko płacz; przedzieram się bliżej myśliwych i dostrzegam jego przyczynę: na noszach leżą zwłoki dwóch mężczyzn, szczelnie zawinięte w przeróżne szmaty. Mimo to wokół nich unosi się właściwy śmierci fetor – znak, że zginęli przed kilkoma dniami. Czterech myśliwych przeżyło, teraz tulą do siebie swoje rodziny. Przyglądam się ich twarzom i dostrzegam tego, którego miałem znaleźć. Innego mnie. Brata, jak nazwałem go przed Nataszą. Przez pół roku bardzo się zmienił: na jego twarzy pojawiły się liczne zmarszczki, tu i ówdzie wykwitły blizny po ranach, wyrosła gęsta, czarna broda. Jednak to na pewno on, nie mam co do tego wątpliwości. Uświadamiam sobie, że chciał, bym go odnalazł – przebywa przecież w osadzie najbliższej miejsca, gdzie złożył ostatni raport. Gdyby pragnął zniknąć na dobre, udałby się w głąb dżungli. W takim razie dlaczego chciał, by Pierwszy wysłał do niego swoją nową biowersję, czyli mnie, Boba? Dlaczego zrezygnował z utrzymywania normalnego kontaktu? Właśnie o tym muszę z nim porozmawiać. Później. Gdy będzie odpowiednia ku temu okazja. Wkrótce odbywa się pogrzeb zabitych przez tygrysa, na który zebrała się cała wieś. Kapłan odmawia modlitwę, kobiety płaczą, dzieci rzucają kwiaty, a mężczyźni pewnie obmyślają w głowach kolejną wyprawę. Patrzę na Eda, mojego brata. Ma zacięty wyraz twarzy, zaciska pięści. Czyżby się czuł odpowiedzialny za śmierć towarzyszy? Stoi przy nim Anna, jego kobieta. Rozmiary jej brzucha wskazują, że ciąża jest już zaawansowana. Będą mieli dziecko. On, biowersja Pierwszego, Opiekuna ludzkiego gatunku i ona, przedstawicielka tegoż gatunku. Przenoszę wzrok na zapłakaną Nataszę. Podążam tą samą drogą, co Ed. Później odbywa się spotkanie w budynku jadalnym. Myśliwi zdają sprawozdanie ze swojej wyprawy. Tygrys jest groźniejszy, niż myśleli. Na początku szli jego śladem, pewni, że zabicie go to tylko kwestia czasu. Zastawiali pułapki, ale on wyczuwał je za każdym razem. Przechytrzył ich. Zaatakował w nocy. Tym dwóm, którzy zginęli, rozszarpał szyje. Pierwszego wziął z zaskoczenia, chłopak nie miał nawet czasu, by sięgnąć po broń. Ten drugi strzelił, ale chybił. Nim zdążył przeładować strzelbę, tygrys dopadł i jego. Później uciekł przed strzałami pozostałych myśliwych. A ci wrócili, by pochować towarzyszy w osadzie. Po tych słowach zebrani szybko decydują, że należy za dwa dni zorganizować nową wyprawę, liczniejszą, lepiej zaopatrzoną. Czterej myśliwi wyrażają chęć wzięcia w niej udziału. Podnosi się kilka innych rąk, wśród nich moja. Po chwili podchodzi do mnie Dmitrij. – Nie masz żadnego doświadczenia – mówi z dezaprobatą. – To nierozsądne. Wiesz, na co się narażasz? Pamiętasz pogrzeb, na którym byłeś przed godziną? – Zdaję sobie sprawę, że to niebezpieczne. Ale chcę im pomóc. – Oni sobie poradzą bez ciebie. – Mimo to chcę iść. Chcę się nauczyć żyć w dżungli, polować. – Jak myślisz, co na to Natasza? – patrzy na mnie znacząco. Ludzie też dużo widzą. – Jeśli coś ci się stanie… – Muszę iść na to polowanie. Po prostu muszę. – Mam nadzieję, że dla niej znajdziesz lepsze wyjaśnienie – mówi i odchodzi. Rozmowa z Nataszą jest krótka. Wściekła, wali pięściami w moje piersi, klnie, wyrywa się, wybiega. Aż tyle dla niej znaczę? A co ona znaczy dla mnie? Dlaczego się jej tłumaczę? Dlaczego – tak, tak – pragnę jej bliskości? Pominąłem jakiś czynnik. Popełniłem jakiś błąd. W dniu, w którym wyruszamy z osady, od rana pada ulewny deszcz, a pioruny przecinają niebo. Przebijamy się z maczetami przez zielone gęstwiny, będące schronieniem dla niezliczonych gatunków drapieżników i ich ofiar. O mało nie zostaję ukąszony przez jaskrawoczerwonego węża. Zdaję sobie sprawę, że gdyby nawet pozwolono Pierwszemu roztoczyć opiekę nad Rezerwatem, nie mógłby spełniać swego obowiązku skutecznie – tyle tu czyha niebezpieczeństw. Ale ci, którzy tu zamieszkują, chcą właśnie żyć w stanie zagrożenia. Ludzka skłonność do ryzyka, której objawy zauważam u siebie. No bo dlaczego udaję się na to polowanie? Chcę porozmawiać z Edem? Daje o sobie znać natura Opiekuna? Chcę uciec od Nataszy? Czy też po prostu ciągnie mnie do dżungli? Nie wiem, co przeważa. Odkąd stałem się biowersją, analizowanie rzeczywistości i siebie sprawia mi wiele problemów. Jasne jednak, że tłumacząc się Dmitrijowi, myślałem o Edzie. To mój priorytet. Misja, dla której zaistniałem. Wciąż o tym pamiętam. Przez dwa dni przed wyprawą nie ma jednak sposobności ku temu, byśmy wyjaśnili sobie parę rzeczy. Oczywiście zostajemy sobie przedstawieni, dwa byty, które kiedyś były jednością, ukrywające się w ludzkich ciałach. Ale z niczym jeszcze się nie zdradzam. Za dużo świadków. Mimo to ze sposobu, w jaki wypytuje mnie o fakty z mego życia, wnoszę, że bierze pod uwagę, iż mogę być nową biowersją. Pierwszego dnia wyprawy również nie mam dobrej okazji. Oprócz nas wędruje ośmiu mężczyzn, przy Edzie cały czas kręci się jego dobry – jak mniemam – znajomy, Misza. Zdaję sobie sprawę, że będę mógł porozmawiać z Edem sam na sam dopiero nocą, kiedy będzie pełnił wartę. W wyniku losowania okazuje się jednak, że tej nocy obowiązek czuwania nad obozowiskiem ma spaść na czterech innych naszych kompanów. Następnego dnia natrafiamy na trop tygrysa. Ed i trzech jego towarzyszy z poprzedniej wyprawy tłumaczą mi, że to ewidentny znak tego, iż zwierzę śledziło ich aż do osady. A teraz pewnikiem znowu wciąga nas w jakąś pułapkę. Szybko jednak pewnie nie zaatakuje – będzie chciał nas wymęczyć i jak najdalej odciągnąć od osady, by mieć czas zabić większość z nas. Zastanawiam się głośno, skąd w zwykłym zwierzęciu taka przebiegłość. Z ust Miszy pada odpowiedź, która sugeruje, że wierzy on – zapewne tak jak i inni myśliwi oraz mieszkańcy osady – w demoniczną naturę dżungli. Ja z kolei mówię, że człowiek zawsze wszystkiemu, co może go zabić, nadaje tego typu ponadnaturalne właściwości, że to rodzaj psychologicznej obrony. I wtedy Ed patrzy na mnie szczególnym wzrokiem. Czy zaczął się domyślać? Dobrze by było – wówczas sam będzie szukał okazji, by ze mną porozmawiać. Tymczasem posuwamy się do przodu, idziemy niemal jeden za drugim, brnąc w miękkim poszyciu. Cały czas towarzyszy nam jazgot dżungli, ogłuszające dźwięki dzikiego życia. W porównaniu z odcinkiem Rezerwatu, który pokonałem pierwszego dnia w samochodzie Dmitrija, te rejony dżungli, które teraz przemierzam, są gęstsze, mroczniejsze, duszniejsze, więcej tu – nie wiem, czy to możliwe – zwierząt, roślin i owadów. Nasze ubrania są mokre od potu, ciężko się oddycha, gryzą nas komary, żarłoczne mrówki oblepiają nam buty i nogawki. Musimy dosyć często odpoczywać. Podczas tych postojów myśliwi przekazują mi pożyteczną wiedzę: uczę się, jak nie zginąć w dżungli, które rośliny mają w sobie wodę, które są trujące, które zwierzęta mają najlepsze mięso i które najłatwiej złapać, tłumaczą mi, jak rozpoznawać kierunki świata pod ciemną koroną drzew, jak wysysać jad z miejsca ukąszenia, jak oczyszczać wodę z kałuż. Tak, tutaj, w Rezerwacie, człowiek czuje, że jego życie zależy od niego. Więcej: rozumie, co to życie – teraz zaś dostrzegam, jak wielka jest różnica pomiędzy ludźmi a Pierwszym w jego postrzeganiu. Czy zresztą istnienie Opiekuna można nazwać życiem? Kiedy zbliża się zmierzch, na małej polanie rozbijamy obóz. Ognisko, nad którym skwierczą upolowane przez nas zwierzęta, przyciąga masy robactwa, więc szybko chowamy się w namiotach. Pierwszy ma pełnić wartę Misza. Potem ma być Piotr. Potem ja. Potem Ed. Zasypiam. Parę godzin później Piotr delikatnym szturchnięciem wyrywa mnie ze snu. Ostrożnie, by nikogo nie obudzić, wychodzę z namiotu, a myśliwy kładzie się na moje miejsce. Powietrze jest nieco świeższe, nieco mniej duszne niż za dnia, ucichła też większa część dzikiej orkiestry: słychać tylko pohukiwania sów, cykanie świerszczy i szum drzew, poruszanych wiatrem, który wieje hen w górze, tak iż jego ożywczych podmuchów nie może zaznać moje umęczone, przegrzane ciało. Ale nie narzekam. Siadam na kamieniu, który robi za niewygodne krzesło, i przeczesuję wzrokiem żywą palisadę dżungli. Co jakiś czas wstaję i idę na drugą stronę obozu, by i tam, oparty o samotne drzewo, wypatrywać niebezpieczeństwa. Strzelbę mam włożoną w zgięcie ramienia, z lufą uniesioną niemal do pozycji poziomej, po to, bym mógł oddać szybki, celny strzał. Co jakiś czas sprawdzam też godzinę na staroświeckim, nakręcanym zegarku, czekając na koniec warty. Gdy w końcu przychodzi pora zmiany, udaję się do namiotu, w którym śpi Ed. Rozchylam wejściową płachtę i łapię go za nogę. – Ed – mówię, potrząsając nim. – Już wstaję – bełkocze, wybudzając się. Pomagam mu wydostać się z namiotu. Staje przede mną, ziewa, przeciąga się. – Spokojnie? – Spokojnie – odpowiadam. Nagle patrzymy sobie prosto w oczy. – Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć? – Tak. Ale pewnie się domyślasz, o co chodzi. – Może się domyślam, może się i nie domyślam… Odejdźmy od namiotu. – A więc się domyślasz – rzucam. Kiwa głową. Odchodzimy pod ścianę dżungli. – Kiedy przybyłeś? – on zaczyna. – Ponad dwa tygodnie temu. – Oczywiście chcesz wiedzieć, co się z tobą dzieje. – To jasne. – Ale ja nie potrafię ci odpowiedzieć. Nie znam odpowiedzi. Nie bardziej niż ty. – Jak długo będą następować zmiany? – Aż do kompletnej adaptacji. Będziesz miał coraz większe trudności z ich zaobserwowaniem, bo w coraz większym stopniu będziesz człowiekiem. To jedna z podstawowych reguł. – A inne reguły? – Sam je poznasz. – Jaki jest koniec? – Koniec czego? – Tego procesu. Zakładam, że już osiągnąłeś kres. – Nie wiem, czy już osiągnąłem kres. Ale koniec może być tylko jeden: będziesz siebie postrzegał jak człowieka. Wyłącznie. Wszystko, co cię wiąże z Opiekunem, zniknie. Z wyjątkiem pamięci. Ale i ona zacznie słabnąć. Zapomnisz, jak to było myśleć jak on. – Dlaczego nie przekazałeś mi… jemu tego w raporcie? – Nie czułem się już zobowiązany. Moim priorytetem stała się Anna i dziecko. A przecież wiedziałem, że wyśle kolejną biowersję. – No właśnie: co ja mam zrobić? – Wciąż myślisz o raporcie? – Tak. – Więc go złóż. Ja też przecież kontaktowałem się z nim regularnie… do czasu. – Ale nigdy nie informowałeś o przemianie – zauważam. – Tak… chyba się bałem. – Bałeś się? Czego? – pytam zdezorientowany. – Nie wiedziałem, jak on się zachowa. – Myślałeś, że on… – zacząłem się domyślać. – To chyba absurd. – Stałem się człowiekiem. To też chyba absurd, prawda? A jednak to prawda. – Jaki miałby powód? – Może stwierdziłby, że nastąpił błąd w transferze subświadomości. Wycofałby mnie. Tak to nazwijmy. Ale tobie nic już teraz z całą pewnością nie grozi. Jeśli zakomunikujesz mu, że zmiany dotknęły zarówno ciebie, jak i mnie, to da mu to do myślenia. Nie będzie postępował pochopnie. Pozwoli ci żyć w Rezerwacie albo poza nim. Ale jeśli myślisz, że jest cień ryzyka, to może nie wspominaj o tym, że mylił się w ocenie stopnia regresu. Zresztą nie wiem, czy nie wyciśnie tego z ciebie, jak się połączycie. Pamiętasz, czy odczytał to, co było poza moim świadomym komunikatem? – Nie. Nie odczytał. Wciąż ma problem z bioskanem. – A tak. Przed Opiekunem jeszcze długa droga do doskonałości – kwituje ironicznie. Po czym wzdycha. – Współczuję mu. Jest więźniem samego siebie. Wszechmocny, ale pozbawiony tego, co decyduje o prawdziwym istnieniu. Frankenstein ludzkości. – Dziwnie to brzmi w twoich ustach. Byłeś nim. – Obaj nim byliśmy. Byliśmy tą samą istotą, tą samą świadomością – milknie na dłuższą chwilę. – W dawnych czasach uważano by nas za bogów, diabłów wcielonych, awatary. Ale my jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi, zrodzonymi z wszechobecnej sztucznej inteligencji, pozbawionymi jej mocy, podatnymi na ciosy. – Znowu wzdycha. – Cała ta przemiana… Ostatnio zacząłem zastanawiać się nad ludzką wiarą, byłem parę razy w świątyni. Dręczy mnie pytanie, czy to wszystko aby na pewno jest tylko spowodowane właściwościami ludzkiego mózgu? – A czym? Interwencją bóstwa? To już naprawdę jest absurd. Pamiętasz chyba dawne swoje myśli na ten temat, wiedzę Opiekuna?… – Nie jestem już Opiekunem. Ty też nie. Za jakiś czas i ciebie dopadną ludzkie absurdy. Ale wtedy nie będą już absurdami. Dostrzeżesz zależności, których nie może dostrzec Opiekun, ujrzysz rzeczy, których on nie dostrzega, będziesz mógł robić to, czego on nie może… Choćby posiadać dzieci, dawać autentyczne życie. Kiedy spojrzysz na swoje ciało już nie jak na biopowłokę, ale jak na coś, co jest po prostu tobą, kiedy twoje ciało zacznie się równać tobie, wtedy zrozumiesz, że to Opiekun jest absurdem, paradoksem, czymś, co się nie mieści w logice świata, logice natury. – Podnosi prawą dłoń na wysokość naszych twarzy. – To jest życie – mówi, przyglądając się jej. – Ciepłe, namacalne… – Które umrze. – Tak! Ale czym jest istnienie Opiekuna, jeśli nie trwaniem w śmierci? Pomyśl, co nas spotkało! To nie regres, to narodziny z nicości. – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy czymś doskonalszym od niego? – A nie jest tak? Może jeszcze się o tym nie przekonałeś, ale to tylko kwestia czasu. Dlatego już teraz ci radzę: jak najszybciej o nim zapomnij, nie dręcz się. Żyj. Na tym kończymy rozmowę. Udaję się do namiotu, ale nie mogę usnąć, rozmyślając o wszystkim, co usłyszałem. W nadchodzących dniach udaje nam się porozmawiać bez świadków łącznie kilkanaście minut. To zbyt mało, by mógł podzielić się ze mną wszystkimi swoimi przemyśleniami, ale starczy, bym dostrzegł, jak bardzo się różnimy: jest w nim jakieś euforyczne, mistyczne wręcz uniesienie, jego wypowiedzi miejscami są mętne, chce przede mną odsłonić jakieś głębsze sensy istnienia, ale wikła się w nielogiczności. Wszystko to takie typowe dla człowieka – podejrzewam, że Ed dotarł już do końca procesu. Wszystko wskazuje, że i mnie to czeka. Choć ostatecznie nie można tego przesądzać. Może zawiniła konstrukcja mózgu jego biopowłoki, jego ciała, a we mnie przemiana zatrzyma się w połowie drogi, jednocząc dwie natury. Na dobrą sprawę nie wiem, co bym wolał. Jesteśmy oddaleni od osady o co najmniej dwadzieścia kilometrów. Tymczasem okazuje się, że zbliżamy się do tygrysa – albo to on zwalnia: trop jest wyraźny, świeży. Misza ocenia, że zwierzę zaczęło już zastawiać swoją pułapkę. Nie możemy uczynić nic innego, jak tylko w nią wpaść i zabić go z jej wnętrza. Pamiętając o poprzedniej porażce, myśliwi obiecują sobie, że tym razem cały czas będą gotowi do strzału i nie dadzą się zaskoczyć, ale z ich twarzy, z ich coraz bardziej nerwowych ruchów i krótszych, szeptem prowadzonych rozmów emanuje niepokój, który mnie, jak na razie, jeszcze się nie udziela. Przyglądam się Edowi: w nim również jest strach. Z trudem znajdujemy miejsce nadające się na obozowisko; namioty stawiamy tuż koło siebie, ognisko pali się parę kroków dalej, a wszędzie wokół napierająca dżungla: trudno będzie się tu obronić, dostrzec zbliżającego się tygrysa, dlatego aż trzy osoby będą pełnić wartę podczas jednej zmiany. Moja kolej wypada podczas drugiej, w środku nocy. Tworzymy, ja oraz moi dwaj towarzysze, coś na kształt niewidzialnego trójkąta – obronną formację – wpatrując się w trzewia żywej czerni. Stoimy, bo nie ma nawet na czym siedzieć, oprzeć też się o nic nie można, zresztą, nawet gdyby była taka szansa, nikt by z niej nie skorzystał, strach – a w moim przypadku poczucie obowiązku – nie pozwala zgiąć kolan. Nagle wydaje mi się, że słyszę jakiś szelest. Wstrzymuję oddech. Nic już nie słychać. Nawet jeśli w istocie przed chwilą dotarł do mych uszu jakiś niepokojący dźwięk, jeśli w istocie był to szelest rozginanych przez zwierzę zarośli – nie musiał to być tygrys. Nic więc nie mówię myśliwym, nie chcę wszczynać fałszywego alarmu. Po jakimś czasie jednak słyszę szept jednego z mężczyzn. Odwracam ku niemu głowę. – Coś tam jest – słowa odczytuję z ruchu jego warg. Serce zaczyna łomotać w mojej piersi. Unoszę strzelbę do góry, szykuję się do oddania strzału i przerzucam szybko wzrok to z lewej na prawą, to z prawej na lewą, czekając, aż z brzucha dżungli wyłoni się jej mściwe dziecię. Trwam w takiej pozie i w takim skupieniu dobre pół godziny, w tym czasie jednak dźwięk się nie powtarza, atak nie następuje, a nasza zmiana dobiega końca. Informujemy trzecią – jest w niej Ed – o niepokojącym, ale chyba nie zwiastującym żadnego niebezpieczeństwa szeleście i kładziemy się w namiocie. Moje ciało szybko zostaje opanowane przez senne odrętwienie, zamykam oczy, przychodzą jakieś obrazy, rozbrzmiewają dźwięki, z których po czasie zostaje tylko jeden, wzmagający się niczym wietrzny poszum nadciągającej burzy, coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy – chaotyczna symfonia niskich tonów zamienia się w piskliwy, przeraźliwy krzyk: – Tygrys! Tygrys! To głos Miszy. To nie sen. W jednej chwili zrywam się z posłania i rzucam ku wyjściu, za mną kotłuje się reszta myśliwych. Wypadamy na zewnątrz, chwytamy strzelby wsparte o linki wzmacniające namiotu i celujemy gdzie popadnie. I dopiero teraz dostrzegamy Bohumila leżącego na ziemi, a wokół jego szyi ciemną plamę krwi. Przy nim klęczy Ed, dociska do rany swoje ręce, chcąc zatamować krwotok. Nad nimi stoi Misza i celuje bronią tam, gdzie zapewne przed chwilą zniknął tygrys. Ktoś pędzi do naszych plecaków i wraca z bandażami, próbuje z Edem uratować Bohumila, ale życie wciąż z niego wypływa obficie i wsiąka w ziemię. Po chwili jest już koniec, przenoszą jego ciało bliżej ogniska. Nie chcę patrzeć na jego twarz. Ustawiamy się wokół obozowiska, Ed staje po mojej prawej ręce. Krzaki szeleszczą. Tygrys tam jest, krąży, gotowy do kolejnego ataku. Słyszymy nawet jego chrapliwe pomruki, ale trudno zlokalizować miejsce, z którego dochodzą, więc nie otwieramy jeszcze ognia. Nagle jednak całkiem blisko, tuż przede mną i Edem, rozsuwają się zarośla, więc strzelamy, zaraz potem dołączają inni. Słyszymy przeciągły, zwierzęcy jęk bólu. Tygrys szybko się wycofuje. – Dostał – komentuje Ed. – Teraz jest okazja, by go dobić. Musimy za nim iść. Dzielimy się więc na dwie grupki i z pochodniami wchodzimy między krzaki i drzewa. Jestem z Edem, Miszą i Piotrem, a druga grupa podąża w tym samym kierunku, kilkanaście metrów na prawo od nas. Szybko gonimy zwierzę, które teraz, ranne, robi wiele hałasu. Raptem jednak cichnie. – Zaczaja się – szepce Misza. Zwalniamy. Patrzymy teraz na wszystkie strony, ostrożnie idąc w stronę miejsca, skąd doszedł nas ostatni pomruk tygrysa. Nagle jednak, dużo bliżej, kątem lewego oka rejestruję jakiś ruch. Nim zdążę odwrócić głowę w tę stronę, ogromny ciężar powala mnie na ziemię i coś ostrego, gorącego, wbija się w moją szyję i rozszarpuje ją, jednocześnie spazm bólu wykrzywia całe moje ciało, chcę krzyczeć, ale z mojej krtani wydobywa się tylko słabe rzężenie. Zaraz potem słyszę strzały i ciało tygrysa sztywnieje, jego ciężar jeszcze mocniej przygniata mnie do ziemi, jego szczęka nieruchomieje. Po paru chwilach zrzucają ze mnie jego cielsko, klękają przy mnie, dotykają mojej szyi, rozrywają sobie rękawy, coś do mnie mówią, ale nie mogę zrozumieć ich słów. Ból zaczyna ustępować, czuję jednak mrowienie w każdej części ciała, przechodzą mnie dreszcze, robi się zimno, dżungla się nade mną pochyla, zagląda mi w oczy. Co w nich widzi? Kogo widzi? Zamykam je… |