Niedawno powstały Netkolektyw skupiający grupkę twórców komiksu internetowego dotrzymał słowa i już na Warszawskich Spotkaniach Komiksowych wystartował z pierwszym numerem swojego magazynu „Kolektyw”. Wysłannicy „Esensji” zakupili, przeczytali, podumali – a potem wymienili się spostrzeżeniami.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Daniel Gizicki: Zaczynamy od okładki i ogólnego pierwszego wrażenia. Antologia „Kolektyw” ma zaiste koszmarną okładkę, która pozornym odłączeniem od siebie różnych lewitujących wysepek z różnymi domami ma najprawdopodobniej sugerować, że w antologii bierze udział kilkunastu twórców „z innych bajek”. Ale stojąca na pierwszym planie dziewoja, która jeszcze jako tako wygląda, ma za sobą tablicę z jakimś koszmarnym bohomazem. A przecież okładka ma zachęcać potencjalnego czytelnika, przyciągać, krzyczeć: „kup mnie!”. A tu? Gdyby nie wrodzona ciekawość, ale i masochizm, nigdy bym nie sięgnął po coś z taką okładką. Robert Wyrzykowski: Przesadzasz, Danielu. Okładka nie wydaje mi się aż tak koszmarna, chociaż przyznam, że plasuje się gdzieś tak w okolicach „średniej okładkowej”. Nie mogła mieć zresztą chyba aż tak negatywnego wpływu na wyniki sprzedaży, skoro nakład pierwszego numeru „Kolektywu” rozszedł się całości w tempie niemal ekspresowym. Autorem tej okładki jest największa bez wątpienia gwiazda Netkolektywu, czyli sam Konrad „Koko” Okoński – jeden z popularniejszych twórców webkomiksowych… DG: Inaczej. On jest największą, ale i najbardziej sztucznie wykreowaną gwiazdą Netkolektywu. Największą gwiazdą tego numeru jest au, bezapelacyjnie. RW: Z tym się zgodzę, aczkolwiek sam au (hmm, kimże on być może?) chyba członkiem Netkolektywu nie jest i występuje tu wyłącznie w charakterze „guest star” tudzież wabika dla fanów spragnionych każdej odrobiny prac tego tajemniczego bloggera. DG: Zwał, jak zwał. Podejrzewam, że decyzja o przyznaniu miejsca na okładce Okońskiemu była jak najbardziej przemyślaną strategią marketingową. Jakiej cienizny by on z siebie nie wypluł, zawsze znajdzie się kilkaset osób, które w krwawych krucjatach dowodzić będą, że to genialne i kropka. RW: No cóż, wysokie pozycje na toplistach świadczą o niemałej popularności jego komiksów. Przyznaję jednak, że ta okładka jest dość przeciętna jak na możliwości Okońskiego. Natomiast bogactwa symboli i możliwości interpretacyjnych w niej ukrytych, jak domy ze śmigłami, klucze czy też latające wysepki, nawet ja nie jestem w stanie ogarnąć. DG: Idźmy dalej. Wewnątrz na pierwszej stronie wstęp pełen błędów stylistycznych. Oraz spis treści informujący na których stronach co się znajduje – szkoda tylko, że na samych stronach ich numerów nie uświadczysz. Ale to szczegóły, które można wybaczyć, wszak to pierwsza publikacja tego typu, w którą zaangażowani są początkujący twórcy. „Początkujący” wydaje się być kluczowym słowem dla zdecydowanej większości autorów prezentujących się w antologii. „Grubasek Elmo” (scenariusz i rysunki J.T.) RW: Ale przejdźmy może do samych komiksów a nie znęcajmy się nad wstępem, którego i tak większość czytelników nie przeczyta. Komiks numer jeden w zbiorku (ale nie w rankingu) to „Grubasek Elmo” autorstwa Macieja „J.T.” Wołosza. O jego „Umarlakach” pisałeś w pierwszym odcinku „Polskiego Komiksu Internetowego”. Już w tej historii ujawnia się pewna wada, która okaże się znamienna dla całego zbiorku i niczym złowieszcze fatum powracać będzie w kolejnych nowelkach… DG: Jakaż to? Brak umiejętności? Niezrozumienie zasad narracji komiksowej? Brak pomysłów? RW: Niezrozumienie zasad narracji komiksowej, w rzeczy samej. DG: No bo umiejętności rysunku Wołoszowi odmówić nie można. Widać, że potrafi cartoonowo rysować. RW: Zdecydowanie nie można. J.T. prezentuje się w tym zbiorku jako jeden z mocniejszych rysowników w Netkolektywie. Ale jednocześnie na czterech stronach opowiada bardzo, bardzo prostą historię z wyjątkową prostą puentą. Dowcip oparty jest na głupocie tytułowego grubaska. Całość dałoby się zawrzeć w zaledwie kilku kadrach i wyszedłby z tego wcale zgrabny paseczek. DG: Pięć kadrów by wystarczyło. Pytanie po lekturze tego komiksu nasunęło mi się takie – po co on ten komiks zrobił? Co chciał opowiedzieć? Ani to śmieszne, ani ciekawe. Ten komiks jest bez sensu. Koledze Wołoszowi zwracamy jeszcze uwagę na jedną kwestię. Oczyszczanie krawędzi dymków z niepotrzebnych zgrubień i łączeń. Niech one wyglądają, jakby były zakreślone jednym pociągnięciem. „My Own Dead Roommate” (sc. i rys. Robert „Bele” Sienicki)  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
RW: „My Own Dead Roommate” to komiks autorstwa rysownika stosunkowo od niedawna obecnego w webkomiksowym półświatku… DG: …który całkiem sprawnie rysuje i opowiada, choć jeszcze zdarzają mu się nieporadności… RW: …ale który zdołał wejść przebojem w ten półświatek. Robert „Bele” Sienicki. Jego „The Movie” to komiks naprawdę niezły, w krótkim czasie zdobył spore uznanie wśród czytelników. Graficznie widać w nim wpływy pewnych amerykańskich webkomiksów – ale korzystanie z niezłych wzorców dobrze świadczy o początkującym autorze. Zabawne historie w „The Movie” też potrafi jako tako opowiedzieć, umiejętnie operując komicznymi charakterami postaci. Udowadnia przy tym, że niemiłosiernie powtarzany w rożnych webkomiksach od czasów „Losuxa” schemat fabularny pt. „bohater w nowym dla siebie środowisku” nie musi być tak wtórny jak u różnych epigonów PFreaka. Niestety to, co uchodzi w „The Movie” i czasem jest wręcz niezauważalne, bezlitośnie wychodzi na jaw w komiksie zamieszczonym w „Kolektywie”. „My Own Dead Roommate” to historia o człowieku, któremu przyszło mieszkać pod jednym dachem z… duchem. Tak przynajmniej można zorientować się z pierwszego odcinka tej serii – który chyba nie jest jednak pierwszym odcinkiem serii, zważywszy na sytuację, w której znaleźli się bohaterowie. DG: Wadą tego komiksu jest to, że nie został on zaprezentowany w kolorze (ale jako że to mały nakład i amatorska publikacja, łaskawie wybaczamy). Jednak jego hermetyczność… Historia zaczyna się w momencie, który de facto powinien być jej środkiem. Brakuje początku, wyjaśnienia, skąd oni się razem w tym mieszkaniu wzięli. Dalej jest takie przechodzenie od gagu do gagu i brak konkretnego zakończenia. I jeszcze jedna sprawa. Jeśli autorzy zrzeszeni w Netkolektywie decydują się na puszczanie komiksów w odcinkach, to muszą narzucić sobie najwyżej dwumiesięczny cykl wydawniczy. Inaczej to nie ma sensu – chyba że ma być jedynie zachęceniem do zajrzenia na stronę, gdzie można poznać dalsze losy bohaterów. Ale w takim razie czemu nie ma adresu tej strony? RW: „My Own Dead Roommate” pokazuje, że Sienicki ma problemy z właściwym oddaniem perspektywy. O ile w „The Movie” tego nie widać, bo to komiks typowo paskowy w stylu „Garfielda” i triki z perspektywą w takich tytułach nie są konieczne, o tyle razi to w znacznie mniej statycznej produkcji. W „My Own Dead Roommate” zmieniają się ujęcia, widzimy tu więcej tła i otoczenia, wnętrze mieszkania pod różnymi kątami (nie tylko ściany redakcji jak w „The Movie”) – i niestety jesteśmy porażeni jego płaskością. Przy zmieniającym się kadrowaniu wyraźnie widać jeszcze pewne braki w warsztacie Belego. DG: Otóż to! W tym mieszkaniu nie ma nic poza tym. Proste ściany, brak szczegółów… I tam mieszka dwóch gości przez pół roku (jak wynika z komiksu)? I ani jednej butelki po piwie? Ani jednej gazety? Mało to wiarygodne. „Na Zachodzie bez zmian” (sc. i rys. Jacek „Brzozo” Kuziemski) RW: Dwuplanszowy komiks, który zmieściłby się w dwóch-trzech kadrach. Niezła grafika jak na „Kolektyw”, hardkorowy gag, który mi nawet podszedł. DG: No co Ty… Idiotyczny ten komiks. Autor próbuje zaserwować nam makabrę z okopu, ale to jest tak strasznie prostackie, że ręce opadają. Wpada do okopu granat, wszędzie walają się flaki zabitych żołnierzy – więc co robią ich koledzy? Przystrajają nimi choinkę. Chryste. RW: No cóż, nie każdemu musi odpowiadać takie poczucie humoru. Roland Topor nie powstydziłby się takiej wizji. Myślę, że wielu osobom może ta miniaturka przypaść do gustu. DG: No wiesz… Przywoływać Topora tutaj? To trochę nieuczciwe jednak, bo Topor serwował makabreski, ale z wdziękiem, a nie z narracyjną nieporadnością, gdzie pokazanie makabry jest głównym celem. Jacek „Brzozo” Kuziemski ewidentnie nie ma nic do powiedzenia. Próbuje jedynie szokować makabrą, ale za makabrą musi się coś kryć – a tu tego czegoś brak. Pytam więc, tak jak w przypadku komiksu o grubasku Elmo, po co stworzono ten komiks? Jaki cel przyświecał jego autorowi? RW: No cóż, Topor to mistrz, Brzozo dopiero się uczy, ma szansę się jeszcze wyrobić… Ale jak to „jaki cel przyświecał"? Celem było stworzenie komiksu do pierwszego numeru „Kolektywu”. DG: Ale co on chciał opowiedzieć?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
RW: Ale czy koniecznie musiał coś przez to powiedzieć? Miał stworzyć komiks do zina i stworzył. Tak jak sporo innych twórców – i to zresztą po nich widać, ale o tym wspomnimy nieco później. Komiks Kuziemskiego to właściwie jeden prosty gag, który ma bawić wielbicieli tego typu humoru. I mnie na przykład rozbawił. DG: Jeśli robisz jakiś komiks, to chcesz nim coś opowiedzieć – albo opowiedzieć żart, albo jakąś historię – ale zawsze to musi mieć jakieś drugie dno. Dlaczego „Blaki” jest dobrym komiksem? Dlaczego dobrym komiksem jest „Zabójczy Żart"? RW: Oj, czepiasz się już. Czy każdy pasek takiego Jima Davisa ma zawsze drugie dno? DG: Ale paski Jima Davisa składają się na historię o kocie. Czy powiesz, że Garfield jest postacią bez charakteru i osobowości? A jaką osobowość mają postacie u Kuziemskiego? Mnie po prostu nie bawią prostackie pomysły, jestem starym, stetryczałym dziadem, który lubi, jak mu się opowiada historię – a nie jedynie nieprzemyślane i niedopracowane pomysły. Ten komiks mnie nie bawi, bo znam Topora, znam Monty Pythonów, znam Viana i widzę, że ten typ humoru można robić z klasą – a tu mamy jedynie nieudolną próbkę. Na szczęście w miarę przyzwoicie narysowaną… RW: Wciąż uważam, że się czepiasz. DG: Ktoś musi być złym gliną… „Czarny Rycerz” (sc. Bartosz „Cur” Orecki, rys. Marta „Mayer” Dettlaff) DG: Chyba największa pomyłka tej antologii. RW: Znudził mnie ten komiks strasznie. Niby fantasy, ale bez sensu. Brzydkie i nieciekawe rysunki, mało estetyczne. Jeden ze słabszych momentów tej antologii. Przeczytałem ten komiks niechętnie i z dużym wysiłkiem. DG: Rysunek za gęsty, pełen błędów. Przede wszystkim po oczach bije nieumiejętność konstruowania planszy. Pięć kadrów na stronie równej wielkości i jeden czarny kwadrat – bo autorzy nie potrafili skonstruować komiksu na planszę, więc zrobili komiks na 5/6 planszy. Amatorszczyzna i fuszerka. Poza tym autorzy powinni: a) wybrać się do najbliższego Empiku, by zakupić komiksy np. Krzysztofa Gawronkiewicza; b) przeczytać je uważnie i uczyć się, jak wstawiać estetyczne dymki w odpowiednich miejscach kadrów. To jest wręcz podstawowa wiedza o robieniu komiksu! Komiks to nie tylko jakiś tam pomysł i byle jakie rysunki – to przede wszystkim wielopoziomowa kompozycja. Wpierw kompozycja historii, by ta była jak najlepiej opowiedziana, ciekawa, przykuwająca czytelnika. Potem kompozycja plansz, by to się wszystko sprawnie czytało/oglądało. I wreszcie kompozycja kadrów, by to nie zgrzytało narracyjnie. A tu? Pomieszanie z poplątaniem. „Czekające” (sc. Bartek „godai” Biedrzycki, rys. Łukasz „Dodgers” Okólski) RW: Jeden z dwóch owoców kooperacji Łukasza „Dodgersa” Okólskiego, twórcy nieznanego do tej pory szerzej z twórczości webkomiksowej, oraz Bartka „Godaia” Biedrzyckiego, twórcy znanego z bardzo wielu projektów obecnych w sieci… DG: …w większości tragicznie słabych. RW: Spotkało się zatem doświadczenie ze świeżością… DG: …i wyszedł nieźle narysowany komiks z zarżniętą fabułą. Żony wikingów czekają na mężów… RW: …i czekają dniami i nocami… DG: Stoją na brzegu i patrzą w morze… Ale moment! One się jakoś na konkretny dzień z nimi umawiały? Że oni wtedy wrócą? Przecież to wikingowie byli! Wyprawy trwały długo, jak wypływali, to nie wiadomo było, kiedy wrócą. Miesiącami potrafili nie wracać! RW: A tu po ośmiu dniach nagle odchodzą od brzegu zadowolone. DG: I te niepotrzebne teksty, gdzie kobiety odmierzają czas, zastanawiając się, czy te chłopy wrócą czy nie, mówiąc, co powinni zrobić w domu… I nagle odchodzą, mówiąc, że dobrze, że ich nie ma… To po co codziennie łażą nad brzeg morza? To by miało jakiś sens, wydźwięk, gdyby pokazać, jak wikingowie w czasie wyprawy wyobrażają sobie, jak ich żony czekają, stojąc na brzegu codziennie, a tymczasem one żyją swoim życiem, nie przejmując się zbytnio, czy chłopy są w domu czy nie. RW: I tego właśnie zabrakło… Wtedy wszystko miałoby sens, ręce i nogi – bo na razie mamy niezły pomysł, ale zarżnięty… Nie zastanawiajmy się nad sensownością tego komiksu. Wypada jednak pochwalić Okólskiego za naprawdę niezłe rysunki – zwłaszcza na tle pozostałych twórców – oraz mieć nadzieję na więcej z jego strony w przyszłości. |