 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Kiedy weszli na salę, atmosfera zgęstniała, co Tarkin odnotował z satysfakcją. Uważał, że ludzie lepiej pracują, kiedy są pod stałym nadzorem i nie miał pojęcia, jak bardzo się myli. Beyre nie odpowiedziała na oddawane im honory nawet skinieniem głowy, krążyła po sali, czujnie się rozglądając. Jak vornskr szukający tropu, przyszło na myśl gubernatorowi. Nie przejął się tym, coraz bardziej przekonany, że tym razem Moc spłatała Beyre figla. Oczywiście jeżeli w ogóle można mówić tu o Mocy. Wzrok Tarkina spoczął na wielkim hologramie przedstawiającym ostateczną postać stacji. Całość jarzyła się niebieskim światłem, ale niektóre części zaznaczono innymi kolorami, najwyraźniej na ich temat toczyła się dyskusja, gdy weszli. Gwiazda Śmierci, dzieło jego życia. Zawsze gdy widział ten hologram, nie mógł opanować dreszczu podniecenia. Oto coraz bliżej było do ucieleśnienia jego marzeń. Wstępne plany dotyczące budowy wielkiej stacji bojowej pojawiały się właściwie od samego powstania Imperium, ale to konsekwentne starania, niektórzy powiedzieliby, że obsesja, Tarkina doprowadziły je do obecnej postaci. Kiedy budowa ruszyła, również Beyre zaangażowała się w przedsięwzięcie i, co nie umknęło uwadze gubernatora, jej zainteresowanie było tym silniejsze, im większy dystans do niego przejawiał Vader. Teraz, kiedy będą mieli Gwiazdę Śmierci, problem rebelii w jednej chwili przestanie istnieć. Nie będzie ciągłego uganiania się po całej Galaktyce za zbuntowanymi okrętami, a przede wszystkim wysyłania oddziałów na planety, na których potrafiły utknąć na całe miesiące, trawiąc czas na żmudne operacje lądowe. Tu nawet nie chodzi o to, że takie niestabilne planetki można by rozbić w drobny mak. Stacja należała do tego rodzaju broni, które wystarczy mieć, nie trzeba ich używać. Wszystko samo, magiczną metodą wraca do porządku. Nie potrzeba do tego żadnych dżedajowskich wymysłów, uśmiechnął się krzywo pod nosem. Ale Tarkin chciał choć raz użyć głównego działa Gwiazdy Śmierci. Chciał w całym nieracjonalnym sensie tego słowa, doskonale wiedział, jakie są kontrargumenty, ale tu w grę wchodziła jego niezdrowa fascynacja. Oczywiście nigdy się do tej chęci nie przyznał, nawet przed samym sobą. – Tarkin! – to było jak zgrzyt po szkle, aż się wzdrygnął. Znów miał to paskudne uczucie, jakby ona mogła zajrzeć do jego umysłu. Nie myślałem o niczym, o czym ona i tak nie wie, przemknęło mu przez głowę i zaraz zirytował się jeszcze bardziej, bo poczuł się jak uczniak przyłapany na graniu w sabaka pod ławką. Wiedział, że ani Jedi, ani Sithowie nie potrafią czytać w myślach, ale ta wiedza niewiele mu w tej chwili pomogła. – Czy mógłby pan podejść na chwilę, gubernatorze? Przepraszam, że przeszkadzam – głos Beyre był jadowity. – Tak, pani? – Ktoś, a konkretnie… – spojrzała na jeden z monitorów – konkretnie Nii’den’ghaar zostawił zalogowany terminal głównego serwera projektu. Tak po prostu. I gdzieś sobie poszedł! – Na jakim koncie? – Administracyjnym oczywiście. Swoje może nawet udostępnić w holonecie – Beyre zaczęła wpadać w ton, którego Tarkin nie znosił. Zaraz pewnie ofiara wróci i na wejściu zostanie spytana: „Może nam pan powiedzieć, w jakim celu się pan nie wylogował?”, następnie Beyre będzie z upodobaniem drążyć sprawę, jakby rzeczywiście chodziło tu o działalność celową. – Profesor źle się poczuł – wyrwał się młody fizyk. – Zrobiło mu się słabo i poszedł się położyć. Porucznik Laaa’dhar’leen go odprowadziła. – To go nie usprawiedliwia – uciął sprawę Tarkin. – Wyciągniemy odpowiednie konsekwencje. Profesor Nii’den’ghaar, najważniejszy uczony projektu, był starszym już n’Lyehi’ii, od lat cierpiącym na poważną chorobę serca. Udało się go przekonać do pracy na stacji chyba tylko dzięki temu, że naukę kochał ponad wszystko. Przez wzgląd na jego talent i – co tu dużo mówić – na to, że był niezastąpiony, cieszył się pewnymi specjalnymi względami, do których należała na przykład obecność na pokładzie siostrzenicy imieniem Laaa’dhar’leen. Dziewczyna ta była teoretycznie jednym z lekarzy pokładowych, ale nikt nie robił sobie złudzeń, że w innych okolicznościach dostałaby tę pracę. Do tego trzeba było wykazać się trochę większym doświadczeniem niż tylko świeżo skończone studia medyczne, w dodatku na cywilnej uczelni, i półroczne przeszkolenie dla ochotników. – Co dokładnie stało się profesorowi? – spytała Beyre. Beyre miała zwyczaj interesować się ulubionymi podwładnymi w podobny sposób, w jaki właściciel troszczy się o swoje roboty: żeby nie nawaliły w najmniej odpowiednim momencie. Jednak tym razem Tarkin usłyszał niepokój w jej głosie, co go zastanowiło. – Widziałem, jak pracował. Nagle wstał, lekko się zatoczył i zawołał porucznik Laaa’dhar’leen. Powiedział coś jakby „Pomóż mi, to jest za ciężkie…”, jakoś tak. – Co jest za ciężkie?! Przecież my tu mu skrzynek z zaopatrzeniem nie każemy nosić! – Beyre zaczynała się denerwować. – Profesor powiedział… – siedząca tuż obok terminala Twi’lek zająknęła się, kiedy spojrzenia wszystkich skierowały się na nią – powiedział: „Chodź, pomóż mi, to dla mnie za trudne”. I wyszli. To było chwilę temu. Zapadła dziwna cisza, jakby złe samopoczucie starego n’Lyehi’ii miało ogromne znaczenie. – Za trudne? – prychnął Tarkin. – Też bez sensu, cóż mu ona może pomóc, miała fizyki tyle co na studiach. Beyre nie odpowiedziała, nabrała głęboko powietrza i nagle walnęła pięścią w obudowę holoprojektora. – Szlag!!! I ruszyła do wyjścia.
Beyre nacisnęła drugi raz dzwonek, a potem zaczęła tłuc w metalowe drzwi do kajuty. – Profesorze!!! Proszę nas wpuścić! Żadnej odpowiedzi. Beyre włączyła miecz i wycięła nim otwór w drzwiach. Kiedy weszli przez niego do środka, uważając, żeby się nie poparzyć, ujrzeli ponury widok. N’Lyehi’ii leżał na podłodze między drzwiami do łazienki a koją, a wokół niego tabletki, które w momencie upadku musiały się rozsypać z trzymanej w dłoni fiolki. Zupełnie jak w tych melodramatach, które tak uwielbiała moja nieboszczka żona, pomyślał Tarkin. Filmy, które oglądała jego zmarła przed dwudziestu pięciu laty małżonka, wbiły się mu tak mocno w pamięć, ponieważ dobrze oddawały osobowość Lady Tarkin. Było to dziewczę śliczne, kruczowłose i słodkie w swej głupocie. Zanim zginęła w zamachu zorganizowanym przez radykalnych ekologów, zdążyła gubernatorowi urodzić syna, więc poniekąd wypełniła swą rolę. Poślubił ją, bo była córką drugiego co do wpływów człowieka na planecie. Pierwszym był jego własny ojciec. Ale oto znaleźli się w sytuacji jakby żywcem wyjętej z hitów holowizji, stojąc nad nieruchomym ciałem i rozsypanymi tabletkami. Jeden ze szturmowców odwrócił profesora, którego błękitna twarz nabrała upiornego fioletowego odcienia oznaczającego u tej rasy bladość. Żołnierz próbował szukać pulsu, ale Beyre go powstrzymała. – Nie żyje – stwierdziła pewnie, a wszystkim zrobiło się jeszcze mniej przyjemnie i to bynajmniej nie z powodu obecności martwego fizyka. Co jednak było najbardziej zaskakujące w całej scenie, to proste pytanie, które cisnęło się Tarkinowi na usta: – A gdzie jest Laaa’dhar’leen? Miała go pilnować! Beyre zamiast odpowiedzieć, zmięła w ustach przekleństwo i włączyła komunikator na przegubie. – Centralna kontrola lotów? Jakie statki mają dziś przylecieć? – Mam podać wszystkie… pani? – Tak! Masz podać… – przez moment rozejrzała się nieprzytomnie. – Nie! Podaj, gdzie dokują teraz, w tej chwili! – Eee, ale jak ja… To znaczy… Mam! Hangar 740/T/05, transportowiec z drobnicą, według planu wylądowali trzy minuty temu. – Tarkin, za mną! – zawołała Beyre. Biegnąc, krzyczała w komunikator rozkazy, ogłaszając alarm na lądowisku. Byli zaledwie kilkanaście pięter nad poziomem 740, więc rzuciła się w stronę awaryjnej klatki schodowej. Tarkin wcisnął przycisk i czekał na windę pośpieszną. Zawsze uważał, że Beyre jest niecierpliwa, gdyby chodziło o kogoś innego, powiedziałby, że narwana. Winda przyjechała błyskawicznie. Kiedy ruszyła, skrzywił się, nie lubił uczucia towarzyszącego jeździe w dół. Na poziomie 740 znalazł się oczywiście wcześniej niż Beyre. Na korytarzu panował zupełny spokój, ale Tarkin ruszył w stronę hangaru. Za pierwszym zakrętem zobaczył z daleka charakterystyczną sylwetkę n’Lyehi’ii. Słysząc jego kroki, Laaa’dhar’leen obejrzała się, zawahała przez mgnienie oka, a potem wyprężyła na baczność, zasalutowała i poszła dalej, znikając w wejściu do hangaru. Tarkin zaczął biec, wyjmując z kabury miotacz. Wypadł na otwartą przestrzeń i ogarnął wzrokiem sytuację. Na zewnętrznym skraju lądowiska stał tylko jeden nieduży statek, z którego obsługa naziemna wypakowywała kontenery. Wokół statku kręciła się załoga: dwóch mężczyzn i młoda kobieta z jasnymi włosami związanymi w kitkę. Laaa’dhar’leen szła szybkim krokiem w ich stronę. Dopiero w tym momencie przeraźliwie zawyła syrena, a głos w mikrofonie zaczął ogłaszać alarm. Z dyżurki wypadli zdezorientowani strażnicy, chwytając w pośpiechu broń. – Zatrzymać ją! – wrzasnął Tarkin, starając się przekrzyczeć syrenę, ale i tak szturmowcy zrozumieli bardziej jego gest niż słowa. Rzucili się w kierunku dziewczyny, ale żaden nie strzelał, trudno powiedzieć, czy dlatego, że nie strzelał sam Tarkin, czy przez wzgląd na mundur, który nosiła. Laaa’dhar’leen biegła najszybciej, jak potrafiła, ale odległość dzieląca ją od statku nadal była ogromna. Przy transportowcu zakotłowało się, mężczyźni z załogi unieszkodliwili ludzi z obsługi naziemnej, a jasnowłosa kobieta ruszyła biegiem w stronę zbliżającej się porucznik. Tarkin ukląkł i złożył się do strzału, celując w Laaa’dhar’leen. Chybił, wycelował ponownie, ale już nie strzelił, bo szturmowcy zasłonili dziewczynę. Podniósł się i zobaczył, jak ta, widząc już, że jest bez szans, wyszarpnęła z kieszeni jakiś przedmiot i rzuciła go przez pół hangaru w stronę jasnowłosej. Spadnie na podłogę!, pomyślał Tarkin, ale na wszelki wypadek spróbował strzelić do blaszki migoczącej w świetle lamp. Nie trafił, blaszka nabrała w nienaturalny sposób prędkości i śmignęła prosto do dłoni dziewczyny z transportowca. W tym momencie minęła Tarkina Beyre pędząca prosto w stronę tamtej. W biegu zerwała z siebie płaszcz i włączyła miecz. Szturmowcy dopadli Laaa’dhar’leen, która dosłownie w ostatniej chwili włożyła sobie coś do ust, rozgryzła i sekundę potem osunęła się bezwładnie prosto w ramiona chwytających ją żołnierzy. Beyre musiała nadłożyć drogi, żeby ich ominąć i to wystarczyło, żeby… no właśnie, Jedi?… chwyciła trap startującego już statku i zwinnie wskoczyła do środka. Beyre biegła dalej za statkiem, kiedy przez wycie syreny rozległ się automatyczny komunikat: – Opuścić zasięg promienia ściągającego! Opuścić zasięg promienia ściągającego! – Beyre, wracaj! – ryknął Tarkin, nie zważając na poufałą formę. Czy ona zupełnie oszalała?! Każdy startujący bez zezwolenia statek powinien być zatrzymany promieniem ściągającym. Jednak w zamkniętej przestrzeni hangaru pojazd mógł w razie próby ucieczki nawet eksplodować i dlatego zainstalowano blokadę bezpieczeństwa, która miała chronić załogę stacji. A Beyre właśnie wpakowała się prosto w zakazaną strefę. – Beyre! Coś chyba do niej dotarło, bo zwolniła, wreszcie rzuciła się wstecz, ale to już nie pomogło. Pilot transportowca wykorzystał kilka sekund przerwy w działaniu promienia ściągającego i statek jak z katapulty wyskoczył poza jego zasięg.
Beyre szalała. – Kurwa! – warknęła głosem dławionym przez wściekłość i z całej siły kopnęła jeden z porzuconych na płycie lądowiska kontenerów. Otworzył się, a znajdujący się w nim wyrafinowany sprzęt laboratoryjny rozsypał się po betonie, tłukąc się na drobniutkie kawałeczki. Ciekawe, kto za to zapłaci, pomyślał Tarkin. – Nessie! Miałam ją na wyciągnięcie ręki, ty to rozumiesz?! Tyle lat, tyle lat! A teraz sama tu przyszła, a ja – kolejne kopnięcie i gejzer szklanych odłamków – a ja jej pozwoliłam uciec!!! Może to lepiej, że wyładowuje się na tych naukowych błyskotkach, a nie na załodze? Właśnie wyszli z kontroli lotów hangaru 740/T/05, gdzie mieli okazję zobaczyć, jak ścigany statek po serii nieprawdopodobnych akrobacji wymknął się myśliwcom i skoczył w nadprzestrzeń. Poza tym Tarkin zdążył szybko rzucić okiem na zapis z kamer na lądowisku. Tajemnicza blaszka po kilku powiększeniach okazała się kartą pamięci. – Pani? – wstrzelił się w chwilę względnego spokoju. – Co było na tej karcie? – Jakiej?… No tak, rzeczywiście… – wściekłość zniknęła jak zdmuchnięta, Beyre skrzywiła się, jakby ją coś zabolało. – Nie jestem do końca pewna… to się da sprawdzić, ale obawiam się, że musimy zawiadomić naszego pana. – Co takiego?! – To musiały być szczegółowe plany Gwiazdy Śmierci. |