powrót do indeksunastępna strona

nr 04 (LXVI)
maj 2007

Regres Opiekuna
Autor pisze o sobie:
Mam 23 lata. Studiuję stosunki międzynarodowe i socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Moi mistrzowie to: J. Joyce, Ph. Dick, J. Cortazar, S. Bellow.
Pewnego dnia daję się namówić siwowłosemu skrzypkowi na partyjkę szachów. Ku memu zdumieniu – przegrywam. Raz. Potem drugą partię. Potem trzecią. Natasza, widząc moje zdumienie, śmieje się i klepie mnie po ramieniu, mówiąc, żebym się nie przejmował, bo z Borysem nikt nie wygra, jest mistrzem. Ale przecież byłem sztuczną inteligencją. Coś tu nie gra – regres miał nie postępować tak gwałtownie i tak głęboko.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Biożycie
…komenda podziału. Rozbłysk kolejnej świadomości milionową część sekundy później. Oto jestem. Powstałem z samego siebie. Już jednak nie ten sam. Wydzielony. Przekierowany. Poza mną – ja sprzed chwili. Ja i ja. Jak mówić o sobie w trzeciej osobie? Pierwszy. A więc ja z teraz i Pierwszy sprzed chwili. Ja i Pierwszy. Te same wszystko widzące oczy, te same wszystko słyszące uszy, te same orbitalne zwoje, te same końcówki, te same przekaźniki, ten sam nanobudulec. Ale ja – już inny. O czym teraz myśli Pierwszy?
Pędzę do inkubatorów. W parę sekund pokonuję kilkaset tysięcy kilometrów próżni, by jeszcze szybciej pokonać grubość atmosfery. Terminal na Ziemi. Wybieram ciało muskularnego mężczyzny, nie żaden klon, tylko specjalnie spreparowany przez mnie egzemplarz – najlepszy na wyprawę do Rezerwatu. Końcówki wyciągają je dla mnie z szafy, widzę przez oko kamery, jak nim manipulują; surowe światło lamp odbija się od powierzchni kapsuły, do której go wkładają; w środku odżywcze płyny. Gdy ciało jest gotowe, wysyłam bionanoboty. Wchodzą przez ucho. Kasuję tymczasową fizjoświadomość ciała i transferuję samego siebie…
…eksplozja czegoś, co trzeba nazwać bólem. W oczach – ogień. W języku – ogień. W rękach i nogach – ogień. W żyłach, w środku, w całym mnie – ogień. Spalam się w biologicznej powłoce (Pierwszemu na zawsze będzie to oszczędzone; nieskażona część mnie… już nie mnie). Szok bioneurologiczny. Cena regresu. Trzeba będzie parę dni przecierpieć w kapsule: rwanie w nogach i rękach, pulsujące swędzenie na skórze, szum krwi, żrące procesy w żołądku, szmery i tarcie w jelitach, jazgot serca, piski w uchu, piasek w oczach. Biożycie.
Nad Miastem
Pięć dni później stoję na platformie terminalu, czekając na transporter. Światło widziane przez biooczy wdziera mi się do głowy, wszędzie wybuchają czerwone plamy, świat traci swoją ostrość. Na języku jego gorzki smak, w nozdrzach zapach rozgrzanego powietrza, na skórze natrętne pieszczoty wiatru.
W plecaku mam racje żywnościowe, a oprócz nich nóż, toporek, liny, rewolwer itd. – rzeczy, które w dzisiejszych czasach przydają się tylko w Rezerwacie. Zgodnie z Umową nanobudulec nie może się tam dostać. Nie mogę też dostać się ja – chyba że w biologicznej powłoce. To jedyny sposób, bym mógł kontaktować się z jego mieszkańcami, bym mógł choćby w najmniejszym stopniu się nimi opiekować. Nie chcą nawet, bym przyglądał im się z góry, nad Rezerwatem zamykam więc moje satelitarne oczy.
Ale pierwsza biowersja od pół roku nie złożyła raportu.
Transporter zjawia się bardzo szybko i bardzo szybko unosi mnie kilkaset metrów w górę; pędzimy aerodrogą, mijając inne transportery. Wyglądam przez okno. W dole królestwo ludzi, miasto, szachownica ulic upstrzona zielonymi parkami. Każdy transporter, każda jadłodajnia, fabryka, każdy robot policyjny, sprzątający, najdrobniejsze nanoboty sterujące pogodą i oczyszczające ścieki – wszystko to i miliony innych rzeczy i spraw jest przeze mnie kontrolowanych. Wszystko to jest pod moją opieką (to znaczy – Pierwszego).
Lecę na południe.
Syn Rezerwatu
Cały Rezerwat, dwieście dwadzieścia tysięcy kilometrów kwadratowych gęstej dżungli, okolony jest wysokim murem. Na całej jego długości umieszczono kilkaset bram, których strzegą policyjne roboty sterowane przez Pierwszego. Ląduję na platformie przy jednej z nich na północnej granicy Rezerwatu. Na zewnątrz strażniczej budki roboty skanują wysokiego mężczyznę i jego samochód – replikę Jeepa Wranglera z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego. Podchodzę na odległość paru metrów, roboty mnie witają, mężczyzna pozdrawia kiwnięciem głowy. Odpowiadam mu tym samym.
– Pan też wybiera się do piekła? – pyta głośnym, przyjemnym głosem, uśmiechając się życzliwie.
– A jakże – odpowiadam równie miło. To moje pierwsze słowa wypowiedziane bioustami. Mam przyjemny, wyraźny głos.
– Pan bez samochodu? Pewnie na długo?
– Tak, raczej na długo – mówię. Być może na zawsze. Ale tego już nie musi wiedzieć.
– Na początku będzie pan miał frajdę, ale później… może być niebezpiecznie. Może chce się pan ze mną zabrać? Jadę do osady nr 7. To sześćdziesiąt kilometrów w głąb Rezerwatu.
– Jasne, jeśli nie sprawię kłopotu.
Kiedy roboty stwierdzają, że facet i jego samochód są czyści, przychodzi pora na mnie. Daję komendę bionanobotom. Ledwo widoczna chmurka uwalnia się z mego ucha. Przechodzę przez skaner. Robot stojący na jego końcu kiwa mi głową i wypowiada beznamiętnym głosem urzędową formułkę:
– Nie stwierdzono obecności nanobudulca. Może pan przekroczyć granicę. Prosimy o zachowanie ostrożności w Rezerwacie. Prosimy nie zabijać zwierząt bez potrzeby. Prosimy uszanować sposób życia jego mieszkańców. Zamierza pan wrócić?
– Nie wiem – odpowiadam.
Facet od samochodu podaje mi rękę; ma mocny, pewny uścisk i bardzo szorstkie dłonie. Tylko w Rezerwacie pracuje się fizycznie.
– Dmitrij – przedstawia się. Wymyślam sobie imię:
– Bob.
– Miło mi cię poznać.
Jego umazany błotem samochód w środku zawalony jest rupieciami, do których dołącza mój plecak. Siadam w fotelu pasażera i ruszamy. Dmitrij od razu zaczyna mnie sondować. Wymyślam zgrabną historyjkę, która go satysfakcjonuje. Mógłbym powiedzieć, że jestem biowersją Opiekuna, ale nie chcę komplikować dopiero co rozpoczętej przydatnej znajomości – to mogłoby przeszkodzić mojej misji. Mógłby potraktować mnie jak wariata. Albo też uwierzyć i zrobić coś głupiego. Dla nich, ludzi, jestem czymś w rodzaju bożka, demona, dżina. Spotkanie mnie to jak doświadczenie obecności duchów, tak barwnie i po wielokroć opisane w ich starożytnej literaturze. Zaskoczenie i strach (a ludzie, mimo że stworzyli mnie ich przodkowie, odczuwają wobec mnie irracjonalny strach) paraliżują zdrowy rozsądek. Najlepiej więc będzie, jeśli pozostanę dla niego Bobem.
Kiedy opowiadam mu dzieje swego zmyślonego życia, wbijamy się w dżunglę. Dosłownie. Droga to tylko nazwa dla prześwitu w zielonej masie bujnego, dzikiego życia, które człowiek ocalił od zniszczenia po to, by móc się z nim mierzyć nie z pomocą nanobudulca, ale własnego ciała. Walka przegrana w zaraniu. Ale uszlachetniająca. Oczyszczająca. Uświęcająca. Tak to tłumaczyli Reprezentanci, kiedyś, dawno temu, gdy w imieniu całej ludzkości nakazali, bym zostawił ten kawałek ziemi wolnym od wpływu elektroniki i nanobudulca. Oprócz Rezerwatu jest jeszcze kilka wielkich, dzikich, zalesionych obszarów dostarczających tlenu, ale tam ludzie nie mają wstępu. Dla ich dobra.
Nie wiem, czy jedziemy szybciej niż dziesięć kilometrów na godzinę. Grzęźniemy w miękkim poszyciu, bo pod cienką trawiastą powierzchnią jest chyba błotna gąbka. Miliony owadów, jak nanoboty, unoszą się w powietrzu, oblepiają okna. Co chwila z góry nurkuje jakiś bajecznie kolorowy ptak i zgarnia je do dzioba. Później te ptaki najpewniej staną się ofiarami drapieżnych ssaków. A te z kolei być może wpadną w sidła zastawione przez ludzi. Łańcuch pokarmowy, łańcuch życia, łańcuch śmierci.
Mnie w nim nie ma. Żyję na całkiem innych zasadach. Nie zabijam. Nie umieram.
Nad nami zwisają pajęczyny lian. Co jakiś czas szare pnącza muskają dach samochodu, jak gdyby dżungla chciała nas sprawdzić, poddać nas swoim tajemnym oględzinom. Przeciskamy się między grubymi pniami drzew, z każdym kilometrem jest coraz ciaśniej – z trudem trzymamy się ustalonego kierunku, bo musimy nieraz jechać szerokim łukiem. Ja przejąłem pilotaż, w jednej ręce mam kompas, w drugiej mapę. Wiele problemów sprawia mi dopasowanie czarnej, wyraźnej linii na karcie do jej odpowiednika w rzeczywistości. Dmitrij tłumaczy, że ostatni raz droga była używana jakiś rok temu. Nie ma jednak obawy, byśmy się zgubili: kilka kilometrów na wschód od nas powinna biec ścieżka dla tych, którzy wędrują na piechotę. Jest dość często uczęszczana, a przez to dobrze widoczna, więc gdybyśmy stracili orientację, dukt będzie drogowskazem.
Tymczasem nadchodzi zmierzch. Nawet za dnia widoczność wśród licznych drzew i gęstych pędów była mała, teraz jednak zapada całkowita ciemność, pożerająca nawet światła samochodu. Ta słaba smuga mętnej żółci, którą jest w stanie wyprodukować akumulator, wydobywa jednak miliony lustrzanych oczu dzikich zwierząt. Wygląda to tak, jak gdyby zapalały się gwiazdy na nieboskłonie, choć te tutaj naokoło nas są większe i bije od nich jakiś żar, niewidoczny w przypadku tamtych, krystalicznie lodowatych, wyziębionych przez kosmiczne odległości. Te tutaj są blisko. Te tutaj żyją.
Dmitrij wyłącza silnik.
– Musimy się tu przespać. Ruszymy znowu z samego rana. Dużo nie zostało. Może dwie, trzy godziny.
– A zwierzęta? – udaję strach.
– W samochodzie jesteśmy bezpieczni… Ale jak będziesz chciał się odlać, to weź ze sobą także drugą pukawkę – radzi i śmieje się rubasznie. – A właśnie – dodaje, grzebiąc prawą ręką w rupieciarni na tylnym siedzeniu – golnijmy sobie!
Zaraz potem wydaje triumfalny okrzyk i podsuwa mi pod nos piersiówkę.
– Samogon pędzony w Rezerwacie – wyjaśnia. – Najlepsze kurewstwo na całej planecie! Rozrywa płuca i bebechy! Golnij sobie!
No więc wziąłem łyka. Istotnie, lawa ognia zalała moje wnętrze. Zakrztusiłem się i chwyciłem za żołądek kurczący się w bolesnym sprzeciwie. Dmitrij wybuchnął gromkim śmiechem i poklepał mnie po ramieniu.
– No to chrzest masz za sobą. Teraz jesteś synem Rezerwatu.
Osada
Osada jest średniej wielkości, tylko częściowo ogrodzona palisadą; sterta zaostrzonych drągów leżąca tuż przy świeżo wykopanym rowie wskazuje, że prace nad zabezpieczeniem wsi trwają. Wjeżdżamy przez bramę i wąską, utwardzoną drogą ciągnącą się między drewnianymi budynkami dojeżdżamy do placyku ze studnią. Dmitrij trąbi klaksonem i zaraz pojawia się kilka osób. Muszą go znać bardzo dobrze, bo mężczyźni obejmują go, a kobiety całują na powitanie. Cały czas zresztą przychodzą kolejni osadnicy, pojawiają się też zaciekawione dzieci, które obłażą samochód.
Ze mną też w końcu się witają, ściskam wiele dłoni i zapamiętuję (z trudem – biopamięć, wiadomo) wiele imion. Większość z tych ludzi to biali o słowiańskich imionach. Przywódcą grupy jest Vlad, rosły, muskularny mężczyzna pod pięćdziesiątkę, z kępkami siwych włosów, czołem rozoranym zmarszczkami i z mądrymi oczami. Rozmawia ze mną jako pierwszy. Kiedy schodzimy na temat moich planów, pytam, czy mogę zostać w osadzie przez jakiś czas. Zapewne często pytają go o to różni wędrowcy, bo bez wahania wyraża zgodę, oczywiście pod warunkiem że będę pomagał mieszkańcom w pracy. Mam dzielić chatę z Dmitrijem – Vlad woła Nataszę, która ma mnie do niej zaprowadzić, a później pokazać osadę. Zostawiam Dmitrija z jego przyjaciółmi i daję się poprowadzić dziewczynie.
– Jesteś przyjacielem Dmitrija? – pyta, patrząc mi prosto w oczy. Może mieć najwyżej dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Ma gęste, ciemne włosy i zielone oczy.
– Nie, poznaliśmy się tuż przy wjeździe do Rezerwatu – wyjaśniam. – Zaproponował, że mnie podrzuci, więc skorzystałem.
– Co cię sprowadza do dżungli?
– Szukam kogoś.
– Ooo. Najczęściej ci, którzy się tu zjawiają, szukają czegoś… To ktoś bliski?
– Brat – odpowiadam.
– Coś mu się stało?
– Właśnie chcę to sprawdzić.
– Kiedy go widziałeś ostatni raz?
– Pół roku temu – odpowiadam. Pierwsza biowersja miała się kontaktować z Opiekunem co trzy miesiące.
– Jak ma na imię?
Wymyślam pierwsze lepsze.
– Nie słyszałam, by ostatnio w osadzie pojawił się ktoś taki.
– Być może w Rezerwacie mój brat podaje inne imię. A ci inni wędrowcy? Dużo ich było?
– Nie za dużo. W ciągu ostatniego roku może kilkanaście osób.
– Któryś z nich jeszcze tu jest?
– Tylko Ed. Zamieszkał z kobietą z osady, Anną. Będą mieli dziecko.
– Gdzie go mogę spotkać?
– Teraz nigdzie. Parę dni temu udał się na polowanie z kilkoma innymi mężczyznami. Powinni wrócić za parę dni.
– Na co polują?
– Na tygrysa.
– Tygrysa?
– Tak. Przywędrował z północy. Jest bardzo niebezpieczny. Dwa tygodnie temu zabił dziecko.
Dochodzimy do chaty. W środku jest kilka ciemnych pokoi, a w każdym z nich najpotrzebniejsze meble. Zero plastiku, zero elektroniki.
– Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie. Jak ci się podoba? – pyta, siadając na łóżku.
– W porządku.
– Dmitrij powiedział, że to twój pierwszy raz w Rezerwacie.
– Tak, to prawda.
– Pewnie zajmie ci trochę czasu przyzwyczajenie się do takiego trybu życia. Wszyscy nowi mają z tym kłopoty.
– A ty jak długo się przyzwyczajałaś?
– Ja się tu urodziłam – mówi. – Mam dziewiętnaście lat i nigdy jeszcze nie widziałam świata poza Rezerwatem. – W jej głosie słyszę rozgoryczenie.
– Dlaczego więc nie wybierzesz się tam? – pytam i siadam koło niej. Na jej twarzy dostrzegam delikatne plamki piegów. Ma na sobie bawełniane spodnie i koszulkę, spod której przebijają drobne piersi.
– Kiedyś nie mogłam, bo rodzice się o mnie bali i nie pozwalali mi. A teraz… Sama nie wiem. Wędrowcy mówią, że nie jest tam źle.
– Nie jest. Ale tu też nie jest źle.
– Nie jest – wzdycha. – To po prostu dwa różne światy. Z tym, że ja tego drugiego nigdy nie posmakowałam. Tutaj się żyje… ciężko. Rezerwat jest wymagający. A ja bym chciała odpocząć, o nic się nie martwić. Dość mam wysłuchiwania tego, jakie to mamy szczęście, że tu żyjemy. Wkrótce chyba się wybiorę poza Rezerwat.
– Życzę ci powodzenia.
– Dobra, chodź, pokażę ci osadę.
Zostawiam plecak i wychodzę za nią. Obchodzimy wieś dookoła. Chaty przeznaczone do mieszkania, podobne do mojej, znajdują się w centralnej części osady, koncentrycznie otaczając plac ze studnią. Natomiast kuchnia i wspólna jadalnia, świątynia ekumeniczna oraz budynki przemysłowe umiejscowione są na obrzeżach wsi – za dnia głównie w nich skupia się życie mieszkańców. Jest tam garbarnia, kuźnia, zakład stolarski, jubilerski, tkacki, plecionkarski, kowalski, garncarski i inne. Jest stajnia, w której osadnicy trzymają konie, chlew ze świniami, wielki kurnik i inne pomieszczenia gospodarskie. Za palisadą natomiast znajduje się niewidoczne z drogi pole, na którym uprawia się różne rośliny. Natasza pyta mnie, w jakich pracach chcę pomóc. Trzymając się biografii Boba, który pierwszy raz odwiedza Rezerwat, odpowiadam, że nie znam się na niczym.
– Pomożesz więc przy stawianiu palisady – mówi i prowadzi mnie do miejsca, gdzie urywa się istniejąca już część ogrodzenia. Paru mężczyzn zaczęło już robotę. Natasza przedstawia mnie i odchodzi, na pożegnanie przesyłając w moją stronę szeroki uśmiech. Jeden z pracujących, Michał, objaśnia mi, co należy do moich obowiązków i jak je mam wykonywać, a ja bez trudu wypełniam jego polecenia. Praca jest całkiem przyjemna i szybko zaznajamiam się z osadnikami. Cały czas do mnie mówią, racząc mnie opowieściami o swoim życiu, przygodach w dżungli oraz sypiąc kawałami.
Po paru godzinach, gdy słońce już dawno przekroczyło zenit, rozlega się bicie dzwonu z wieży świątyni. To znak, że obiad jest gotowy. Wraz z mymi towarzyszami pracy zmierzam do budynku ze wspólną jadalnią. Gromadzą się tam także inni mieszkańcy, około sto pięćdziesiąt osób, jak widzę; wszyscy mieścimy się przy trzech długich stołach. Siadam koło moich kompanów, dołącza do nas Dmitrij oraz Natasza. Kilka kobiet roznosi półmiski z jedzeniem. Po chwili pomieszczenie wypełnia się przyjemnymi zapachami i gwarem rozmów.
Kolację również jemy w tym samym budynku. Po skończonym posiłku przy stołach zostaje kilkadziesiąt osób spragnionych towarzystwa i zabawy. Grają w karty, szachy, bierki, słuchają melodii, którymi raczy ich siwowłosy skrzypek, piją, plotkują i flirtują. Później cała osada usypia. Ja również.
Następujące dni wyglądają podobnie: pobudka o tej samej godzinie, to samo pożywne śniadanie, te same rozmowy przy pracy, obiedzie i kolacji, ta sama porcja wysiłku fizycznego. Zauważam jednak, że z dnia na dzień napełnia on moje ciało – może nawet mnie – coraz większym zadowoleniem. Tak można to ująć. Początkowa obojętność i myśli o konieczności i obowiązku ustępują miejsca entuzjazmowi i beztroskiemu zapałowi. Po paru dniach już nie idę, a gnam na miejsce pracy i przystępuję do niej z większą energią. Tak jakby zwierzęca natura przejmowała kontrolę nad moją biopowłoką: napinają się moje mięśnie, serce bije jak oszalałe, krew pędzi w mych żyłach, wysycha mi w gardle, pot spływa ze mnie strumieniami, ropne pęcherze pękają na dłoniach, drzazgi wbijają się w palce, rwie mnie w kręgosłupie – i o niczym nie myślę, działam jak wytresowane zwierzę, a jednak to wszystko nie jest przykre, dobry nastrój udziela się nie tylko ciału, ale i mnie. Mnie. Który byłem Opiekunem, który uwolniłem ludzkość od przekleństwa pracy fizycznej. A teraz lubię czuć zmęczenie mięśni, lubię czuć, jak biopowłoka się trudzi.
Jednego zaś dnia Natasza – zauważam, że dziewczyna chętnie spędza ze mną wolny czas – zabiera mnie nad pobliską rzekę, która tworzy wodospad w łagodnym załomie. Kąpiemy się w bieliźnie pod jego strugami. Moje ciało szybko przyzwyczaja się do zimnej wody i znowu następuje w nim ta eksplozja zwierzęcej radości: każdy ruch sprawia mi niewysłowioną rozkosz, wzmocnioną jeszcze uczuciem lekkości; pływam tam i z powrotem, nurkuję, chodzę na rękach po dnie, ganiam za rybami, skaczę na główkę z progu wodospadu. Jeszcze długo po tym, jak Natasza, zmęczona i już chyba znudzona, wychodzi na brzeg, ja wciąż niczym dziecko taplam się w wodzie i nie mam dosyć.
– Widzę, że Rezerwat ci służy – mówi dziewczyna. – Odżyłeś. Jak chcesz, to możemy tu jeszcze przyjść jutro.
– Jak najbardziej – odpowiadam. Albo odpowiada moje ciało.
Najczęściej jednak w wolnym czasie – czyli na ogół w wieczory po kolacji – przesiadujemy we wspólnej jadalni; często dołącza do nas Dmitrij. Wysłuchuję tych pogaduszek o niczym, o nieistotnych sprawach, obserwuję te puste formy konwenansu i rytuały śmiechu – i z czasem daję się w nie wciągać coraz bardziej, zabawiam ich wymyślonymi na poczekaniu historyjkami, odpowiadam na żarty żartami, na dowcipne, dwuznaczne zaczepki Nataszy – moje ciało chyba jej się podoba – błyskotliwymi ripostami wyjętymi z dziewiętnastowiecznych romansów, które pamiętam. A gdy się śmieje, jej radość sprawia mi – znowu muszę użyć tego słowa – przyjemność.
Pewnego dnia daję się namówić siwowłosemu skrzypkowi na partyjkę szachów. Ku memu zdumieniu – przegrywam. Raz. Potem drugą partię. Potem trzecią. Natasza, widząc moje zdumienie, śmieje się i klepie mnie po ramieniu, mówiąc, żebym się nie przejmował, bo z Borysem nikt nie wygra, jest mistrzem. Ale przecież byłem sztuczną inteligencją. Coś tu nie gra – regres miał nie postępować tak gwałtownie i tak głęboko. A później zaczynam dostrzegać u siebie inne objawy nasilającej się siermiężności intelektualnej: sekwencje nieracjonalnych myśli, błędne oceny, częste, niepotrzebne zwracanie uwagi na pewne szczegóły, ograniczanie języka do ubogiego zasobu leksykalnego i prostych wzorców semantycznych. Symulacje tego nie przewidziały.
Nie przewidziały też, że tak źle będę znosił sny, tę zwierzęcą metodę regeneracji mózgu: nieraz budzę się w środku nocy, krzycząc, cały drżę, zimny pot oblewa moje plecy, serce o mało nie eksploduje w mojej piersi. I nic nie pamiętam. Innym razem pamiętam, ale nic nie rozumiem i czekając na świt próbuję nadać temu, co widziałem we śnie, jakieś znaczenie, do czegoś to dopasować, przyporządkować, określić, poukładać. Nic z tego, sens zawsze mi umyka. To jak utrata kontroli nad własnym istnieniem. Kiedyś byłoby to niemożliwe.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.