Harv – jak zakładali z Tequilą – był synem Pączka. Miał pięć lat, co oznaczało, że został poczęty podczas wcześniejszego cyklu pełnego rozstań i powrotów związku tych dwojga. Teraz dziwka znowu była w ciąży i gdy Pączek się u niej zjawiał, chcąc nie chcąc, musiał przynosić więcej prezentów. Uroki ojcostwa! Pewnego dnia namierzył dobrze ubraną rodzinę. Spodobały mu się ich ciuchy. Facet miał na sobie garnitur, a jego kobieta ładną, czystą sukienkę. Trzymali na rękach niemowlę, całe w białych koronkach, i wynajęli tragarza, który pomagał im wynieść bagaże z Aerodromu. Tragarz był biały, z daleka podobny do Pączka, który wpadł we wściekłość, widząc reprezentanta swojej rasy zniżającego się do roli jucznego zwierzęcia dla czarnych. Gdy tylko tamci znaleźli się w spokojniejszej okolicy, z dala od Aerodromu, podszedł do nich rozkołysanym krokiem, który ćwiczył w lustrze, i poprawił bryle, podsuwając je wyżej palcem wskazującym. Facet w garniturze był inny niż reszta. Nie próbował udawać, że nie widzi Pączka, nie szukał drogi ucieczki, nie jęczał i nie wpadł w odrętwienie, najzwyczajniej w świecie zatrzymał się, rozstawił nogi i bardzo uprzejmie zapytał: – W czym mogę panu pomóc? – Nie mówił jak amerykańscy czarni, miał niemal brytyjski akcent, może nieco ostrzejszy. Pączek podszedł bliżej i na szyi mężczyzny zauważył pas kolorowego materiału opadający na klapy jak szalik. Facet miał na pewno mieszkanie i dobrze się odżywiał. Tylko ta blizna wysoko na policzku… Pączek wciąż się zbliżał i w końcu stanął tuż przed facetem. Do ostatniej chwili miał odchyloną głowę, jakby odlatywał, słuchając głośno muzyki (tak było w istocie), potem niespodziewanie pochylił się i spojrzał tamtemu prosto w twarz. Był to kolejny sposób, by podkreślić fakt posiadania letu w czole; ludzie zwykle wymiękali na ten widok. Ten gość jednak się nie przestraszył ani nie mrugnął, czego można by oczekiwać, nie cofnął też głowy, co zawsze sprawiało Pączkowi przyjemność. Może pochodził z jakiegoś zadupia, gdzie nie słyszeli jeszcze o czaszkoletach. – Sir – zaczął facet – zmierzam wraz z rodziną do hotelu. Mieliśmy ciężką podróż i jesteśmy zmęczeni. Moja córka cierpi z powodu zapalenia ucha. Dlatego byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciał pan możliwie szybko wyłożyć swoją sprawę… – Gadasz jak zafajdany Wiki – przerwał mu Pączek. – Sir, nie jestem tym, którego określa pan mianem Wiki. Gdyby tak było, nie stałbym tutaj. Muszę jednak prosić, by zechciał pan zwracać uwagę na język, jakim posługuje się pan w obecności mojej żony i córki. Upłynęło trochę czasu, zanim Pączek pojął sens ostatniego zdania, a potem jeszcze trochę, zanim zdołał uwierzyć, że facet rzeczywiście ma coś przeciwko brzydkim wyrazom używanym w obecności jego żony i córki. Najwięcej czasu jednak zajęło mu zrozumienie, że tamten ośmielił się na bezczelność w stosunku do niego – mocno umięśnionego lturysty z czaszkoletem w głowie. – Kurwa, będę mówił do twojej dziwki i pierdolonego bachora, co mi się podoba – rzucił głośno. Potem pozwolił sobie na uśmiech. Punkt dla niego! Mężczyzna się nie przestraszył, wyglądał raczej na zniecierpliwionego. Westchnął głęboko. – To napad? Wie pan na pewno, w co się pakuje? Pączek wyszeptał w odpowiedzi: „ognia” i strzelił obezwładniaczem prosto w prawy biceps tamtego. Kula weszła głęboko w mięsień, jak nabój z M-80. Na rękawie marynarki pojawiła się ciemna wyrwa, a ramię zesztywniało wyprostowane, zgodnie z oczekiwaniami – koleś należał do Pączka. Czarny zacisnął zęby, oczy wyszły mu z orbit i przez kilka sekund charczał z głębi płuc, starając się zapanować nad krzykiem. Pączek przyglądał się zafascynowany zadanej przez siebie ranie. Czuł się tak, jakby strzelał do ludzi w raktywie. Tylko że suka tego faceta wcale nie miała zamiaru wrzeszczeć i błagać o litość. Odwróciła się plecami, osłaniając ciałem dziecko, i od czasu do czasu spoglądała spokojnie przez ramię na prześladowcę. Pączek dopiero teraz zauważył bliznę na jej policzku. – Teraz załatwię ci oko – oświadczył. – A potem zajmę się dziwką. Mężczyzna wyciągnął zdrową rękę dłonią do góry, pokazując, że się poddaje. Wyjął z kieszeni jednostki uniwersalnej waluty i podał forsę Pączkowi, który w tej samej chwili się ulotnił, ponieważ w okolicy zaczęło się roić od monitorów – aerostatów wielkości migdała, wyposażonych w oczy, uszy i radio – które zapewne zwabił odgłos wystrzału. Skręcając za róg, usłyszał, jak jeden z nich przelatuje mu z sykiem nad głową, ciągnąc za sobą krótką i cienką jak bicz antenkę, która odbiła światło; jego blask przypominał błyskawicę. Trzy dni później Pączek kręcił się w okolicy Aerodromu, szukając łatwej zdobyczy, gdy wylądował wielki statek z Singapuru. W strumieniu dwóch tysięcy podróżnych wyróżniała się zwarta grupa dwudziestu solidnie zbudowanych, bardzo czarnych dżentelmenów w garniturach z pasami kolorowego materiału na szyjach i małymi bliznami na policzkach. Później tego samego wieczoru Pączek po raz pierwszy w życiu usłyszał słowo „Aszanti”. „Z L.A. przyleciało kolejnych dwudziestu pięciu Aszanti!” – zauważył facet w barze. „Mają jakiś zjazd w sali konferencyjnej Sheratona!” – oznajmiła kobieta na ulicy. Włóczęga stojący w kolejce do darmowego kompilatora materii pochwalił się: „Aszanti dał mi pięć juków. Fajne z nich ludziska”. Kiedy Pączek spotkał znajomego, byłego współpracownika na posadzie wabia, rzucił: – Hej, w mieście aż się roi od tych Aszanti, co nie? – Mowa – odrzekł tamten, zachowując się dziwnie niespokojnie, jakby zdumiewał go widok twarzy Pączka na ulicy. Potem coś odwróciło jego uwagę i spojrzał w bok. – Mają chyba jakiś zjazd czy coś – teoretyzował Pączek. – Parę dni temu zrobiłem jednego. – Tak, wiem – mruknął znajomy. – Co? Skąd możesz wiedzieć? – Bo to nie żaden zjazd, Pączek. Wszyscy ci Aszanti… poza pierwszym… przyjechali do miasta po ciebie. Struny głosowe Pączka jakby sparaliżowało. Zakręciło mu się w głowie. Przez chwilę nie mógł się skoncentrować. – Muszę lecieć – rzucił znajomy i ulotnił się. Przez następne kilka godzin Pączkowi wydawało się, że wszyscy przechodnie na niego patrzą. On również nie odrywał od nich wzroku, wypatrując garniturów i tych kolorowych chust. Po jakimś czasie zobaczył faceta w szortach i podkoszulku – bardzo czarnego, o wydatnych kościach policzkowych, z których jedna naznaczona była blizną. Gość miał bardzo rozbiegane, niemal azjatyckie oczy. Tak, a więc nie mógł liczyć na to, że wszyscy Aszanti ubierają się jednakowo. Niedługo potem Pączek zamienił się na ciuchy z ubogim downem, który mieszkał na plaży. Oddał mu swoje czarne skóry, a w zamian dostał podkoszulek i szorty. Koszulka była za mała, piła go pod pachami i ciasno opinała muskuły, przez co pażyty dokuczały mu jeszcze bardziej. Żałował, że nie może wyłączyć stymulatorów – chciał, by mięśnie odpoczęły choć przez jedną noc. Musiałby jednak pojechać do salonu fikacji, a słusznie podejrzewał, że Aszanti obstawili wszystkie salony w mieście. W zasadzie mógłby pójść do jednego z burdeli, ale nie miał pojęcia, jakie układy mają ci Aszanti z podziemiem – ba, nie wiedział nawet, kim właściwie są! – poza tym nie był pewny, czy w tych okolicznościach w ogóle mu stanie. Błąkając się po ulicach Wynajętej Ziemi – gotów wycelować brylami w każdego czarnucha, który wejdzie mu w drogę – rozmyślał o niesprawiedliwości losu. Skąd miał wiedzieć, że facet jest członkiem plemienia? W zasadzie powinien był się domyślić, już choćby widząc jego elegancki garnitur i sposób zachowania, inny od przyjętych. Widoczna na pierwszy rzut oka odrębność tych ludzi powinna otworzyć mu oczy, tak jak i to, że tamten nie okazał w ogóle strachu; facet nie mógł po prostu uwierzyć, że ktoś jest aż tak głupi, by go zaatakować. No cóż. Pączek był właśnie aż tak głupi, w dodatku nie miał swojej gromady, co oznaczało, że wpadł jak śliwka w kompot. Gromada to jedyny ratunek, dlatego musiał sobie jakąś załatwić. Przed kilku laty chciał przystąpić do Burów, którzy dla białych śmieci, takich jak on, byli tym samym, czym Aszanti dla większości czarnych. Do Burów należeli postawni blondyni w garniturach albo najbardziej konserwatywnych ubraniach. Burowie mieli zawsze z pół tuzina dzieci, a jak ze sobą trzymali! Pączek odwiedził kilkakrotnie miejscowy laager, obejrzał ich treningowe raktywy na swoim domowym miediatronie, zwiększył o parę godzin dawkę ćwiczeń fizycznych, żeby sprostać ich standardom, uczestniczył nawet w kilku koszmarnych sesjach biblijnych. W końcu okazało się, że Pączek i Burowie jednak do siebie nie pasują. Ilość czasu spędzana w kościele mogła człowieka wykończyć – było to jak życie w jego murach. A ta ich historia! O ilu potyczkach Burów z Zulusami może przeczytać dziennie zdrowy człowiek? Ile z nich zdoła zapamiętać? To przesądziło sprawę. Nie zamierzał pójść tego wieczoru do żadnego laagru. Wiedział też, że Wiki nie przyjmą go nigdy w życiu, a niemal wszystkie pozostałe plemiona były zorientowane rasowo, jak ci Parsowie czy jak im tam. Żydzi kazaliby mu obciąć kawałek fujary i nauczyć się czytać w zupełnie nowym języku, co było ponad jego siły, wziąwszy pod uwagę, że nie potrafił czytać nawet po angielsku. Pozostawały jeszcze gromady cenobityczne – plemiona religijne, przyjmujące ludzi wszystkich ras, ale większość z nich była słaba i nie posiadała przedstawicielstw na Wynajętej Ziemi. Mormoni mieli je i byli silni, z tym że nie wiedział, czy przyjmą go z miejsca, na czym mu bardzo zależało. Istniały także plemiona wymyślone przez pomyleńców – gromady syntetyczne – łączące ludzi dzięki jakiejś nawiedzonej idei, rytuałowi czy umiejętności, których w żadnym wypadku nie zdołałby opanować w pół godziny. Zbliżała się północ, gdy natknął się wreszcie na faceta w śmiesznej szarej kurtce i czapce z czerwoną gwiazdą. Gość próbował rozdawać małe czerwone książeczki, a Pączek przeżył olśnienie: Sendero! Większość Senderystów była co prawda Inkami bądź Koreańczykami, brali jednak wszystkich. Tutaj, na Wynajętej Ziemi, mieli ładną enklawę – z dobrą ochroną, co ważne – a każdy z nich, facet czy kobieta, był zdrowo stuknięty. Z tego względu stanowili więcej niż przeciwwagę dla paru tuzinów Aszanti. I można było do nich przystąpić, stając w bramie enklawy. Brali wszystkich – i co najważniejsze, nie zadawali pytań. Słyszał gdzieś, że życie komunisty nie jest usłane różami, ale w tych okolicznościach gotów był zatkać nos i cytować na rozkaz z małej czerwonej książeczki. Zamierzał zwiać, gdy tylko Aszanti opuszczą miasto. Podjąwszy decyzję, ruszył pospiesznie do enklawy. Gotów był biec – tak mu się spieszyło – ale w ten sposób na pewno zwróciłby uwagę patrolujących ulice Aszanti. Nie mógł sobie pozwolić na wpadkę tuż przed celem. Skręcił za róg i ujrzał ścianę enklawy Sendero, wysoką na cztery piętra i długą na dwie przecznice. Był to jeden gigantyczny mediatron z maleńką bramą pośrodku. Z jednej strony ekranu pokazywano towarzysza Mao pozdrawiającego gestem niewidoczne tłumy. Obok Mao stała jego żona o końskich zębach i ten jego pomagier o krzaczastych brwiach, Lin Piao. Z drugiej strony widać było Przewodniczącego Gonzalo uczącego dzieci, a na środku slogan wypisany trzyjardowymi literami: O DALSZE WDRAŻANIE W ŻYCIE ZASAD MYŚLI MAO-GONZALO! Bramy strzegła jak zwykle para dwunastolatków w czerwonych chustach na szyi i z czerwonymi opaskami na rękach. Dzieci trzymały przed sobą przestarzałe jak świat półautomatyczne karabiny z prawdziwymi bagnetami opartymi o obojczyki. Jasnowłosa biała dziewczynka i pulchny azjatycki chłopczyk. Pączek i jego syn Harv spędzali tu niegdyś całe godziny, próbując rozśmieszyć wartowników: stroili miny, przedrzeźniali ich, opowiadali kawały. Nic nie robiło na nich wrażenia. Znał jednak rytuał: teraz zagrodzą mu drogę skrzyżowanymi lufami i nie wpuszczą go do środka, dopóki nie przysięgnie wiecznego oddania myśli Mao-Gonzalo, a wtedy… Koń albo zwierzak o zbliżonych kształtach galopował w dół ulicy. Nie słychać było stukotu podków ani kopyt… Tak, to musiał być szewalin, czworonożny robot. Mężczyzna siedzący na jego grzbiecie był Afrykańczykiem w niezwykle barwnym stroju. Pączek rozpoznał wzór materiału. Nie musiał szukać wzrokiem blizny, by wiedzieć, że ma do czynienia z Aszanti. Ujrzawszy Pączka, facet wrzucił wyższy bieg i przeszedł w cwał. Miał zamiar odciąć mu drogę do bramy enklawy Sendero. Był za daleko, by go trafić z letu, którego maleńkie naboje miały niezadawalająco krótki zasięg. Pączek usłyszał jakiś szum za plecami i odwrócił głowę. Coś uderzyło go w czoło i zostało tam. Z tyłu podkradli się bosonodzy Aszanti. – Sir – odezwał się jeden z nich – odradzam panu korzystanie z broni, chyba że chce pan, by ładunek w pańskiej głowie detonował. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując wielkie, idealnie białe zęby, a potem dotknął czoła. Pączek podniósł rękę i poczuł, że coś przylepiło mu się do skóry między brwiami, dokładnie nad czaszkoletem. Szewalin zwolnił do kłusa i ruszył w ich stronę. Nagle zaroiło się od Aszanti. Zastanawiał się, od jak dawna go śledzili. Wszyscy mieli piękne uśmiechy i wszyscy trzymali jakieś małe urządzenia, opierając chwilowo palce wskazujące na lufach wycelowanych w chodnik. Facet na szewalinie powiedział coś i nagle wszyscy skierowali broń na Pączka. Naboje przylepiły się do jego skóry i ubrania i zaczęły wybuchać, wyrzucając ze swego wnętrza setki cząstek zwiewnej przezroczystej materii, które błyskawicznie zlepiały się ze sobą i kurczyły. Jeden z pocisków trafił go w potylicę i Pączek z miejsca poczuł, jak twarz oblepia mu błona i zamyka się. Nie była grubsza od mydlanej bańki, widział więc wszystko doskonale, tym bardziej, że jedna z powiek skleiła się podwinięta, więc siłą rzeczy musiał widzieć. Świat nabrał cudownych, tęczowych barw, jakby oglądany przez pianę. Ów proces spowijania w kurczliwą błonę trwał może pół sekundy i po chwili Pączek, zmumifikowany w plastiku, przewrócił się na twarz. Jeden z Aszanti zdążył go złapać tuż przed upadkiem na chodnik. Położyli go na ulicy i przewrócili na plecy. Ktoś przeciął ostrzem błonę nad jego ustami. Znów mógł oddychać! Kilku Aszanti zabrało się do przytwierdzania uchwytów do specyficznej folii – dwóch przy barkach Pączka i dwóch przy kostkach u nóg, gdy tymczasem jeździec zsiadł z robota i kucnął obok leżącego. Miał na policzku kilka widocznych blizn. – Sir – zaczął, szczerząc zęby – oskarżam pana o naruszenie pewnych postanowień Wspólnego Protokołu Ekonomicznego, które wyszczególnię w bardziej odpowiedniej porze, i tym samym nakładam na pana areszt osobisty. Jednocześnie informuję, że każda osoba objęta aresztem w razie stawiania oporu ryzykuje użyciem przeciwko niej środków przymusu, stwarzających śmiertelne zagrożenie dla życia. Co prawda w tej sytuacji… cha, cha, cha… opór jest raczej wykluczony, jednak procedura wymaga, abym poinformował pana o powyższym. Terytorium, na którym się znajdujemy, należy do narodu-państwa uznającego Wspólny Protokół Ekonomiczny, dlatego ma pan prawo do wysłuchania oskarżeń, stając przed ciałem orzekającym danego narodu-państwa, którym w tym wypadku jest Chińska Rzeczpospolita Brzegowa. Naród-państwo może, ale nie musi, przyznać panu dodatkowe prawa. Przekonamy się o tym za kilka chwil, gdy przedstawimy sytuację odpowiednim władzom. O, zdaje się, że właśnie nadchodzi ich przedstawiciel… Ulicą nadjeżdżał konstabl szanghajskiej policji, na nogi miał założony pedomotyw umożliwiający stawianie ogromnych kroków. Towarzyszyło mu dwóch Aszanti na motorolkach. Czarni uśmiechali się od ucha do ucha, a policjant miał stereotypowo nieodgadnioną minę. Przywódca Aszanti ukłonił się przed konstablem i z wdziękiem zaprezentował kolejny przydługi cytat z Karty Wspólnego Protokołu Ekonomicznego. Policjant kiwał głową, jakby potakując albo kłaniając się obojętnie. Potem zwrócił się do Pączka i przemówił pospiesznie: – Czy jest pan członkiem stowarzyszonego plemienia, gromady, zarejestrowanej diaspory, grupy quasi-narodowej z prawami obywatelskimi, suwerennego państwa czy innej formy kolektywu dynamicznego bezpieczeństwa, którego status uznawany jest przez WPE? – Żarty sobie robisz? – mruknął Pączek. Nieszczęsna błona uciskała mu usta, kwakał więc jak kaczka. Czterech Aszanti chwyciło uchwyty i podniosło go z ziemi. Ruszyli za sadzącym ogromne susy konstablem w stronę Grobli, która prowadziła ponad morzem do Szanghaju. – Ej – zakwakał Pączek przez szparę w folii. – Tamten mówił coś o jakichś prawach. Mam jakieś prawa czy nie? Konstabl obejrzał się ostrożnie przez ramię, by nie stracić równowagi na pedomotywie. – Nie rób pan z siebie idioty – powiedział przyzwoitą angielszczyzną. – To są Chiny. Poranne rozmyślania Hackwortha; śniadanie i wyjazd do pracy Myśląc o przestępstwie, jakiego miał dokonać nazajutrz, John Percival Hackworth nie mógł zasnąć i trzykrotnie wstawał pod pretekstem udania się do toalety. Za każdym razem zaglądał do Fiony, która przeciągała się w koronkowej nocnej koszuli. Jej ramiona spoczywały wysoko nad głową, jakby rzucała się szczupakiem w objęcia Morfeusza. Mrok panujący w pokoju nie pozwalał dojrzeć jej twarzy, która Hackworthowi wydała się księżycem widzianym przez gęsty biały muślin. O piątej rano usłyszeli prymitywne północnokoreańskie mediatrony rozbrzmiewające pentatonicznym dźwiękiem pobudki. Ich enklawa, nosząca nazwę Sendero, leżała tuż nad morzem, milę poniżej budynku Hackwortha; było tam przeciętnie o dwadzieścia stopni cieplej. Ilekroć odzywał się chór kobiet swym przenikliwym refrenem o wspaniałomyślności wszystkowidzącego Łagodnego Przywódcy, wydawało się, że ich głosy dobiegają zza sąsiednich drzwi. Gwendolyn nawet się nie poruszyła. Wiedział, że będzie spała twardo przez następną godzinę albo do chwili, gdy w sypialni pojawi się Tiffany Sue, jej pokojówka, która każdego ranka rozkładała rzeczy dla swej pani: elastyczną bieliznę do porannych ćwiczeń, a na później urzędowy kostium, kapelusz, woalkę i rękawiczki. |