Pochodziły one z przeróżnych epok technologicznych i zostały przeszmuglowane do Królestwa Zewnętrznego z wszelkich źródeł, ale wszystkie służyły jednemu celowi: obserwacji nanoświata przez dyfrakcję rentgenowską, mikroskopię elektronową i bezpośrednie nanoskalowe próbkowania oraz syntezowaniu otrzymanych w ten sposób informacji w jeden trójwymiarowy obraz. Gdyby Hackworth pracował w ten sposób u siebie, byłby już dawno skończony, ale system dra X działał na zasadzie polskiej demokracji, wymagającej pełnej zgody od wszystkich uczestników, w tym wypadku otrzymywanej naraz od jednego podsystemu. Dr X i jego asystent ustawili się w możliwie najodleglejszych od siebie miejscach podsystemu i przez jakiś czas przekrzykiwali się mieszaniną szanghajskiego i mandaryńskiego z odrobiną angielskich terminów technicznych. Potem zaczęli wprowadzać niezliczone poprawki, bez których zgoda podsystemu byłaby niepełna. Zasięg poprawek obejmował między innymi takie czynności jak odkręcanie i przykręcanie pokręteł, podnoszenie i opuszczanie przełączników, wykręcanie niepotrzebnych podzespołów w laboratorium i kilku innych pomieszczeniach, podnoszenie pokryw i dłubanie przy tablicach rozdzielczych, usuwanie drobnych zanieczyszczeń w postaci zdechłych owadów i ich jajeczek za pomocą zaizolowanych pałeczek do ryżu, przekładanie i machanie kablami, palenie trociczek, wkładanie złożonych kawałków papieru pod nogi stołów, picie herbaty i dąsanie się, przywoływanie niewidzialnych mocy, wysyłanie posłańców do innych sal, budynków i dzielnic ze starannie wykaligrafowanymi zamówieniami i czekanie na powrót tychże z częściami zamiennymi zapakowanymi w pożółkłe kartony oraz wiele innych procedur naprawczych związanych z domeną oprogramowania. Przedstawienie to wydawało się w dużej mierze konieczne, w pewnym jednak stopniu odbywało się wyłącznie na użytek Hackwortha, prawdopodobnie po to, by przygotować grunt pod renegocjacje umowy. Gdy seans dobiegł końca, wszyscy pochylili się nad oddzielonym od reszty fragmentem Johna Percivala Hackwortha, umieszczonym na arkuszu mediatronicznego papieru o szerokości trzech stóp, rozwiniętym na tę okazję z namaszczeniem przez asystenta i ułożonym na niskim, pokrytym czarnym lakierem stoliczku. Szukali czegoś, co było ogromne wedle standardów nanotechnicznych, powiększenie nie musiało więc być duże, lecz nawet przy tak niewielkim wzmocnieniu obrazu skóra Hackwortha wyglądała jak stół pokryty stertą zgniecionych gazet. Jeśli dr X poczuł się tak niedobrze jak Hackworth, to nie pokazał tego po sobie. Siedział wyprostowany, z dłońmi zaplecionymi na brzuchu okrytym haftowaną jedwabną szatą, lecz po chwili Hackworth, pochyliwszy się, ujrzał jego pożółkłe, długie na cal paznokcie nad szwajcarskim krzyżem starej klawiatury do gry w Nintendo. Palce poruszyły się, a obraz na mediatronie przybliżył. W środku pola widzenia pojawiło się coś gładkiego i nieorganicznego, jakiś zdalnie sterowany manipulator. Nadzorowane przez dra X narzędzie zaczęło się przekopywać przez stertę zdesykowanej skóry. Rzecz jasna, znaleźli mnóstwo roztoczy, zarówno naturalnych, jak i sztucznych. Te naturalne przypominały maleńkie kraby i od setek milionów lat zamieszkiwały cichuteńko zewnętrzne powłoki innych stworzeń. Sztuczne roztocza natomiast stworzono w kilku ostatnich dekadach. Większość z nich składała się ze sferycznego bądź elipsoidalnego kadłuba i mnóstwa przeróżnych odnóży. Kadłub był próżniokułą – nanośrodowiskiem eutektycznym, zdolnym pomieścić maszynerię fazową stanowiącą wnętrzności roztocza. Diamentoidalną strukturę kadłuba chroniła przed światłem cienka warstwa aluminium, nadająca roztoczu wygląd miniaturowego statku kosmicznego – tyle że wokół było powietrze, w środku zaś próżnia. Do kadłuba każdego roztocza przymocowano najróżniejsze urządzenia: manipulatory, czujniki, systemy napędowe i anteny. Anteny nie przypominały czułków owadów, będąc zazwyczaj płaskimi wypustkami pokrytymi tu i ówdzie krótką szczeciną – systemami ordynacji fazowych służących do przeczesywania promieniami zakresu światła widzialnego w powietrzu. Większość roztoczy wyraźnie oznaczono nazwą producenta i numerami części – wymagał tego Protokół. Kilka było nieoznakowanych. Pirackie roztocza produkowali ludzie pokroju dra X bądź nielegalne gromady niestosujące się do postanowień Protokołu. Część z nich pochodziła również z podziemnych laboratoriów, które – jak powszechnie przypuszczano – prowadziły wszystkie zaibatsu. W trakcie półgodzinnego przekopywania się przez skórę Hackwortha, przeczesywania obszaru o boku nie dłuższym niż jeden milimetr, dostrzegli parę tuzinów sztucznych roztoczy, co w tych czasach nie było niezwykłą liczbą. Większość z nich zdechła. Roztocza nie żyły długo, ponieważ jako struktury o dużej komplikacji i niewielkich rozmiarach nie mogły zawierać odpowiedniej liczby systemów redundantnych. Gdy któreś z nich zostało trafione przez kosmiczny promień, natychmiast zdychało. Roztocza nie miały również dużych zapasów energii, więc spora część padała po prostu z wyczerpania. Ich wytwórcy kompensowali straty odpowiednio dużą produkcją. Niemal wszystkie zaobserwowane roztocza miały taki czy inny związek z systemem immunologicznym Wiktorian, a większość z tych była immunokułami, których praca polegała na przemierzaniu brudnej odpadosfery Nowego Chusanu i odnajdywaniu przy pomocy lidarów obcych roztoczy, które nie przestrzegały Protokołu. Znalazłszy wroga, roztocze zabijało najeźdźcę, doczepiając się do niego i nie wypuszczając z objęć. System wiktoriański używał technik darwinistycznych, by tworzyć zabójców dostosowujących się do swych ofiar, co było metodą skuteczną i elegancką, acz prowadziło do powstawania morderczych tworów o kształtach tak przedziwnych, że ich ludzki rodowód stawał się wręcz nieprawdopodobny, bo czyż w świecie zaprojektowanym przez człowieka byłoby miejsce dla stworzeń o tak niewiarygodnym wyglądzie, jak bezwłosy kret? Dr X z lubością oglądał powiększenie szczególnie potwornego zabójcy, trzymającego w morderczym uścisku nieoznakowane roztocze. Nie oznaczało to bynajmniej, że skóra Hackwortha została zaatakowana przez wraże hordy – martwe roztocza mogły być składnikiem kurzu na jakimś stole, którego dotknął podczas zwykłych, codziennych czynności. By zobrazować wygląd roztocza, jakiego szukali, Hackworth przyniósł ze sobą rzep, który zaplątał się kiedyś we włosy Fiony podczas wycieczki do parku. Pokazał go teraz drowi X, który natychmiast pojął, o co chodzi, i po kilku sekundach odnalazł odpowiedniego osobnika. Egzemplarz ten nie przypominał żadnego z wcześniej oglądanych przez nich roztoczy, spełniał bowiem rolę rzepa i miał za zadanie jedynie przyczepiać się do pierwszej napotkanej rzeczy. Został wygenerowany kilka godzin wcześniej przez kompilator materii Zamówień, który następnie – stosując się do instrukcji Hackwortha – powielił go i pokrył kilkoma milionami identycznych sztuk zewnętrzną powierzchnię Ilustrowanego lekcyjonarza. Część rzepów przeniosła się na skórę Hackwortha, gdy po raz pierwszy dotknął księgi. Większość została na podręczniku znajdującym się obecnie w biurze, ale Hackworth to przewidział. Wyłożył całą rzecz, aby dr X i jego asystent nie wyobrażali sobie Bóg wie czego. – Rzep ma wbudowany wewnętrzny opóźniacz czasowy – powiedział. – Urządzenie to spowoduje jego dezintegrację po dwunastu godzinach od chwili skompilowania. Zostało nam zatem sześć godzin na wydobycie z niego informacji. Zaszyfrowanej, rzecz jasna. Dr X uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia. Dr X idealnie nadawał się do tej pracy ze względu na złą sławę, jaka go otaczała. Był przeciwieństwem inżyniera. Kolekcjonował sztuczne roztocza z zacięciem godnym szalonego wiktoriańskiego miłośnika motyli. Rozbierał je atom po atomie, by zgłębić tajemnicę ich działania, a kiedy znalazł godną uwagi innowację, zapisywał ją w obwodach swej pojemnej bazy danych. Jako że większość innowacji stanowiła dzieło selekcji naturalnej, dr X był często pierwszą ludzką istotą, jaka się o nich dowiadywała. Jeśli przyjąć, że Hackworth był kowalem całego pomysłu, dr X spełniał rolę kowadła. Rozróżnienie to było tak stare, jak cyfrowe komputery. Kowale tworzyli nowe technologie, a następnie zabierali się za kucie kolejnych projektów, zbadawszy swoje pierwotne dzieła jedynie w zarysach. Kowadła – niecieszące się takim szacunkiem ze względu na swoje zacofanie technologiczne – obrabiały pomysły kowali na wszystkie możliwe strony, wykorzystując je do celów, które twórcom nigdy nie przyszłyby do głowy. Dr X wybrał parę przenośnych ramion manipulacyjnych ze swego nadzwyczaj obfitego arsenału. Część owych urządzeń skopiowano z nowoatlantydzkich, nippońskich i hinduskich projektów, które Hackworth znał doskonale; inne były natomiast przedziwnie naturalistycznymi chwytakami, jakby żywcem oderwanymi od nowoatlantydzkich immunokuł, i przypominały twory ewolucji, a nie ludzkiego umysłu. Za pomocą ramion ujął rzep Hackwortha. Była to pokryta aluminium megabuckyballowa struktura o tysiącach promieniście rozłożonych haczyków, z których kilka dekorowało fragmenty skebabionej skóry. Na polecenie Hackwortha dr X obrócił rzep w taki sposób, że ich oczom ukazała się maleńka łatka, wolna od ostro zakończonych haczyków. Łatka była w istocie okrągłym wgłębieniem z regularnym wzorem dziurek i gałek, wbudowanym w powierzchnię roztocza jak luk cumowniczy w kadłub statku kosmicznego. Na obwodzie owego urządzenia wyryty był podpis znamionowy twórcy: IOANNI HACVIRTUS FECIT. Dr X nie potrzebował wyjaśnień. Miał przed sobą standardowy port. W jego kolekcji znajdowało się zapewne z pół tuzina manipulatorów dopasowanych do tego wzoru. Wybrawszy jeden, zagłębił jego końcówkę w otworach i wydał polecenie po szanghajsku. Po chwili zdjął osprzętowanie z głowy i popatrzył na asystenta nalewającego mu kolejną filiżankę herbaty. – Jak długo? – spytał. – Około terabajta – odparł Hackworth. Podał miarę pojemności, a nie czasu, wiedząc, że dr X potrafi ocenić różnicę. W rzepie znajdował się maszynofazowy napęd taśmowy obejmujący osiem ułożonych równolegle szpul. Przy każdej szpuli umieszczono oddzielną głowicę zapisu i odczytu. Taśmy były łańcuchami polimerów o różnych grupach bocznych, reprezentujących logiczne wartości jeden i zero. Taśmy tego rodzaju stanowiły standardowy komponent i dr X domyślił się, że podczas zrzutu wyplują z siebie jakiś miliard bajtów na sekundę. Hackworth wspomniał właśnie, że całkowita pojemność taśm wynosi trylion bajtów, pozostało im więc czekać przez tysiąc sekund. Dr X skorzystał z okazji, aby przy pomocy asystentów opuścić laboratorium i zająć się paroma nie mniej ważnymi przedsięwzięciami swojej firmy, znanej w pewnych kręgach jako Pchli Cyrk. Hackworth opuszcza laboratorium dra X; dalsze rozmyślania; wiersz od Finkle-McGrawa; spotkanie z rozbójnikami Asystent dra X otworzył drzwi i kiwnął bezczelnie głową. Hackworth wsadził cylinder na głowę i wyszedł z Pchlego Cyrku. Zamrugał, gdy w nozdrza uderzył go odór Chin: duszące wapory setek milionów miseczek z lapsang souchong, przemieszane z ziemisto-słodkim zapachem słoniny i siarkowym smrodem oskubanych kurcząt i ostrego czosnku. Odnajdywał drogę po kocich łbach końcem swojej laski do czasu, gdy jego oczy przywykły do półmroku. Był teraz biedniejszy o kilka tysięcy juków. Znaczny wydatek, lecz najlepszy z tych, jakie mógł poczynić ojciec. Hong dra X mieścił się w sercu Szanghaju pochodzącego z czasów dynastii Ming i przypominającego mrowisko składające się z maleńkich ceglanych budowli ozdobionych szarą sztukaterią, przykrytych dachówkami i otoczonych murami o wymyślnych fryzach. Z okien na pierwszym piętrze każdego budynku wystawały żelazne pręty służące do suszenia bielizny, co nadawało stojącym w wąskich uliczkach domom wygląd przysadzistych szermierzy fechtujących się floretami. Okolica ta leżała w pobliżu starodawnych murów miasta, wzniesionych dla obrony przed zaborczymi nippońskimi roninami. Obecnie mury zburzono i zamieniono w wygodną, miejską obwodnicę. Ta część Chin należała do Królestwa Zewnętrznego, co oznaczało, że mogą w niej przebywać „obce diabły” pod warunkiem, że towarzyszą im rodowici Chińczycy. Dalej, w głębi dzielnicy, mieścił się ponoć fragment właściwego Królestwa Środka – Niebiańskiego Królestwa lub NK-u, jak z lubością je nazywano – do którego obcy nie mieli wstępu. Asystent odprowadził Hackwortha aż do samej granicy, za którą zaczynała się Chińska Rzeczpospolita Brzegowa, odrębny kraj, na który składała się – oprócz wielu innych terytoriów – lwia część Szanghaju. Jakby dla podkreślenia tego faktu po drugiej stronie granicy stały grupy młodzieży w zachodnich ubraniach, słuchając głośnej, zachodniej muzyki, zaczepiając w zachodnim stylu kobiety i generalnie ignorując swoje gromadne obowiązki. Hackworth mógłby skorzystać z auto-rikszy – jedynego pojazdu zdolnego do manewrowania w wąskich zaułkach, jeśli nie liczyć rowerów i łyżworolek, obawiał się jednak nieznanych urządzeń kontroli i nadzoru montowanych w szanghajskich taksówkach. Wizyta nowoatlantydzkiego dżentelmena w Pchlim Cyrku o tak późnej porze mogłaby niezdrowo pobudzić wyobraźnię żandarmów, którzy, pozbywszy się na dobre elementów przestępczych we własnym kraju, mieli wszelkie prawo czuć niepokój znudzenia i szukać sposobów zapewnienia sobie rozrywki. Jedynie mędrcy, prorocy lub fizycy teoretyczni byliby w stanie doszukać się związku – założywszy, że takowy w ogóle istniał – między zdumiewającym zakresem działań Szanghajskiego Wydziału Policji a rzeczywistym egzekwowaniem prawa. Hackworth, o zgrozo, był wdzięczny losowi za rozmaitość policyjnych zainteresowań, a to dlatego, że właśnie zaczął się zagłębiać w plątaninę zaułków Sadyby Francuza. Kilka przecznic dalej, przy skrzyżowaniu, skradała się grupka postaci odzianych w łaciate stroje z nanobaru, od których krwawo odbijało się światło mediatronów. Ten rodzaj stroju zarezerwowany był dla ulicznych przestępców. Hackworth pocieszył się myślą, że jest to zapewne gang z Wynajętej Ziemi, który niedawno przekroczył Groblę i nie odważy się zaatakować dżentelmena na ulicy, przynajmniej nie w tym mieście. Nie popełniwszy aż do dzisiejszego dnia żadnego przestępstwa, Hackworth pojął nie bez zdziwienia, że bezwzględne siły policyjne są nieodzowne dla prawidłowego i bezpiecznego funkcjonowania wysublimowanych szkodników społecznych, do jakich miał już prawo siebie zaliczać. Tego popołudnia czuł wstyd tak wiele razy, że nie potrafiłby zliczyć, lecz równie często wstydowi towarzyszyła racjonalna refleksja: przecież to, co robi, nie jest niczym złym! Nie sprzedawał dla zysku żadnej nowej technologii, za którą zapłacił Zamówieniom lord Finkle-McGraw. Nie czerpał ze swojego czynu żadnych bezpośrednich profitów! Starał się jedynie zadbać o lepsze miejsce w świecie dla swoich potomków, co jest obowiązkiem każdego porządnego ojca! Stary Szanghaj leżał blisko Huang Pu. Przed laty siadywali tu mandaryni, by ze swych ogrodowych pawilonów cieszyć oczy widokiem rzeki. Upłynęło zaledwie parę minut, a Hackworth przechodził już przez most do Pudongu, po chwili zaś zapuścił się w korytarze żywopłotów między jasno oświetlonymi drapaczami chmur, zmierzając ku wybrzeżu oddalonemu o kilka mil na wschód. Swój awans spośród maluczkich do elity Zamówień zawdzięczał wynalezieniu mediatronowej pałeczki do ryżu. Pracował nad nią jeszcze w San Francisco. Firma rozważała wówczas wielką ofensywę na rynek chiński, gdzie panoszyli się Nippończycy, którzy opracowali już wtedy sposób na generowanie prawie jadalnego ryżu (za to w pięciu różnych odmianach) wprost z zasilacza, co pozwalało raz na zawsze wyeliminować z życia szczurzy wyścig o pola i kulisów. Dwa miliardy wieśniaków mogło odwiesić na kołki stożkowe kapelusze i zająć się na poważnie własnym wypoczynkiem i wykorzystaniem wolnego czasu, a sugestiami w tej kwestii – o czym nie wolno zapominać – Nippończycy sypali jak z rękawa. I wtedy jakiś geniusz z centrali, gotujący się od trujących nippońskich oparów pierwszego w świecie nanotechnologicznego ryżu, wpadł na pomysł, że jedynym sposobem wygrania na największym planetarnym rynku zbytu jest masowa produkcja całych posiłków, od tradycyjnie chińskich, aż po cyfrowe, interaktywne ciasteczka z przepowiednią. Hackworthowi przypadło w udziale pozornie trywialne zadanie zaprogramowania kompilatora materii do produkcji pałeczek. Wykonanie projektu z plastiku byłoby idiotycznie proste, polimery i nanotechnologia szły bowiem ze sobą ręka w rękę, jak pasta do zębów z tubką. Ale Hackworth, który jako student poznał chińską kuchnię, nie znosił plastikowych pałeczek, śliskich i zdradliwych w niewprawnej dłoni gwailo. Bambus okazał się lepszy i nie tak znów trudny do zaprogramowania, jeśli się miało odrobinę wyobraźni. Dokonawszy takiego skoku koncepcyjnego, wystąpił z pomysłem sprzedaży przestrzeni reklamowej na tym niewygodnym cholerstwie, bo, jak powszechnie wiadomo, rączki pałeczek i kolumnowe chińskie ideogramy pasują do siebie jak ulał. Nie upłynęło zbyt dużo czasu, gdy zaprezentował przełożonym nadzwyczaj przyjazne dla użytkownika, bambusoidalne pałeczki z kolorowymi reklamówkami, nieprzerwanie biegnącymi przez rączki w czasie rzeczywistym, niczym nagłówki wiadomości na neonie przy Times Square. Dzięki temu wynalazkowi dostał kopa do Działu Zamówień i na drugą stronę Pacyfiku, do Atlantydy/Szanghaju. Teraz wszędzie widywał swoje cudowne pałeczki. Dla arystokratów z Zarządu jego pomysł był wart miliardy, dla niego zaledwie kolejną tygodniówkę. Na tym polegały różnice klasowe tu i teraz. Nie wiodło mu się najgorzej w porównaniu z większością mieszkańców świata, mimo to boleśnie odczuwał swą niewysoką pozycję. Chciał czegoś więcej dla Fiony. Chciał, aby dorastając, dysponowała własną fortuną. Kilka pensów inwestowanych w zwykłe akcje nie wystarczało, musiał wyrobić jej prawdziwą pozycję na szczeblu wielkiej firmy. Ponieważ jednak prawdziwe pozycje we wszystkich większych firmach były od dawna zajęte, jedyny sposób osiągnięcia tego celu wymagał, by założyć własne przedsiębiorstwo i zapewnić mu powodzenie. Zastanawiał się nad tym od czasu do czasu, ale nigdy nie zdobył się na taki krok. Nie wiadomo dlaczego, nie brakowało mu bowiem doskonałych pomysłów. Potem zauważył, że Zamówienia pełne są zdolnych i pomysłowych ludzi, którzy nie zakładali jednak własnych firm. Znając osobiście kilku arystokratów, w tym lorda Finkle-McGrawa, z którym spędził wiele czasu, opracowując projekt Pikielczyka, doszedł do przekonania, że nie ustępuje im inteligencją. Różnica polegała na osobowości, a nie wrodzonej inteligencji. Hackworth był już za stary, aby zmienić osobowość, ale przed Fioną świat stał otworem. Zanim Finkle-McGraw podsunął mu pomysł Pikielczyka, Hackworth poświęcił wiele godzin na rozważanie tej kwestii, głównie nosząc Fionę na barana po parku. Z pewnością swojej córce wydawał się oschły – choć kochał ją ponad wszystko – a to dlatego, że będąc z nią, nie potrafił przestać myśleć o jej niepewnej przyszłości. Jak wpoić jej arystokratyczną postawę emocjonalną – hart ducha umożliwiający podejmowanie w życiu ryzyka, znalezienie odpowiedniego towarzystwa, może nawet kilku, jeśli któreś z nich ją odrzuci? Przeczytał biografie wielu szacownych arystokratów i znalazł w nich kilka powtarzających się wątków. Już, już był gotów się poddać i zdać wszystko na łaskę bądź niełaskę losu, gdy pewnego dnia lord Finkle-McGraw zaprosił go do swego klubu i ni stąd ni zowąd rozpoczął dyskusję nad intrygującą Hackwortha kwestią. Finkle-McGraw nie potrafił przekonać rodziców swej wnuczki Elizabeth, aby nie posyłali jej do szkół, dla których stracił szacunek, ba, nie miał prawa wtrącać się w ich decyzje wychowawcze. Jego rola dziadka ograniczała się jedynie do wykazywania pobłażliwości dla poczynań wnuczki i obdarowywania jej prezentami. Dlaczegóżby jednak nie dać jej w prezencie czegoś, co uzupełni elementy wychowania, tak nieumiejętnie wpajanego w szkołach? Rzecz brzmi genialnie – zauważył wtedy Hackworth, zdziwiony nieco niewyszukanym podstępem lorda. – Lecz cóż to są za elementy? Tak do końca nie wiem – odrzekł wówczas McGraw – ale na początek chciałbym, aby w domu rozważył pan znaczenie słowa „wywrotowy”. Hackworth nie musiał długo tego rozważać, sam bowiem od dawna bawił się podobnym pomysłem. Ziarno owej idei kiełkowało w jego umyśle od dobrych kilku miesięcy, lecz nie przyniosło owocu z tych samych powodów, dla których nie potrafił wprowadzić w czyn postanowienia o potrzebie założenia firmy. Brakowało mu czegoś, jakiegoś podstawowego składnika, którym – jak zdał sobie sprawę – była nieszczęsna wywrotowość. Lord Alexander Chung-Sik Finkle-McGraw, ucieleśnienie wiktoriańskiego establishmentu, był wywrotowcem. I to nieszczęśliwym, jego dzieci bowiem nie poszły w ogóle w jego ślady. Przerażała go myśl, że wnuczka Elizabeth jest wychowywana według zastarzałej tradycji swych rodziców. Postanowił więc dokonać przewrotu w jej życiu. Kilka dni później odezwała się melodyjka wygrywana przez złote pióro Hackwortha wiszące przy łańcuszku od zegarka. Bez zwłoki położył przed sobą czystą kartkę papieru i przywołał pocztę. Na arkuszu pojawiło się, co następuje: Opowieść Wigilijna ułożona przez żaka dla braci i siostrzyczek Samuel Taylor Coleridge (1798) Pod starym dębu drzewem Wieprze niby przy chlewie Chrząkając, żołędzie żrą łacno: Dojrzałe, że w kobzach im ciasno. Wiatr zerwał się, wieprze odeszły. Wzgardziwszy owocem, pierzchły. Wiatr przygnał Kruka w niedoli, Brata cnej Melancholii. Czarnego jak najczarniejszy atrament, Na skrzydłach, co suche w dżdżu zamęt. Kruk zoczył żołądź, zakopał U brzegu bystrego potoku. I puścił się w obce krainy, Z wiatrem i burzą w gościnę, Nad górę i nad dolinę. Jesienią, zieloną wiosną, Skrzydła go niosły beztrosko. Latem i mroźną zimą Co przeżył, słów bodaj nie ma! Gdy wrócił, była z nim Ona, U dębu wzięta żona. Na dębie, co go zasadził, Gniazdo budują radzi. I wychowują pisklęta, I zgoda panuje święta. Lecz oto odziany w skóry Drwal idzie wielki, ponury. Z siekierą, złym błyskiem w oku, Stękając, staje w rozkroku I ścina dębu cokół. Nieszczęsne, bezpióre młode Zabiera bystra woda. Ich matce w wielkiej udręce Pęka z rozpaczy serce. Drwal gałąź od pnia odcina, I spławia rzeką dębinę. Tną ją na deski, korują, I statek mocny rychtują. Puszczają statek na morze, Gdy nagle w całe przestworze Sztormu fala uderza. Ku skałom statek zmierza. A nad nim krąży Kruk, I słyszy belek stuk, I potępionych krzyk, l morza wściekły ryk. Ucieszył się Kruk, machnął skrzydłem, By Śmierci dziękować za rym ten: Gdy wszystko bodaj uwiodą, SŁODKĄ JEST ZEMSTA NAGRODĄ. |