powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXVII)
czerwiec-lipiec 2007

Autor
Survival ucywilizowany
Rzeźba „samozarabiająca”, niewiara w głód w Afryce i U-booty? Takie rzeczy to tylko na Przeglądzie Młodej Sztuki w Ekstremalnych Warunkach we Wrocławiu. Od piątku, 25 maja, do niedzieli, 27 maja, mieszkańcy tego pięknego nadodrzańskiego miasta z mapkami w ręku przeczesywali okolicę w poszukiwaniu artystycznych atrakcji. Bywało i dramatycznie, i zabawnie, ale zawsze ciekawie.
Przytulone bałwanki rozmyślające nad minioną zimą w zabytkowej części wrocławskiego SPA
Przytulone bałwanki rozmyślające nad minioną zimą w zabytkowej części wrocławskiego SPA
Gatunek ludzki dzieli się na tych, których sztuka interesuje, i na tych, którzy mają ją gdzieś… tam. Jest jeszcze i trzecia kategoria: ci, którzy może i by się zainteresowali, gdyby mieli ku temu okazję. To w zasadzie właśnie z myślą o nich powstał wrocławski Przegląd Młodej Sztuki w Ekstremalnych Warunkach. Na czym polegają owe „warunki”? Ano artyści przygotowują instalacje, performances, wideo w plenerze. Co więcej – tak muszą całą rzecz „przekombinować”, żeby ich dzieło nie tylko zwracało uwagę i cieszyło oczy, ale też doskonale komponowało się z jego najbliższym otoczeniem. A to wcale takie proste nie jest.
Według organizatorów ideą całego festiwalowego przedsięwzięcia jest „prezentowanie twórczości reagującej na współczesność – na rzeczywistość kultury masowej i konsumpcyjnej – wykorzystując do tego przestrzeń publiczną. Wyjście artystów z galerii w przestrzeń miasta daje ogromne możliwości współistnienia przestrzeni publicznej i sztuki, ich wzajemnego uzupełniania się”. Przekładając na polski: na Survivalu znaleźć można mnóstwo aluzji do popkultury i reklamy (na przykład słynnego już „United Colors of Benetton”) umieszczonych na/w budynkach, na ulicy, w parku czy w miejskiej fosie, często niewidocznych na pierwszy rzut oka.
Kolorowe berety IV RP zaistniały w międzynarodowym świecie reklam
Kolorowe berety IV RP zaistniały w międzynarodowym świecie reklam
Od strony organizacyjnej wszystkie „atrakcje” mieściły się na niewielkiej pod względem odległości przestrzeni. Było to niewątpliwie plusem: przy okazji lekkiego, weekendowego spaceru po parku przy Teatrze Lalek, ulicą Świdnicką, Teatralną i placem Teatralnym można było obejrzeć większość artystycznych propozycji. Taki właśnie sposób kontaktu ze sztuką preferowali „zwykli” mieszkańcy Wrocławia. Stateczni emeryci idący pod rękę, młodzież, młode matki z mapkami w ręku, ojcowie z berbeciami noszonymi „na barana” albo pchający wózek czy – w przypadku starszych latorośli – trzymający potomstwo za rękę nie należeli do rzadkich widoków. Drugą grupę „zwiedzaczy” stanowili rasowi wyjadacze: artyści, krytycy i studenci sztuki. Wyróżniali się na tle otoczenia barwnymi i oryginalnymi strojami, rozwianymi włosami, zmarszczonymi czołami i skupieniem malującym się na twarzach przy kontemplowaniu każdej z festiwalowych propozycji artystycznych. No i oczywiście dyskusjami.
Jak wiadomo, szewc chodzi bez butów, a straż pożarna się pali
Jak wiadomo, szewc chodzi bez butów, a straż pożarna się pali
Wypadałoby teraz powiedzieć co nieco o survivalowych ekspozycjach. Na mapkach, rozdawanych hojnie na ulicy przez atrakcyjne hostessy, podzielono je na pięć kategorii: wideo, obiekty, performance, interwencja i instalacja. Widzom chyba najbardziej spodobały się te, w których mogli uczestniczyć, a nie tylko biernie je obserwować.
Tak było na przykład z „Obrazo-maniem” Natalii Nguyen, umieszczonym w holu Wrocławskiego Centrum SPA. Na pierwszy rzut oka rzecz mało ciekawa – ot, sporych rozmiarów ekran, na którym widać jedynie naprzemiennie układające się jasne i ciemne kontury kwadratów. Wystarczyło jednak stanąć przed nim lub za nim, by na ekranie zobaczyć swoją sylwetkę w formie jasnej lub ciemnej plamy (też się pokusiłam, co widać na załączonym obrazku). Co bardziej pomysłowi stawali ze znajomymi po obydwu stronach ekranu, machając do siebie, spacerując i tworząc w ten sposób całkiem interesujące, choć krótkotrwałe efekty.
Spokojny jeszcze Tomasz Bajer na chwilę przed atakiem terrorystycznym
Spokojny jeszcze Tomasz Bajer na chwilę przed atakiem terrorystycznym
Ponieważ nic nie działa na brzydszą połowę naszej populacji lepiej niż atrakcyjne kobiety, chyba większym zainteresowaniem niż „Obrazo-maniem” publiczność obdarzyła performance Grupy ŁUHUU!. Rzecz odbywającą się na ulicy Świdnickiej zatytułowano „Obiekt I, II, III, IV”. Za owe obiekty służyły cztery ładne dziewczyny odziane na biało i umieszczone w przezroczystych prostopadłościanach na kółkach. Widzowie mogli wybrać sobie dowolny „obiekt”, przesuwać go po ulicy, mówić do niego, obrażać, podlizywać się i robić, co tylko im fantazja podpowiadała. Był tylko jeden haczyk: dziewczyny, całkiem jak otaczające nas przedmioty, pozostawały nieruchome i nieodmiennie wpatrzone w jakiś punkt przed sobą. Cała sytuacja przypominała jak żywo popularne powiedzenie o dziadku gadającym do obrazu. Pewnie dlatego uczestnicy performance′u prędzej czy później poddawali się i odchodzili.
Poza atrakcyjnymi kobietami sporą popularność zyskał również „Układ odniesienia” Dominiki Sobolewskiej. Instalacja umieszczona w zabytkowej części wrocławskiego SPA faktycznie budziła ciekawość i to na tyle, że widzowie ustawiali się do niej w kolejce. Klimat w tej części budynku też był odpowiedni: wąskie przejście i ciemności, rozświetlone lekko tu i ówdzie, budowały odpowiedni nastrój. Po przekroczeniu wejścia na pierwszy rzut oka widać było ciemną przegrodę. Jeśli ktoś był odważny i przeczołgał się pod nią, zobaczył nad sobą ściankę z wyciętym pośrodku otworem. Gdy się wyprostowało kości, wyglądając przez otwór, ujrzało się swoje odbicie powielone w mnóstwie luster. Opis nie oddaje tego klimatu, ale całość robiła duże wrażenie.
Uśmiechnięte, choć szczelnie zamknięte literki (zbieżność inicjałów całkowicie przypadkowa)
Uśmiechnięte, choć szczelnie zamknięte literki (zbieżność inicjałów całkowicie przypadkowa)
Sporym zamieszaniem okazał się performance Hanny Śliwińskiej. Już sam tytuł, „Wolno bawić się jedzeniem”, prowokował, a co dopiero mówić o reszcie. Wyobraźcie sobie przypiętą do budynku niebieską płachtę, ciągnącą się jeszcze ze trzy metry po chodniku. Na górze wymalowano napis „Nie wierzę w głód w Afryce”, pod spodem, już na chodniku, ułożono stertę jedzenia. Były tam między innymi warzywa, pieczywo, owoce, keczup i nawet surowe kurczaki. Do zestawu dołączono również młotki. Zadaniem publiczności było zniszczenie tego, co wystawiono. Początkowo mało kto kwapił się do tej „profanacji”, ale później paru odważnych się znalazło. Artystka ciągle zagrzewała do akcji, mówiąc, nie bez racji, że przecież i tak wielu z nas marnuje/niszczy/wyrzuca jedzenie, a tu boi się wziąć młotek we własne ręce. Dzięki temu naraziła się na cierpkie uwagi paru wrażliwych, obserwujących z niesmakiem całe widowisko. Spieszę jednak uspokoić zbulwersowanych takim marnotrawstwem: otóż owo jedzenie i tak w przeważającej części nie nadawało się już do konsumpcji, o czym świadczył dobitnie jego zapach.
Autorka recenzji przeszła do historii sztuki, prezentując swój nienaganny grecki profil i szczupłą sylwetkę
Autorka recenzji przeszła do historii sztuki, prezentując swój nienaganny grecki profil i szczupłą sylwetkę
Z ostrą reakcją pewnego przechodnia spotkał się także Tomasz Bajer. Jego obiekt „Guard Geniale”, którego częścią był on sam, umieszczono przy wejściu do hotelu Monopol. Była to biała budka strażnicza, jakich pełno na amerykańskich filmach o Legii Cudzoziemskiej, pomalowana w niebieskie i czerwone pasy. W jej środku wyeksponowano kałacha, a na zewnątrz strażnika-artystę. Bajer ubrany w mundur niewiadomej armii stał sobie spokojnie i od czasu do czasu lustrował wzrokiem ulicę. Gdy akurat jakaś dziennikarska ekipa robiła mu fotki, nadszedł starszy, zawiany pan typu kloszard. W obcym języku obsobaczył niemożliwie artystę i za nic nie dawał się uspokoić. Jak wyjaśniła nam przyglądająca się temu dziennikarka, panu źle skojarzył się półksiężyc wymalowany na budce, czemu dał wyraz w miniwykładzie po mołdawsku o tym, że „wszystkich Arabów trzeba wybić”. Nic nie pomogły tłumaczenia, że to tylko zabawa – gdyby nie słusznej postury fotograf, mogłyby pojawić się problemy.
Smętne resztki zdeptanych przez hordy spacerowiczów map sugerują artyście, by następnym razem lepiej wybrał miejsce ekspozycji swojej sztuki
Smętne resztki zdeptanych przez hordy spacerowiczów map sugerują artyście, by następnym razem lepiej wybrał miejsce ekspozycji swojej sztuki
Inne obiekty nie wzbudziły tak ostrej reakcji, ba, niektórych nawet w pierwszej chwili przechodnie w ogóle nie zauważali. Tak było między innymi z „Topografią semantyki” Stanisława Dróżdża, „Azylem” Marcina Fajfruka lub obiektem „Uwaga, U-boot” i „Rzeźbą pływająco-homofobiczną” Jerzego Kosałki. W przypadku „Topografii” sprawa jest nieco dziwna – dziewięciu sporych rozmiarów płacht na portyku opery, przedstawiających pojedyncze litery i ich zbitki, trudno było nie zauważyć. Być może przechodnie uznali, że to po prostu dekoracja fasady budynku. „Azyl” z kolei rzucał się w oczy. Pod tą nazwą kryło się kilka kolorowych miniaturek namiotów rozmieszczonych na ulicznej wysepce. Mało kto natomiast zaglądał do miejskiej fosy, znajdującej się tuż przy parkowej ścieżce. To w niej właśnie Jerzy Kosałka zanurzył niezidentyfikowane, ciemne i dosyć małe obiekty. No, może z wyjątkiem „Rzeźby pływająco-homofobicznej”, która, jak przystało na swoją nazwę, była w radosnych tęczowych kolorkach. Wiele jej to jednak nie pomogło – widać Polacy wcale nie są takimi homofobami, za jakich chcieliby uważać ich niektórzy, i nie mają sokolego oka, by zauważać podobne obiekty i dawać wyraz swemu oburzeniu.
Jak wynika z najnowszych badań marketingowych, pozytywne hasło z zakochaną parą w tle skutkuje w stu procentach
Jak wynika z najnowszych badań marketingowych, pozytywne hasło z zakochaną parą w tle skutkuje w stu procentach
Ze wszystkich obiektów najbardziej spodobała mi się „Pierwsza polska rzeźba samozarabiająca” Tomasza Opani. Patent był całkiem prosty: betonowy postument, na nim czerwona skrzyneczka, a nad nią kamienny blok, w którym wykuto tytuł rzeźby. Skrzynka miała czarną rączkę i obrazkową instrukcję obsługi. Jeśli ciekawy widz wrzucił do stosownego otworu dwuzłotówkę, mógł otworzyć skrzynkę i zobaczyć, co takiego kryje w swoim wnętrzu (napis z monet o nominale dwóch złotych). Ciekawych było sporo. Ja jak zwykle miałam pecha: choć wrzuciłam monetę, mechanizm odmówił współpracy i za nic skrzynka nie dała się otworzyć. Zdarza się nawet najlepszym mechanikom.
Inne interesujące obiekty, które już bez przeszkód obejrzałam, to „Mapy” Krzysztofa Cieślika i „Pulpit” Izy Marszałek. Jak tłumaczył artysta w krótkim tekście dołączonym do swojej twórczości, każdy człowiek tworzy sobie w głowie mapy ulic, którymi najczęściej się porusza i z którymi jest w jakiś sposób związany. Krzysztof przedstawił swoje mapy czterech miast: Wrocławia, Pragi, Edynburga i Glasgow, a do każdego rysunku dołączył dla porównania „tradycyjne” mapy skopiowane z atlasów. „Pulpit” Izy Marszałek to uchwycenie tzw. paska zadań, który znajduje się na dole ekranu monitora. Kolejne zrzuty paska, przedstawiające na przykład opisy Gadu-Gadu, „opowiadały” historię jego użytkownika. Prosty pomysł, ale okazuje się, że pulpit może wiele powiedzieć o swoim użytkowniku.
Przyjemne z pożytecznym: rozmyślania nad życiem w otoczeniu łagodnej zieleni
Przyjemne z pożytecznym: rozmyślania nad życiem w otoczeniu łagodnej zieleni
Jeżeli chodzi o propozycje spod hasła „interwencja”, były one zazwyczaj proste. Na przykład Monika Grzesiewska w „Płonącej straży pożarnej” ozdobiła fasadę budynku straży neonowymi płomieniami, a Dominika Łabądź, uwieczniając swoje imię i nazwisko na tabliczkach, stała się szczęśliwą patronką ulicy. Paweł Kowzan z kolei oblepił słupy prowokacyjnym hasłem: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich” – słowa te przypisuje się papieskiemu legatowi, biskupowi Arnaldowi Amalrykowi, duchowemu przewodnikowi IV wyprawy krzyżowej.
Po tegorocznym festiwalu pojawiło się już w prasie oraz w sieci wiele komentarzy i uwag. Większość wypowiadających się zarzucała organizatorom, że tegoroczny, piąty już Survival, został całkowicie ucywilizowany. Wielu kwękało, że festiwal z prawdziwym survivalem niewiele ma wspólnego – promocją całości zajęła się profesjonalna agencja PR, wokół obiektów krążyła ochrona, propozycje artystów w większości wcale nie szokowały i prezentowano je w kulturalnych miejscach: teatrze, zabytkowej kamienicy czy centrum SPA. Mimo że Przegląd Młodej Sztuki w Ekstremalnych Warunkach stracił nieco na drapieżności, z pewnością spełnił przynajmniej część pokładanych w nim nadziei. Sporo ludzi wzięło w nim udział i jeśli przynajmniej niektórzy z nich zaczną odwiedzać tradycyjne galerie lub muzea, cel zostanie osiągnięty.
Autor tej czerwonej skrzyneczki w sprytny sposób wykorzystał ciekawość rodaków, by zdobyć nieco drobnych
Autor tej czerwonej skrzyneczki w sprytny sposób wykorzystał ciekawość rodaków, by zdobyć nieco drobnych
A przecież o to głównie chodziło.
Wyrobionym koneserom, którzy na co dzień w zaciszu swoich domów kontemplują albumy z malarstwem czasów dawniejszych, Survival może nie przypaść do gustu. Bo, jak to wyraził na forum gazeta.pl niejaki zorro: „Z przeproszeniem, ten cały survival to bzdet okrutny. Choć artystą nie jestem to chyba zabiorę się za uprawianie sztuki, bo jak widać robić może to każdy”. Jednak ci, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę ze sztuką, powinni być zadowoleni. Przekonają się oni bowiem, że sztuka nie musi być nudna, niektórzy artyści mają poczucie humoru (przeważnie zwichrowane), a oglądając ich dzieła, można się czasem nieźle bawić.
PS Pewnej osobie, która z wielkimi oporami dała się zaciągnąć na Survival, bo „ją sztuka nie interesuje”, festiwal się spodobał. To chyba całkiem dobra rekomendacja?
powrót do indeksunastępna strona

85
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.