powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXVII)
czerwiec-lipiec 2007

Diamentowy wiek
Neal Stephenson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– O, rety! – krzyknął Pączek.
– Gratuluję, zostałeś tatusiem – oznajmił sędzia. – Wnoszę z twojej reakcji, że to niespodzianka. Wnoszę także, że twój związek ze wzmiankowaną Tequilą ma dosyć luźny charakter, dlatego stwierdzam, że wydając wyrok, nie będę brał pod uwagę żadnych okoliczności łagodzących. Wiemy już, na czym stoimy, dlatego teraz mam zamiar poprosić cię, żebyś wyszedł tymi drzwiami – sędzia wskazał na drzwi w kącie sali – i dotarł aż do schodów. Następnie wyjdziesz na zewnątrz, przejdziesz przez ulicę i odnajdziesz molo wychodzące na rzekę. Dojdziesz do jego końca i zatrzymasz się na czerwonej linii, czekając na dalsze instrukcje.
Pączek ruszył nieśmiało ku drzwiom, ponaglony niecierpliwym gestem sędziego. Wyszedł z sali i ruszył schodami na dół, a po chwili stał już przy Bundzie, ulicy biegnącej wzdłuż nabrzeża rzeki Huang Pu, nad którą stał rząd dużych europejskich budynków. Podziemnym przejściem wyszedł na nabrzeże pełne spacerujących Chińczyków i beznogich wraków ludzkich, posuwających się za pomocą rąk to w jedną, to w drugą stronę. Nieco dalej grupa Chińczyków w średnim wieku ustawiła na chodniku system nagłaśniający i puszczała archaiczną muzykę, w której rytmie tańczyła niczym w sali balowej. W innych okolicznościach etniczna muzyka i stylowy taniec byłyby dla Pączka czymś osobliwym, teraz jednak widok owych korpulentnych, mających swe miejsce w życiu ludzi pląsających beztrosko napełnił go smutkiem.
Odnalazł molo. Wchodząc na nie, musiał odepchnąć paru żółtków niosących długi pakunek zawinięty w jakąś szmatę i próbujących go wyprzedzić. Z molo roztaczał się ładny widok. Za plecami miał stare budynki Bundu, a przed sobą wirującą, neonową ścianę Strefy Ekonomicznej Pudongu. Na rzece panował duży ruch, wzdłuż całej jej szerokości pływały karawany ciężkich, niskich barek.
Czerwona linia znajdowała się na samym końcu, w miejscu, gdzie molo opadało stromo w kierunku wody. Poczuł pod stopami szorstką powłokę farby, zapobiegającą przypadkowemu osunięciu się do rzeki. Odwrócił się i spojrzał jeszcze raz na zwieńczony kopułą budynek sądu. Szukał wzrokiem okna, w którym – jak przypuszczał – stał sędzia Kieu w towarzystwie swoich pomagierów. Do czerwonej linii zbliżała się chińska rodzina, niosąc długi pakunek ozdobiony girlandami kwiatów. Ktoś umarł, pomyślał, niosą go tu i zaraz wrzucą do rzeki. Słyszał o tym zwyczaju i o takich molach… nazywano je pogrzebowymi.
W jego krwiobiegu zdetonowało kilkadziesiąt mikroskopijnych ładunków wybuchowych, znanych powszechnie jako ciastoformy.
Nell uczy się obsługiwać kompilator materii; młodzieńcze niedyskrecje; wszystko zmierza ku lepszemu
Niemowlęcy materacyk był już za mały dla Nell, więc Harv, jej starszy brat, oznajmił, że pomoże jej zdobyć nowy. Jest wystarczająco dorosły, rzucił od niechcenia, aby poradzić sobie z takim drobiazgiem. Nell ruszyła za nim do kuchni, w której znajdowało się kilka ważnych, pudłowatych urządzeń o szerokich drzwiach. Niektóre były ciepłe, inne chłodne, niektóre miały okienka, inne hałasowały. Nell widywała, jak Harv albo Tequila, albo jeden z jej narzeczonych, wyjmują z pudeł jedzenie w takim czy innym stadium przyrządzenia.
Jedno z pudeł nazywało się KM. Było wbudowane w ścianę nad ladą. Nell przysunęła sobie krzesło i wspięła się na nie, obserwując z zaciekawieniem brata. Z przodu KM-u był mediatron. Słowem tym nazywano każde urządzenie, które pokazywało ruchome obrazki, emitowało dźwięk, bądź robiło obie te rzeczy naraz. Harv dźgnął mediatron palcem i przemówił do niego. Na ekranie zatańczyły maleńkie figurki. Przypominały te z dużego raktywu, który stał w salonie i którym Nell mogła się bawić, jeśli akurat nie korzystał z niego ktoś większy.
– Co to? – zapytała.
– Mediaglify – rzucił obojętnie Harv. – Kiedyś nauczysz się, jak je czytać.
Nell potrafiła już odcyfrować niektóre z nich.
– Czerwony czy niebieski?
– Czerwony.
Harv dźgnął ekran teatralnym ruchem. Pojawił się nowy mediaglif: białe kółko z wąskim zielonym klinem u góry. Klin robił się coraz większy i większy. KM grał cichutką melodię, która oznaczała, że należy czekać. Harv podszedł do lodówki i wyjął z niej kartonik z sokiem, a potem drugi dla Nell. Spojrzał pogardliwie na KM.
– Trwa tak długo, że to aż śmieszne! – oznajmił tonem znawcy.
– Dlaczego?
– Bo mamy tandetny zasilacz, tylko parę gramów na sekundę. Żałosne…
– Dlaczego mamy tandetny zasilacz?
– Bo mieszkamy w tandetnym domu.
– Dlaczego mieszkamy w tandetnym domu?
– Bo nie stać nas na lepszy ze względów ekonomicznych – wyjaśnił Harv. – Mama musi konkurować na rynku pracy z Chinolami i innymi, którzy się nie szanują i pracują prawie za darmo. Więc mama też pracuje za darmo. – Spojrzał na KM i potrząsnął głową. – Żałosne. W Pchlim Cyrku mają zasilacz… o… taki gruby… – Połączył palce przed sobą i zatoczył rękami okrąg. – A nasz jest pewno grubości twojego małego paluszka…
Odsunął się od KM-u, jakby nie mógł znieść myśli, że musi przebywać w jednym pomieszczeniu z czymś tak przestarzałym, pociągnął soku z kartonika i wyszedł do salonu włączyć sobie raktyw. Nell przyglądała się, jak zielony klin staje się coraz większy, jak wypełnia połowę koła, które nagle stało się zielone, a klin biały i mniejszy, by zniknąć w tej samej chwili, w której urwała się skocznym akordem muzyka.
– Gotowe! – krzyknęła.
Harv zatrzymał raktyw, przyczłapał do kuchni i dźgnął palcem mediaglif przedstawiający animowane, otwierające się drzwi. KM zaczął głośno syczeć. Harv spojrzał na przestraszoną twarzyczkę siostry i potargał jej włosy. Nie mogła się bronić, bo zatykała piąstkami uszy.
– Wyrównuje ciśnienie, bo w środku jest próżnia – wyjaśnił.
Syk ustał, otworzyły się drzwi. We wnętrzu KM-u leżał starannie złożony nowy czerwony materacyk Nell.
– Daj mi go! Daj mi go! – krzyczała oburzona, że pierwszy go dotyka.
Harv droczył się z nią przez chwilę i udawał, że nie chce go oddać, w końcu podał jej materacyk. Pobiegła do pokoju, który dzieliła z bratem, i z całej siły zatrzasnęła za sobą drzwi. Dinozaur, Kaczuszka, Piotruś i Fiołek już na nią czekali.
– Załatwiłam nam nowe łóżko – poinformowała przyjaciół. Chwyciła stary materacyk i rzuciła go w kąt, a potem starannie rozłożyła na podłodze nowy. Materac był zadziwiająco cienki i wyglądał raczej jak kołdra. Ale gdy skończyła wygładzanie kantów, syknął niezbyt głośno – zupełnie jak Harv oddychający w nocy – wciągnął powietrze i zgrubiał. Kiedy skończył, przypominał prawdziwy materac. Zgarnęła z podłogi Dinozaura, Kaczuszkę, Piotrusia oraz Fiołka i z przyjaciółmi w ramionach wypróbowała materac, skacząc po nim kilkaset razy.
– Podoba ci się? – spytał Harv, otworzywszy drzwi.
– Nie! Wynoś się! – wrzasnęła.
– Nell, ten pokój należy również do mnie – oznajmił poważnie. – Poza tym muszę dokonać anihilacji starego materaca.
Nieco później Harv wyszedł z domu spotkać się z kolegami i Nell została sama. Doszła do wniosku, że dzidziusiom przyda się oddzielny materacyk, przyciągnęła więc krzesło do lady, wspięła się na nie i stojąc przed KM-em, spróbowała odszyfrować mediaglify. Większości nie rozpoznawała. Ale przypomniała sobie, że Tequila mówiła do KM-u, gdy nie mogła czegoś odczytać, więc zaczerpnąwszy powietrza, wydała maszynie polecenie.
– Zapytaj o pozwolenie dorosłego – powtarzał KM aż do znudzenia.
Domyśliła się, dlaczego Harv dźgał maszynę palcem, zamiast się do niej odzywać. Spróbowała tej samej metody i szturchała KM raz za razem, aż w końcu trafiła na mediaglify, z których korzystał Harv, produkując materac. Na jednym z nich widać było mężczyznę i kobietę śpiących w ogromnym łożu. Na drugim mężczyznę i kobietę w nieco mniejszym łóżku. Dalej samego mężczyznę. Potem dziecko. Wreszcie niemowlę.
Nell dotknęła wizerunku niemowlęcia. Na ekranie pojawiło się białe kółko i czerwony klin, zagrała muzyka, KM syknął i otworzył się.
Rozłożyła materacyk na podłodze i oficjalnie sprezentowała go Dinozaurowi, który był za mały, aby wiedzieć, jak się po nim skacze. Pokazała mu to. Potem wróciła do KM-u i wyprodukowała materace dla Kaczuszki, Piotrusia i Fiołka. Materace zajmowały teraz dużą część podłogi, a Nell pomyślała, że byłoby wspaniale, gdyby cały pokój zamienić w jeden wielki materac, więc bezzwłocznie wyprodukowała kilka w największym rozmiarze. Potem zrobiła nowy materac dla Tequili i jeszcze jeden dla jej chłopaka, Roga.
Kiedy Harv wrócił do domu, nie wiedział, czy ma się bać, czy wpaść w podziw.
– Mama powie Rogowi, żeby złoił nam skórę – powiedział. – Musimy wywalić ten towar.
Łatwo przyszło, łatwo poszło. Nell wyjaśniła sytuację dzidziusiom, a potem pomogła Harvowi wepchnąć do połykacza anihilacyjnego wszystkie materace, oprócz swojego. Harv musiał użyć całej siły, by domknąć drzwi maszyny.
– Teraz możemy się tylko modlić, żeby to wszystko się zjadło, zanim wróci mama – powiedział. – Trochę to potrwa.
Potem poszli do łóżek i nasłuchiwali ze strachem odgłosu otwieranych drzwi. Ale Tequila i Róg nie wrócili tej nocy do domu. Mama pojawiła się dopiero rano, przebrała się szybko w strój pokojówki i pobiegła do autobusu jadącego do klawy Wików. Spieszyła się tak bardzo, że zostawiła wszystkie śmieci na podłodze, zamiast wrzucić je do połykacza. Kiedy Harv do niego zajrzał, maszyna była na szczęście pusta.
– Mało brakowało… – mruknął. – Powinnaś uważać, korzystając z kompilatora materii, Nell.
– Co to jest kompilator materii?
– To, na co mówimy w skrócie KM.
– Dlaczego?
– Bo KM oznacza kompilator materii, tak przynajmniej mówią.
– Dlaczego?
– Bo tak jest. Chyba tak się pisze literami.
– Co to są litery?
– Coś takiego jak mediaglify, tylko że czarne i maleńkie. I wcale się nie ruszają, są stare, nudne i trudno je czytać. Ale można z nich robić skróty i długie słowa stają się krótkie.
Hackworth przybywa do pracy; wizyta w Dziale Projektowym; kosmetyczne powołanie pana Cottona
Kropelki deszczu zbierały się na spekularnych noskach butów Hackwortha, gdy przechodził przez sklepioną żeliwną bramę. Maleńkie koraliki wody odbijały srebrzystoszare światło nieba i spływały na podeszwy pedomotywu, by spadać z każdym jego krokiem na brązowoszary bruk. Hackworth przeprosił i przecisnął się przez grupkę zaniepokojonych Hindusów. Ich półbuty o twardych podeszwach ślizgały się zdradliwie na mokrych kamieniach, w dodatku musieli unosić brody, by długie białe stójki przy kołnierzach nie poderżnęły im gardeł. Wstali bardzo wcześnie, przyszło im bowiem mieszkać w piętrowych labiryntach, czyli ludzkich klitkach na wyspie położonej na południe od Nowego Chusanu i nazywanej Hindustanem. Pojawili się w Szanghaju o świcie na swoich autorolkach lub welocypedach; opłaciwszy się prawdopodobni kilku policjantom, przejechali przez Groblę łączącą miasto z Nowym Chusanem. W Systemach Maszyn Fazowych SA spodziewano się ich przybycia, Hindusi bowiem przyjeżdżali tu codziennie. Firma mogłaby otworzyć biuro zatrudnienia bliżej Grobli lub nawet w samym Szanghaju, ale zależało jej, by aplikanci starający się o pracę pokonywali całą drogę do centrali i składali podania na miejscu. Trudności z tym związane zapobiegały pojawianiu się ludzi kierowanych zwykłą zachcianką, a nieprzerwana obecność chętnych – obserwujących pracowników niczym stado wygłodniałych szpaków resztki jedzenia – przypominała szczęśliwcom, którzy dostali pracę, o tym, jak łatwo ją stracić.
Architektura Działu Projektowego naśladowała uniwersytecki campus i to nie tylko zewnętrznie, zgodnie z zamierzeniem jego twórcy. Jeśli campusem można nazwać zielony czworobok wyznaczony strzelistymi i porośniętymi winoroślą gotyckimi budowlami, to DP był nim w istocie. Lecz jeśli przyjąć, że campus jest również swoistego rodzaju fabryką, której pracownicy siedzą w rzędach w dużych, dusznych salach i przez cały dzień wykonują, z grubsza rzecz biorąc, te same zadania, to DP z pewnością był campusem również i z tej przyczyny.
Hackworth zajrzał przy okazji do Hali Merkle’a. Budynek był utrzymany w stylu gotyckim i miał duże rozmiary, jak większość budowli Działu Projektowego. Wysokie sklepienia ozdobiono prawdziwymi freskami malowanymi na gipsie. Ponieważ cała budowla – z wyjątkiem fresków – wyrastała prosto z zasilacza, jej twórcom byłoby łatwiej wbudować mediatron w sklepienie i wyświetlać na nim obraz – który w dodatku można byłoby zmieniać od czasu do czasu – jednak neowiktorianie nigdy, a raczej prawie nigdy, nie uciekali się do takich tanich trików. Prawdziwa sztuka wymagała poświęcenia artysty. Wykonywało się ją tylko raz i jeśli człowiek coś spieprzył, musiał przez resztę życia ponosić konsekwencje.
Punkt centralny fresku stanowił klucz cybernetycznych cherubów, z których każdy wspierał ramionami sferyczny atom wtapiający się w części środkowej obrazu w symbol wspólnej pracy – konstrukcję składającą się z kilkuset atomów promieniście symetrycznych wobec siebie i przypominających z daleka łożysko toczne lub piastę. Nad kluczem cherubów i ich wspólnym wysiłkiem unosił się stosunkowo duży i nieproporcjonalny w skali Inżynier w białej szacie. Na jego głowie tkwił monokularny nanofenomenoskop, jakich współcześnie już się nie używa ze względu na trudności z osiągnięciem głębi ostrości, jednak spełniający na fresku bardzo istotną rolę – chodziło o podkreślenie wyrazu niezasłoniętego niczym drugiego oka Inżyniera, stalowobłękitnego, powiększonego, wpatrzonego w wieczność i nieskończoność niczym żelazny okulus z Arecibo. Inżynier podkręcał jedną ręką wypomadowanego wąsa, drugą zanurzał w nanomanipulatorze, czym dawał do zrozumienia – przez starożytny artystyczny zabieg nazywany błyskotliwie trompe l’oeil – że podtrzymujące atomy cheruby tańczą tak, jak im zagra, niczym cybernetyczne syreny pląsające na falach politechnicznego Neptuna.
W narożnikach fresku przedstawiono rozmaitość pożytecznych zajęć. W górnym lewym rogu Feynman, Drexler, Merkle, Chen, Singh i Finkle-McGraw, siedzący na majestatycznej buckyballowej otomanie, wydawali się pochłonięci czytaniem ksiąg i czerpaniem z nich cennych wskazówek co do przebiegającej w centralnym punkcie fresku pracy, na którą wskazywali konstruktywnie krytycznym gestem. W górnym prawym rogu przedstawiono królową Wiktorię II, która mimo ostentacyjnego charakteru mebla, na jakim ją posadzono – tronu z jednego kawałka diamentu – zdołała zachować spokój i pogodę ducha. Dolny fryz dzieła zapełniały maleńkie postacie, głównie dzieci z zatroskanymi matkami, uszeregowane według wieku. Po lewej stronie widniały duchy minionych pokoleń, urodzonych za wcześnie, aby cieszyć się dobrodziejstwami nanotechnologii; duchy prześladowały (czego nie ukazano dosłownie, lecz zasugerowano artystycznie) dawno zapomniane nieszczęścia, takie jak rak, szkorbut, wybuchy butli gazowych, katastrofy kolejowe, strzelaniny na drogach, pogromy, wojny siedmiodniowe, zawały kopalni, czystki etniczne, epoki lodowcowe, zabawy nożyczkami, połknięcie przepychacza do kanalizacji, ogrzewanie domów węglem, stratowanie przez wołu. O dziwo, żaden z duchów nie miał ponurej miny. Wszystkie wpatrywały się z nadzieją w pracę Inżyniera i jego cherubów, a ich milutkie uniesione twarzyczki oświetlał blask płynący ze środkowej części fresku, wyzwolony (jak przypuszczał obdarzony zmysłem dosłowności inżynier Hackworth) przez energię wiązań atomowych w trakcie drogi atomów do przypisanych im potencjalnie miejsc.
Dzieci zajmujące środek dolnego fryzu stały plecami do Hackwortha; artysta oddał tylko ich sylwetki. Wszystkie unosiły główki i ramiona, patrząc prosto ku światłu. Dzieci w prawym dolnym rogu stanowiły przeciwwagę dla anielskich zjaw z lewego. Były duchami jeszcze nienarodzonych, którzy mieli korzystać z pracy Inżyniera w przyszłości, choć z pewnością nie mogli się już doczekać momentu swego przyjścia na świat. Stały na tle rozjarzonej, falującej kurtyny, przypominającej z oddali zorzę i będącej kontynuacją zwiewnych szat królowej Wiktorii II, siedzącej na tronie powyżej.
– Przepraszam, panie Cotton – odezwał się Hackworth niemal sotto voce. Pracował tu niegdyś – w sumie kilka lat – i znał obowiązującą w tym miejscu etykietę. W sali siedziało stu projektantów w równych, równoległych rzędach. Wszyscy mieli na głowach fenomenoskopy. Jedynymi ludźmi, którzy odnotowali obecność Hackwortha w hali, byli: naczelny inżynier Dürig, jego brygadziści Chu, DeGrado i Beyerley, oraz paru roznosicieli wody i posłańców, którzy stali wyprostowani na obrzeżach pomieszczenia. Zaskakiwanie inżynierów przy pracy nie było w dobrym tonie, dlatego należało zbliżać się do nich w sposób głośny i anonsować cicho swoje przybycie.
– Dzień dobry, panie Hackworth – przywitał go Cotton.
– Dzień dobry, Demetriusie. Proszę się nie spieszyć.
– Za chwilę panu służę, sir.
Cotton był mańkutem. Na lewej dłoni miał czarną rękawicę, przez którą przepleciono siatkę niewidocznych dla oka, lecz niezmiernie precyzyjnych struktur: motorów, czujników pozycyjnych i stymulatorów dotyku. Czujniki śledziły pozycję dłoni Cottona, zgięcie każdej kostki i każdego stawu, pozostała część mechanizmu pomagała mu odbierać wrażenia dotykowe, tak jakby manipulował prawdziwymi przedmiotami.
Ruchy rękawicy ograniczały się do – z grubsza rzecz ujmując – półkola o promieniu mniej więcej jednego kubita. Jeśli łokieć Cottona spoczywał na wygodnym elastomerycznym podparciu lub w jego pobliżu, ruchy dłoni nie były ograniczone. Rękawicę przymocowano do siatki mikroskopijnych drucików, które wychodziły z filakteriów umieszczonych na przedramieniu Cottona i w strategicznych miejscach jego warsztatu pracy. Filakteria działały jak motorki żyroskopów, zmniejszając lub zwiększając działanie sił zewnętrznych, przez co stymulowały ruchy rękawicy. W istocie rzeczy nie były motorkami, a maleńkimi fabryczkami drutu, które produkowały go, gdy zaszła taka potrzeba, wsysały z powrotem i trawiły, gdy należało zwiększyć napięcie czy nawet pociągnąć dłoń w przeciwnym kierunku. Każdy drucik otaczała luźna harmonijkowa powłoczka o średnicy dwóch milimetrów, co znacznie podnosiło bezpieczeństwo pracy, bo niewidzialne druty były ostre jak brzytwa.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.