powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXVII)
czerwiec-lipiec 2007

Gothique
Kyle Marffin
ciąg dalszy z poprzedniej strony
DZIEDZICTWO MEGAN
Rozdział drugi
Wślizgując się do windy, Megan Russell była pewna, że udało jej się uciec przed Nickym.
W drodze na dziewięćdziesiąte szóste piętro Hancock Building dwa razy strzeliło jej w uszach, a żołądek nieustannie fikał koziołki. Tylko że żołądek fikał koziołki, odkąd uciekła tego ranka ze swojego apartamentu. Ale mimo wszystko udało jej się przez cały dzień być o jeden mały krok przed Nickym.
Gdy jednak dostrzegła go na Michigan Avenue, rozwalonego na ławce na przystanku autobusowym, wpatrzonego w nią zza odwróconej do góry nogami gazety „Sun-Times” z tym swoim rozlazłym uśmieszkiem na ustach, pomyślała, że za chwilę zwymiotuje na chodnik.
Zamiast tego uciekła.
Wtopić się w tłum na Michigan? Proste. Właśnie skończył się film w multipleksie w Water Tower Place, Megan wepchnęła się więc między ludzi, ledwie ośmielając się zerknąć przez ramię. Dostrzegła, że Nicky odrzuca gazetę do kosza i przebiega przez Michigan, podążając w jej kierunku. Wtem zniknął w wieczornym tłumie.
Wtedy właśnie Megan wsunęła się między dwie taksówki i wpadła w obrotowe drzwi Hancock Building.
Hol był pusty. Przy recepcji nie stał ani jeden strażnik. Gdy szła ku windzie, jej sandałki od Folgolio stukały o marmur jak wybuchające kapiszony. Zanim drzwi windy zamknęły się za nią, upłynęła cała wieczność. Tuż przed ich zatrzaśnięciem po raz ostatni wysunęła głowę, by rozejrzeć się po holu. Nie dostrzegła Nicky’ego. W ogóle nikogo tam nie było.
Dziewięćdziesiąt sekund, tyle właśnie zajęło windzie wwiezienie kobiety na dziewięćdziesiąte szóste piętro. Drzwi otworzyły się cicho. Odgarnęła z czoła rozwiane włosy i starła ze skóry zimny pot. Megan zaczerpnęła głęboko tchu i wkroczyła do Klubu 96.
– Dobry wieczór, panno Russell. – Hostessa zstąpiła z podium, dzierżąc na ramieniu długie na dwie stopy menu. – Jeszcze jeden długi wieczór w redakcji?
– Dobry wieczór – odparła Megan. „Bonnie? Czy Bunny?”, Megan nigdy nie była dobra w zapamiętywaniu imion.
– Trochę późno na kolację, panno Russell. O jedenastej zamykamy kuchnię. Obawiam się, że szef już poszedł do domu. Ale mogę…
– Nie, wpadłam tylko na drinka na dobranoc. – Megan machała torebką. Miała wciąż śliskie od potu palce, ale zmagała się z zapięciem Prady. Jej ciało przebiegł nagły dreszcz. W dole, na Michigan Avenue, parowała lepka, lipcowa noc, ale tu, na górze, w Klubie 96, panował chłód klimatyzacji.
– Panno Russell, niech pani pozwoli, pomogę…
– Nie! – Megan cofnęła się, przyciskając torebkę do piersi. Po chwili dodała spokojniejszym tonem: – Nie, dziękuję.
– Hm, czy mogę w takim razie zaproponować stolik? Ma pani wybór. – Bonnie albo Bunny, jakkolwiek miała na imię, wskazała wnętrze klubu, czyli szeregi pustych stolików i zakamarków.
Przy oknie na stoliku dla dwojga jakaś para trzymała się za ręce. Za nimi widniała pocztówkowa, rozjarzona panorama nieboskłonu nad Chicago. W centrum klubu barman przesunął drinka ku odzianemu w garnitur mężczyźnie w średnim wieku, który cały był pochłonięty pożeraniem wzrokiem oddalonej o cztery stoliki samotnej kobiety.
Megan zmierzyła wzrokiem scenę: profesjonalnie uprzejmą hostessę, zerkającego na zegarek barmana, błyszczącą obrączkę u mężczyzny, który sięgał po drinka, i porozumiewawcze mrugnięcie kobiety, przesuwającej rąbkiem zbyt ozdobnej sukienki po nodze, wyzywająco założonej na drugą. Para młodych ludzi wstała, starannie odliczając pozostawiany na stole napiwek.
Nicky’ego tu nie było.
– Poproszę chivas z lodem, do tamtego stolika w rogu. – Megan wskazała osobne miejsce, wciśnięte pod olbrzymie ukośne belki, które dzieliły na części panoramiczny widok. – Podwójny Chivas. A ja się pójdę odświeżyć. – W końcu udało jej się otworzyć torebkę i wyciągnąć pięciodolarowy banknot.
Bonnie-Bunny wzięła napiwek i skinęła głową z wyćwiczonym uśmiechem. Megan ulotniła się.
W łazience było pusto.
Drzwi w czterech kabinach pozostawały na wpół uchylone, ale Megan zajrzała do każdej z nich, by się upewnić. Najwyraźniej osoba opiekująca się toaletami poszła już do domu. Klub 96 nie był miejscem wieczornych spotkań. Megan ochlapała twarz zimną wodą, a potem skorzystała z perfum z porządnego rządka flakoników stojących wzdłuż marmurowego zlewu. Poprawiła makijaż, muskając tu cieniami, a tam szminką. Nie potrzebowała różu, bo jej policzki już się zaczerwieniły, dzięki całodniowemu i całowieczornemu biegowi przez Chicago, a zwłaszcza dlatego, że lipiec tego roku przyniósł upał i wilgoć.
Także z tego powodu, że tak bardzo bała się o swoje życie.
Krótkie, ozdobione pasemkami włosy Megan ułożyły się same, gdy przeczesała je szczotką. Makijaż poprawił jej wygląd, mimo że na twarzy wciąż gościł wyraz zmęczenia. Wyglądała na trzydziestopięcioletnią, przepracowaną kobietę na kierowniczym stanowisku, bez formy pozwalającej na całodzienne, szaleńcze biegi przez miasto. Żakiet od Donny Karan – który jeszcze tego ranka prezentował się jak schludny, lniany klejnocik – teraz wyglądał jak wyciągnięty psu z gardła. Pod pachami pojawiły się nieznaczne półkola potu. Wyśliznęła się z żakietu i prychnęła, widząc wielkie półksiężyce plam na przepoconej, jedwabnej bluzce. Ta bluzka kosztowała ją w Neiman’s dwieście dwadzieścia dolców. Żadna pralnia nie spierze już tych plam.
Zmęczona twarz.
Wymięte ubranie.
Zmęczenie i strach.
Megan wysunęła stopę z pantofla. Niemal westchnęła, czując na nagiej skórze dotyk marmurowej podłogi. Kremowe buty od Folgolio zawsze wyglądały obezwładniająco, gdy przemierzała w tę i z powrotem salę konferencyjną w „Charade Magazine”, z poczuciem, że góruje nad wszystkimi i ma wszystko pod kontrolą. Już wystarczająco ciężko było stać na samych palcach, gdy świat szarpał ją za kostki. Zwykle zdejmowała te pantofle, gdy tylko wchodziła do biura, a potem trzymała stopy za biurkiem. Teraz nogi piekielnie ją bolały, ale w końcu cały dzień biegała po śródmieściu na siedmiocentymetrowych obcasach. Aż dziw, że nie okulała.
Stopa nie chciała teraz zmieścić się w bucie, ale w końcu się udało. Wrzuciła z powrotem kosmetyczkę do torebki, a potem przegrzebała jej zawartość: klucze, pióra Waterman, złota zapalniczka Colibri, bez gazu, identyfikator pracownika „Charade Magazine”. Portfel spuchł od dolarów, które udało jej się dzisiaj zdobyć.
Pakiecik z biura podróży z gotowymi biletami samolotowymi.
I koperta.
Oblepiona znaczkami koperta z adresem:
Whitestar Media Group
211 East Fairmont Court
Chicago, Illinois 60611
Do rąk własnych Jeffa Stanchecka
dyrektora artystycznego „Charade Magazine”.
Koperta bez adresu zwrotnego.
Megan wpatrywała się w nią. Patrząc, myślała o dyskietkach w środku i zapisanych na nich plikach. Rozmyślała… a raczej knuła.
Wrzuci kopertę do skrzynki na lotnisku, i to tylko wówczas, gdy naprawdę będzie musiała. Zawsze mogła przechwycić ją później w biurze. Jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze. Och, Jeff, jeśli rzeczywiście przeczytałby którykolwiek z tych plików, pomyślałby, że jej kompletnie odbiło. Pomyślałby, że znów coś bierze. Ale mogła to naprawić. Powiedziałaby, że to tylko żart. Może notatki do książki. O tak… albo do sztuki. Wszyscy w „Charade” pracowali nad książką albo scenariuszem. Jeff nabrałby się na to. Był pod tym względem strasznie naiwny. Jeff, niech go Bóg ma w swej opiece, był czasem tak naiwny, że aż się stawał debilem. Tak, na lotnisku będzie miała trochę czasu. Mogła tam wysłać kopertę. Gdy tylko Nicky przestanie jej szukać, gdy nieco ostygnie jej trop.
Gdy tylko się napije.
Megan zarzuciła torebkę na ramię i wyszła z toalety. Wciąż trzymała w ręku kopertę, wpatrując się w nią, gdy wchodziła do klubu. Skierowała się ku stolikowi. Choć dzień był tak wyczerpujący, niemalże uśmiechnęła się do podwójnego Chivas z lodem, który wyglądał tak odświeżająco, chłodno i nieskazitelnie na swojej plastikowej podstawce.
Niemalże się uśmiechnęła.
Ale nie udało jej się to. Uśmiech, już wypełzający na usta, znikł, gdy tylko go ujrzała. Nicky Kolitzy rozpierał się po drugiej stronie stolika.
Megan natychmiast schowała kopertę za plecami.
Na jej czole znów pojawił się pot, a Nicky uśmiechnął się szeroko i pokiwał na nią zakrzywionym palcem.
Wypuściła kopertę z dłoni, a ta wylądowała na podłodze, skryta do połowy za donicą z paprotką.
• • •
Nicky promieniał niczym niegrzeczny chłopczyk, któremu udało się wykiwać nauczyciela.
– Cieszę się, Megan, że nie zaczęłaś wiać. Nie cierpię robienia scen w tak stylowym miejscu. – Sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął paczkę kools i plastikową zapalniczkę. – To tutaj krawaciarze chodzą na jednego, co?
Megan wierciła się z zażenowaniem. Czuła, jak spódnica podjeżdża jej w górę, a wilgotna skóra przykleja się do skórzanej tapicerki krzesła.
– Nicky, czego chcesz? – Ale Nicky zajął się zapalaniem koola. Podsunął jej paczkę. – Nie, dzięki – odparła. – Palenie zabija.
Podrzucił paczkę, a zakończony korkopodobnym filtrem papieros wysunął się do połowy.
– Wiele rzeczy może cię zabić, Megan. – Nawet mimo oddzielenia od niego stołem wyraźnie czuła zapach mentolu. Oblizała wargi i sięgnęła po papierosa, a potem pochyliła się ku plastikowej zapalniczce. Ręka jej się trzęsła, a usta drżały. Papieros chybotał się w płomieniu. Nicky prychnął i przytrzymał jej dłoń, dopóki nie zapaliła. Aż się skuliła, czując jego zapach, skomponowany z taniej supermarketowej wody kolońskiej, żelu do włosów i odświeżacza samochodowego. Wciągnęła dym i odchyliła się, opierając o skórzane oparcie. Najpierw kaszlnęła, a w końcu zaczęła rozkoszować się smakiem. Nicky przesunął po stole szklankę z Chivas. – Dalej, napij się. Po to się tu znalazłaś, prawda? Wpadłaś się napić?
– Nicky, dlaczego za mną łazisz przez cały dzień? Czego tak naprawdę chcesz?
Jego uśmiech zgasł. Tak naprawdę bez tego jego twarz wyglądała mniej groźnie.
– Napij się.
Megan złapała oburącz szklankę i łyknęła.
– Dobra, skończmy te pierdoły, Megan. Wiesz, czemu cię śledzę. Masz coś, czego chcę.
– Nie wiem, o czym…
Nicky trzasnął pięścią w stół. Bonnie-Bunny podniosła wzrok znad swojego podium, a barman wychylił się zza baru.
– Przepraszam – zawołał do nich Nicky z nieprzytomnym uśmiechem. – Oparzyłem się papierosem. Przepraszam. – Odwrócił się znów do Megan. – Wiem, że myślisz o mnie, że jestem nikim – zniżył głos do szeptu. – Ale powiem ci raz, Megan, i więcej tego nie powtórzę, nie zaczynaj ze mną.
– Wcale nie uważam, że jesteś nikim, Nicky. – Chivas spotęgował odwagę Megan. – Myślę, że jesteś wart znacznie mniej. Wykolejeniec, młodociany przestępca, złodziejaszek, dilerek, frajer, mniej niż zero. Pamiętaj, Nicky, znałam cię już wcześniej. Nie zgrywaj mi tu mafioso, bo się udławię ze śmiechu. – Napiła się ze szklanki, zadowolona ze zmieszania widocznego w oczach Nicky’ego. Z zaciśniętych ust wystawał mu papieros i dymił wściekle. Megan zgasiła swojego.
– No i? – spytał. – Może i tak było. Chyba nieźle wyszłaś na nieoficjalnych informacjach, które przekazywałem twoim spedalonym redaktorom przez parę ostatnich lat. Ale tu już nie chodzi o drobiazgi, sama dobrze wiesz. Gdyby tak było, może nie musiałabyś uciekać, co? Pewnie sądzisz, że mi możesz śmiało napyskować. Ale co z nimi? – Megan zakrztusiła się, kiedy powiedział o „nich”. Gdy odstawiała drinka, znów zaczęły jej się trząść ręce.
– Och, Megan, tak mi przykro. Zdenerwowałem cię czymś? – Nicky chwycił jej wpół opróżnioną szklankę i osuszył ją. Kostki lodu zagrzechotały o zęby, gdy wysączał ostatnią kroplę. – Wiesz, zamierzałem przeprowadzić to w miły sposób. Pomyślałem, że osłodzę ci to, przez co musisz przejść, postawię wino i obiad, potem bzyknę, a ty w zamian będziesz współpracować. Ale koniec z gierkami. Masz coś, czego chcę. Coś, czego oni chcą.
– Mam to w domu, Nicky. Jeśli tak bardzo tego chcesz, dobrze. Chodźmy do mnie i sobie to weźmiesz.
– W twoim domu nie ma nic. Uważasz, że nie umiem prześliznąć się obok portiera? – Nicky dmuchnął jej dymem w twarz. – Fajne sobie uwiłaś gniazdko. Sam sobie niebawem takie sprawię. Wysoko, z widokiem na jezioro. Oczywiście, trochę w nim teraz bałaganu.
– Włamałeś mi się do mieszkania?
– Błagam cię. Dziś rano znalazłem się w środku i dziesięć minut po twoim wyjściu zacząłem przeglądać rzeczy. Joey cię śledził, a ja przeglądałem. Jak się nad tym głębiej zastanowisz, to zrozumiesz, że palnęłaś głupotę. Jeśli wiedziałaś, że za tobą idę, dlaczego nic z tym nie zrobiłaś? Dlaczego po nikogo nie zadzwoniłaś?
W kącikach oczu Megan wezbrały łzy.
– Nie… Nie chciałam nikogo narażać na niebezpieczeństwo.
– No i? Przecież z ciebie taka gruba ryba. Pani wielka redaktor poczytnego magazynu. Masz koneksje, prawda? Dlaczego nie zadzwoniłaś po gliny?
Po policzkach Megan pociekły łzy.
– Gliny? – Uśmiechnęła się smutno.
– Chyba masz rację. Po co? – Nicky wzruszył ramionami. – Przecież by ci nie uwierzyli. – Pochylił się ku niej nad stołem, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Ale czegoś tu nie rozumiem. Jesteś taka, kurwa, sprytna, to wiesz, że gliny ci nie uwierzą. Nikt ci nie uwierzy. Więc się nie przejmuj.
– Nicky, ktoś musi…
– Nie, nikt nie musi. Nikt nic nie musi. – Oparł się z powrotem na swoim krześle. – A więc w twoim mieszkaniu nic nie było. Musisz to mieć ze sobą, prawda? Podaj mi torebkę.
– Nicky, w mojej torebce nic nie ma. Nic ze sobą nie mam. Nie mam tego, co myślisz, że mam. I co oni myślą, że mam. Nigdy nie miałam.
Nicky potrząsnął głową i westchnął.
– Taka, kurwa, sprytna. I taka głupia. – Sięgnął za pazuchę, a potem przesunął rękę pod stołem. – Megan, wiesz, jak to jest otłuc komuś mordę pistoletem?
Kobieta wytarła łzy z policzków.
– Co… takiego? Otłuc kogoś pistoletem? Uważasz, że uda ci się mnie tutaj uderzyć? W Klubie 96? Sądzisz, że nie wezwą ochrony i nie wywalą cię wprost na Michigan Avenue?
– Megan, wcale nie powiedziałem, że to zamierzam zrobić. Ja tylko zapytałem, czy wiesz, co to oznacza.
Megan, kompletnie zaskoczona, odpowiedziała:
– No pewnie. Wiem, jak to jest, gdy ktoś komuś obija pysk pistoletem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

22
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.