Zapraszamy do lektury fragmentu powieści „Złodziej czasu” Terry’ego Pratchetta będącej kolejnym tomem cyklu „Świat Dysku”. Objęta patronatem Esensji książka ukaże się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.  | Tytuł: Złodziej czasu Tytuł oryginalny: Thief of Time Autor: Terry Pratchett Przekład: Piotr W. Cholewa Wydawca: Prószyński i S-ka Cykl: Świat Dysku ISBN: 978-83-7469-576-3 Format: 142×202mm Cena: 29,90 Data wydania: 11 września 2007 WWW: Polska strona Kup w Merlinie (27,50)
Czas jest zasobem. Wszyscy wiedzą, że trzeba nim gospodarować. Na Dysku zadanie to przypada Mnichom Historii, którzy magazynują go i przepompowują z miejsc, gdzie się marnuje (na przykład spod wody – ile czasu potrzebuje dorsz?), do takich jak miasta, gdzie nigdy nie ma dość czasu. Ale konstrukcja pierwszego na świecie naprawdę dokładnego zegara staje się dla Lu-Tze i jego ucznia Lobsanga Ludda początkiem wyścigu… no, z czasem. Ponieważ ten zegar zatrzyma czas. A to będzie dopiero początkiem kłopotów. „Złodziej czasu” prezentuje także pełnu komplet postaci drugoplanowych – bohaterów i złoczyńców, yetich, mistrzów sztuk walki oraz Ronniego, piątego Jeźdźca Apokalipsy (który odszedł, zanim stali się sławni).
|
Lu-Tze, sprzątacz, przebywał w swym Ogrodzie Pięciu Niespodzianek i starannie uprawiał swoje góry. Miotła stała oparta o żywopłot. Ponad nim wyrastał nad świątynnymi ogrodami wielki posąg Wena Wiecznie Zaskoczonego, siedzącego z szeroko otwartymi oczami i twarzą zamarła w permanentnym wyrazie… tak, przyjemnego zaskoczenia. Jako hobby, góry interesują zwykle tych ludzi, o których w normalnych okolicznościach mówi się, że mają dużo czasu. Lu-Tze w ogóle nie miał czasu. Czas był czymś, co zwykle zdarzało się innym; Lu-Tze miał do niego taki stosunek, jak mieszkający na wybrzeżu do oceanu: jest tam, jest wielki, czasami dla pobudzenia można zanurzyć w nim palec, ale trudno stale w nim żyć. Poza tym zawsze marszczyła mu się od tego skóra. W tej chwili, w nieskończonej, wiecznie odtwarzanej chwili tej spokojnej, zalanej słońcem dolinki, majstrował przy zwierciadłach, łopatkach, rezonatorach morficznych i jeszcze dziwniejszych urządzeniach niezbędnych, by ograniczyć wysokość gór do najwyżej sześciu cali. Drzewa wiśni były obsypane kwiatami. W tym miejscu zawsze były. Gdzieś na tyłach świątyni zadźwięczał gong. Stadko białych gołębic wzniosło się do lotu z dachu klasztoru. Cień padł na górę. Lu-Tze obejrzał się na osobę, która weszła do ogrodu. Niedbale wykonał gest symbolizujący posłuszeństwo wobec zirytowanego z wyglądu chłopca w szatach nowicjusza. – Tak, panie? – zapytał. – Szukam tego, którego nazywają Lu-Tze – odparł chłopiec. – Osobiście nie wydaje mi się, żeby istniał. – Uzyskałem lodowiec – oświadczył Lu-Tze, nie zważając na jego słowa. – Wreszcie. Widzisz, panie? Ma ledwie cal długości, ale już rzeźbi własną dolinę. Wspaniały, prawda? – Tak, tak, bardzo ładny – przyznał chłopiec z uprzejmości dla służącego. – Czy to jest ogród Lu-Tze? – Chodzi ci, panie, o Lu-Tze, który jest znany ze swoich gór bonsai? Nowicjusz spojrzał na rząd tac, a potem na pomarszczonego, uśmiechniętego staruszka. – Ty jesteś Lu-Tze? Ale przecież jesteś tylko sprzątaczem! Widziałem, jak zamiatasz sale sypialne! Widziałem, jak ludzie cię kopią! Lu-Tze, na pozór nie słuchając, podniósł tacę średnicy około stopy, na której dymił niewielki stożek popiołu. – Co o tym myślisz, panie? – zapytał. – Wulkaniczna. I demonicznie trudna do uzyskania, przepraszam za swój klatchiański. Nowicjusz zbliżył się o krok, pochylił i spojrzał prosto w oczy sprzątacza. Lu-Tze nieczęsto bywał zakłopotany, ale był w tej chwili. – Jesteś Lu-Tze? – Tak, chłopcze. Jestem Lu-Tze. Nowicjusz odetchnął głęboko i wyciągnął przed siebie chudą rękę. Trzymał w niej niewielki zwój. – Od opata… ee, czcigodny. Zwój drżał lekko w nerwowej dłoni. – Większość nazywa mnie po prostu Lu-Tze, chłopcze. Dopóki nie poznają mnie lepiej, niektórzy wołają na mnie „Zejdź mi z drogi”. – Lu-Tze starannie spakował swoje narzędzia. – Nigdy nie byłem specjalnie czcigodny, chyba że w przypadku poważnych błędów w pisowni. Rozejrzał się między tacami, szukając miniaturowego szpadla, którego używał do prac lodowcowych. Nigdzie go nie zauważył. A przecież odłożył go gdzieś tutaj przed chwilą… Nowicjusz obserwował go z wyrazem szacunku zmieszanego ze szczątkową podejrzliwością. Reputacja takich osób jak Lu-Tze zatacza szerokie kręgi. Był to człowiek, który… no, który zrobił właściwie wszystko, jeśli wierzyć plotkom. Ale nie wyglądał na takiego. Wyglądał na małego, łysego staruszka z rzadką brodą i lekkim, przyjaznym uśmiechem. Aby jakoś uspokoić młodego człowieka, Lu-Tze poklepał go po ramieniu. – Przekonajmy się, czego chce opat – powiedział. – Aha… Jest tu napisane, że masz mnie do niego zaprowadzić. Twarz nowicjusza stężała w wyrazie paniki. – Co? Jak mógłbym to zrobić? Nowicjuszom nie wolno wchodzić do Wewnętrznej Świątyni! – Naprawdę? W takim razie to ja cię zabiorę, żebyś mnie doprowadził na spotkanie z opatem. – Wolno ci wchodzić do Wewnętrznej Świątyni? – zdumiał się chłopiec, i natychmiast zasłonił usta dłonią. – Ale jesteś tylko sprzą… Oj… – Zgadza się! Nawet nie prawdziwym mnichem, a co dopiero dongiem – odparł wesoło sprzątacz. – Zadziwiające, nieprawdaż? |