powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LXIX)
wrzesień 2007

XXI: Rock nowego wieku cz.1
„Kiedyś to była muzyka. Dziś nie ma charyzmatycznych zespołów” – wciąż słyszy się podobne twierdzenia. Na szczęście to tylko narzekania malkontentów, ponieważ nowy wiek przyniósł światu zjawisko zwane Nową Rockową Rewolucją. Kiedy na Zachodzie młodzież szalała w klubach przy odrodzonym rocku, w Polsce trend ten był znany tylko nielicznym. Najwyższy czas, by sytuacja ta uległa zmianie. Przedstawiam zatem najważniejszych wykonawców tego ruchu w nadziei, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Za czas panowania Nowej Rockowej Rewolucji należy uznać okres między wydaną w 2000 roku płytą „Veni Vidi Vicious” The Hives a debiutem Franz Ferdinand w roku 2004. W tych latach powstały najlepsze płyty charakteryzujące nurt. Jego esencją stało się granie prostych, garażowo brzmiących utworów, które stanowiły alternatywę dla przeładowanych brzmieniowym przepychem produkcji nu metalowych i wszechobecnego, bardzo zmanierowanego już hip-hopu. Warto więc przyjrzeć się, co też przegapiła polska młodzież.
The Hives „Veni Vidi Vicious” (2000)
Mało kto pamięta jeszcze, że Nowa Rockowa Rewolucja to nie wymysł chłopaków z Nowego Jorku ani Wysp Brytyjskich. Tak naprawdę narodziła się w Szwecji, skąd pochodzą członkowie formacji The Hives. Wszyscy wychowali się w górniczym miasteczku Fagersta, gdzie w 1993 roku zaczęli grać pod wspólnym szyldem. Jak twierdzi wokalista Howlin’ Pelle Almqvist, to właśnie nuda i industrialny klimat sprawiły, że ich znakiem rozpoznawczym stały się proste, hałaśliwe piosenki.
Zadebiutowali w 1997 roku, wydając płytkę „Barely Legal”, która przepadła nawet na rodzimym rynku. Dawka garażowego brudu, rozwrzeszczanych wokali i energii rodem z The Stooges nie przypadła do gustu zasłuchanej w „OK Computer” Radiohead publice. Widać to jeszcze nie był TEN czas.
Wszystko zmieniło się, kiedy w 2000 roku światło dzienne ujrzało ich kolejne dzieło zatytułowane „Veni Vidi Vicious”. Promowała je megaprzebojowa piosenka „Hate to Say I Told You So”. Młodzi Szwedzi oszaleli na punkcie The Hives, ale to jeszcze nic. Wkrótce płyta dotarła do Wielkiej Brytanii i USA i tam dopiero się zaczęło. Nagle wszyscy chcieli też tak brzmieć. W krótkim czasie zaczęły powstawać kolejne zespoły, które za główny cel postawiły sobie granie szybko i prosto, bez zbędnych elektronicznych ozdobników.
Trzeba też wspomnieć, że The Hives to nie tylko muzyka, ale również sceniczny wizerunek. Piątka muzyków ubierała się w identyczny sposób, czyli czarne marynarki i białe krawaty. Jednak ten image grzecznych chłopców to tylko zmyłka. Na scenie żaden z nich się nie oszczędzał, a ich koncerty zawsze stanowiły wulkan energii. Dzięki temu zasłużyli sobie na miano jednego z najbardziej ekscytujących wykonawców.
Świetną formę The Hives potwierdzili trzecim albumem „Tyrannosaurus Hives” (2004 rok). Postanowili się nie zmieniać. Muzycy dalej łapali za instrumenty i pruli do przodu po trupach. I dobrze, mody szybko przemijają, dlatego trzeba chwytać sukces póki można. Była to już ostatnia chwila.
Kontrowersyja okładka
Kontrowersyja okładka
The Strokes „Is This It” (2001)
Czy Nowa Rockowa Rewolucja byłaby możliwa bez The Strokes? Wątpię, każdy trend potrzebuje swojej ikony, a Strokesi byli tym dla rocka nowego wieku, czym Nirvana dla grunge. Pięciu chłopaków z Nowego Jorku potrafiło nie tylko tworzyć zgrabne melodie, ale przy tym byli przystojni i niewiarygodnie medialni. Czy trzeba czegoś więcej, by zwrócić na siebie uwagę kolorowej prasy?
Na szczęście The Strokes to nie tylko wizerunek, ale przede wszystkim ciekawe kompozycje. Zaczynali, grając w nowojorskich klubach, gdzie wypatrzył ich znany łowca talentów Ryan Gentles. Trzeba przyznać, że miał nosa, bo już pierwsza muzyczna próbka zespołu w postaci minialbumu „The Modern Age” (początek 2001 roku) wzbudziła zainteresowanie zarówno krytyki, jak i publiczności. Mimo że komponując czerpali garściami z najlepszych amerykańskich wzorców (The Velvet Underground, Patti Smith), tworzyli całkiem nową jakość. Ich muzykę charakteryzowała spora dawka energii, nonszalancji oraz szczeniackiej szczerości, jakiej poszukiwało młode pokolenie. Kiedy karuzela promocyjna odpowiednio się rozkręciła, jeszcze w tym samym roku chłopaki wydały pierwszy longplay „Is This It”. I bomba wybuchła!
Album znikał ze sklepów niczym świeże bułeczki, koncerty wyprzedawali na pniu, a prasa muzyczna wyprzedzała się w wychwalaniu nowego odkrycia, nazywając The Strokes debiutem roku. Nic w tym dziwnego, jeśli miało się na składzie takie przebojowe piosenki, jak „Someday” czy „Last Nite”.
Na uwagę zasługuje również okładka „Is This It”, która przyciąga męski wzrok. Znajduje się na niej niezwykle apetyczne nagie damskie biodro oraz delikatnie opierająca się o nie dłoń ubrana w czarną rękawiczkę. Nie muszę chyba dodawać, że pruderyjna Ameryka od razu wpadła w histerię i była jedynym krajem, gdzie ten album ukazał się z innym zdjęciem na wierzchu.
The Strokes przez dwa lata ciągnęli dobrą passę, aż do wydania kolejnego albumu „Room on Fire”. Choć w niczym nie był gorszy od poprzedniego, zainteresowanie nim musiało rozczarować dystrybutorów, ponieważ mimo medialnego szumu i podsycania atmosfery oczekiwania sprzedawał się prawie o połowę gorzej niż debiut. Trudno powiedzieć, co zawiniło. Może po prostu gorączka Nowej Rockowej Rewolucji wygasała…
Biografia The Libertines
Biografia The Libertines
The Libertines „Up the Bracket” (2002)
W Stanach królowali The Strokes, w Europie natomiast The Libertines. Oczywiście to uproszczenie, ale jeśli przyjmie się założenie, że na Starym Kontynencie kolebką Nowej Rockowej Rewolucji była Wielka Brytania, to starając się wymienić najważniejsze zespoły XXI wieku, nie sposób o nich nie wspomnieć. Zespół ten to przede wszystkim duet gitarzystów Carla Barata i Petera Doherty’ego. Bez wątpienia najbardziej wyrazistych muzyków młodego pokolenia.
Barat i Doherty już w 1997 zaczęli poważnie myśleć o występowaniu na estradzie, jednak problemy ze znalezieniem basisty i perkusisty opóźniły ich debiut płytowy o całe lata. Ostatecznie udało się i za instrumentami stanęli odpowiednio John Hassall i Gary Powell. Po zebraniu pełnego składu The Libertines zaczęli regularnie grywać koncerty w podrzędnych klubach. Jako jeszcze nieznany zespół występowali w roli supportu The Strokes. Niedługo potem zauważeni przez wysłannika firmy Rough Trade podpisali z nią kontrakt płytowy. Wydali pierwszy singiel z utworami, „What a Waster/I Get Along”, który z miejsca trafił w gusta spragnionej gitarowego grania brytyjskiej młodzieży. Nie było na co czekać. Pół roku później mieli już debiutancki album „Up the Bracket”.
I co tu dużo mówić, spodobał się, nawet bardzo. Wyprzedane 150 tysięcy egzemplarzy mówi samo za siebie. Należy jednak zaznaczyć, że „Up the Bracket” nie był żadną europejską kopią „Is This It” Strokesów. Muzyka na nim zawarta stanowiła klasę samą w sobie. Chociaż podobnie jak jej amerykański odpowiednik była hałaśliwa i młodzieńczo żywiołowa, to jednak o wiele bardziej ostra i surowa. The Libertines postawili na inspiracje zaczerpnięte od najlepszych kapel punkowych z The Cash na czele. Zresztą to akurat nikogo nie powinno dziwić, ponieważ producentem płyty został Mick Jones, odpowiedzialny za brzmienie tej legendarnej grupy.
Nie należy zapominać, że mit The Libertines opiera się nie tylko na porządnym rock’n’rollowym graniu, ale i na ekscesach liderów. Panowie skutecznie starali się, by prasa bulwarowa miała o czym pisać. Niedługo po wydaniu debiutanckiego albumu Peter Doherty po raz pierwszy poszedł na odwyk narkotykowy. Między nim a Baratem coraz częściej dochodziło do spięć, co spowodowało, że Doherty został wyrzucony z zespołu. Wkrótce potem włamał się do mieszkania niedawnego kolegi, za co dostał pół roku więzienia. Wyszedł z niego po dwóch miesiącach i jeszcze tego samego dnia poszedł na koncert z The Libertines. Po nim odbyło się pojednanie liderów, które uwieńczono na zdjęciach umieszczonych następnie na okładce kolejnej płyty zespołu. Fani odzyskali nadzieję na reinkarnację grupy w klasycznym składzie.
Wyglądało na to, że sytuacja między Baratem a Dohertym się ustabilizowała. Panowie przez jakiś czas zgodnie pracowali nad nowymi piosenkami. Była to jednak cisza przed burzą. Kłótnie wkrótce zaczęły się na nowo. Doherty znów zaczął ćpać, po czym samoistnie odszedł z drużyny. Nie na długo. Po chwili wrócił, tylko po to, by za moment na nowo pozostać poza składem za sprawą Barata. Wszystkiemu towarzyszyły imprezy narkotykowe i kolejne nieudane odwyki. W 2004 roku udało się wreszcie wydać następcę „Up The Bracket”. Album nazywał się po prostu „The Libertines” i od razu debiutował na pierwszym miejscu brytyjskiej listy sprzedaży. Zespół ruszył w trasę koncertową. Jak się okazało, ostatnią w karierze. Barat i Doherty podjęli decyzję, że nie będą dłużej męczyli się ze sobą i rozwiązują The Libertines, pozostawiając fanom dwa albumy i legendę.
Interpol (www.freerockinweekendrockin.com)
Interpol (www.freerockinweekendrockin.com)
Interpol „Turn On the Bright Lights” (2002)
Zespół Interpol różni się od kapel wymienianych powyżej. Nie chodzi tylko o brak „the” przed nazwą ani nawet o to, że na ich debiutanckim albumie „Turn On the Bright Lights” znalazły się utwory trwające ponad sześć minut. Tym, co świadczy o ich wyjątkowości, jest wciągająca, hipnotyzująca muzyka. To już nie jest szczeniackie granie na zasadzie: byle głośniej, byle wścieklej. Muzycy Interpol postawili na mroczny nastrój. Ich kompozycje są przepełnione goryczą i nostalgią. Niejednokrotnie mówi się o tej kapeli, że wprowadziła Nową Rockową Rewolucję na salony.
Choć Interpol zaliczany jest do fali nowojorskiego undergroundu, to jego korzeni należy szukać w Paryżu. Tam bowiem gitarzysta Daniel Kessler stwierdził, że zakłada własną grupę rockową. Był tak zdeterminowany, że muzyków wybierał nie na podstawie ich umiejętności, a po wyglądzie. Kiedy spodobał mu się czyjś styl, zapraszał delikwenta do domu na godzinkę lub dwie wspólnego jamowania. Jeśli między muzykami nie zaiskrzyło, gość mógł spokojnie iść swoją drogą. W ten sposób poznał gitarzystę o ciekawej barwie głosu, Paula Banksa. Poza nim pozyskał do składu Carlosa Denglera, grającego na gitarze i keyboardach. Jedynie perkusista Sam Fogarino w szeregi grupy nie trafił z łapanki, ponieważ przyjaźnił się z Kesslerem od wielu lat. Tak utworzył się trwały skład Interpol.
Zespół zadebiutował w 2002 roku płytą „Turn On the Bright Lights”. Od razu zdobyła sobie przychylność krytyki i, o dziwo, roztańczonej przy Strokesach i Hivesach, nowojorskiej publiki. Aby uzmysłowić różnicę dzielące te zespoły, dodam, że prasa muzyczna z miejsca okrzyknęła Interpol pełnoprawnym spadkobiercą tradycji Joy Division. Choć muzycy odcinają się od inspiracji tą słynną formacją, to nie da się ukryć, że Paul Banks, który przejął rolę głównego wokalisty, posiada tę samą ekspresję w głosie, co nieodżałowany Ian Curtis. Zresztą ich utwory emanują podobną atmosferą depresji, z tym, że chłopaki z Interpol postarali się o dodatkowy ładunek melodyjności, który słychać zwłaszcza w ich sztandarowej kompozycji „NYC”.
Po dwóch latach od wydania debiutu, spędzonych na niemal ciągłym koncertowaniu, czterej panowie cichcem wymknęli się z Nowego Jorku, by razem z wypróbowanym realizatorem dźwięku Peterem Kaitsem, zaszyć się w prowincjonalnym Connecticut i w spokoju popracować nad nowym materiałem. Efekt ich pracy można było podziwiać w październiku 2004 roku, kiedy światło dzienne ujrzało ich kolejne dzieło zatytułowane „Antics”. Na szczęście syndrom drugiej płyty nie dotyczył tego wydawnictwa. Muzyka na nim zawarta zyskała jeszcze więcej przestrzeni, a przy tym stała się odrobinę lżejsza, co nie znaczy, że wciąż nie była depresyjna. Na uwagę zasługuje również fakt, że Banks poćwiczył trochę nad głosem, powoli zacierając podobieństwa do Curtisa. Zmiany te sprawiły, że fani grupy mogą być spokojni o przyszłość ulubieńców. Coś mi mówi, że Interpol jeszcze nie pokazał do końca na co go stać i zabłyśnie jeszcze nie raz, nawet kiedy wszyscy zapomną, że coś takiego jak Nowa Rockowa Rewolucja miało miejsce.
Wymienione powyżej zespoły przyczyniły się w znacznym stopniu do rozkwitu popularności Nowej Rockowej Rewolucji. Jednak poza nimi są też i takie, które ukrywały się w cieniu gigantów lub na moment podbijały listy przebojów i znikały. O nich (ale nie tylko) w następnym odcinku.
powrót do indeksunastępna strona

65
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.