Jarmark Jagielloński w Lublinie został zorganizowany po raz pierwszy i od razu okazał się wielkim sukcesem. Na Starym Mieście i błoniach zamkowych zaroiło się od kapel folkowych, tańczących dwórek, rycerzy, białoruskich kilimów, słomianych wyplatanek, ceramiki ludowej i artystycznej, żonglerów, połykaczy ognia i wszelkich innych atrakcji. Kapele folkowe z Węgier i Portugalii zachwyciły publiczność, a spektakle teatralne były fascynujące.  | „Kwoka trojańska”, czyli plakat imprezy
|
Lublin zaczął wreszcie wykorzystywać swoje położenie w pobliżu granicy z Ukrainą i Białorusią. Centrum Kultury sięgnęło po dofinansowanie z unijnej inicjatywy INTERREG i zorganizowało imprezę, jakiej w Kozim Grodzie jeszcze nie było. Jeśli wierzyć doniesieniom prasowym, przez Stare Miasto i błonia zamkowe przewinęło się około stu tysięcy osób, zaś wystawców z Polski, Ukrainy i Białorusi było dobrze ponad dwustu. Wielką zaletą imprezy był jej jednorodny klimat: w kramach królowało rękodzieło artystyczne i wyroby ludowe, jedyne stoisko z plastikowymi, odpustowymi zabawkami było wstydliwie schowane w najdalszym krańcu błoni, zaś w kramie z tandetnymi replikami broni palnej i siecznej już następnego dnia pojawiły się bardzo porządnie wykonane kute miecze i topory bojowe. Zacznijmy jednak od początku. Jarmark Jagielloński rozpoczął się w środę, 15 sierpnia, uroczystą mszą odpustową w kościele, o którym legenda głosi, że zbudowany został rękami jeńców krzyżackich spod Grunwaldu. Tego dnia nie było jeszcze jarmarku w sensie handlowym, a jedynie imprezy towarzyszące. O 16:00 odbył się XIV Ogólnopolski Konkurs Hejnałów Miejskich, wieczorem zaś odbyła się Noc Świątyń.  | Na jarmarku była obecna również bardziej awangardowa ceramika Fot. © Agnieszka Szady
|
Punkt zborny wycieczki ustalono na wzgórzu Czwartek, pod kościołem Św. Mikołaja – jednym z najstarszych w Lublinie. Idąc tam, spodziewałam się kilkudziesięciu osób, lecz po wdrapaniu się po stromych schodkach ujrzałam kilkusetosobowy tłum. W zapadającym zmroku przewodnik poprowadził nas na tyły kościoła, pod dzwonnicę, gdzie ze skarpy roztaczał się piękny widok na panoramę starej części Lublina. Opowiadał o wizycie Władysława Jagiełły w Lublinie oraz o historii kościoła pod wezwaniem Św. Mikołaja – niestety, ze względu na brak nagłośnienia tylko osoby stojące najbliżej mogły coś usłyszeć. Potem weszliśmy do kościoła i wysłuchaliśmy kolejnego wykładu, a następnie cała gromada skierowała się do cerkwi lubelskiej pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego. Przy stromych schodkach stali ochroniarze i zabraniali nimi schodzić, kierując ludzi do bezpieczniejszego zejścia obok, łagodnym stokiem. Przeszliśmy wzdłuż pustawego w nocy dworca PKS na dziedziniec cerkwi, z trudem się na nim mieszcząc. Zwiedzanie wnętrza odbywało się na tury, a w tym czasie przewodnik, stojąc przy okolonym żywopłotem klombie, opowiadał, z jakich najstarszych źródeł wiadomo o istnieniu cerkwi w Lublinie (pierwsze wieści pochodzą, można powiedzieć, z kroniki kryminalnej: zapisu o zamordowaniu przez rozbójników dwóch kobiet, które z jakiejś odległej miejscowości wędrowały do Lublina na święto prawosławne w roku 1390).  | Misterium teatralne na dziedzińcu klasztoru Dominikanów Fot. © Agnieszka Szady
|
Dostałam się w końcu do środka cerkwi i zaczęłam dzielić uwagę między wykład popa a obfotografowywanie ikonostasu, obrazów w pozłocistych ramach, fresków ze świętymi i malowideł iluzorycznych. Byłam w ostatniej grupie, więc zaraz po wyjściu ruszyliśmy w stronę Starego Miasta. Przy przechodzeniu przez ruchliwą w tym miejscu ulicę ochroniarze wstrzymywali ruch samochodowy, a nasz tłum robił spore wrażenie na przechodniach. W drodze do kościoła Karmelitów odłączyłam się i pognałam do Dominikanów, gdzie w wirydarzu klasztornym zaczynało się właśnie „Misterium ekumeniczne” Teatru im. Łesia Kurbasa ze Lwowa. Przez oświetloną pochodniami bramę weszłam na dziedziniec wypełniony widzami otaczającymi scenę, na której stał niski, okrągły stolik, kręcone krzesło i wózek inwalidzki, a także dekoracje z postaciami Matki Boskiej i świętych. Niektóre postaci miały lustro w miejsce twarzy lub twarz obrotową z lustrem po drugiej stronie. Nad sceną wisiał wielki walec z lśniącego, białego materiału, a w jednym rogu sceny stał mężczyzna cały owinięty niczym mumia długim pasem cienkiego płótna. Kiedy weszłam, aktor z kitką odwijał to płótno, mówiąc coś po ukraińsku. Z początku bardzo niewiele rozumiałam, ale kiedy wsłuchałam w język (który znam piąte przez dziesiąte), załapywałam już całkiem sporo. Misterium traktowało o istocie duszy, Boga i człowieka. Porwała mnie atmosfera, a nie do końca zrozumiały język tylko dodawał uroku. Aktorzy świetnie grali, bardzo ekspresyjnie, ale bez przesady, a co jakiś czas przepięknie śpiewali chóralne pieśni cerkiewne.  | Urodziwe białoruskie tkaczki przy krosnach Fot. © Agnieszka Szady
|
Aktor z kitką momentami spierał się z drugim, śniadym z bródką – kojarzył mi się z diabłem, aczkolwiek nie wiem, czy taka była jego rola w tej sztuce. Potem do dialogu włączyli się chłopak i dziewczyna, którzy początkowo stali z tyłu i śpiewali. Na koniec wszyscy zdjęli ze stolika okrągły lustrzany blat, najstarszy, siwy aktor – ten, który był owinięty płótnem, a potem nic nie mówił – wszedł na stolik i okazało się, że w „pulpicie” pod blatem jest woda, którą obmyli mu nogi. Następnie zszedł na scenę, wczołgał się pod stół i położył krzyżem, a pozostali opuścili niżej ten walec z materiału i ścisnęli go w połowie sznurkiem, tworząc dwa stożki stykające się wierzchołkami. To był koniec. Oklaskawszy należycie cały zespół, ruszyłam przez nocne Stare Miasto, rozmawiając z poznanymi chwilę wcześniej sympatycznymi artystami ze Lwowa, którzy przyjechali na jarmark ze swoją ceramiką.  | Białoruskie cudeńka ze słomy Fot. © Agnieszka Szady
|
Od czwartku do niedzieli Stare Miasto pełne było kramów, które zaczynały się zaraz za Bramą Krakowską, by ciągnąć się aż do Rynku i dalej Grodzką w dół oraz Dominikańską do placu Po Farze. W oczach aż wirowało od bajecznie kolorowych haftowanych chust kurpiowskich, niewyobrażalnie filigranowych białoruskich plecionek ze słomy, wełnianych kilimków i krajek, garnuszków, dzbanuszków, glinianych dzwoneczków w najróżniejszych kształtach (ażurowego stożka, krowy albo… orangutana), świątków, wycinanek, batików, szydełkowych serwet, westernowych siodeł, metaloplastyki, drewnianych szkatułek, miodów pitnych, motyli drewnianych i koników bujanych. Sprzedawano też grube pajdy chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym, swojskie kiełbasy, tradycyjny chleb w ogromnych bochnach i ekologiczną kaszę. Szczególnym powodzeniem cieszyły się gorące oscypki z dżemem żurawinowym, opiekane na pięknym, ręcznie kutym ruszcie. W ramach pokazów ginących zawodów można było obejrzeć przy pracy kowali i garncarzy, wyplatanie koszyków z wikliny, a także przędzenie kądzieli i tkanie na krosnach w wykonaniu kobiet w polskich i białoruskich strojach ludowych. Tuż obok jeden twórca ludowy rzeźbił dłutem świątki, a drugi wyciosywał swoje rzeźby za pomocą zwykłej siekiery. Odbywały się też mini-warsztaty garncarstwa dla najmłodszych.  | Tak się robi pieczęcie lakowe Fot. © Agnieszka Szady
|
Siłacz przebrany za giermka wielkim młotem z jeszcze większym hukiem wybijał z miedzi i aluminium pamiątkowe monety, a obok stała krzyżacka przyłbica i dyby, w których za drobną opłatą można się było sfotografować. Na ulicy Grodzkiej odbywało się ręczne czerpanie papieru, zaraz obok rekonstrukcja średniowiecznej prasy odciskała na tym papierze różne drzeworyty oraz pamiątkowe świadectwa jarmarkowe, na których mężczyzna w stroju historycznym odciskał lakowe pieczęcie. Pomiędzy straganami przechadzał się król Jagiełło z dwórkami, a także rycerze, którzy przybyli na turniej; co jakiś czas można też było zobaczyć żonglerów i szczudlarzy, zaś z ciągniętego przez konie wozu z płócienną budą młodzieniec w mnisim stroju sprzedawał jakieś tajemnicze eliksiry. Drugą z głównych atrakcji jarmarku były występy kapel folkowych oraz śpiewaków polskich i zagranicznych. Odbywały się na placu Po Farze, a w sobotę i niedzielę również na drugiej scenie, ustawionej na błoniach pod Zamkiem. Dla odmiany na Rynku przy Trybunale puszczano folkową muzykę z głośnika. Od czasu do czasu kapele chodziły też po całym mieście: dziko wyglądający irlandzcy kobziarze o pomalowanych twarzach, zespół z Bukowiny w eleganckich czarnych strojach, siwowłose śpiewaczki ludowe, jakaś ni to hiszpańska, ni to cygańska trupa uliczna w strojach przypominających wieczorowe – pozornie niepasująca do ludowo-historycznego klimatu jarmarku, a jednak zadziwiająco dobrze wtapiająca się w staromiejskie uliczki.  | Koncetr Portugalczyków na placu Po Farze Fot. © Agnieszka Szady
|
Największą popularnością cieszyli się węgierscy bębniarze i męski zespół muzyczno-wokalny „Tuna Real Academicum” z Viseu w Portugalii w strojach à la Vasco da Gama. Piosenki portugalskie, z którymi zetknęłam się po raz pierwszy w życiu, zdziwiły mnie – sądziłam, że muzyka tego kraju powinna być podobna do hiszpańskiej, tymczasem pobrzmiewały w niej nuty kojarzące mi się odrobinę… rosyjsko. Młodzi Węgrzy, wygrywający na bębnach i piszczałkach dzikie, hipnotyzujące rytmy, z niespożytą kondycją koncertowali a to na błoniach, a to na placu, by po chwili pojawić się na Rynku lub w Bramie Krakowskiej. Trochę tylko szkoda, że publiczność jednych i drugich słuchała nieruchomo i z kamiennym wyrazem twarzy jak na pogrzebie… Tańczyć ośmielały się właściwie tylko dwórki Jagiełły – dziewczyny z Zespołu Muzyki Dawnej w Lublinie. Codziennie wieczorem miały miejsce koncerty znanych zespołów, jak Kwartet Jorgi, Federacja Bardów czy Orkiestra Świętego Mikołaja. Nawiasem mówiąc, tylko te zespoły (plus rockowo-folkowa gruzińska Zumba) dostąpiły zaszczytu określenia w programie godziny ich występu – pozostałe grupy potraktowano zbiorczym „15:00 – występy kapel folkowych”, na co wielu zwiedzających narzekało.  | Słowianki na grodzisku Fot. © Agnieszka Szady
|
W sobotę i niedzielę na błoniach zamkowych miała miejsce „Inscenizacja słowiańskiego grodziska”, jak to nazwano w programie. Polegała ona na tym, że niejako „w kącie” błoni ustawiono makietę grodu i elementy życia codziennego: prymitywne krosna, drewniane łoże przykryte skórami, rzeźbione krzesła, na których siedziały słowiańsko ubrane dziewczęta, szyjąc i haftując, a przed nimi na ławach leżały hełmy, płaszcze, karwasze i inne elementy słowiańskiego rynsztunku. Rozpalono też ognisko, na którym w glinianych garnkach gotowało się jedzenie. Dziewczęta sprzedawały „słowiańskie” produkty w rodzaju kaszy i miodu oraz niedrogie rękodzieło: wisiorki, sakiewki, obrazki-kolaże z papieru, drewna, płótna, laku i miedzianych drucików. Odbywały się pokazy mielenia na żarnach, rozniecania ognia za pomocą tarcia, słowiańskich zaślubin itp., jednak wobec braku szczegółowego programu potencjalni widzowie – podobnie jak w przypadku występów kapel – byli zdani na łut szczęścia. Obok grodziska odbywały się warsztaty gry na bębenkach, żonglowania za pomocą kijków i chodzenia na niezbyt wysokich szczudłach – szczególnie te ostatnie cieszyły się niesłabnącym powodzeniem. Tuż przy scenie koncertowej rozstawiono kramy-namioty, gdzie w sobotę w południe odbywała się degustacja kuchni regionalnej z Łucka i Lublina (kolejkę chętnych oceniłam na oko na jakieś 1,5 godziny czekania, więc nawet nie próbowałam), zaś na scenie odbył się konkurs rozpoznawania z zawiązanymi oczami składników potraw. Później przy okazji występów zespołów ludowych i historycznych odbywały się również pokazy tańców.  | Fresk z… lokomotywą Fot. © Agnieszka Szady
|
Po zapadnięciu zmroku na Rynku odbył się pokaz tańca z ogniem, a przechadzając się po staromiejskich uliczkach, można było trafić na kuglarza żonglującego kolorowymi, świecącymi kulami. O 21:00 poszłam obejrzeć zapowiedziane w programie „ożywienie fresków z Kaplicy Zamkowej” na rogu placu Zamkowego i Kowalskiej. Znajduje się tam coś w rodzaju dziesięciometrowej wnęki między dwoma kamienicami, z małym trawniczkiem i łukowatym obramowaniem, w którym kiedyś zapewne była studzienka. Na ścianie namalowano freski, stylem bardzo podobnym do bizantyjskich malowideł w kaplicy, tak wkomponowane w łaty zniszczonego tynku, że wyglądały, jakby się spod niego wyłaniały. Były podzielone na prostokąty: Jagiełło na koniu, Brama Krakowska, jakieś postaci w strojach średniowiecznych i tak dalej – oczywiście z powodu „zniszczenia” z niektórych malowideł było widać tylko fragmenty. Przy chodniku umieszczono tablicę, na której była historia namalowania fresku napisana tak zręcznie, że nie od razu było jasne, że twórcą jest współczesny artysta, nie zaś uczeń tego, który malował kaplicę, oraz objaśniona zawartość poszczególnych jego części: założenie Lublina, przyjazd Jagiełły, pożar miasta… a także Potop Szwedzki, wkroczenie Armii Czerwonej i „Solidarność”. Mimo tego sądząc z komentarzy, niektórzy widzowie dali się nabrać na autentyczność malowideł, choć na jednym z nich widniał parowóz, a na innym „średniowieczne” postaci trzymały w dłoniach pistolety maszynowe.  | Węgierscy bębniarze w trakcie jednego ze swoich licznych przemarszów Fot. © Agnieszka Szady
|
Następnie na placu Zamkowym miało miejsce przedstawienie „Fiesta płaskorzeźb” Teatru Woskriesienia ze Lwowa. Nie zawierało ono kwestii mówionych, ale to mi nie pomogło w zrozumieniu, może dlatego, że nie wszystko dobrze widziałam – staliśmy wprawdzie dość wysoko, bo na schodach zamkowych, ale za to daleko, zaś rząd ludzi stojących przy samej scenie skutecznie ją zasłaniał. Przypłynęła płócienna łódź, facet na szczudłach puszczał w niebo fajerwerki, damy dworu owijały jakąś kobietę długimi płachtami zwiewnych materiałów, cztery postaci w czerwonych strojach z kapturami à la Ku-Klux-Klan czaiły się z długimi kijami… Z poniedziałkowego wydania lokalnej gazety dowiedziałam się, że sztuka opowiadała o miłości króla do dziewczyny z ludu.  | Strój tej pani po prostu mnie zachwycił Fot. © Agnieszka Szady
|
W niedzielę na błoniach obok „rycerskiego” namiotu odgrodzono za pomocą rozpiętych na barierkach i sznurkach płacht zielonego materiału spore pole, szczelnie oblepione ludźmi na długo przed rozpoczęciem turnieju, w którym nagrodą był miecz i sztylet bojowy. Dowódca Chorągwi Rycerskiej Ziemi Lubelskiej pokazywał widzom części zbroi i wyjaśniał, do czego służą. Kiedy zaczęły się walki, wraz z kolegami z sekcji szermierczej naszego klubu fantastyki zakradłam się za namiot przed zieloną barierką i zanim ochroniarz nas wyprosił, udało nam się obejrzeć pojedynek dwóch rycerzy w długich, czerwonych przeszywanicach oraz błyszczących naramiennikach i karwaszach. Jeden trzymał miecz półtoraręczny i czynił nim dość niemrawe gesty, a drugi siekał go szablą tak, że tamten w końcu zasłonił się wolną ręką. Rycerz z szablą był Ukraińcem, który później wygrał cały turniej – podobno dosłownie roznosił przeciwników (jeśli tak „walczyli”, to ja się nie dziwię…). Więcej nie udało mi się dojrzeć zza ludzi, poza tym rycerzy była liczba znikoma – dosłownie kilku, co sprawiało wrażenie nader nędzne w porównaniu z turniejami sprzed dziesięciu lat, kiedy to na błoniach prezentowały się bractwa z całej środkowo-wschodniej Polski. O 18:00 na placu Po Farze nastąpiło zamknięcie jarmarku, na którym – ku radości zgromadzonych – koncert dali węgierscy bębniarze. Później Oficjalny Trefniś Jarmarku (w cywilu dyrektor Centrum Kultury w Lublinie) podziękował wszystkim i zakończył imprezę, obiecując jeszcze więcej atrakcji za rok. Subiektywne podsumowanie imprezy: Plusy: - Węgrzy! ;-)
- duża liczba atrakcji
- jednolity charakter i klimat jarmarku
- dobra organizacja techniczna (zaplecze sanitarne, ochrona, darmowe napoje i posiłki dla wystawców)
Minusy: - brak w programie wyszczególnienia godzin występów większości zespołów
- nieatrakcyjny plakat („kwoka trojańska”)
|