powrót do indeksunastępna strona

nr 07 (LXIX)
wrzesień 2007

Mesjasz
Autorka pisze o sobie:
Urodziłam się w 1972 roku. Z wykształcenia jestem renowatorem zabytków architektury. Piszę od wczesnych lat szczenięcych, aczkolwiek poważny autor zaczął się we mnie kształtować po 20tce. Pierwszy mój tekst został opublikowany w 1998 roku na łamach ogólnopolskiego miesięcznika – nazwy nie podam, gdyż gazeta już nie istnieje a ja wstydzę się, że kiedykolwiek miałam z nimi coś wspólnego. Ale to pozwoliło mi uwierzyć we własne siły. W kwietniu 2005 na antenie Polskiego Radia Pr.1 Krystyna Czubówna przeczytała obszerne fragmenty mojego opowiadania pt. „Tatuś”. A w październiku tegoż roku wydałam powieść pt. „Korzenie zła”.
Jestem autorką wielu opowiadań i nie tylko. Jednakże nie potrafię sprecyzować gatunku, do którego mogłabym zaliczyć teksty. Najzwyczajniej uwielbiam mieszać gatunki i jest to niejako mój znak firmowy. Na ogół moje prace stwarzają wrażenie obyczajowych, ale zawsze gdzieś w tle „wkręca” mi się jakiś element niesamowitości z pogranicza fantasy, horroru, mistyki, science fiction etc. Ale nie zawsze tak jest. Wspomniany „Tatuś” jest historią prawdziwą i nie ma w nim żadnych udziwnień.
Z pogardą patrzył na jego twarz niegoloną od wielu dni i brud za paznokciami palców nóg wystających z dziur ziejących z obuwia w zaawansowanym stanie rozkładu. I co takiego, do cholery, zobaczyły w nim psy, że go nie zjadły i pozwoliły mu nachodzić ten dom?
Ilustracja: <a href='mailto:grabcu@radom.net'>Piotr ‘Grabcu’ Grabiec</a>
Ilustracja: Piotr ‘Grabcu’ Grabiec
„Dlatego i wy bądźcie gotowi, gdyż Syn człowieczy przyjdzie o godzinie, której się nie domyślacie.”
Ewangelia według św. Mateusza 24,44
1.
Drogą przemknęła osiemnastokołowa ciężarówka, wzniecając tumany kurzu. Zaryczała klaksonem przypominającym syrenę okrętu i zniknęła w oddali.
Wędrowiec obejrzał się przez ramię, pokręcił głową i ruszył przed siebie. Nie wyglądał wytwornie. Z pewnością nikt nie wpuściłby go na salony.
Długie, przetłuszczone włosy opadające na ramiona nierównymi, pozlepianymi strąkami prawdopodobnie nigdy nie miały kontaktu z szamponem. Krzaczaste, zrośnięte brwi i gęsta szczecina poniżej linii nosa czyniły jego twarz surową i jakby nieokrzesaną. W błękicie tęczówek skrywał się lód. Po właścicielu takiej fizjonomii można było spodziewać się wszystkiego.
Równie katastrofalnie rzecz miała się z garderobą Wędrowca, nastręczającą skojarzenia z włóczęgą, kloszardem bez stałego miejsca zamieszkania, sypiającym gdziekolwiek. Znoszona, poplamiona kurtka okrywała wychudzone ciało, a wystrzępione spodnie z łatą naszytą na kolano znakomicie harmonizowały z rozpadającymi się butami i bosymi stopami.
Przystanął na wzgórzu, jakby na coś czekał. Przejechał palcami po zarośniętym policzku i otrzepał nogawki z kurzu pozostawionego przez mknącą ciężarówkę.
Zadrżał pod wpływem nagłego podmuchu wiatru i skurczył się, jakby zmniejszenie powierzchni ciała mogło ochronić go przed zimnem. Wprawdzie listopadowe słońce ogrzewało mu plecy, ale trawę pokrywały jeszcze niewielkie placki szronu, co samo w sobie potęgowało wrażenie chłodu.
Przykucnął pod przydrożnym drzewem i zapatrzył się w panoramę miasta rozlokowanego w dolinie i rozrastającego się na sąsiadujące pagórki. Miał nadzieję, że okaże się równie gościnne, jak poprzednie przystanki w jego wędrówce.
• • •
Stefan zaparkował samochód po drugiej stronie ulicy, na wprost głównego wejścia do kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. Spojrzał w lusterko i niezadowolony z widoku przygładził włosy ręką.
– Cholerny fryzjer – powiedział do odbicia w minizwierciadle.
Nie podobał mu się ostatni trend, najnowszy krzyk mody wieńczący jego głowę. No, ale czego się nie robi dla piorunującego wrażenia na kontrahentach? Musiał ciągle udowadniać wszystkim, że go na to stać. Samochód, w którym siedział, też był dowodem zamożności i symbolem błyskotliwej kariery.
Wysiadł i przyklepał klapy garnituru wystające spod rozpiętego płaszcza. Zerknął na buty. Na miękkiej, skórkowej powierzchni przycupnął pyłek kurzu. Wyjął z kieszeni chusteczkę i starł z noska drobinkę z roztoczami.
Na srebrnej masce pojazdu wyprodukowanego przez koncern Mercedes-Benz igrały promienie południowego słońca. Z uwielbieniem i czułością przejechał dłonią po lśniącym, wywoskowanym lakierze.
Czuł na sobie dziesiątki zazdrosnych oczu. I o to chodziło. Kochał to uczucie. Tłumy spieszące do kościoła zawsze tak na niego patrzyły. Udając, że nic go to nie obchodzi, nonszalancko przeszedł przez jezdnię i wszedł na szerokie schody prowadzące do kruchty.
• • •
W powietrzu unosił się zapach kadzidła, mirry i, jeden Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. A poza tym nos drażnił stęchły zaduch typowy dla kościelnych wnętrz, którego nikt w żaden sposób nie potrafił wytępić i przypuszczalnie nawet się nie starał.
Teresa chrząknęła, zasłaniając usta ręką. Usunęła z gardła coś, o czym wolałaby nie myśleć i z ulgą odetchnęła.
Siedziała na brzegu ławki, tuż przy przejściu przez nawę główną. Był to doskonały punkt obserwacyjny i świetne miejsce do zademonstrowania futra z lisów. Nie szkodzi, że z piękną dziurą wyżartą przez mole. Wystarczy nie machać ręką i nikt nie zauważy ubytku.
Rozejrzała się na boki. Otaczały ją nobliwe, pomarszczone matrony zasuszone przez uciekający czas, obracające w palcach paciorki różańców. Ciekawe, czy one naprawdę się modlą, czy tylko nie mają czym zająć tych kościstych palców? – przyszło jej do głowy. Omal się nie zaśmiała. Z trudem się pohamowała.
Przeniosła wzrok na zamknięte tabernakulum, potem na ołtarz nakryty białym obrusem, by wreszcie skupić go na tralkach odgradzających motłoch od jego świątobliwości księdza proboszcza. Błądziła oczami po krągłościach, wypukłościach i wklęśnięciach barokowych balasek ozdobionych liśćmi winogron.
W tłumie ludzi, gdzieś z tyłu, nastąpiło niewielkie poruszenie. Ktoś przedzierał się przez ciżbę niczym średniowieczny taran. Łokcie wystawił na boki, zwiększając bolesną dawkę kuksańców, rozdawanych szczodrze to tu, to tam.
W końcu znalazł się w zasięgu wzroku Teresy. A, to ten bubek od srebrnego mercedesa – pomyślała. Często widziała go na niedzielnych mszach i, doprawdy, nie miała pojęcia, po co on na nie przychodził. Być może chciał się pochwalić nowym zapachem wody kolońskiej, której używał w nadmiarze. Ale z powodzeniem mógł to robić gdzie indziej, na przykład w ekskluzywnej restauracji lub w multikinie. Tu, w kościelnej nawie, tylko rozpraszał uwagę zgromadzonych i odciągał myśli od nabożnego skupienia.
• • •
W zakrystii zrobiło się wyjątkowo ciasno. Grupka ministrantów z ożywieniem dyskutowała o szkolnych kłopotach, zakładając w międzyczasie nieskazitelnie białe komże.
Ksiądz proboszcz otworzył drzwiczki szafki stojącej w kącie i zapuścił rękę w głąb paczki chipsów o smaku cebulowym. Wiedział, że grzeszy. Nie powinien teraz nawet myśleć o jedzeniu, a jednak nie mógł się powstrzymać, oprzeć pokusie. Rzeczą ludzką jest grzeszyć – usprawiedliwił się w myślach. – Człowiek jest istotą niedoskonałą.
Z ustami pełnymi słonych chrupek wysłuchał niewybrednego dowcipu o zakonnicach obrazowo opowiedzianego przez najstarszego ministranta, dwudziestoletniego Marcina.
– Wchodzi przełożona klasztoru do refektarza pełnego pingwinów i mówi: – Siostrzyczki, dziś na śniadanie będzie kiełbasa. – Hura! – krzyczą panie w habitach. – Ale w plasterkach. – Buuu…! – odpowiadają.
Ksiądz parsknął śmiechem, plując chipsami dokoła.
– Musimy już iść – powiedział chłopcom, choć wcale nie było mu spieszno do wypełniania duszpasterskich obowiązków.
Miał problem. Żart rozbawił go do tego stopnia, że co chwilę ogarniała go wesołość, której nie umiał ukryć. Napominał się pod nosem:
– Nie śmiej się, bo ludzie patrzą. Skup się na czymś poważnym.
Jednak dowcip ciągle powracał, niszcząc całą surową maskę nałożoną na twarz. Usilne starania zachowania powagi tylko pogłębiały nawroty śmiechu.
Ministranci patrzyli na duszpasterza w fioletowym ornacie niezdecydowani, co począć. Rzadko mieli okazję do obserwacji jego całkiem ludzkich odruchów. Najczęściej mieli do czynienia z niewzruszonym kawałem granitu wyposażonym w cielesną powłokę.
– No dobra chłopaki! – Marcin zaklaskał w dłonie. – Koniec zabawy.
Wszyscy gęsiego opuścili zakrystię. Dzwonek obwieścił rozpoczęcie mszy. Organista uderzył w klawisze instrumentu i zaintonował pieśń.
2.
Srebrny mercedes zwolnił przed bramą kutą w misterne wzory przez znanego i cenionego kowala. Długie szpikulce sterczące w niebo skutecznie broniły dostępu nieproszonym gościom. W głąb posiadłości prowadziła aleja wysadzana platanami. Stare drzewa zwieszały nisko poskręcane gałęzie. Latem gęste liście tworzyły ocieniony korytarz.
Stefan opuścił szybę i wycelował pilotem w czerwony czujnik, który natychmiast uruchomił mechanizmy otwierające bramę.
Samochód miękko potoczył się po asfalcie. Przed maską przebiegły cztery czarne dobermany i jeden brązowy, po czym zniknęły pomiędzy drzewami.
– Dobre pieski – rzucił Stefan.
Zatrzymał się na owalnym podjeździe otoczonym krzewami róż. Wysiadł z pojazdu i zapatrzył się na budynek górujący nad nim jak szesnastowieczny bastion. Fasada w kremowym odcieniu przypominała klasycystyczny pałac, jednakże odbiegała od ówczesnych rozmiarów – była znacznie mniejsza. Dach pokrywały klinkierowe dachówki odbijające oślepiające promyki wysyłane przez najbliższą Ziemi gwiazdę.
Wszedł do przestronnego holu i odwiesił płaszcz.
– To ty? – Z salonu dobiegł piskliwy głos żony.
Nie kochał jej. Nawet nie mógłby powiedzieć, że ją lubi. Była zaledwie reprezentacyjnym – ze względu na oszałamiającą figurę – dodatkiem do wyposażenia domu. Ale znakomicie gotowała i była rewelacyjna w łóżku, więc stanowiła opłacalną inwestycję.
– To ja – odpowiedział, zakładając kapcie.
Miał zamiar nadrobić zaległości w czytaniu codziennej prasy, lecz Myszka pokrzyżowała mu plany. Ledwie przekroczył próg pokoju, dopadła go, wieszając mu się na szyi, oplatając nogą w pasie i sięgając ręką w okolicę rozporka. Była zachłanna, wiecznie nienasycona i spragniona. Czasem zaskakiwało go jej zwierzęce niezaspokojenie.
Zareagował natychmiast. Znajome pulsowanie w podbrzuszu było tego najlepszym dowodem. W oczekiwaniu na to, co miało nastąpić dalej, zatopił palce w bujnych, ciemnych włosach Myszki. Opuścił powieki i pogrążył się w powodzi zmysłowych doznań.
Gong u drzwi wdarł się w ciszę domu, burząc mały, intymny świat małżonków stworzony przed chwilą.
– Zamknąłeś psy? – Myszka miała niezadowoloną minę.
– Nie.
– A jednak ktoś wszedł. – Patrzyła na niego z powagą. W jej oczach czaiła się złość i zaskoczenie.
Stefan wywinął się z objęć żony i poszedł do drzwi. Kierowała nim ciekawość. Jak ktoś mógł dotrzeć od bramy aż tutaj niezauważony przez dobermany? Specjalnie szkolone bestie powinny były rozszarpać go już w okolicy płotu. Więc dlaczego dotarł tak daleko? Kim, u licha, może być ów niezapowiedziany gość?
Za progiem stał śmierdzący obszarpaniec w towarzystwie czworonożnych stróżów. Psy z nadmiernym uwielbieniem ocierały się o jego połatane spodnie. Zaskoczenie Stefana było tak wielkie, że zapomniał zamknąć ust, którymi miał ochotę zbesztać zwierzaki.
– Co zrobiłeś moim psom? – Odzyskał głos. – Otrułeś je?
– Nic nie zrobiłem. Same przyszły się przywitać, jakbyśmy byli przyjaciółmi. I tak jest w istocie.
– Jesteś świętym Franciszkiem z Asyżu? – kpiąco zgadywał Stefan.
Oswoił się już z myślą, że ten życiowy wykolejeniec i nieudacznik jest niegroźny, gdyż w przeciwnym wypadku już na wstępie doszłoby do ataku, jeśli nie fizycznego, to przynajmniej werbalnego. Z pogardą patrzył na jego twarz niegoloną od wielu dni i brud za paznokciami palców nóg wystających z dziur ziejących z obuwia w zaawansowanym stanie rozkładu. I co takiego, do cholery, zobaczyły w nim psy, że go nie zjadły i pozwoliły mu nachodzić ten dom?
– Mylisz się. – Włóczęga ułożył usta w zagadkowy grymas.
– Czego chcesz?
– Niewiele.
– Powiedz konkretnie, o co ci chodzi. – Stefan tracił cierpliwość. Nie lubił trwonić czasu na zbędne dywagacje, które do niczego nie prowadzą.
– Jestem strasznie zdrożony. Chciałbym tylko się obmyć i napić wody.
– Oszalałeś! Chyba nie sądzisz, że wpuszczę do domu obcego i do tego włóczęgę? Odejdź stąd. Idź sobie własną drogą. Nie chcę cię tu więcej widzieć.
W zimnych niebieskich oczach kloszarda pojawił się dziwny, niepokojący błysk, jednakże przybysz nie poruszył się, nie zrobił nic, co mogłoby sprowokować Stefana do gwałtownych zachowań.
– Może znalazłyby się chociaż buty? Moje się rozpadają…
– Wynocha! – Stefan wykonał szybki ruch ręką.
Ten gest był dla psów sygnałem do ataku. Ale nie zaatakowały obcego. Wysunęły się przed niego, osłaniając go swoimi ciałami, zmarszczyły nosy i uniosły wargi, obnażając kły.
Po raz kolejny w ciągu kilku minut gospodarz domu poczuł zaskoczenie. Jego własne psy okazały mu wrogość!
– Udajesz, że wierzysz w mego Ojca, ale twe serce jest zamknięte dla Niego – powiedział włóczęga, odwrócił się i odszedł.
– To jakiś wariat – stwierdził Stefan, zamykając drzwi.
• • •
Futro z lisów powędrowało do szafy cuchnącej naftaliną, a jego miejsce zajęła kraciasta spódnica z wełny i stara bluzka o trudnych do określenia kolorach. Teresa nie przejmowała się tym. I tak nikt tego nie widział.
Wytarte laczki cicho sunęły po grubym linoleum, kiedy człapała do kuchni. Wyciągnęła z szafki miskę i postawiła na stole. Zajrzała do lodówki i wyszperała szare zawiniątko, w którym trzymała mięso mielone. Dzisiejszy obiad nie będzie wykwintny, bo pulpety do takich nie należą, ale z pewnością napełni żołądek.
Rozmoczyła w wodzie czerstwą bułkę, rozgniotła ją w palcach i wrzuciła do miski pszenną papkę. Dodała do niej mięso, sól, pieprz i majeranek. Potem posiekała cebulę i dorzuciła do poprzednich składników. Zanurzyła w misce ręce i zaczęła ugniatać wołowo-wieprzowe ciasto.
Ktoś zapukał do drzwi, wyrywając Teresę z zamyślenia.
Wyjęła ręce z naczynia. Na dłoniach miała nitkowate strzępy mięsa i kawałki cebuli.
Na palcach bezszelestnie podeszła do drzwi i zerknęła przez wizjer. Powiększające szkło groteskowo zdeformowało sylwetkę mężczyzny stojącego w półmroku klatki schodowej.
– O Jezu! – szepnęła. – Cóż to za zbir?
Nie spuszczała oka ze znoszonej kurtki, brudnych strąków spływających z czubka głowy, kolców sterczących z jego podbródka, jakby obawiała się pozostawienia nieznajomego sam na sam z wycieraczką.
Tkwili tak oboje nieruchomo, ona tu, on tam, rozdzieleni twardą barierą drzwi.
Wstrzymywała oddech do granic utraty przytomności, nie chcąc ujawniać swojej obecności. Wreszcie przypomniała sobie o braku świeżego powietrza. Wypuściła dwutlenek węgla przetrzymywany w płucach i ze świstem zaczerpnęła nową porcję tlenu.
Natychmiast rozjaśnił jej się umysł. Nie wpuści dziada do mieszkania, nie otworzy mu. Nigdy nie wiadomo, jakie choróbska może roznosić taki typ, ani ile pcheł, wszy i pluskiew kłębi się pod jego ubraniem.
Mężczyzna oparł dłoń na ścianie w okolicy futryny. Pokornie czekał.
Nie doczekał się. Teresa wycofała się do kuchni.
• • •
Ksiądz proboszcz zatarł dłonie. Prawie koniec pracy na dziś. Jeszcze tylko raz wygłosi nauki, a jutrzejszą mszę poprowadzi ten szczawik wikary przydzielony niedawno do Świętej Trójcy. Gotów był dać głowę, że młody księżulo ślęczy teraz nad Pismem i płodzi oszałamiające kazanie, po którym wierni będą padać na kolana i bić się w piersi. Ale to jego broszka. Niech się trudzi.
Westchnął przeciągle. Gumka dresowych spodni firmy Adidas, obiegająca jego ciało niczym równik, zatrzeszczała złowrogo, grożąc pęknięciem.
– Muszę zrzucić parę kilogramów – powiedział do odbicia w lustrze bezlitośnie demaskującego coś na kształt piłki do koszykówki wyrastającej poniżej linii żeber.
Zaciekawiony smakowitym zapachem dolatującym z kuchni, oderwał się od rozmyślań nad tuszą. W ustach poczuł nadmiar śliny wywołany aromatem wydzielanym przez rumieniący się drób. Obecna gosposia wiedziała, jak zaspokoić jego cielesne żądze. Nie mogąc się powstrzymać, wyszedł z pokoju i udał się wprost do źródła zapachu.
Wszedł do kuchni i zastygł. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Patrzył łakomie na pięćdziesięciotrzyletnią Małgorzatę pochyloną nad brytfanną, dzierżącą w dłoni długi, dwuzębny widelec i przewracającą na plecy faszerowaną kaczkę. Oczywiście łakomy wzrok nie koncentrował się na krągłościach bioder kobiety. Patrzył w jej stronę z nader prostej przyczyny: zasłaniała sobą obiekt jego łaknienia. Pragnął tej kaczki bardziej niż seksu, o którym zresztą już dawno zapomniał z powodu problemów z prostatą.
Oblizał spierzchnięte wargi, podszedł bliżej i w dogodnym momencie zanurzył serdelkowaty palec w gęstym sosie.
– Mmm… pyszny. – Wyjął z ust palec, nie zauważywszy tłuszczu cieknącego wzdłuż przedramienia, po jego spodniej stronie.
– A, kysz! – Gosposia nie znosiła myszkowania po garach, gdy posiłek nie był gotowy, nie osiągnął boskiej doskonałości. – Precz z łapami!
– Nie marudź, dam ci podwyżkę.
– Jak się dwie niedziele do kupy zejdą – odpowiedziała ledwie słyszalnie.
Ksiądz odwrócił się do stołu, na którym w ogromnej kryształowej misce czekały czekoladki z Wedla. Sięgnął po jedną z nich i rozwinął szeleszczący papierek. Rozchylił usta i już miał pochłonąć cukierka, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
– Ksiądz spodziewa się kogoś? – spytała Małgorzata.
– Tak, tak. Miał przyjść parafianin w sprawie pogrzebu – odparł pospiesznie, trzymając czekoladkę w pobliżu nosa, którego monstrualne dziurki powiększyły się jeszcze bardziej, łowiąc zapach słodyczy.
W drodze przez przedpokój ssał brązową dawkę cukru z magnezem. Otworzył drzwi na oścież i stanął oko w oko z lumpowatym włóczęgą.
– Nie mam pieniędzy – rzekł, uprzedzając ewentualną żebraninę. – Jesteśmy ubogą parafią.
– Nie przyszedłem po pieniądze.
– A po co? – Ksiądz z obrzydzeniem powiódł oczami po brudnej sylwetce przybysza. – Potrzebujesz duchowego wsparcia?
– Jestem strudzony i głodny. Przyszedłem prosić o miskę gorącej zupy.
– Mój synu, strawy duchowej mamy pod dostatkiem i jedynie takiej mogę ci użyczyć.
– Więc nie wpuścisz mnie do domu?
– Przykro mi, ale nie. Nie znam cię, wyglądasz nieco… ekscentrycznie…
– Często używasz stwierdzenia: Gość w dom, Bóg w dom. Czyżbyś kłamał? A gdyby tak Jezus stanął przed tobą, wpuściłbyś go?
Nieznajomy obdartus wzbudził niespokojne i denerwujące myśli. Duchowny czuł, że powinien rzucić odpowiednią ripostę, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Pod przerzedzoną warstwą włosów pojawiła się pustka. W ogóle cała ta rozmowa schodziła na niebezpiecznie śliski grunt. Zapragnął czym prędzej ją zakończyć.
– Jezusa przyjąłbym z otwartymi ramionami. – Zdobył się na szczerość.
– Jak byś go rozpoznał? Skąd wiedziałbyś kim jest?
– Nie zawracaj mi głowy. Nie mam teraz czasu na akademickie spory. Jeśli chcesz porozmawiać o Chrystusie, przyjdź jutro o dziesiątej do salki katechetycznej.
– Być może Jezus stoi przed tobą. – Nieznajomy uśmiechnął się.
– Bluźnisz, mój synu, strasznie bluźnisz. Nieładnie jest wzbudzać litość w taki sposób – powiedział ksiądz i zamknął drzwi.
– Tak – zafrasował się kloszard. – Bóg z pewnością tu nie przebywa.
3.
Wieczór zakradł się cicho i niepostrzeżenie. Rozsiadł się wygodnie pośród zagrabionych liści w ogrodzie i wymościł sobie legowisko. Wypuścił dokoła mrok, zupełnie tak jak ośmiornica rozwija długie macki. Przyssał się do budynków, nie zamierzając się od nich odczepić do samego rana, kiedy to będzie musiał ustąpić miejsca świtowi.
Stefan rozparł się w fotelu, rozłożył gazetę i pogrążył w lekturze. Jego wzrok przeskakiwał z kolumny na kolumnę, z nagłówka na nagłówek, ale Stefan nie mógł się skupić. Nie rozumiał czytanego tekstu. Był rozkojarzony. Myśli natrętnie powracały do wizyty tajemniczego włóczęgi. I nie wiedział, dlaczego.
Jeszcze żaden człowiek nie wywarł na nim tak ogromnego wrażenia jak ten ubogi mężczyzna. Zwłaszcza ubogi. Nie miał przy sobie nic oprócz biedy, a jednak posiadał w sobie coś, czego on nie umiał określić, jakąś ulotną siłę, wewnętrzną moc. Kim był? Jak wyglądała jego przeszłość? Co doprowadziło go do obecnej nędzy? Czego doświadczył? Te i wiele innych pytań pojawiło się w głowie Stefana, powodując coraz większy galimatias.
Było jeszcze coś, co nie dawało mu spokoju. Dziwaczny, nieco staromodny sposób wyrażania się żebraka, jakby urodził się w niewłaściwych czasach. Ostatnie słowa wypowiedziane przez owego dziwoląga wciąż brzmiały mu w uszach.
– Udajesz, że wierzysz w mego Ojca, ale twe serce jest zamknięte dla Niego.
Cóż to miało znaczyć? O jakim ojcu on mówił?
Po chwili doznał olśnienia. Nawiedzony wariat! Wędrowny kaznodzieja naśladujący Chrystusa. Biedaczysko pewnie uwierzyło, że Jezus zamieszkał w nim i teraz błąka się po kraju, głosząc Słowo Boże i nawracając ludzi.
– To nie moja sprawa – mruknął i odłożył gazetę.
Włączył telewizor, ale nie docierały do niego treści przekazywanych wiadomości. Wpatrywał się w migające obrazki bez znaczenia. Miał ciągłe, irytujące wrażenie, że przegapił coś ważnego. Stało się coś i nie miał pojęcia co.
Wstał z fotela i podszedł do drzwi wyjściowych. Ciągnęła go tam przemożna chęć popatrzenia na miejsce, w którym stał włóczęga.
Zapalił zewnętrzną lampę przytwierdzoną do ściany i spojrzał w dół. Na betonowej posadzce były odciśnięte ślady butów. Nie był to jednak zwyczajny odcisk. Przypominało to ludzkie cienie pozostawione na murach po wybuchu w Hiroszimie. Widmowe, ciemnoszare podeszwy numer czterdzieści dwa.
– To niemożliwe – rzucił w ciemność otaczającą posesję.
Przykucnął i dotknął palcami ciemnych plam. Były zimne jak cały podest. Ale nie były szorstkie. Powinny być chropowate, ponieważ taka jest natura betonu wyścielającego wejście do jego domu. Jednak te dwa odciski były gładkie, jakby ogromna temperatura stopiła akurat te fragmenty i zamieniła je w szkło.
Podniósł się i wtedy zrozumiał, co dziś utracił.
• • •
Teresa skończyła zmywanie naczyń po kolacji. Rozejrzała się po kuchni w poszukiwaniu czegoś, co jeszcze mogłaby umyć, i niczego nie znalazła. Pomieszczenie lśniło czystością. Może przy pomocy mikroskopu elektronowego dałoby się dostrzec jakiś pominięty pyłek, ale gołym okiem wszystko wyglądało bez zarzutu.
W tym momencie przypomniała sobie o dzisiejszej, niedoszłej wizycie zarośniętego oberwańca. Przecież on oparł się brudnym łapskiem o ścianę koło drzwi. Była niemal pewna, że znajdzie tam ślady tłustych paluchów.
Nie znosiła brudu. Reagowała niemalże alergicznie na każde nieporządki i nie miało znaczenia, czy bałagan dotyczył jej samej, czy też znajdował się poza kręgiem jej możliwości. Zanieczyszczenia i niechlujstwo zawsze nimi pozostaną, bez względu na miejsce i okoliczności.
Była świadoma przesady graniczącej z obsesją. Wiedziała również, że każdy ma jakiegoś fioła, defekt mózgu, dzięki któremu cierpi na rozmaite lęki i fobie. Jeden ma agorafobię, drugi arachnofobię, zaś trzeci namiętnie kopie w nosie. Ona miała tyleż uciążliwą, co pożyteczną manię porządków. W domu prawie nigdy nie rozstawała się ze ścierką.
Podreptała do drzwi, otworzyła je i ze zgrozą omiotła spojrzeniem okropny ślad dłoni znajdujący się na ścianie tuż nad lamperią.
Jak dobrze, że go nie wpuściłam. Zapaskudziłby mi mieszkanie – myślała. – Musiałabym zdezynfekować wszystko, czego by się dotknął.
Przetarła wilgotną ściereczką brudne miejsce i z zaskoczeniem stwierdziła, że zmyła farbę wokół śladu, zaś sam ślad pozostał nietknięty. Był tak samo wyraźny jak przed oczyszczającym zabiegiem.
– Nie do wiary.
Energiczniej zabrała się do usuwania znaku. Bez rezultatu. Na czoło wystąpił jej pot.
– Przecież tak tego nie zostawię.
Spróbowała jeszcze raz. Bezskutecznie.
– I co teraz?
Przyzwyczajenie. Oto, co trzeba będzie zrobić. Przyzwyczaić się do tej okropnej łapy patrzącej ze ściany.
• • •
Ciepła pościel mamiła, zapraszała do poddania się czarowi chwili, nęciła miękkością. Tylko czekała, by rzucić się wprost w jej puszyste objęcia.
Ksiądz proboszcz zgasił światło i po omacku odnalazł drogę do łóżka. Usiadł, zsunął bambosze, ale nie położył się. Czuł wewnętrzny niepokój. Dygotał. Działo się to bez jego woli. Nie potrafił tego kontrolować.
Zamknął oczy, próbując się uspokoić, lecz mu się nie udało. Nadal drżał. Podniósł powieki i zobaczył łagodne światło wypełniające środek pokoju. Zjawisko przypominało dyskretnie ukryty reflektor oświetlający od góry aktora samotnie stojącego na scenie. Jasny snop skupiał się w tym jednym miejscu, pozostawiając w głębokiej czerni resztę sypialni.
Duchowny nie poruszył się. Ciekawość i strach przykuły go do łóżka. Czekał na ciąg dalszy. W przypadku zjawisk nadprzyrodzonych zawsze jest jakiś dalszy ciąg. Nic nie urywa się w połowie spektaklu.
W kręgu światła, jak z mgielnego oparu zaczęła wyłaniać się ludzka sylwetka. Z początku niewyraźna, eteryczna, po chwili zmaterializowała się bardzo wyraźnie.
Brodaty mężczyzna z długimi włosami nie odzywał się. Stał milczący i tylko patrzył. Jego ciało skrywała tunika przypominająca ubranie starorzymskiego ubogiego rzemieślnika.
– Ta twarz… Znam ją – pomyślał ksiądz. – Jestem pewien, że już ją gdzieś widziałem.
Usiłował skupić się, ale świdrujący wzrok zjawy rozpraszał go.
– Kim jesteś? – spytał w końcu.
– Jam jest Pan twój i Zbawiciel.
Proboszcz osłupiał. Skóra na tyłku zaczęła go strasznie swędzieć. Wiercił się niespokojnie, starając się za wszelką cenę trzymać ręce z daleka od pośladków. Niejasno zdawał sobie sprawę, że ten świąd pojawił się niejako na tle nerwowym. Był reakcją na niecodzienną sytuację.
– Nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie – wybełkotał mszalną formułkę.
– Oczywiście, że nie jesteś godzien, a jednak przyszedłem. Po raz drugi.
– Drugi?
– Tak.
– Przypomnij mi, proszę. Nie pamiętam żebym cię spotkał.
– Pożałowałeś mi miski gorącej zupy, gdy bardzo jej potrzebowałem.
No jasne! Od razu sobie przypomniał, skąd zna tę twarz. Żebrak stojący u jego drzwi!
Obudził się z krzykiem. Usiadł na łóżku, odrzucił kołdrę i zapalił lampę. Stanął przed obrazem z wizerunkiem Chrystusa i przyjrzał się jego twarzy. Było w niej pewne podobieństwo, ale nie do końca. No tak. Skąd artysta malarz miał wiedzieć, jak wyglądał Jezus? Cały portret mógł opierać jedynie na wyobraźni, wizjonerskiej myśli.
Zastanawiające, czy to był sen? Ech, z pewnością rozgorączkowany umysł przepalił jakieś obwody – rozmyślał, półgłosem wyrażając swoje rozterki duchowe. – W dzisiejszych czasach aniołowie nie zstępują z niebios, a prorocy nie medytują na Synaju. Jesteśmy sami na tym padole.
Jego wzrok zatrzymał się na zegarze z kukułką. Druga siedemnaście w nocy. Do rana pozostało kilka godzin. Należało maksymalnie je wykorzystać. Wrócił do łóżka z nadzieją, że sen się nie powtórzy.
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.