powrót do indeksunastępna strona

nr 08 (LXX)
październik 2007

Krucjata. Księga I
Eugeniusz Dębski
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Oczywiście! Przede wszystkim była pani szefem okręgowej formacji samoobrony. Może pani nam coś o tym powiedzieć?
Skinęła głową:
– Holandia jest krajem depresji. – Zorientowała się, że użyła niewłaściwego czasu, i gładko zmieniła go na przeszły: – Wiele tam zależało od naszej gotowości do walki z powodziami – posterunki przy tamach, jazach, ćwiczenia i prawdziwe ewakuacje, i tak dalej. To właśnie robiliśmy. Moja formacja przez trzy kolejne lata była najlepszą w kraju, a ja zostałam odznaczona jednym z wyższych odznaczeń za udział w dwu akcjach powodziowych.
– Właśnie – Bizcechk rozsiadł się wygodnie i z zadowoleniem zabębnił opuszkami palców w blat. – Sądzę, że te cechy kom… Wim van der Kerkhoff predestynują ją w dużym stopniu do prowadzenia wyprawy.
– Szef oddziału obrony cywilnej ma być dowódcą wyprawy kosmicznej? – zapytał holo Cesar A.
Nikt prócz Izmin-Watcha nie zauważył, że Wim na krótką chwilę szerzej otworzyła oczy, a jej prawa dłoń drgnęła i dotknęła lewej, jakby kobieta chciała się uszczypnąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
– No i to jest kobieta! – zawtórował mu holo Holgert M. Piatek.
Bizcechk pokiwał głową.
– Spodziewałem się takich zarzutów: nie potrzebujemy wojskowego, nawet gdybyśmy go mieli, bo nie wybieramy… Wojskowi nie wybierają się na podbój wszechświata. Prawdziwy dowódca nie zadowoliłby się dość ograniczoną władzą, cierpiałby z tego powodu i naraził na krach całe przedsięwzięcie. Zrozumcie, nam potrzebny jest nie kapitan statku, a ktoś, kto będzie organizował życie pasażerów. – W trakcie przemowy nieznacznym ruchem dotknął jednego z klawiszy i na wszystkich ekranach poza monitorem Wim pojawił się napis: „Chcecie, żeby trep zbuntował przeciwko nam załogę?”. – A płeć Wim przy tego rodzaju funkcji nie ma znaczenia. Zwłaszcza, że dowodziła formacją, w której ponad połowę stanowili mężczyźni.
– Gwoli wyjaśnienia – to byli Holendrzy. Świadomi, że toczą bitwę o swoją ojczyznę, że muszą ją stale wygrywać, i dlatego najbardziej liczyły się kompetencje. Nieważne, kim jest dowódca, byleby wygrywał. Tu, rozumiem, że skład ekipy nie jest tak świadomy wagi przedsięwzięcia… – zawiesiła głos, ale Bizcechk milczał, więc dokończyła: – Fakt, że jestem kobietą, może skomplikować sytuację. Bo skoro komplikuje ją już na tym etapie?
Holo Holgert M. Piatek przekręcił głowę, przesunął się trochę w prawo, żeby lepiej widzieć Wim.
– Wycofuję swoją głupią uwagę – oznajmił. – Im dłużej pani słucham, tym bardziej wydaje mi się ten wybór trafny…
– Nie poddawaj się – zareagował natychmiast Izmin-Watch. – Bo jeszcze polubisz kobiety? – Z satysfakcją zauważył, że Holgert M. Piatek zaciska zęby. Odwrócił się do Wim, zamierzając kolejną złośliwość. – A dlaczego została pani zamrożona? Proszę zrozumieć, nie pytam z próżnej ciekawości i nie zamierzam pani konfundować, po prostu musimy jak najwięcej wiedzieć.
Wim patrzyła na niego długą chwilę, tak wyważoną, by nie miał wątpliwości, że przejrzała jego intencje.
– Nowotwór trzustki – powiedziała spokojnie. – Zaproponowano mi zamrożenie. Byłam osobą dość popularną i Instytut Kriogeniki zamierzał to wykorzystać, by znaleźć hojnych sponsorów.
Zaległa niezręczna cisza. Tylko Izmin-Watch mlasnął i sapnął, nagle uświadamiając sobie, że ta harda kobieta zyskała przychylność pozostałych mężczyzn.
– Czy mam rozumieć, że kandydatura Wim van der Kerkhoff nie wzbudza już żadnych kontrowersji? – zapytał Bizcechk z nutą triumfu.
W milczeniu mężczyźni pokręcili głowami. Kobieta odchrząknęła.
– Wzbudza moje – powiedziała. I nie dając nikomu czasu na wyrażenie zdziwienia, kontynuowała: – Rozmawiacie o mnie, ważycie moje wady i zalety, jakbym się zgłosiła na ochotnika do waszego przedsięwzięcia. Tymczasem dopiero tutaj i teraz dowiedziałam się, że wyznaczono mi jakąś rolę. Nie wiem – uniosła dłoń i wyprostowała kciuk – co to za wyprawa, jaki ma cel, kiedy wyrusza, kto jest w załodze. Dwa… – wyprostowała drugi palec. – Nadal nie wiem, dlaczego mam się podjąć tej funkcji i czy muszę. Trzy… – pomyślała chwilę i potrząsnęła głową. – Na razie wystarczy, jeśli to mi wyjaśnicie, to może nie będzie „trzy” albo będzie inne. Dziękuję.
Izmin-Watch zachichotał, jakby chciał powiedzieć: „No i macie, potrzebne wam to było?”, i rzeczywiście, tak chciał powiedzieć. Holo Cesar A poruszył się, obraz zasmużył, ale mężczyzna się nie odezwał.
– No tak… – Bizcechk westchnął. – Ma pani rację, powinna pani wiedzieć coś więcej o wyprawie. Ale to niełatwe… I nieprzyjemne…
– Ktoś kiedyś powiedział, że to nie są czasy na łatwe życie – niespodziewanie wtrącił się Yuo. – Miał na myśli inne czasy, ale do naszych pasuje jak ulał.
Bizcechk podziękował mu skinieniem głowy, sapnął dwa razy i kontynuował zbolałym tonem:
– Na Ziemi w tej chwili żyje nieco poniżej sześciuset milionów ludzi, dziesięć razy mniej niż w pani czasach. Różne się na to złożyły przyczyny – przeludnienie, choroby cywilizacyjne, seria wojen, wygodnictwo… Proszę skorzystać z banków pamięci, będzie pani mogła szczegółowo przeanalizować degrengoladę ludzkiego gatunku. W tej chwili nie musimy nic robić, jesteśmy otoczeni maszynami, komputerami, które robią za nas wszystko, niemal za nas myślą. Możemy sobie tylko żyć, korzystać z uroków tego życia, jeszcze raz żyć i – rzecz jasna – umierać. Biernie – zerknął w dół, w płaszczyznę ekranu, jakby tam szukał podpowiedzi zanim znów podniósł wzrok na Wim. – W tym składzie, niemal samowolnie ukonstytuowanej Rady, postanowiliśmy zrobić coś, nie bardzo wiemy… to znaczy nie bardzo wiedzieliśmy co. Rok temu urządziliśmy wspieraną komputerami burzę mózgów i zdecydowaliśmy, że wyślemy wyprawę w przestrzeń kosmiczną. A wie pani dlaczego? To ma załatwić kilka celów: przenieść Ziemian w inne rejony Wszechświata, by tam zaczęli kolonizować nowe planety, a zarazem, mamy nadzieję, że przedsięwzięcie tak poruszy ludzi na Ziemi, że odzyskają aktywność. Ktoś rzucił też myśl, nie pamiętam kto, i może jest ona cyniczna lub fantastyczna, ale chodzi o to, że być może wyprawa spotka wśród gwiazd inne cywilizacje, przyjazne lub wrogie. I jedno, i drugie będzie korzystnym bodźcem, który poruszy to grząskie bagno, w jakim w tej chwili żyje ludzkość. Nie wiem czy jasno stawiam sprawę – my nie jesteśmy w stanie udać się w taką podróż, ani fizycznie, ani psychicznie nie wytrzymamy. Żaden człowiek urodzony w teraźniejszości. Żyjemy, owszem, po sto pięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt lat, ale tylko w cieplarniach. Natomiast wy, ludzie sprzed wieków, możecie to zrobić – dla nas, dla siebie, dla ludzkości.
– Ilu jest tych „wy”? – zapytała Wim.
– Wiemy o ponad dwu milionach kapsuł z zamrożonymi, ale… – Stuknął w klawisz maszyny. – Tylko około stu tysięcy ciał rokuje nadzieję na pomyślne ożywienie.
– Jak to? – po raz pierwszy Wim zareagowała żywiej. Zmarszczyła brwi, ale grymas szybko się rozpłynął, jakby mięśnie nie były w stanie długo utrzymać go na twarzy. – Dlaczego tylko tyle? Gdybyście ożywili wszystkich, całe dwa miliony, to nie trzeba by było… – zamilkła z otwartymi ustami, a potem odetchnęła i zakończyła: – Przepraszam. Ale proszę o wyjaśnienie.
– Ma pani rację. Gdyby – podkreślił – się udało. Jednak jest spory procent ludzi zamrożonych źle, za późno, są awarie aparatury i inne czynniki. W ogóle ciała zamrożone po mniej więcej 1995 roku nie nadają się do restytuowania. Wtedy odkryto nową metodę, zdawać by się mogło, bardziej niezawodną i tańszą, co spopularyzowało kriopogrzeby, ale na dłuższą metę okazało się fatalne… W ciałach zamrożonych nowszą metodą zachodzą nieodwracalne zmiany i uszkodzenia. Dlatego pomysł pani, który był oczywiście jakiś czas temu rozważany i przez nas, musi upaść. A sto tysięcy odmrożonych nie będzie w stanie dać Ziemi impulsu. Nie wyrwą jej z letargu. Pomijam już, że nie wszyscy będą chcieli coś robić, nie wszyscy potrafią i nie wszyscy są młodzi. Proszę nam wierzyć, rozważaliśmy to na wszelkie sposoby i nic oprócz wyprawy nie przyszło nam do głowy. Może to też nie jest dobry pomysł, ale nie mamy lepszego.
– Wspomniał pan o komputerach. One też nie widzą innego wyjścia?
– Tak. To znaczy prognozują, że jeśli nic się nie zmieni, to nam, ludzkości, zostanie jakieś czterysta – czterysta pięćdziesiąt lat istnienia. To znaczy bez bodźca, bez impulsu, bez motywacji do rozwoju. Jeśli natomiast wyprawa zainteresuje ludzkość, w jakiś sposób wyrwie ją ze stagnacji, ten okres przedłuża się ponad dwukrotnie. To ogromny zysk, prawda? Natomiast w przypadku wybitnego zainteresowania, zagrożenia i tak dalej krzywa idzie po prostu pionowo w górę i prognoza dotycząca wymarcia rasy ludzkiej przestaje być aktualna.
Wim pokręciła z pewnym niedowierzaniem głową, po raz drugi demonstrując nieco żywsze uczucia.
– To i tak wystarczająco karkołomna kombinacja. Składa się niemal z samych „jeśli”. To krótkie słowo i cokolwiek się na nim zbuduje, będzie się chwiało – wstała. – Muszę się przejść, przepraszam, bezruch mnie męczy. Zrobiła kilka kroków w kierunku ściany z terminalami komputerów, obojętnie zlustrowała wskaźniki.
Siedzący przy stole mężczyźni poodsuwali jak na komendę fotele i wpatrywali się w jej plecy. Holgert M. Piatek przechwycił spojrzenie Bizcechka i pokręcił głową. Jego mina mówiła wyraźnie: „Nic z tego”. Bizcechk zbył go krótkim skrzywieniem ust.
– Wspomniał pan o komputerach. Czy wyprawa zostanie również wyposażona w wasze maszyny? – powiedziała Wim, nadal stojąc tyłem do zebranych.
– Tak. Skoro już przy tym jesteśmy, wyprawę poprowadzi maszyna najnowszej generacji, o wysokiej autonomii myślenia. Trudno nawet nazwać tę jednostkę maszyną… Na razie jest jedyna w swoim rodzaju i właśnie ona poleci z wami. Będzie prawdziwym dowódcą. Muszę powiedzieć, że to jest… już istota, umysł równie samodzielny jak ludzki i równie skomplikowany i pełen niuansów, tyle że niezapakowany w tkankę mózgową i – oczywiście – pozbawiony ludzkich słabości: ograniczonej pamięci, zawodności w działaniu i tak dalej. Wspaniały umysł. Ale potrzebny też jest ktoś, kto poradzi sobie z ludźmi na pokładzie, tylko z ludźmi.
– Ilu? – Wim odwróciła się i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Kilkunastu żywych i niemal wszyscy zamrożeni.
– Wszyscy???
– Tak. Nie wiemy, jak potoczą się sprawy tu, na Ziemi, zostawimy więc tylko kilkanaście tysięcy.
– Ależ… Aha, rozumiem – ożywimy ich, gdy lub jeśli dolecimy do planety, którą będzie można zasiedlić. A jeśli tu się nic nie zmieni, to ta resztka przejmie po was schedę i zacznie od nowa.
– Mniej więcej tak– i po chwili dodał – zadziwia mnie pani.
Zdawała się nie słyszeć.
Zastanawiała się nad czymś, wpatrując w podłogę i przesuwając dłonią po policzku.
– A jeśli mimo wszystko odmówię?
– Cóż… – Bizcechk w duchu odetchnął z ulgą, miał pewność, że Wim już podjęła decyzję, i to decyzję po jego myśli. Chciała jednak zrozumieć jak najwięcej i postanowił jej w tym pomóc. – Poszukamy innego dowódcy. Ale musi pani wiedzieć, że decydując się zostać, wcale nie wybiera pani łatwiejszego życia.
Podniosła gwałtownie głowę. „No, nareszcie przechodzimy od głaskania do kija?” – zdawała się mówić.
– Nie, nie chcemy i nie będziemy nikogo zmuszać – uprzedził jej komentarz Bizcechk. – Proszę powiedzieć, kiedy panią odmrożono?
– Cztery miesiące temu.
– A ile razy przez ten czas była pani na tak zwanym świeżym powietrzu?
– Przecież wiecie – ani razu.
– I tak będzie zawsze, chyba że zechce pani popełnić samobójstwo. Ani pani, ani nikt z urodzonych parę stuleci wcześniej nie przeżyje na zewnątrz dłużej niż tydzień. Wasze organizmy nie są uodpornione na zmutowane wirusy i bakterie, które rozwinęły się na Ziemi. A ewentualne szczepionki po prostu was zabiją. Będzie pani skazana na życie w izolowanych schronach, czyli tak samo jak na statku kosmicznym! A to, proszę mi wierzyć, olbrzymi statek. Cóż więc za różnica – żyć w izolacji w sztucznym świecie tu, na Ziemi, czy też w przestrzeni kosmicznej? Tu nie służycie niczemu i nikomu, nawet sobie nie polepszycie losu, a tam oddacie przysługę gatunkowi ludzkiemu. Być może nawet uratujecie go – zrobił pauzę na dwa głębokie oddechy. – Więc?
– Oczywiście mogę sprawdzić wszystko, co pan powiedział?
– Oczywiście!
– I to nie będą dane spreparowane specjalnie na tę okazję?
– Zaprzeczę, rzecz jasna, a od pani zależy, czy mi pani uwierzy.
– Dobrze. Lecę.
– Już pani zdecydowała?
– Tak. Sądzę, że albo mówicie prawdę, albo tak ją spreparujecie, że nie odróżnię jej od kłamstwa. Zatem nie będę marnowała czasu na weryfikację. Powtarzam – zgadzam się. Polecę zarówno jako, hm… dowódca, albo jako zwykły członek załogi. Czy potrzebujecie jeszcze jakiegoś potwierdzenia? Przysięgi, zobowiązania…?
Bizcechk nabrał pewności, że zakończy ironicznym pytaniem o „przysięgę krwi” i będzie to pierwszy swobodniejszy – poza niewybrednymi dowcipami Izmin-Watcha – akcent podczas całej narady, ale Wim pozostała najzupełniej poważna.
– Nie. Już jest pani dowódcą załogi, tylko załogi.
Wim van der Kerkhoff energicznie obróciła fotel, chwyciła w dłonie oparcie i pochyliła się nad stołem.
– Czy kwestia doboru załogi… Czy załoga jest już wybrana?
– Tak.
– Czy to jest skład nieodwołalny? Mam na myśli: czy mogę ingerować w skład grupy? I jakie w ogóle mam prerogatywy?
– Po kolei. Skład nie jest zatwierdzony, wyselekcjonowaliśmy pewną grupę, dwadzieścia kilka osób, niemal po równo kobiet i mężczyzn, ale oni nic jeszcze nie wiedzą. Taki zestaw jest optymalny zdaniem Nemo – podniósł palec, żeby wyróżnić następne słowa. – Nemo to komputer, maszyna najnowszej generacji. Skoro już o nim wspomniałem, sam wybrał sobie płeć i imię, uważa, że to dowcipne. A wracając do kompetencji: jeśli ktoś pani zdaniem może rozbić grupę lub przeszkadzać w wyprawie, ma pani prawo go odrzucić. Ktoś może się nie zgodzić i to też uszanujemy. Co do pani władzy, na statku jest pani najważniejsza…
– Wcześniej powiedział pan, że komputer, że ten Nemo…
– Tak, w zakresie sterowania statkiem, konserwacji, ochrony i tak dalej, ale najważniejsze decyzje będą zależały od pani. Oczywiście po konsultacji z Nemo, którego wiedza i zdolności do prognozowania różnych wariantów wydarzeń na pewno będą bardzo przydatne…
– Nie można skompletować kompetentnego ludzkiego zespołu… Nie, to głupie, samo szkolenie… No dobrze. Wiem już właściwie wszystko – odepchnęła się od fotela, stanęła wyprostowana. – Kiedy start?
– Za niecałe dwa miesiące.
– Aha… Dwa miesiące. Czy takie sprawy, jak rozmnażanie się załogi, ożywianie nowych członków, zostały wzięte pod uwagę? Możliwe?
– Tak… – zawahał się. – To znaczy… Najprawdopodobniej niewielu z was będzie zdolnych do rozmnażania, przynajmniej tak to wygląda w tej chwili, ale pracują nad problemem zarówno nasze maszyny, jak i Nemo, więc być może ten stan ulegnie zmianie. Co do ożywiania nowych członków załogi, to możliwe i tylko od pani zależy, ile osób będzie świadomie przeżywać podróż. Radziłbym jednak najpierw zebrać jak najwięcej doświadczeń z małą załogą i dopiero potem ewentualnie ją powiększać.
– Dziękuję – Wim zrobiła pół kroku do tyłu, któryś z kolei już raz przyjrzała się wszystkim mężczyznom. –
Mam dwa miesiące na bardziej szczegółowe pytania. Wypada mi podziękować za wybór i pożegnać się z panami.
– E… Eghm… Miałem nadzieję, że po tej oficjalnej części porozmawiamy, że się tak wyrażę, w jakiejś spokojniejszej atmosferze… – zaczął Bizcechk, ale Wim pokręciła głową.
– Chyba nie pozbawi nas pani swojego towarzystwa, w końcu poświęciliśmy wiele czasu… – zaczął zgryźliwym tonem Izmin-Watch, ale Wim przerwała mu stanowczo.
– Dziękuję, ale muszę sobie to wszystko poukładać. Niech panowie zrozumieją – umieram, zmartwychwstaję, zostaję dowódcą wyprawy jak z filmu SF – pozwoliła sobie na żywszą gestykulację, czyli wzruszyła ramionami. – Do widzenia.
Zaczęli podrywać się z foteli. Twarz Wim złagodniała na chwilę, choć do uśmiechu było jej jeszcze daleko. Skinęła tylko głową i po raz ostatni przemknęła spojrzeniem po zebranych mężczyznach, którzy nazywali siebie rządem Ziemi, a potem odwróciła się bez pośpiechu.
I wyszła.
powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.