Podczas naszej ostatniej wędrówki śladami drobnych kobiecych stóp przeszliśmy spory kawał historycznej drogi. Podziwialiśmy kształty pań paleolitu, urodę egipskiej monarchini, męską w formie grecką boginię miłości, pobożną średniowieczną białogłowę i nieco nabzdyczoną renesansową dziewicę-intelektualistkę. Dziś pora na kolejne panie z serii „Puch Marny”, równie interesujące co ich poprzedniczki.  | Wariaci. Rozpustnicy i pijacy. Najczęściej bez grosza, w połatanych gaciach, ale za to z fantazją. O pustym żołądku potrafią godzinami rozmawiać o wyższości sjeny palonej nad ugrem żółtym. Albo sklepienia krzyżowego nad kolebkowym. Jednym słowem: Artyści. W Magazynie Szerzącym Kulturę nie mogło ich zabraknąć. Ciąg dalszy mrożących krew w żyłach opowieści o kobietach… |  |
Gwoli przypomnienia: utwór nie ma charakteru edukacyjnego (gdzież ja bym śmiała, Panie Ministrze…). Przedstawia (stronniczo) wybrane kobiety: sławne albo ze względu na własne przymioty ciała, ducha i talent, albo (częściej) ze względu na artystę, który je unieśmiertelnił. Jako że im bliżej we współczesność, tym więcej stylów, kierunków i „tryndów” oraz różnic ekonomiczno-społecznych, nie ma już w ogóle mowy o uogólnianiu sytuacji kobiet i sposobu, w jaki je przedstawiano. Za to pojawią się wreszcie kobiety-artystki (i to jakie!), a w ramach równouprawnienia twórcom płci męskiej poświęcimy kilka linijek więcej. Odcinek II: od rubensowskich kształtów po nieszczęśliwą śpiewaczkę.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Bez wątpienia dowolna panna z obrazu Rubensa była tym dla baroku, czym dla XX w. niejaka Twiggy – symbolem epoki, ikoną stylu i urody. Z jedną drobną różnicą: masy całkowitej. Żebyście nie posądzili mnie o stronniczość i skrywane głęboko kompleksy, przy opisie muz Rubensa posłużę się słowami znanej poetki Wisławy Szymborskiej: „Waligórzanki, żeńska fauna / jak łoskot beczek nagie. / Gnieżdżą się w stratowanych łożach / śpią z otwartymi do piania ustami. / Źrenice ich uciekły w głąb / i penetrują do wnętrza gruczołów / z których się drożdże sączą w krew. / (…) O rozdynione, o nadmierne / i podwojone odrzuceniem szaty / i potrojone gwałtownością pozy / tłuste dania miłosne!” („Kobiety Rubensa”). Błeeee… Nadwaga, cellulit, wałeczki tłuszczu tu i ówdzie, duże tyłki i grube ramiona, z którymi często bezskutecznie walczą dzisiejsze panie, w epoce Rubensa były uważane za piękne. Pogląd ten miał podłoże ekonomiczne i nie wiem, czy nie przywędrował do Europy za sprawą ludów pustyni, razem z astronomią, matematyką i innymi ich wynalazkami. Arabowie uważali bowiem, że dobra kobieta to tłusta kobieta. Dlaczego? Ano w palącym słońcu pustyni, kiedy wędruje się wiele tygodni z jęzorem na wysokości kolan, powiewającym niczym flaga USA w wigilię 4 lipca, obraz obfitych kształtów jawi się jako symbol ziemskiego dobrobytu. Bo panna, która w tak niesprzyjających warunkach potrafi się pięknie zaokrąglić, musi być naprawdę bogata z domu, więc do takiej warto startować. To że Rubens skłaniał się ku podobnym poglądom, widać i w jego sztuce, i po jego małżonce – Helenie Fourment. Zanim przejdziemy do sztuki, poświęćmy nieco miejsca państwu Rubensom. Peter Paul Rubens byłby dziś porównywany do Brada Pitta (z racji urody), sir Seana Connery′ego (z racji uroku i dystynkcji – ach, ten niezapomniany James Bond) i Wentwortha Millera, serialowego Michaela Scofielda z „Prison Break” (z racji wysokiego IQ). Może nie był drugim Arystotelesem Onassisem, ale do biedy też mu było daleko. A że jego żonie daleko było do Jackie Kennedy, nie ma się czego czepiać. Helena została drugą żoną artysty. Rubens ożenił się z nią cztery lata po śmierci pierwszej, Isabelli Brant. Miał wtedy 53 lata, jego wybranka liczyła sobie zaledwie 16 wiosen i była córką handlarza jedwabiem i arrasami. Kronikarze i plotkarze twierdzą, że spora różnica wieku w niczym małżonkom nie przeszkadzała. „Był to związek pełen miłości, namiętności i czułości, po których pozostało świadectwo nie tylko w zbiorze listów, ale również w licznych portretach, które malarz dedykował żonie i z których emanuje wręcz namacalna fizyczna namiętność. Nawet w postaciach malowanych przez niego scen mitologicznych i biblijnych można dostrzec cechy fizyczne Heleny. Liczne były wówczas w jego twórczości radosne hołdy na cześć miłości, jak np. w obrazie «Ogród miłości» z Prado”. Mimo że trudno nam to sobie dziś wyobrazić, możemy wierzyć autorom książki „Rubens” z serii „Klasycy sztuki”. Artysta portretował Helenę wielokrotnie, więc jej anatomię możecie sobie w Internecie dokładnie obejrzeć, jeśli oczywiście macie ochotę (polecam „Helenę Fourment w futrze”). Tu ograniczymy się do płótna pod tytułem „Trzy Gracje”. Obraz ten wybrałam nieco przewrotnie. Gracje, a raczej charyty (tak nazywano je w mitologii greckiej), były boginiami wdzięku i radości. Świadczą o tym zresztą ich imiona: Eufrozyne (Radość), Aglaja (Promienna) i Talia (Kwitnąca). Patrząc na panie z płótna Rubensa, trzeba tego wdzięku, lekkości i uroku naprawdę dobrze poszukać. Przypatrzmy się im zatem bliżej. Otóż mamy trzy obejmujące się (proszę, bez skojarzeń!) kobiety, sportretowane w całej swej okazałości. Dwie przedstawiono en trois quatre, jedną z tyłu, zaoszczędzając widzom dodatkowego stresu. Choć każda z panien ma w sobie coś pięknego (środkowa w miarę zgrabny tyłek i ciekawą fryzurę, ta z lewej – figurę; szkoda, że oprócz tego spartolone ręce, rozwinięte jak u średnio zaawansowanego kulturysty), wypada zwrócić uwagę na dziewczynę z prawej strony. To nikt inny jak Helena Fourment. Swojej twarzy pani Rubensowa nie powstydziłaby się i w dzisiejszych czasach. Ładnie zarysowane brwi, duże, ciemne oczy, delikatne usta i zgrabny nos są niewątpliwie jej atutem. Włosy częściowo zebrane w węzeł, częściowo rozpuszczone, również dodają jej urody. Jedyną ozdobą gracji są precyzyjnie namalowane złote kolczyki i delikatny, prawie przezroczysty welon oplatający lewe udo. Nogi Heleny też są całkiem do zaakceptowania, choć sprawiają wrażenie nieco masywnych (podobnie jak w przypadku pozostałych gracji), gorzej już jest na przestrzeni biodra-szyja. Pupa modelki, mocno kanciasta, robi naprawdę dziwne wrażenie, ale taki Picasso pewnie byłby zachwycony. Lekko zaokrąglony brzuszek, małe zgrabne piersi i, niestety, masywne ramiona dopełniają wizerunku Heleny. Nad modelkami rozpościera się czerwony, pofałdowany materiał i precyzyjnie namalowana, jak żywa, girlanda kwiatów (z motywów ogrodniczych Rubens był zresztą znany). W tle widzimy jeszcze krajobraz i nawet pasące się zwierzęta, zdaje się sarny. Całość tchnie pogodą i beztroską, a gracje wyglądają, jakby miały zaraz rozpocząć tańce na cześć wiosny. „Trzy gracje” powstały w ostatnich latach życia Rubensa. W tym czasie artysta cierpiał już na podagrę, która w konsekwencji spowodowała paraliż rąk i inne przykre dolegliwości. Choć powstało wówczas jeszcze kilka wielkich płócien, w większości malowanych już przez jego uczniów, jednak „Trzy gracje” są symbolem tego, co w sztuce artysty charakterystyczne: podziwu dla piękna kobiecego ciała i jego nadmiaru, zachwytu urokami życia, a przede wszystkim – malarskiego kunsztu, z jakim Rubens tworzył swoje wizje. Sztukę Rubensa można podziwiać lub wzdragać się na jej widok, ale jednego artyście odmówić nie sposób. Otóż malarz był prawdziwym mistrzem w swoim fachu, miał talent poparty gruntowną wiedzą i doskonale operował pędzlem i kolorami. W przeciwieństwie do dzisiejszych tak zwanych „artystów”. „Trzy gracje” – w skrócie: - czas powstania: między 1636 a 1638 r.
- epoka: barok
- twórca: Peter Paul Rubens
- wymiary: 221×181 cm
- materiał: olej na desce
- miejsce przechowywania: Museo Nacional del Prado (Madryt)
 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Jakieś trzy lata temu Peter Webber nakręcił „Dziewczynę z perłą”, adaptację powieści Tracy Chevalier pod tym samym tytułem. W roli głównej wystąpili słodka Scarlett Johansson i nieco mroczny Colin Firth. Film cieszył się sporym powodzeniem, a przeciętni zjadacze chleba dowiedzieli się o istnieniu niejakiego Jana Vermeera. Więcej o „Dziewczynie…” przeczytacie w esensyjnych recenzjach Marcina Łuczyńskiego i Agnieszki Szady. Ja wyjaśnię jedynie w skrócie w czym rzecz. Otóż zarówno książka, jak i film opowiada o pewnym – oficjalnie potępianym, ale nie tak znowu rzadkim w ówczesnej Holandii – trójkącie. On jest znanym artystą, dla którego sztuka jest tym, co liczy się najbardziej. Jego żona Catharina Bolnes co roku rodzi mu dzieci (w sumie piętnaścioro, ale czworo zmarło w pierwszych latach życia), dba w zasadzie wyłącznie o sprawy finansowe i domowe. I jeszcze ta trzecia, Griet – ich służąca, oczywiście piękna, młoda i wrażliwa. Z czasem również (mimo braków w wykształceniu i mizernego pochodzenia) zaufana pomocnica malarza – po tym jak ten odkrył jej zmysł estetyczny i umiejętność widzenia barw (wyrażającą się m.in. w interesującym ułożeniu warzyw na desce do krojenia podczas przygotowywania obiadu). O „Dziewczynie z perłą” wspominam, gdyż jest dobrą opowieścią o codziennym życiu i stosunkach zawodowo-międzyludzkich, jakie panowały w XVII-wiecznej Holandii. Jest jeszcze jeden istotny powód: o modelce, która pozowała Vermeerowi do słynnego obrazu, nie wiemy nic, ba, o samym artyście, jego życiu rodzinnym i innych dziełach wiemy niewiele. Myślę więc, że fikcyjna historia filmowa naszej opowieści nie zaszkodzi, a artystyczni purytanie niech szukają „poważnej” wiedzy w skomplikowanych językowo źródłach. Wypada powiedzieć nieco więcej o ówczesnych holenderskich kobietach. Oddajmy głos autorom książki z serii „Klasycy sztuki”: „Kiedy europejscy podróżnicy opisują XVII-wieczne Niderlandy, stale wspominają o szczególnej roli kobiety. Holenderskie kobiety sprawiają na nich wrażenie nadzwyczaj energicznych, są dobrze odżywione i z natury silne. Przysłowiowe jest ich dążenie do ładu i czystości w domowym otoczeniu. Niczego nie przeoczą, bardzo dokładnie pilnują porządku nie tylko we własnym domu, ale też na swoim odcinku ulicy. Dbają o kanały, które na mocy prawa mieszkańcy przyległych do nich domów muszą utrzymać w dobrym stanie. Zgodnie z nauką Kalwina, która opiera się m.in. na mądrościach Salomona, kobieta strzeże domu i domowego ogniska. Jej obowiązkiem jest wychowywanie dzieci, pilnowanie moralności i porządku. […] Jednak za tą fasadą surowości i moralności instytucję małżeństwa drąży kryzys: procesy rozwodowe, burzliwe sprawy o podział majątku, cudzołóstwo i prostytucja to również elementy obrazu społeczeństwa XVII-wiecznych Niderlandów”. Być może teraz łatwiej nam będzie zrozumieć żonę Vermeera i nie potępiać snutych przez nią intryg, które miały utrzymać rodzinę i zapewnić jako taką przyszłość jej dzieciom. Pora powiedzieć nieco więcej o tym słynnym obrazie. Portret tajemniczej dziewczyny nie należy do wielkich – ma zaledwie 44,5 cm szerokości przy 39 cm wysokości. Wśród innych pań uwiecznionych przez rozmaitych holenderskich artystów modelka wyróżnia się niepospolitą doprawdy urodą (nie wiem, czy tamtejsze kobiety nie były zbyt urodziwe, czy też artyści nie potrafili ukazać ich piękna, ale fakt faktem: większość pań z obrazów holenderskich mistrzów, np. Rembrandta, by nie szukać daleko, można podciągnąć pod niezbyt uprzejme określenie „kaszaloty”). Vermeer umieścił swoją modelkę na czarnym jednolitym tle, co pozwala skupić uwagę widza wyłącznie na niej. Dziewczyna siedzi bokiem do patrzącego, odwracając lekko głowę w jego stronę. Ubrana jest skromnie: w brązowożółty kaftan, którego jedyną ozdobę stanowi prosty biały kołnierz, rozświetlający nieco kompozycję. Odzież doskonale spełnia swoją rolę – ma być tylko tłem dla twarzy dziewczyny i jej nakrycia głowy. Powiedzmy najpierw o tym drugim. Głowę modelki spowija ciasno niebieski turban, zakończony cytrynową materią, swobodnie zwisającą na jej ramię. Malując to niecodzienne nakrycie głowy, Vermeer pokazał swój talent – doskonale oddając wszystkie fałdy, zgniecenia materiału, jego fakturę i kolory. Teraz wypadałoby powiedzieć co nieco o twarzy tytułowej dziewczyny. Z kształtu jest okrągła, choć nie pulchna. Nos raczej długi, a mimo to zgrabny, brwi prawie w ogóle niewidoczne. Tym, co wyróżnia twarz i dodaje jej sporo uroku, są oczy modelki. Duże, oddane bardzo realistycznie, o brązowych tęczówkach, w których odbija się światło. Mimo krótkich rzęs i braku makijażu (gdzieżby o tym myśleć w porządnej, kalwińskiej Holandii) są niezaprzeczalnym atutem panny. Do całości opisu brakuje jeszcze małych, choć pełnych i soczystych ust i lekkiego rumieńca na policzku. No i oczywiście mistrzowsko oddanego kolczyka z dużą perłą w kształcie łzy. Podobnie jak inne dzieła Vermeera, „Dziewczyna z perłą” jest trudna w interpretacji. Nie mogę się oprzeć zacytowaniu jednej z prób dojścia do tego, co autor miał na myśli, którą znalazłam w książce Norberta Schneidera „Vermeer. Dzieła wszystkie” (wyd. Taschen). Myślę, że i wam się spodoba, zresztą doskonale nadaje się na puentę tej historii. „W swoim «Wprowadzeniu do pobożnego życia» (1608), które po holendersku ukazało się w 1616 roku, święty Franciszek Salezy (1567-1622) napisał: «Obecnie, jak i dawniej, kobiety często noszą w uszach perły. Jak zauważył Pliniusz, odczuwały one przyjemność, gdy poruszające się perły dotykały ich skóry. Wiem także, że przyjaciel Boga, Izaak, posłał kolczyki cnotliwej Rebece jako pierwszy znak jego miłości. To doprowadziło mnie do wniosku, że klejnot ten ma duchowe znaczenie, że najważniejszą częścią ciała, którą mężczyzna pragnie, a którą kobieta musi lojalnie strzec, jest ucho. Żadne słowo ani dźwięk nie mogą do niego wejść z wyjątkiem słodkiego dźwięku cnotliwych słów, które są orientalnym perłami dobrej nowiny». Z tego wynikałoby, że perła w obrazie Vermeera jest symbolem cnotliwości. Orientalny aspekt, o którym wspomina przytoczony powyżej tekst, jest dodatkowo uwypuklony przez turban. Odniesienie do Rebeki i Izaaka sugeruje, że obraz ten mógł zostać namalowany z okazji ślubu młodej kobiety. W tym sensie jest to więc portret”. Dziewczyny, strzeżcie więc pilnie swoich uszu! „Dziewczyna z perłą” – w skrócie: - czas powstania: ok. 1665
- epoka: barok
- twórca: Jan Vermeer
- wymiary: 44,5×9 cm
- materiał: olej na płótnie
- miejsce przechowywania: Mauritshuis (Haga)
|