Są listy przebojów, są listy sprzedaży, są listy najlepszych płyt wszech czasów, są listy najgorszych płyt wszech czasów. „Esensja” poszła jednak pod prąd. Postanowiliśmy stworzyć zestawienie płyt najdziwniejszych. I – co nikogo dziwić nie powinno – udało się nam. Dziwny – odznaczający się czymś osobliwym, niezrozumiałym Dziwny – niepokojący, podejrzany, wątpliwy, pokręcony, pomylony, postrzelony, szalony, zdziwaczały, zwariowany ciekawy, kuriozalny, nietuzinkowy, niezwykły Zawsze gdzieś tam były, chociaż nie rzucały się w oczy. Zakurzone, schowane z tyłu półki w sklepie muzycznym, z nalepką „50 procent zniżki” i porysowaną okładką. Rzadko bywało o nich głośno – media traktowały je jako kuriozum nie warte uwagi, nie puszczano ich w radiu, nie recenzowano… O istnieniu większości z nich wiedzieli tylko najwięksi kolekcjonerzy, „afficionados” i …sami autorzy. Dziwne płyty. Bez typowego dla współczesnej muzyki schematu i podziału na refreny i zwrotki, czasem bez schematu w ogóle. Wbrew logice albo bez logiki. Z tekstami, które wprawiają w zakłopotanie, rozbawianie, gniew lub wściekłość. Rozpisane na najdziwniejsze instrumenty, nagrywane w najbardziej niespodziewanych warunkach, o nieprzewidywalnej rytmice i melodyce (o ile miały rytm i melodie, rzecz jasna). Tworzyły je indywidua przeróżnego autoramentu: zawodowcy, muzycy z doskoku, zupełni amatorzy. A czasem – co tu ukrywać – szaleńcy. Nasza redakcja postanowiła wybrać spośród tych albumów te, które odznaczają się największą zawartością cukru w cukrze – nagrania szalone do szpiku kości. Część z nich to małe perełki, które nie zostały hitami tylko przez przypadek, inne to nieudane eksperymenty z muzycznego laboratorium, skazane na wieczny niebyt, ale są też takie, które w pewnych kręgach uchodzą za kanon. Każdy z redaktorów wybrał swój zestaw, bo każdego z nas dziwi co innego. Oto trzydzieści osiem zakręconych płyt, trzydzieści osiem bękartów show-businessu, trzydzieści osiem wybryków natury. Trzydzieści osiem dziwnych płyt.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Arnold Schönberg – „Pierrot lunaire” lub „Trzy razy po siedem wierszy z «Pierrot lunaire» Alberta Giraud w przekładzie niemieckim Ottona E. Hartlebena na głos recytujący, fortepian, flet (także piccolo), klarnet (także klarnet basowy), skrzypce (także altówkę) i wiolonczelę. Melodramaty, opus 21., skomponowane w 1912 r. Jeśli przerażają was już same wyrazy „dodekafonia” i „atonalność” – o długości tytułu nie mówiąc – to kontakt z najwybitniejszym dziełem Schönberga może okazać się przykry (to eufemizm). Ale jeśli cenicie sobie niecodzienne podejście do ludzkiego głosu (szepty, krzyki, melodeklamacje) i niczym nieograniczoną wyobraźnię muzyczną – będziecie więcej niż szczęśliwi. No i ta tematyka: miłość, przemoc, religia, bluźnierstwo… Ścieżka dźwiękowa do „Nagiego lunchu” Burroughsa jak znalazł. Peter Brötzmann Octet – „Machine Gun”, FMP (1968) Opus magnum free jazzu. Alfa i Omega „poszukującej muzyki”. Nikt, nigdy i nigdzie nie pozostanie wobec tej płyty obojętny. Zmasowany atak dęciaków przytłacza i zniewala od pierwszej do ostatniej sekundy. Nie ma ratunku – karkołomna kakofonia raz po raz układająca się w zaskakujące motywy (np. funkujący temat) powaliła już niejednego twardziela. Jednak każdy, kto wyszedł z tej potyczki zdrów i cały, poczuje się innym człowiekiem.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Karlheinz Stockhausen – „Stimmung”, Hyperion (1969) Sześciu śpiewaków i siedemdziesiąt minut mantry. Refleksja, konsternacja, rozbawienie, złość, odprężenie – takie emocje będą targać nami podczas odbioru tej muzyki. Mamy do czynienia z zaskakującym, magnetycznym dziełem, które bardziej niż muzyką jest filozoficzną koncepcją czerpiącą z tradycji Dalekiego Wschodu. Uwaga! To nie jest muzyka relaksacyjna typu „Pieśni zagubionych wielorybów” lub „Odgłosy sawanny o północy”. To pełnoprawne, zaskakujące dzieło nietuzinkowego artysty. La Monte Young – „Dream House 78’ 17”, Shandar (1973) Jeden z głównych twórców ruchu Fluxus, jeden z najdziwniejszych ludzi na naszej planecie, na jednej z najdziwniejszych płyt w historii. Wszystko rozbiega się o przeciągłe, niskie, bezustanne dźwięki. Minimalizm albumu niektórych może doprowadzić do frustracji, ale nie osądzajmy pochopnie. Tej płyty trzeba słuchać w szczególny sposób: to nie ona ma się dostroić do nas, ale my do niej. Na dostrojenie mamy sporo czasu, bo La Monte Young nie należy do tych, którzy gdziekolwiek się spieszą: muzyka jest więc jedną płynną mistyczną kompozycją, która zdaje się nie mieć końca. Current 93 – „Swastikas for Noddy”, World (1987) Jak bardzo trzeba być szalonym, żeby za bohatera swojej dekadenckiej, wykolejonej, pogańskiej, psychopatycznej płyty obrać Noddy’ego – postać z angielskiej bajki? Trzeba o to spytać Davida Tibeta, lidera grupy. Podobno miał wizję ukrzyżowania (znowu ukrzyżowanie!) biednego krasnala, stąd idea albumu. Czy trzeba coś dodawać? Może tylko to, że określono ją na początku jako pop. Wolne żarty! Prędzej piekło zamarznie niż Current 93 trafi na listy przebojów…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
The Boredoms – „Wow 2”, Picadilly Records (1992) „Przepraszam, a o co tutaj chodzi?!”. Oto jest pytanie! Zgodnie z radą Talking Heads: „Stop making sense”, Boredoms nie zważają na takie drobiazgi jak zdrowy rozsądek i ciąg przyczynowo-skutkowy. Na „Wow 2” Japończycy przejechali się po heavy metalu i punku walcem drogowym i mają jeszcze odwagę nazywać to muzyką. Pewne jest, że aby stworzyć coś takiego, potrzeba albo dużej dozy szaleństwa, albo dużej dozy narkotyków. Diamanda Galas – „Schrei X”, Mute (1996) Jeśli szukacie płyty, która byłaby połączeniem najbardziej przerażającego horroru i najsmutniejszego dramatu zarazem: nie szukajcie dłużej. Album tej greckiej wokalistki został nagrany na żywo, w absolutnej ciemności. Nieziemski – ale nie anielski – głos Diamandy potrafi leniwy blask sierpniowego słońca zamienić w mroczną noc, a krisznowca wpędzić w depresję. Cóż zatem musi się dziać, gdy będziemy słuchać jej w ciemnościach na koncercie? Tego nie sposób sobie wyobrazić. Pozostaje pytanie: czy starczy Wam odwagi na wysłuchanie „Schrei X” w całości?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Merzbow – „Space Metalizer”, Alien8 Recordings (1997) Nie, to nie odtwarzacz szwankuje. To Masami Akita, zwany Merzbow, guru japońskiego noise, pokazuje swoje możliwości. Sprzężenia, drony, zgrzyty, szumy są tu na porządku dziennym. Właściwie każda płyta Merzbow podpada pod kategorię „dziwna”, ta jest tylko jedną z egzemplifikacji. No, ale skoro ktoś ma takie motto: „Nie wiem, jaka jest różnica między hałasem a muzyką”, to nie ma co się dziwić. The Tiger Lillies – „Bad Blood + Blasphemy”, Misery Guts Music (1999) Spójrzmy na zdjęcie na okładce „Bad Blood + Blaphemy”. Gumowa lala ukrzyżowana na zabytkowym krzyżu. Taaak… Płyta z taką okładką śmiało może konkurować o miano jednego z najbardziej pokręconych dzieł muzycznych. Dorzućmy do tego męski, udający falset wokal, akordeon, tureckich muzyków, cyrkowo-knajpiany klimat i teksty w stylu: „Mógłbym być zabójcą / Co ciała ofiar je / Jadłbym je podgniłe / Lub świeże jadłbym je”. Są dwie opcje: tę płytę można szczerze znienawidzić albo pokochać na zabój.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
John Zorn – „Chimeras”, Tzadik (2001) W swojej wytwórni Tzadik Zorn wydawał przeróżne rzeczy, różne rzeczy też w życiu grał, ale na „Chimeras” zawędrował tak daleko, że momentami zdaje się gubić powrotną drogę. Operowe wokalizy (nie liczmy na łatwe melodie) przeplatają się z nawiązującymi do dokonań Luigiego Nona lub Edgarda Varese’a partiami instrumentów (na zgrabne i proste kadencje skrzypiec też nie liczmy – nie ma przeproś). Dzieło niezwykle… chimeryczne i hermetyczne: trudno jednoznacznie ocenić, co artysta miał do przekazania. Uwaga! Nie słuchać podczas prowadzenia pojazdów mechanicznych – może grozić kalectwem lub śmiercią. Syd Barrett – „Barrett” (1970) Kiedy jego koledzy z Pink Floyd szykowali się do nagrania albumów życia, on tonął coraz bardziej w schizofrenii. Ta płyta to smutny obraz człowieka wyniszczonego przez narkotyki. Barrettowi grającemu na gitarze nie raz zdarza się niedokładnie chwycić akord czy niemiłosiernie fałszować, śpiewając. Sytuacji nie uratował nawet udział Davida Gilmoura i Richarda Wrighta z macierzystej formacji.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Deep Purple – „Concerto for Group and Orchestra” (1970) Autorem tego konceptu był klawiszowiec Purpli Jon Lord. Jego nowatorki wówczas pomysł zakładał, by stworzyć kompozycję, w której równoprawnie brzmiałaby żywa orkiestra wraz z zespołem rockowym. Szkoda tylko, że na koncepcie się skończyło. Lord nie miał pomysłu na ciekawe partie ani zespołu, ani orkiestry. Głównie patent składa się z tego, że i jedni, i drudzy się wymieniają – kiedy jeden kończy, drugi rozpoczyna. Wszystko przy tym brzmi strasznie rozwlekle i jest, najprościej mówiąc, nudne. Jedyne, co ratuje Lorda, to fakt, że był prekursorem takiego grania.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
The Flying Pickets – „Lost Boys” (1982) The Flying Pickets to jeden z najoryginalniejszych zespołów, jakim udało się dostać się na szczyty list przebojów. Jego patent polega na tym, że grupa znakomitych zawodowych śpiewaków a cappella wykonuje w ten sposób żwawe, przebojowe utwory. To jednak jeszcze nic niezwykłego, gorąco robi się, gdy biorą na warsztat cudze kompozycje, wtedy zaczyna się prawdziwa uczta dla ucha. „Lost Boys” to ich pierwszy studyjny album i zawiera wielki hit, czyli ich własną wersję piosenki „Only You” zapomnianego dziś zespołu Yazoo. Sonic Youth – „Confusion Is Sex” (1983) Zanim chaotyczne, zdawałoby się przypadkowe granie Sonic Youth zyskało klasę i uznanie, zespół wydał trzy płyty dla ludzi o mocnych nerwach. W tym zestawie najdziwniejszą pozycją jest bez wątpienia ich debiut. Gdyby nie późniejsze dźwiękowe eksperymenty, słuchając materiału tu zawartego, można dojść do wniosku, że muzycy Sonic Youth to nie tylko zgraja niepotrafiących grać paralityków, ale i ludzi nieznających się nawet na strojeniu gitar. I kto by pomyślał, że ten zespół nagra kiedyś tak wspaniałe płyty jak „Daydream Nation” czy „Dirty”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
John Frusciante – „Smile from the Streets You Hold” (1997) Solowy popis gitarzysty Red Hot Chili Peppers jest tak straszny, że sam Frusciante po jego nagraniu opamiętał się i wykupił ze sklepów większość nakładu, by nie trafił do słuchaczy. Niestety, nie udało mu się odzyskać wszystkich kopii… Płyta ta została nagrana dla pieniędzy, kiedy artysta popadł w spore długi z powodu uzależnienia od narkotyków. Stanowi zestaw odrzutów z poprzedniego, już i tak fatalnego, wydawnictwa. Frusciante mało, że gra tu prostackie, nieudolne dźwięki na gitarze, to jeszcze fałszuje niczym kot w rui. Zestaw ten sprawia, że na okładce powinna znaleźć się adnotacja: „Dzieciaki, nie bierzcie dragów, bo skończycie jak ten gość”. Mazzoll, Kazik & Arhythmic Perfection – „Rozmowy s catem” (1997) „Rozmowy s catem” to bez wątpienia najdziwniejszy i najbardziej ciężkostrawny projekt, w jakim Kazik maczał palce. Na płycie ze świecą szukać choćby jednej jako tako znośnej kompozycji. W większości mamy do czynienia z acid-jazzowymi odjazdami pozbawionymi choćby cienia melodii. Jako eksperyment można to Kazikowi wybaczyć. Szkoda, że na ostatnich solowych płytach wciąż dają o sobie znać fascynacje podobnymi klimatami.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
El Dupa – „A pudle?” (2000) We wkładce tego albumu znajduje się adnotacja: „Jeśli wydaje ci się, że płyta jest za długa – użyj przycisku PROGRAM na swoim odtwarzaczu i pomiń melodie, które uważasz za czerstwe”. Jest to bardzo trafna podpowiedź. Szkoda tylko, że jeśli się do niej zastosować, możemy zatrzymać się może w trzech, czterech miejscach („Natalia w Bruklinie” cz. I i II, „Prohibicja”). Reszta to muzyczne wygłupy, które byłyby świetne jako przerywniki między utworami na regularnych płytach Kazika. A tak stanowią męczącą całość. Trudno nie odnieść wrażenia, że najlepiej przy tej muzyce bawili się sami kompozytorzy, bo słuchacze to już niekoniecznie. Ścianka – „Dni wiatru” (2001) O tym, że spółka Cieślak – Lachowicz to znakomici, pomysłowi i intrygujący muzycy świadczy każda płyta Ścianki poza „Dniami wiatru”. Panowie odeszli tu od jakiejkolwiek przystępności. Zaprezentowali mieszankę wyjątkowo ciężką do zniesienia. O ile delikatne, psychodeliczne utwory jak tytułowy daje się jakoś słuchać, o tyle kanonady dźwięku ukrytej pod tytułem „Spychacz” mogą zniszczyć najbardziej opornego. I tylko zastanawia, co w tym gronie robi genialna kompozycja „The Iris Sleeps under the Snow”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Björk – „Medulla” (2004) Jest to płyta niezwykła. Po zdehumanizowanej, przesyconej elektroniką „Vespertine”, Björk nagrała materiał całkiem odmienny. Na „Medulli” postawiła na organiczoność. Ograniczyła do minimum wykorzystanie instrumentów, zastępując je ludzkimi głosami. Zabieg okazał się nadzwyczaj udany. Płyta jest przesycona duchowością, emanuje ciepłem i odkrywa przed słuchaczami istotę człowieczeństwa. Już w samej okładce można się zakochać. „Le Grande Silence Soundtrack” (2007) Fascynuje mnie pomysł, jak można było wydać ścieżkę dźwiękową do filmu pod tytułem „Wielka cisza”, który z założenia takowej nie posiadał. Obraz ten jest dokumentem o kartuskich mnichach. Ich program dnia składa się z modlitwy, jedzenia, modlitwy, pracy, modlitwy, rozmyślania, w co jest powtykane jeszcze parę modlitw. O ile na ekranie śledzimy wycieczkę po całkiem obcym świecie pełnym surowych nakazów i zakazów, o tyle soundtrack zawierający monotonne śpiewy mnichów to najnudniejsza rzecz pod słońcem. Jeśli tak ma wyglądać droga do oświecenia, to ja dziękuję. |