W całkowitej ciszy próżni odskoczył luk narzędziowy patrolowca, wypuszczając w przestrzeń niewielką sondę. Dwie sekundy później na jej końcu wykwitł błękitny ogień silnika jonowego i urządzenie oddaliło się od jednostki macierzystej. Szerokopasmowy nadajnik zaczął natychmiast słać w przestrzeń ciągły sygnał identyfikacyjny, znacząc miejsce, gdzie „Mewa” bezdźwięcznie nurkowała w stronę swojej zdobyczy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Nieznany statek błyszczał zielono w oku radaru, sześć jednostek od krawędzi. Rogov powoli przesunął przepustnicę, uruchamiając wsteczny ciąg. Kilkanaście wskaźników w kokpicie zatańczyło na podziałkach, kiedy z ledwie wyczuwalnym drżeniem kadłuba „Mewa” rozpoczęła decelerację. – Jedenaście jednostek… Mam sygnał identyfikacyjny – Mitchell był niemal dziecięco podniecony. – Straszliwe zniekształcenia – skrzywił się lekko, wpatrzony w monitor. – Coś konkretnego? – Rogov przebiegł wzrokiem po ekranach w swojej części kabiny. – Lepiej żeby coś wartego ryzyka balansowania na krawędzi studni… W przeciwieństwie do młodszego kolegi odczuwał emocje zupełnie innego rodzaju. Doświadczenie tysięcy godzin wylatanych na patrolach dawało mu bardzo ponurą wiedzę o szansach na stuprocentowo pomyślną akcję ratunkową w przestrzeni. Mitchellowi nie tylko brakowało tej wiedzy, ale dodatkowo głowę miał wypełnioną historiami o bohaterskich załogach patroli ratujących dziesiątki oczekujących na pomoc statków. Starszy pilot Maksym Rogov miał za sobą pięć akcji ratunkowych – wymagały od niego nie tylko decyzji, po których nadal kłuły go wątpliwości, ale też kosztowały życie poprzedniego nawigatora. Dlatego – wbrew temu, co mogłyby sugerować stopień, doświadczenie i opinie przełożonych – zwyczajnie się bał. Wyszkolenie pozwalało mu jednak zepchnąć ten strach gdzieś poza świadomość, podczas gdy drobnymi drgnięciami ręki na przepustnicy zmieniał po raz kolejny ciąg ponadtysiąctonowej „Mewy”, wchodzącej właśnie w strefę „żółtego alarmu” grawitacyjnego. Krawędź poniżej piętnastu jednostek, ostrzegała kontrolka. Ledwie tyle dzieliło ich od punktu, w którym własne silniki nie wystarczą do ucieczki z bezlitosnego uścisku kolapsara. I nadal zostawało dziewięć jednostek do statku tkwiącego nieruchomo na ekranie radaru. Mitchell przebiegł palcami po klawiaturze komputera, wpatrując się w długie słupki liczb pojawiających się na monitorze. Kilkoma komendami zmienił je w linie wykresów, potem w znaki alfanumeryczne. Kolejne polecenie wyświetliło na ekranie raport. Nawigator uniósł brew, wpatrując się w dane. – Mamy spory łup, Maksym. Lekki niszczyciel „Banshee” – uśmiechnął się promiennie, widząc zaskoczenie Rogova. – Wojskowy ptaszek, proszę, proszę. – Co on tu w ogóle robi? – Pilot podrapał się po kilkudniowym zaroście. – Trochę daleko od granicy… – Nie mam pojęcia – Mitchell wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej, wzywa pomocy. Muszą mieć niezłe kłopoty, jeśli nie potrafią się wyrwać własnym napędem. Ciekawe, co się stało… – I czy to coś nie jest nadal w pobliżu – Maksym Rogov przygryzł wargę. – Wolałbym nie wchodzić temu w drogę. Sprawdź, czy możemy sobie pozwolić na czekanie na wsparcie. – Sprawdzam… – Andy Mitchell zupełnie nie rozumiał asekuranctwa dowódcy, ale posłusznie wprowadził kilka kolejnych informacji do komputera. Skrzywił się lekko, patrząc na wynik. – Mamy dwanaście godzin naszego czasu. Baza wyśle patrolówki za trzy… Nie zdążymy. Zanim tu dolecą, ten ptak przeskoczy nad krawędzią i nic go już nie wyciągnie. Obawiam się, że to chyba wyłącznie nasza sprawa. Rogov przewrócił oczami, słysząc wyraźną radość bijącą z głosu chłopaka. Dzieciak nie chce się z nikim dzielić chwałą… – Takie życie… Starszy pilot Maksym Rogov – rzucił w stronę mikrofonu logu pokładowego. – Godzina siedemnasta zero trzy czasu Cerberusa, wkraczamy w strefę zagrożenia grawitacyjnego w akcji ratunkowej. Celem jest lekki niszczyciel „Banshee”. – Nawigator Andrew Mitchell, potwierdzam decyzję dowódcy. – Mitchell nacisnął kilka przycisków. – Strzelam boję, pozwolenie? – Udzielam. – Rogov zmniejszył ciąg, starając się nie zwracać uwagi na mrugające ostrzeżenie alarmu grawitacyjnego. Na ekranie radaru „Banshee” spadała w nieskończoną przepaść studni. W całkowitej ciszy próżni odskoczył luk narzędziowy patrolowca, wypuszczając w przestrzeń niewielką sondę. Dwie sekundy później na jej końcu wykwitł błękitny ogień silnika jonowego i urządzenie oddaliło się od jednostki macierzystej. Szerokopasmowy nadajnik zaczął natychmiast słać w przestrzeń ciągły sygnał identyfikacyjny, znacząc miejsce, gdzie „Mewa” bezdźwięcznie nurkowała w stronę swojej zdobyczy. Mężczyźni w milczeniu wpatrywali się we wskaźniki. Jedna za drugą przepływały cyfry na ekranie dalmierza, w miarę jak idąca średnim ciągiem „Mewa” pochłaniała dystans dzielący ją od niszczyciela. Od rozpoczęcia akcji minęło sześć minut – niemal godzina dla dyspozytora z bazy i ponad kwadrans dla wystrzelonej niedawno boi. Zbliżanie się do pola grawitacyjnego kolapsara miało jeszcze zwiększyć te różnice, ostatecznie rozciągając całą akcję ratunkową – z punktu widzenia bazy – do kilku dni. Skupiony na wariującej tak blisko kolapsara telemetrii Rogov drgnął lekko, kiedy lampka alarmu grawitacyjnego zmieniła kolor na czerwony. Poniżej pięciu jednostek do krawędzi. – Dystans do celu? – Sześć setnych – Mitchell zerknął na dalmierz. Starał się, by jego głos zabrzmiał normalnie. – Hamowanie za cztery… trzy… dwa… jeden… Rogov odczekał, aż odliczanie osiągnie „zero”, i przesunął dźwignię przepustnicy na „całą wstecz”. Patrolowiec zadygotał, zatrzymany nagle w swoim upadku. Jęknęły systemy tłumienia inercji, kiedy tysiąc ton metalu robiło wszystko, by gwałtowna zmiana przyspieszenia nie zaszkodziła kruchym ludzkim istotom wewnątrz. – Jedna setna, zbliżamy się. Spróbuję wyłapać śluzę, jak tylko będziemy blisko. Komunikaty? – Pilot wpatrywał się nieruchomo w komputerowy obraz celu i błękitne linie znaczące przewidywany korytarz podejścia. – Poza identyfikacją, cisza. – Zrozumiałem. – Precyzyjnymi ruchami Maksym prowadził „Mewę” po wyznaczonym przez komputer torze. – Podejście czyste, przynajmniej według radaru. Wskaźniki dalmierza przed oczyma pilota zatańczyły i zmieniły się, kiedy komputer próbował wziąć poprawkę na zakłócenia związane z polem grawitacyjnym kolapsara. Rogov westchnął ciężko. Większość czujników wariowała tak blisko krawędzi, zostawiając właściwie całe sterowanie statkiem intuicji pilota. Drobne błędy pilotażu rokrocznie kosztowały Cerberus kilka patrolowców… Kilka załóg. Nie rozbijały się, nie. Po prostu przekraczały krawędź. Nie posiadając wystarczająco mocnych silników – a patrolowce strefy kolapsara miały je najsilniejsze wśród produkowanych jednostek – po prostu spadały w głąb studni, a dylatacja czasowa wydłużała ich ostatnie minuty w nieskończoność… Czasami inne załogi przechwytywały wezwania o pomoc – beznadziejnie zniekształcone ciążeniem sygnały pilotów, którzy zaginęli nawet kilkadziesiąt lat wcześniej. Choć Rogov starał się nie zwracać uwagi na takie historie, to jednak kiedy wpatrywał się w szarą bryłę okrętu widniejącą w niewielkim trójkącie iluminatora, wszystkie przychodziły mu do głowy. Zagryzł wargi i drobnymi uderzeniami ciągu z silników manewrowych popychał „Mewę” ku głównej śluzie niszczyciela. Z lekkim wstrząsem patrolowiec uchwycił się „Banshee”, niosąc odgłos tarcia metalu o metal do wnętrza kokpitu. Mężczyźni jak na komendę zwrócili się ku ekranom. – „Mewa” stabilna. Przejście czyste, mamy ciśnienie. Śluza nie odpowiada, najpewniej brak zasilania. Zgłasza się ich system podtrzymywania życia… Na szczęście jakoś jeszcze kontroluje ciążenie, chociaż na oko już rezerwą mocy. W skafandrach powinniśmy dać radę. Łączność? Czas? – Maksym Rogov sięgnął po spoczywający w uchwytach obok fotela hełm. – Nikt ze środka nie odpowiada na wezwania radiowe, ale to może przez problemy z zasilaniem. – Mitchell wciągnął pospiesznie rękawice. – Co do czasu, to według lokalnego przekroczymy krawędź za godzinę i dwie minuty. Jak myślisz, co tam się mogło stać? – Nie wiem, Andy, i na razie nie chcę zgadywać – głos pilota zabrzmiał w słuchawkach nawigatora, kiedy Rogov zatrzasnął hełm. – Kontrola szczelności? – Potwierdzam – rzucił sakramentalną formułkę Mitchell, spoglądając na panel kontrolny na ramieniu towarzysza. – Kontrola szczelności? – Potwierdzam. – Za pancerną szybą hełmu Maksym wziął kilka głębokich oddechów. – Chodźmy. Z wymuszoną przez ciężką konstrukcję skafandrów niezdarnością dwaj mężczyźni ruszyli do śluzy. Idący z tyłu Mitchell obejrzał się jeszcze na zegar odliczający czas do przekroczenia krawędzi. Śluza „Banshee” była matowoszara, odcinała się ciemną plamą od białego rękawa patrolowca. Mitchell postąpił naprzód kilkoma ciężkimi krokami, omiatając reflektorem skafandra oszroniony panel kontrolny. Przyłożył do niego dłoń w opancerzonej próżniowej rękawicy. – Martwe, jak mówiłeś – przefiltrowany przez radio głos nawigatora zabrzmiał Maksymowi w uszach. – Bierzmy się za hydraulikę. Andy Mitchell obrócił głowę wewnątrz hełmu, spoglądając na dźwignię awaryjnego otwierania śluzy. – Mam nadzieję, że chłopaki tego nie zablokowali, bo inaczej nici z bohaterstwa… – Ciężka rękawica Maksyma opadła na przycisk zabezpieczenia, powodując odskoczenie przezroczystej przesłony blokującej dźwignię. – Na razie nieźle. Nawigator cofnął się o krok, kiedy drugi astronauta naparł na hydraulikę. Szare wrota śluzy drgnęły i rozsunęły się, ukazując nieoświetloną, przestronną komorę. – Ciągle zero wskazówek. – Mitchell rozjaśnił reflektorem wnętrze śluzy. Oprócz odłączonego zasilania zdawała się nietknięta. Oznaczona czerwonym krzyżem odrapana apteczka, niezbędna w przypadku kwarantanny, wisiała zamknięta na swoim miejscu. Pakiety żywnościowe, szafki na skafandry, narzędzia, broń… Wszystko ułożone w pedantycznym wręcz porządku. – Przepuść mnie. Cała chwała należy się dowódcy – Rogov starał się nadać głosowi wesoły ton, ale stres do spółki z radiem zniweczyły te wysiłki. Ciążenie uderzyło pilota z chwilą, kiedy przekroczył drzwi śluzy. Wspomaganie skafandra zamigotało kontrolkami, na chwilę rozjaśniając wnętrze hełmu astronauty. Maksym Rogov zrobił niepewny krok, potem drugi. – Sztuczną mają chyba na minimum mocy – rzucił do mikrofonu. – Skafander wytrzymuje, ale bez niego to marnie bym nas widział. Jakieś sześć g. Wcho… – Co się dzieje? – Nawigator z niepokojem spojrzał na zamarłego nagle kolegę. – Maksym? – Nie wiem… Czekaj. – Rogov odruchowo przycisnął rękawicę do boku hełmu. – Zdawało mi się, że miałem kontakt radiowy. Obrócił się do nawigatora, biała, jarząca się światłem reflektora postać w ciemności śluzy. Jedna za drugą płynęły sekundy, kiedy dowódca nasłuchiwał. W końcu jego skafander poruszył się, zapewne reagując na wzruszenie ramion właściciela. – Chyba mi się wydawało. Właź, czas leci. Mitchell powoli wkroczył na pokład „Banshee”, przezornie przytrzymując się ściany, aby dać wspomaganiu kilka sekund na skompensowanie zmiany ciążenia. Słuchawka przez ułamek sekundy zaszumiała zakłóceniami, przez które – chłopak mógłby przysiąc – przebijała się jakaś inna transmisja. Maksym miał rację, pomyślał, faktycznie coś psuje się w radiu. Albo właśnie na nich przyszła pora, żeby odebrać komunikat spoza krawędzi. Wzdrygnął się odruchowo, na szczęście chyba zbyt słabo, żeby było to widoczne przez skafander. Jeszcze mi przesądów brakowało, żeby dowódca uważał mnie za zupełnego szczeniaka, skrzywił się do siebie w myślach, sięgając do wewnętrznej dźwigni hydraulicznej. Jego spojrzenie jeszcze raz powędrowało w stronę jasnego, oświetlonego kadłuba patrolowca, a potem ciemnoszare wrota bezgłośnie zamknęły ich w błyszczącej tylko latarkami ciemności. – Otwieram wewnętrzne. Cofnij się – rzucił Rogov po kilku koniecznych do autouszczelnienia sekundach. Snop światła reflektora przeniósł się na identyczną dźwignię przy wewnętrznych drzwiach śluzy. – Ta jest. – Mitchell zrobił krok w tył, opierając się zasobnikiem tlenowym o oddzielającą ich od rękawa ścianę. Hydraulika – podobnie jak ta na zewnątrz – zadziałała bez zarzutu. Po krótkiej chwili wewnętrzna śluza rozwarła się z cichym sykiem i ratownicy spojrzeli do wnętrza korytarza. Wprost na mierzące w nich snopy milionkandelowych reflektorów. W oślepiających światłach zamarła w bezruchu załoga patrolowca rzucała ostre cienie na zewnętrznych wrotach. – Zidentyfikujcie się – zabrzmiał przebijający się przez zakłócenia głos na otwartej częstotliwości. – Natychmiast. – Starszy pilot Rogov i nawigator Mitchell, patrol kolapsarny, baza Cerberus – Rogov osłonił się ramieniem przed oślepiającym światłem. Filtr reagował z opóźnieniem, powoli ukazując stojące w korytarzu postacie w ciemnych wojskowych skafandrach. – Przechwyciliśmy wasze wezwanie i przylecieliśmy na pomoc, proszę świecić gdzie indziej, jeśli to możliwe… Na lekkie skinienie pancernej rękawicy prowadzącego reflektory przygasły. – Komandor podporucznik William Chambers, pierwszy oficer niszczyciela „Banshee” – głos w radiu wyraźnie się uspokoił. – Proszę wybaczyć nieufność, ale niestety nie do końca wiemy, gdzie się znajdujemy. Nie mieliśmy też od was żadnych sygnałów, stąd mój niepokój, kiedy usłyszałem o obcych w śluzie. – Jak to? – wtrącił się Mitchell. – Nadawaliśmy co piętnaście sekund przez całe podejście… Rogov uciszył go uniesieniem dłoni. – Panie komandorze, muszę nalegać na bezzwłoczne spotkanie z dowódcą tego okrętu – pilot przybrał formalny ton, wypowiadając zdanie wzięte niemal wprost z regulaminu. – Obecnie ja pełnię tę funkcję, kapitan Dallas zginął podczas ostatniej potyczki – zabrzmiał głos Chambersa poprzez zakłócenia w słuchawkach ratowników. – Rozumiem. W takim razie prosiłbym o rozmowę w miejscu, gdzie można mówić bez świadków. Była to prośba, której wojskowy nie mógł odmówić. Skądkolwiek pochodziła „Banshee”, teraz znajdowała się w jurysdykcji Cerberusa, a to oznaczało, że tutejsi specjaliści mieli właściwie nieograniczone możliwości doradcze. – W takim razie proszę za mną. – Oficer obrócił się w stronę swoich ludzi. – Voigt, do generatorów, Chavez, komora silnika gwiezdnego i raportuj. |