powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Wicher śmierci: Ekspedycja
Steven Erikson
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Jeśli któryś z was jeszcze się na coś poskarży, utnę sobie lewy cycek.
Półokrąg twarzy zwrócił się w jej stronę. Znakomicie. To zawsze skutkowało.
– Całe szczęście, że pływanie cię wyczerpało – zauważył Micha.
Sierżant Hellian zmarszczyła brwi, spoglądając na potężnie zbudowanego żołnierza. Wyczerpało?
– Wszyscy ciężcy to idioci. Wiedziałeś o tym? – Spojrzała na beczułki rumu, które zdołała wywlec z ładowni, zanim pożar rozszalał się na dobre, i spróbowała je policzyć. Sześć, może dziesięć. Dziewięć. Pomachała ręką. – Zróbcie miejsce w plecakach. Każdy weźmie jedną.
– Sierżancie, czy nie mieliśmy znaleźć Urba i jego drużyny? – zapytał Obrażalski Bezdech. Potem jej kapral przemówił znowu, tym razem innym głosem: – On ma rację. Micha, z której strony przyszedłeś? Z lewej czy z prawej?
– Nie pamiętam. Było ciemno.
– Chwileczkę – odezwała się Hellian, robiąc krok w bok, by utrzymać równowagę na chwiejnym pokładzie. Nie, na chwiejnym gruncie. – Nie jesteś z mojej drużyny, Micha. Idź sobie.
– Bardzo bym chciał – odparł żołnierz, spoglądając na otaczającą ich ścianę drzew. – Nie będę dźwigał żadnej beczułki cholernego ale. Tylko na siebie spójrz, sierżancie. Cała jesteś poprzypalana.
Hellian się wyprostowała.
– Chwileczkę, mowa o najbardziej niezbędnym prowiancie. Powiem ci, co jest znacznie gorsze. Założę się, że ktoś zauważył ten pożar. Mam nadzieję, że dureń, który go zaczął, zmienił się w kupkę popiołu. Tak jest, w kupkę popiołu. Ktoś go zobaczył, to jasne.
– Sierżancie, podpalili wszystkie transportowce – oznajmił kolejny z jej żołnierzy. Nosił brodę, miał szeroką pierś, był potężny jak pień drzewa i zapewne niewiele mądrzejszy. Jak się nazywał?
– Jak masz na imię?
Mężczyzna potarł oczy.
– Balgrid.
– Dobra, Bambryt, spróbuj mi wyjaśnić, jak to możliwe, że jakiś przygłup pływał z okrętu na okręt i zdołał podpalić wszystkie. No, słucham? Tak też myślałam.
– Ktoś idzie – wysyczał jej saper.
Ten z głupim imieniem. Zawsze miała trudności z zapamiętaniem, jak ono brzmi. Niewykluczone? Nie. Czasami? Niepewne?
Aha, Możliwe. Nasz saper nazywa się Możliwe. A jego kumpel to Lutnia. A tamten to Tavos Pond. Jest za wysoki. Wysocy żołnierze zawsze obrywają strzałą w czoło. Dlaczego jeszcze nie zginął?
– Czy ktoś ma łuk? – zapytała.
W chaszczach coś zaszeleściło. Potem wynurzyły się z nich dwie postacie.
Hellian wbiła spojrzenie w pierwszą. Ogarnął ją niewytłumaczalny gniew. Potarła w zamyśleniu żuchwę, próbując sobie przypomnieć, co wie na temat tego żołnierza o smutnej twarzy. Gniew odpłynął, ustępując miejsca serdecznej sympatii.
Micha wyszedł przed nią.
– Sierżancie Urb, dzięki Kapturowi, że nas znalazłeś.
– Urb? – zapytała Hellian. Podeszła chwiejnym krokiem do mężczyzny i spojrzała w jego pucołowatą twarz. – To ty?
– Znalazłaś rum, tak?
– Zatruje sobie wątrobę – odezwał się stojący za nią Lutnia.
– Moja wątroba jest w porządku, żołnierzu. Trzeba ją tylko wycisnąć.
– Wycisnąć?
Odwróciła się i przeszyła uzdrowiciela drużyny wściekłym spojrzeniem.
– Widziałam już wątroby, cyruliku. To wielkie gąbki pełne krwi. Jeśli kogoś przeciąć, wypadają na zewnątrz.
– To brzmi raczej jak płuco, sierżancie. Wątroba jest płaska, brudnobrązowa albo fioletowa…
– Nieważne – przerwała mu, ponownie odwracając się do Urba. – Jeśli pierwszą szlag trafi, druga przejmuje jej funkcję. Czuję się świetnie. Naprawdę – dodała z głośnym westchnieniem, pod wpływem którego Urb cofnął się o krok. – Jestem w najlepszym możliwym nastroju, przyjaciele. W najlepszym. Skoro wszyscy jesteśmy już razem, możemy wymaszerować. Jestem przekonana, że mieliśmy gdzieś pomaszerować. – Uśmiechnęła się do swego kaprala. – Co ty na to, Obrażalski Bezdech?
– Brzmi nieźle, sierżancie.
– Znakomity plan, sierżancie?
– Dlaczego zawsze to robisz, kapralu?
– Co?
– Co?
– Posłuchajcie, to Bambryt jest przygłuchy…
– Nie jestem już przygłuchy, sierżancie.
– Naprawdę? To kto jest przygłuchy?
– Nikt, sierżancie.
– Nie musisz krzyczeć. Bambryt cię słyszy, a jeśli nie słyszy, to znaczy, że trzeba go było zostawić w łodzi razem z tym wysokim ze strzałą sterczącą z czaszki, bo obaj już nam się na nic nie przydadzą. Szukamy szaroskórych morderców, a oni ukrywają się w tych drzewach. To znaczy, za nimi. Gdyby byli w środku, bolałoby ich. Dlatego musimy zajrzeć za wszystkie drzewa. Niech każdy weźmie po beczułce i ruszamy w drogę. Na co się tak gapicie? Ja tu wydaję rozkazy. Mam też nowy miecz i znacznie łatwiej mi będzie oderżnąć sobie cycek. Ruszać się, wszyscy, czeka na nas wojna. Za te drzewa.
• • •
Przykucnięty z tyłu Mewiślad miał minę łasicy skradającej się do kurnika. Żołnierz otarł cieknący nos przedramieniem i przymrużył powieki.
– Są już wszyscy, pięści – oznajmił.
Keneb skinął głową. Odwrócił się nagle, gdy ktoś zjechał z głośnym krzykiem z nasypu.
– Ciszej tam. Dobra, Mewiślad, znajdź panią kapitan i przyślij ją do mnie.
– Tak jest.
Żołnierze czuli się odsłonięci. To było zrozumiałe. Kiedy drużyna ruszała na zwiady, wyprzedzając kolumnę, zawsze istniała możliwość odwrotu w tradycyjnym sensie. Tutaj, jeśli natkną się na kłopoty, będą mogli jedynie się rozproszyć. Czekająca ich walka z pewnością będzie długa i chaotyczna. Jako dowódca, Keneb czuł się zaniepokojony. Jego złożony z sześciu drużyn oddział będzie znacznie trudniej ukryć niż pozostałe. Przydzielono mu najsłabszych magów, z tego prostego powodu, że podczas marszu w głąb lądu jego pluton miał się trzymać z tyłu, a jego podstawowym zadaniem będzie unikanie kontaktu z nieprzyjacielem. Reszta legionu rozproszyła się na odcinku blisko stu mil wybrzeża. Posuwali się naprzód grupkami składającymi się z kilkunastu żołnierzy, a wkrótce mieli rozpocząć tajną operację, która mogła potrwać długie miesiące.
Po opuszczeniu Malazu, w Czternastej Armii nastąpiły gruntowne zmiany. Dziesiątkom czarodziejów, szamanów, zaklinaczy i czarowników z legionu narzucono standaryzację, mającą na celu uczynienie z czarów podstawowego środka komunikacji. Wszyscy magowie drużyn piechoty morskiej – w której liczba ciężkich piechociarzy dorównywała obecnie liczbie saperów – znali teraz pewne rytuały groty Mockra. Te iluzje umożliwiały kamuflaż, tłumiły dźwięki, myliły węch.
Wszystko to mówiło Kenebowi jedno.
Wiedziała. Od samego początku. Wiedziała, dokąd płyniemy, i zaplanowała to wszystko.
Po raz kolejny niczego nie konsultowała z oficerami. Przyboczna spotykała się teraz tylko z meckroskim kowalem i z Tiste Andii z Ławicy Avalii.
Co mogli jej opowiedzieć o tej krainie? Żaden stąd nie pochodzi.
Wolał wierzyć, iż to szczęśliwy traf sprawił, że flota napotkała dwa okręty Edur, które odłączyły się od reszty wskutek sztormu. Były zbyt poważnie uszkodzone, by mogły uciec, i piechota morska wzięła je szturmem. Nie było to łatwe. Przyparci do muru Tiste Edur walczyli zawzięcie, choć byli głodni i konali z pragnienia. Udało się wziąć do niewoli oficerów, ale najpierw musieli wyciąć w pień cholernych wojowników.
Przesłuchania okazały się krwawe. Choć wyciągnęli z jeńców wiele informacji, to dzienniki pokładowe i mapy najbardziej im pomogły w zaplanowaniu tej niezwykłej kampanii.
Słowo „niezwykła” jest stanowczo zbyt łagodne. To prawda, że floty Tiste Edur starły się z naszym imperium – czy raczej z imperium, które wtedy było nasze – i że dopuścili się oni rzezi ludów, którym nominalnie przysługiwała nasza opieka. Ale czy to nie powinien być problem Laseen?
Przyboczna nie chciała się też wyrzec swojego tytułu. Czyją przyboczną była? Kobiety, która ze wszystkich sił starała się ją zamordować? Co właściwie wydarzyło się owej nocy w Twierdzy Mocka? Wszyscy świadkowie poza Tavore i samą cesarzową zginęli. T’jantar, Kalam Mekhar…
Bogowie, ta strata jeszcze się na nas zemści.
Od tamtego dnia Keneb nie przestawał się zastanawiać, czy katastrofy, do której doszło w Malazie, nie zaplanowały na spółkę Laseen i jej umiłowana przyboczna. Jednakże za każdym razem, gdy jego umysł wypełniało owo podejrzenie, dawał mu odpór tymi samymi argumentami.
Tavore nigdy by nie przystała na zamordowanie T’jantar. Poza tym sama omal nie zginęła w tym porcie. A co z Kalamem?
Co więcej, nawet Tavore Paran nie mogłaby być aż tak zimnokrwista, żeby poświęcić Wickan dla podtrzymania cholernego kłamstwa, prawda?
Laseen jednak zrobiła to już przedtem, z Dujekiem Jednorękim i jego Zastępem. Wtedy w skład umowy wchodziło unicestwienie Podpalaczy Mostów. Tak to przynajmniej wyglądało. Zatem, czemu nie?
Co by się stało, gdybyśmy po prostu weszli do miasta? Gdybyśmy zabili każdego cholernego głupca, który stanąłby nam na drodze? I poszli z Tavore aż do Twierdzy Mocka?
Wojna domowa. Tak właśnie brzmiała odpowiedź na te pytania. Nie widział innego wyjścia, choć zastanawiał się nad tym już od miesięcy.
Nic więc dziwnego, że Keneb gryzł się tym wszystkim. Wiedział też, że nie jest odosobniony. Blistig nie wierzył już w nic, a szczególnie w siebie. W jego oczach odbijało się widmo przyszłości, którą tylko on dostrzegał. Wyglądał, jakby już umarł, i tylko ciało nie chciało przyjąć do wiadomości tego, co umysł uznał za nieodwracalną prawdę. Stracili też Tene Baraltę i jego Czerwone Miecze, choć to akurat mogło nie być aż tak wielką tragedią.
Jeśli się nad tym zastanowić, krąg najbardziej zaufanych ludzi Tavore niemalże przestał istnieć. Kaptur wie, że nigdy do nich nie pasowałem. Właśnie dlatego jestem teraz tutaj, w tej cholernej, wilgotnej puszczy.
– Już się zebraliśmy, pięści. Czekamy.
Keneb zamrugał. Kapitan stała przed nim.
Jak długo już tu czeka?
Spojrzał na niebo, które powoli robiło się szare.
Cholera.
– W porządku, ruszamy w głąb lądu, w poszukiwaniu kawałka suchego gruntu.
– Tak jest.
– Aha, kapitanie, czy wybrałaś już maga dla siebie?
Faradan Sort przymrużyła na chwilę powieki. W bezbarwnym świetle wczesnego poranka, jej twarz o twardych rysach wydawała się jeszcze bardziej koścista niż zwykle.
– Chyba tak, pięści – odparła z westchnieniem kobieta. – Ten z drużyny sierżanta Skargi. Dziób.
– On? Jesteś pewna?
Wzruszyła ramionami.
– Nikt go nie lubi, więc nie przejmiesz się jego utratą.
Keneb poczuł lekką irytację.
– To nie ma być misja samobójcza, kapitanie – oznajmił cicho. – Nie jestem do końca przekonany, czy ten czarodziejski system łączności okaże się skuteczny. Kiedy drużyny zaczną tracić magów, wszystko się rozsypie. Zapewne tylko ty będziesz w stanie zapewnić łączność między jednostkami…
– Gdy tylko znajdziemy konie – przerwała.
– Masz rację.
Faradan Sort przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
– Dziób ma zdolności tropicielskie, pięści – odezwała się wreszcie. – W pewnym sensie. Mówi, że potrafi zwęszyć magię. To nam pomoże odnaleźć żołnierzy.
– Zgoda. Pora ruszać w głąb lądu, kapitanie.
– Tak jest, pięści.
Po krótkiej chwili czterdziestu paru żołnierzy z plutonu Keneba przedzierało się już przez czarną, cuchnącą wodę pokrywającą mokradło. Dzień był coraz bardziej upalny. Zlatywały się do nich chmary owadów. Żołnierze nie rozmawiali wiele.
Nikt z nas nie ma pewności, prawda? Mamy odszukać Tiste Edur, ciemiężycieli tej krainy, i załatwić ich. Umożliwić Letheryjczykom bunt. No jasne, wywołać wojnę domową, sprowokować dokładnie to, przed czym uciekliśmy z Imperium Malazańskiego.
To zabawne, że chcemy skazać inne państwo na los, którego sami woleliśmy uniknąć.
Nasza sprawa jest moralnie czysta mniej więcej tak jak to bagno. Nie jesteśmy zadowoleni, przyboczna. Nawet w najmniejszym stopniu.
• • •
Dziób nie wiedział zbyt wiele o tym wszystkim. Sam pierwszy by przyznał, że nie wie zbyt wiele o niczym, pomijając być może czary. Z całą pewnością wiedział tylko jedno: nikt go nie lubił.
Przywiązanie się do pasa tej strasznej pani kapitan zapewne okaże się złym pomysłem. Z wyglądu przypominała mu matkę, co szybko powinno wyeliminować wszelkie lubieżne myśli. Powinno, ale nie wyeliminowało. To było raczej niepokojące, jeśli się nad tym zastanowić. Dlatego się nie zastanawiał. Zbytnio. W przeciwieństwie do matki, kapitan nie próbowała go ciągle do czegoś zmuszać, i to go uspokajało.
„Przyszedłem na świat jako głupi syn bardzo szlachetnie urodzonych rodziców”. To z reguły były pierwsze słowa, które wypowiadał w rozmowie z nowo poznanymi ludźmi. Następne brzmiały: „Dlatego zostałem żołnierzem, żeby móc przebywać z podobnymi sobie”. Wkrótce potem konwersacja na ogół wygasała, co zasmucało Dzioba.
Z chęcią pogawędziłby z innymi magami drużyn, ale nawet im nie potrafił przekonująco opisać miłości do czarów, która przenikała go aż do szpiku kości.
– Tajemnica – mówił, kiwając głową. – Tajemnica, tak? I poezja. To właśnie są czary. Tajemnica i poezja, jak mawiała matka do mojego brata, kiedy zakradała się do jego łóżka nocami, gdy ojca nie było w domu. Powtarzała: „otaczają nas tajemnica i poezja, mój drogi”. Udawałem wtedy, że śpię, bo kiedyś usiadłem i bardzo mnie zbiła. Normalnie tego nie robiła, to znaczy nie pięściami. Większość nauczycieli mnie biła, więc ona już nie musiała. Ale wtedy usiadłem i bardzo się wściekła. Domowy uzdrowiciel powiedział, że mało co, a bym umarł. Tak właśnie dowiedziałem się, co to poezja.
Cud, jakim były czary, stał się największą miłością jego życia. Jak dotąd jedyną, chociaż był pewien, że kiedyś znajdzie odpowiednią towarzyszkę. Piękną kobietę tak samo głupią jak on. W każdym razie, inni magowie z reguły tylko gapili się nań ze zdziwieniem, kiedy tak gadał, co się zdarzało, gdy ogarniała go nerwowość. Nie potrafił się wówczas zamknąć. Czasami jakiś mag podchodził bliżej, ściskał go, a potem się oddalał. Pewnego razu czarodziej, z którym rozmawiał, zalał się łzami. To przestraszyło Dzioba.
Kapitan zakończyła przegląd służących w plutonie magów na nim, choć był dopiero drugi w szeregu.
– Skąd pochodzisz, Dziób, i dlaczego tak głęboko wierzysz, że jesteś głupi?
Nie był pewien, co miało znaczyć to pytanie, ale spróbował odpowiedzieć.
– Urodziłem się w wielkim mieście Quon na kontynencie Quon Tali w Imperium Malazańskim. Tym imperium włada mała cesarzowa i jest ono najbardziej cywilizowanym krajem na świecie. Wszyscy nauczyciele mówili, że jestem głupi, a oni chyba się na tym znali. Zresztą nie spotkałem nikogo, kto byłby innego zdania.
– A kto nauczył cię magii?
– Służyła u nas czarownica Seti, która zarządzała stajniami. W wiejskiej posiadłości. Mówiła, że czary są dla mnie jedyną świeczką palącą się w ciemności. Że mój mózg zgasił wszystkie inne świeczki, by ta mogła świecić coraz jaśniej i jaśniej. Dlatego nauczyła mnie magii. Najpierw czarów Seti, które znała najlepiej, ale potem zawsze potrafiła znaleźć służących znających inne rodzaje. Groty. Tak właśnie się nazywają. Każda ma świeczkę innego koloru. Szara to Mockra, zielona Ruse, biała Kaptur, żółta Thyr, niebieska…
– Potrafisz się posługiwać Mockra?
– Tak. Mam ci pokazać?
– Nie w tej chwili. Chcę, żebyś poszedł ze mną. Zabieram cię z twojej drużyny, Dziób.
– Dobra.
– Będziemy wędrować razem, z dala od wszystkich. Jeździć od jednego oddziału do drugiego najszybciej, jak potrafimy.
– Jeździć? Na koniach?
– Umiesz to robić?
– Quońskie rumaki są najwspanialsze na świecie. Hodujemy je. To było prawie jak jeszcze jedna świeczka w mojej głowie, ale czarownica powiedziała, że to co innego, bo urodziłem się z tym i miałem konną jazdę w kościach, jakby wypisano ją czarnym inkaustem.
– Myślisz, że dasz radę odnaleźć inne drużyny, nawet jeśli będą się ukrywać za pomocą czarów?
– Odnaleźć? Oczywiście. Potrafię wyczuć magię. Moja świeczka migocze, a potem pochyla się w stronę, z której płyną czary.
– Dobra, Dziób, od tej chwili jesteś przydzielony do kapitan Faradan Sort. Wybrałam cię spośród tych wszystkich magów.
– W porządku.
– Bierz ekwipunek i chodź za mną.
– Jak blisko?
– Jakbyś był przywiązany do mojego pasa, Dziób. Swoją drogą, ile masz lat?
– Straciłem rachubę. Miałem trzydzieści, ale to było sześć lat temu, więc teraz już nie wiem.
– Te groty, Dziób, ile znasz świeczek?
– Och, mnóstwo. Wszystkie.
– Wszystkie?
– Przez ostatnie dwa lata mieliśmy kowala, półkrwi Fenna. On mnie poprosił, żebym je wyliczył, a kiedy to zrobiłem, powiedział, że to wszystkie. „To wszystkie, Dziób”. Tak powiedział.
– Dodał coś jeszcze?
– Niewiele. Zrobił mi tylko ten nóż. – Dziób postukał palcem w wielki majcher, który miał u pasa. – Potem poradził mi, żebym uciekł z domu i wstąpił do malazańskiej armii, bo tam nikt mnie nie będzie bił za to, że jestem głupi. Kiedy miałem jeden rok mniej niż trzydzieści, poszedłem za jego radą i od tego czasu ani razu mnie nie zbili. Nikt mnie nie lubi, ale nie robią mi nic złego. Nie wiedziałem, że w armii będę taki samotny.
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, jak robiła to większość ludzi.
– Dziób, czy nigdy nie używałeś czarów, żeby się bronić albo komuś oddać?
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

15
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.