powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXI)
listopad 2007

Autor
Terribilis est locus iste!
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Długo czekano na ten film. Nie obyło się bez niesnasek. Dla zainteresowanych nie są tajemnicą zarzuty kierowane przeciwko Andrzejowi Wajdzie, że korzystając ze swej uprzywilejowanej pozycji w środowisku filmowym i zgromadzonym przez lata koneksjom, zablokował innym twórcom możliwość zmierzenia się z tym tematem. Chciał „Katynia” dla siebie, chciał być pierwszym, który da Polakom obraz filmowy o tym właśnie.
Jeśli coś tym pierwszeństwem dobitnie pokazał, to przede wszystkim to, jak trudnym tematem jest Katyń. I jak bogatym w możliwości jednocześnie. Ilość perspektyw, z jakich można by spojrzeć na zbrodnie NKWD dokonane na polskich jeńcach, tworząc obraz filmowy, poraża. Bez wątpienia jednym z powodów, dla których polska kinematografia tak długo czekała na ten film, dla których Andrzej Wajda zwlekał z rozpoczęciem jego realizacji, był problem tegoż wyboru. Jak rozłożyć akcenty? Które wątki uwypuklić, które tylko zasygnalizować, które zbyć milczeniem? Jaką wymowę nadać temu filmowi? Jakich symboli użyć? Ocean możliwości.
Nawet jeśli co do realizacji „Katynia” mam sporo zastrzeżeń, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Wajda wybrał właściwie, choć najprawdopodobniej uczynił to nie do końca z powodów, które uważam w tym wypadku za istotne. Na pewno nie zmartwią go zarzuty, że nie wniósł nowej jakości, że ukazany przez jego kamerę patriotyzm nie przystaje do naszych czasów, a ludzie, którzy go pamiętają, w ogromnym stopniu wymarli. Zdecydował się pokazać katyński mit – coś, co narosło przez lata nie tylko wokół tej zbrodni, ale i tych, którym zabrała ona bliskich – nierzadko bezpowrotnie burząc fundamenty pomyślnej przyszłości. Pokazał film o niezłomnych ludziach, o żołnierzach, którzy postponowani przez wroga i wleczenie na śmierć nie klną, lecz modlą się. O ich żonach i matkach, które długo potem zrywają się z nadzieją na każde pukanie do drzwi, są niezłomne w oporze przeciwko kłamstwu. Wierne i pamiętające.
Chęć pokazania młodzieży, czym było dla polskiego narodu doświadczenie Katynia, może się powiedzie drogą obowiązkowej wizyty szkół, ale nie inaczej. W żadnym razie nie jest to obraz, który porwie taką widownię – pod tym względem druzgocąca krytyka Krzysztofa Kłopotowskiego zawarta w recenzji „Katyń dla pań” opublikowanej w „Rzeczpospolitej” 2007/09/15 jest w dużym stopniu uzasadniona. Młody widz jest raczej skłonny interesować się stylistyką prezentowaną przez wojenne superprodukcje, jak „Szeregowiec Ryan” czy „Kompania braci”, patrzeć na wojnę przez pryzmat „Złota dla zuchwałych” czy „Parszywej dwunastki”, koncentrować uwagę na „Ślicznotce z Memphis”, „Orzeł wylądował”, „Działach Navarony”, „Nocy lisa” czy „Tylko dla orłów” – pozycjach wręcz kanonicznych.
Można na to utyskiwać, można wybrzydzać na „Stawkę większą niż życie” i „Czterech pancernych”, ale w niczym to owej prawidłowości nie zmieni. Tak jak po filmie „Życie jest piękne” nie da się zaprzeczyć, że o rzeczach śmiertelnie poważnych i druzgocących można opowiedzieć inaczej niż na kolanach i z marsowym wejrzeniem, a wcale przez to nie płycej. Dobrze to ujął jeden z bohaterów „Gladiatora”: „Bijące serce Rzymu to nie marmury Senatu, to piasek Koloseum”. Rozliczenie Amerykanów z Wietnamem nie zatoczyło tak szerokich kręgów i nie dotarło do widza młodego dzięki poważnym, refleksyjnym obrazom jak „Urodzony 4 lipca”, „Łowca jeleni” czy „Czas apokalipsy”, lecz dzięki „Plutonowi”, „Rambo” (choć nawet one nie są wcale płytkie) i całej masie trzecio- czy czwartorzędnych produkcji o obwieszonych granatami komandosach.
Jest wszelako pewien szkopuł. Otóż wcale nie uważam, by pierwszy film o zbrodni katyńskiej należało zrealizować w stylistyce uwodzącej współczesnego widza, choć bez wątpienia warto to zrobić, bo będą efekty, o czym świadczy popularność Muzeum Powstania Warszawskiego. Jednak nie dla takiego widza winien być pierwszy film o zbrodni katyńskiej. Jest on dla tych, których pomnikowość, patriotyzm podany dosłownie, niezłomne sylwetki, jednoznaczne oceny moralnych postaw, ujmują. Dla ludzi czekających na taki obraz przez całe dziesięciolecia. Jego kompozycja jest konsekwencją wyboru tego właśnie targetu. Zrobienie filmu dla nich i o nich jednocześnie musiało się zacząć od postawienia fundamentalnego pytania: czym ta zbrodnia różni się od innych? Dlaczego te kilkanaście tysięcy ważniejszych jest nad miliony, które zginęły, i miliony, które czekały na wiadomości o ich losie? Dlaczego bezwzględność wobec nieuzbrojonych, skrępowanych żołnierzy mniejsze odciska piętno w historii i w świadomości od bezwzględności wobec zagonionych do stodoły, palonych żywcem wieśniaków?
Odpowiedź na tak postawione pytanie zdeterminowała to, gdzie Andrzej Wajda położył akcenty. Stworzył film nie tyle o zbrodni katyńskiej, co o kłamstwie katyńskim, a także o wyrwie i pustce, jakie pozostały po pomordowanych. Nie tylko wśród ich rodzin, ale i w całej wspólnocie politycznej, w kręgu kulturowym, w narodzie. Wśród tych, którzy niedługo później mieli przerywać prowadzoną w lasach walkę i brać udział w wyborach. Oczywiście nie brak w „Katyniu” niezwykle realistycznych scen egzekucji, nie brak obrazów żołnierzy stłoczonych na wielopiętrowych łóżkach, marznących, krążących po niewielkiej przestrzeni, grających w szachy, piszących pamiętniki. Czasem wątpiących, czasem łudzących się. Kłócących się o „sprawców tragicznego września”. Kurczowo trzymających się nadziei, pokładających ufność w Bogu i alianckich sojusznikach. Przeżywających w oddaleniu od rodzin i ojczystego domu święto Bożego Narodzenia. Ale wszystko to jest przytłoczone wydarzeniami rozgrywającymi się w Polsce, w Generalnym Gubernatorstwie, w Krakowie. Tam, gdzie zostały żony, siostry, córki, matki i ojcowie. Tam gdzie pełnym nadziei drżeniem serca i ciała reaguje się na każde pukanie do drzwi.
To o nich opowiada książka „Post mortem” Andrzeja Mularczyka, będąca kanwą scenariusza jego autorstwa. To ich walka z kłamstwem, z propagandą, z wielkim zamilczeniem prowadzi widza przez film, symbolicznymi scenami pokazując polską Via Dolorosa (taką metaforę sugeruje ukazany Chrystus w oficerskim mundurze). Wymiana elit, a właściwie zastąpienie prawdziwej elity skleconymi naprędce podróbkami. Starcie pragmatyzmu i honoru („Życiorys ma się jeden, pani dyrektor”, „Ten kraj trzeba podnieść ze zgliszcz i gruzów. Kto to zrobi, jeśli wszyscy dacie się pozabijać?”), początki dwójmyślenia („Jest pan taki sam. Może myśli pan inaczej, ale robi pan to, co oni. Więc jakie ma znaczenie, że myśli pan inaczej?”). Trawestacja starożytnego dramatu Sofoklesa, „Antygony”, pokazująca wybór między racjami boskimi, a racjami ludzkimi. Między prawdą, będącą elementem porządku boskiego, której wyznawanie i strzeżenie jest obowiązkiem moralnym (tutaj kosztuje to życie lub co najmniej lata bardzo ciężkiego więzienia), a kłamstwem, wymuszanym przez porządek ludzki (w tym wypadku terroryzującą władzę). Prawdę i kłamstwo mające tylko pozornie ten sam ciężar – ciężar cmentarnej płyty. Prawdę i kłamstwo sprowadzone do dwóch cyfr: zera lub jedynki wyrytych przy dacie śmierci zamordowanego przez NKWD brata. Do nazwy miejscowości i daty śmierci ojca na składanym w szkole życiorysie.
Sceny kaźni, choć chronologicznie stanowią centrum wydarzeń, o których opowiada film (między inwazją Sowietów, podjętą 17 września 1939 na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej, a rokiem 1945, końcem wojny i początkiem ery stalinowskiej w Polsce), zostają odsunięte na sam koniec. Jest to zrozumiałe nie tylko w kontekście przywołanej Drogi Krzyżowej, gdzie krwawa ofiara wieńczy długą mękę, ale i operowania uczuciami. Wszak nic w tym filmie nie niesie ze sobą równie wielkiego, emocjonalnego uderzenia. Tak jak nic nie niesie celniejszej metafory niż ostatni kadr.
• • •
Co się wynosi z tego filmu?
Broń Boże nie wniosek, że pomordowani oficerowie mogą być wzorem, jak żyć. Nie wiemy, jak żyli. Wiemy, że umarli, i wiemy, z jakich powodów, choć akurat tego u Wajdy nie widać. Nie widać wielogodzinnych przesłuchań prowadzonych przez oficerów NKWD, próbujących przekabacić oficerów, przekonać ich o „konieczności dziejowej”.
Na pewno można wynieść z filmu tę bolesną, ale niekwestionowaną prawdę, że jeśli państwo nie jest silne i nie jest potrzebne, jeśli reszcie świata nie opłaca się, by było niezawisłe i wolne, to choćby w nim żyły tysiące ludzi światłych, wykształconych i przyzwoitych, i tak zawsze będzie można zalać ich zawsze łatwymi do zgromadzenia tłumami hołoty, gotowej niezwykle brutalnie i krwawo przejąć ich miejsce.
Wynosi się też pojedyncze sceny. Czasem to wystarczy, by nie skreślić filmu całkowicie, nawet jeśli nie jest on do końca udany.
Pocałunek młodego chłopaka, świeżo przed maturą, „leśnego” korzystającego z amnestii, by znaleźć sobie miejsce w życiu. Pocałunek z córką zamordowanego generała, która wkrótce sama pozna, czym jest boleść jej matki, czekając na mężczyznę, który już się nie zjawi.
Zbyt dosłowna, nawet nachalnie, powiedziałby, scena z „awansem społecznym”. Stasia, niedawna służąca u generalstwa, potem żona starosty z Piotrkowa. Piękna pobłażliwość i cień drwiny na twarzy generałowej. Niestety, zupełnie niepotrzebnie wprowadzono w tej scenie utyskiwanie świeżo mianowanego wysokiego urzędnika państwowego. Wystarczyłoby pokazać, jak szofer otwiera dla Stasi drzwi, kłania ze słowami „Pani starostowa”, a gruby babsztyl niezgrabnie gramoli się do limuzyny. Byłby to wystarczający, niewkładany do głowy łopatą obraz nowej elity. A raczej tych, którzy próbują się nią stać, mając nagle pod dostatkiem pieniędzy, wpływów i zagrabionej biżuterii, jaką się mogą obwiesić.
• • •
Jedna ze scen dla mnie najważniejszych i najdobitniejszych, gdy idzie o symbolikę: stłoczeni w cerkwi żołnierze obchodzą wspólnie Wigilię, z dala od bliskich, w biedzie, głodzie i zimnie. Gromadzą się wokół swego generała, który przemawia do nich, próbując podtrzymać w nich ducha. A potem zaczyna śpiewać kolędę „Bóg się rodzi”. Wszystkie czapki schodzą z głów i setki męskich głosów dołączają do niezbyt głośnej, po trosze wręcz szemranej pieśni o Dzieciątku.
Nie znam relacji, nie wiem, czy żołnierze rzeczywiście odśpiewali tę właśnie kolędę – do najpopularniejszych należy przecież „Wśród nocnej ciszy” czy „Cicha noc”. Nie wiem też, z jakich powodów Andrzej Wajda wybrał tę. Ale wybrał znakomicie, ze względu na wers, który tam odnajdujemy: „Wzgardzony, okryty chwałą”. Żołnierze w jego filmie, nie wiedząc tego i nie mając tego wiedzieć już nigdy, śpiewają o sobie.
Nie wiem, dlaczego, ale przypomniał mi się przy tej scenie Sienkiewiczowski „Potop”:
Tymczasem coraz nowe oddziały waliły ze wszystkich stron na pobojowisko, za każdym zaś razem nadjeżdżał towarzysz i ciskał panu Czarnieckiemu pod nogi zdobytą chorągiew nieprzyjacielską. Na ów widok powstawały nowe krzyki, nowe wiwatowania, ciskanie czapek w górę i palba z bandoletów.
Słońce zachodziło coraz niżej.
Wtem w jedynym kościele, jaki po pożarze w Warce pozostał, zadzwoniono na nieszpór; natychmiast poodkrywały się wszystkie głowy; ksiądz Piekarski, setny ksiądz, zaintonował: „Anioł Pański zwiastował Najświętszej Pannie Marii!…”, a tysiąc żelaznych piersi odpowiedziało mu natychmiast potężnymi głosami: „…i poczęła z Ducha Świętego!…”.
Wszystkie oczy podniosły się ku niebu, które zarumieniło się całe zorzą wieczorną, i z owego krwawego pobojowiska poczęła lecieć ku grającym w górze blaskom przedwieczornym pieśń pobożna.
Ciary mi szły po plecach.
• • •
Bez wątpienia należą się Andrzejowi Wajdzie gorące gratulacje za ostatni kadr – rzecz niezwykle istotną w tego rodzaju filmach. Można było nań dobrać choćby ujęcie ręki gasnącego w dole śmierci lotnika, ściskającej różaniec. Można było pokazać przysypywaną piaskiem czapkę oficerską z orzełkiem w koronie – nawet robiąc to tak sprytnie, by piasek przysypał tylko samą koronę, co byłoby aż nadto czytelnym symbolem. Można było zamknąć film obrazem kalendarza dostarczonego żonie rotmistrza, z pustymi, niezapisanymi, przewracanymi przez wiatr kartkami, zdającymi się mówić: „A reszta jest historią…”.
Tymczasem reżyser dokonał wyboru genialnego, zostawiając widza z widokiem olbrzymiego, ciężkiego, masywnego spychacza zrzucającego na pomordowanych ziemię, w ten metaforyczny sposób pokazując, co nadeszło, co zwyciężyło. Bezduszna, silna, miażdżąca wszystko maszyna komunistycznego terroru, która przez dziesięciolecia będzie robić to samo, co ten spychacz – sypać ludziom piasek w oczy, ukrywać prawdę, przywalać ją hałdami kłamstw.
• • •
Nie sposób zaprzeczyć, że garść przypadających do gustu scen to daleko zbyt mało, by uznać film za udany. Cóż – nawiązując do cytatu, który zamieściłem na początku tego tekstu: trzeba ratować, co się da. Czasem to wystarczy.
Oto świat bez śmierci. Świat śmierci bez mordu.
Świat mordu bez rozkazu, rozkazu bez głosu.
Świat głosu bez ciała i ciała bez Boga,
Świat Boga bez imienia, imienia – bez losu.
Jest tylko jedna taka świata strona,
Gdzie coś, co nie istnieje – wciąż o pomstę woła.
Gdzie jest śmiechem nawet mogiła nie czczona,
Dół nieominięty – dla orła sokoła…
O pewnym brzasku w katyńskim lasku
Strzelali do nas Sowieci…
Jacek Kaczmarski „Katyń”
Bibliografia
  • Marian Hemar „Racja stanu”
  • Jacek Kaczmarski „Katyń”
  • Krzysztof Kęciek „Wasilij Bołochin, Kat Stalina. Focus Historia, 3” (2007)
  • Waldemar Łysiak „Lepszy” (1990)
  • Stanisław Mikke „Misja. Prawdziwa relacja z prac ekshumacyjnych w Charkowie i Miednoje” (1992)
  • Rafał. A. Ziemkiewicz „Żadnych marzeń” (2002), „Godzina przed świtem” (1995) – oba teksty znalazły się w zbiorze „Cała kupa wielkich braci” (2002)



Tytuł: Katyń
Reżyseria: Andrzej Wajda
Zdjęcia: Paweł Edelman
Scenariusz: Andrzej Mularczyk, Andrzej Wajda, Władysław Pasikowski
Obsada: Maja Ostaszewska, Artur Żmijewski, Maja Komorowska, Władysław Kowalski, Wiktoria Gąsiewska, Anna Radwan, Andrzej Chyra, Danuta Stenka, Magdalena Cielecka, Paweł Małaszyński, Antoni Pawlicki, Agnieszka Kawiorska, Stanisława Celińska, Alicja Dąbrowska, Jan Englert, Krzysztof Globisz, Krzysztof Kolberger, Jacek Braciak, Krystyna Zachwatowicz
Muzyka: Krzysztof Penderecki
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Francja, Polska
Dystrybutor: ITI
Data premiery: 21 września 2007
Czas projekcji: 115 min.
Gatunek: dramat, historyczny, wojenny
Ekstrakt: 70%

Tytuł: Cała kupa wielkich braci
Autor: Rafał A. Ziemkiewicz
ISBN-10: 83-89011-06-9
Format: 270s. 125x195mm
Cena: 27,50
Data wydania: listopad 2002
powrót do indeksunastępna strona

69
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.