Jeżeli wydaje Wam się, że Bollywood to wyłącznie filmowe landrynki w rodzaju „Czasem słońce, czasem deszcz” czy „Nigdy nie mów żegnaj”, to macie rację: wydaje Wam się. W Indiach co roku powstaje całe mnóstwo znakomitych, interesujących produkcji, które nie mają nic wspólnego ze stereotypem przesłodzonego musicalu o miłości. Oto jedna z nich.  | ‹D: Król podziemia›
|
Dramat gangsterski „D” (2005) w reżyserii Vishrama Sawanta znany jest w Polsce pod dwoma tytułami. Rok temu telewizja Ale Kino! prezentowała go jako „D jak Deshu”, kilka miesięcy temu zaś ukazał się na DVD w nowym tłumaczeniu: „D – król podziemia”. Ten dziwny podtytuł, kojarzący się bardziej z partyzantką czy polityczną opozycją, wziął się z towarzyszącego filmowi hasła reklamowego „Underworld Badhshah”. Fabuła „D” jest tyleż atrakcyjna, co prosta. Przeciętny facet imieniem Deshu w wyniku splotu okoliczności trafia do gangu. Po czym pnie się w górę po trupach, dosłownie i w przenośni. Synom szefa nie odpowiada jednak jego kariera. Obawiają się, że ojciec odda całą władzę w ręce Deshu, postanawiają więc pozbyć się rywala. Wewnątrz gangu dochodzi do krwawej wojny. A zwycięzcy nie biorą jeńców. Polski widz, który nie zna kontekstu tej opowieści, odczyta ją na najprostszym, najdosłowniejszym poziomie. I nic w tym złego, „Król podziemia” znakomicie broni się jako zwykły film sensacyjny o mafijnych porachunkach. Dla indyjskiej publiczności jednak „D” to coś więcej. Na ekranie pojawia się pełno rozmaitych smaczków, aluzji i odniesień do rzeczywistości. Dlatego warto poznać towarzyszące tej produkcji malownicze tło, by móc spojrzeć na nią zupełnie innym okiem. Scenariusz „D” napisało tak naprawdę samo życie. Pierwowzorem filmowego Deshu jest bowiem autentyczny gangster, Dawood Ibrahim. Syn policjanta z Maharasztry przeniósł się do Bombaju, gdzie szybko rozwinął skrzydła jako protegowany mafijnego bossa, Karima Lali. Zyskał sławę dzięki unikalnemu połączeniu bandyckiej bezwzględności z talentem do robienia pieniędzy. Prowadził interesy na międzynarodową skalę w Indiach, Pakistanie i Dubaju. Nadał nowe znaczenie słowom „zorganizowana przestępczość”, zrzeszając rozproszone gangi w olbrzymie imperium zbrodni, znane jako „D-Company”. Kariera Ibrahima przybrała niespodziewany obrót 12 marca 1993 roku. W dzień nazwany później „Czarnym Piątkiem” w Bombaju eksplodowało trzynaście bomb ukrytych w samochodach i walizkach. Zginęło 257 osób, 1400 zostało rannych. Zamach był formą zemsty ekstremalnych środowisk muzułmańskich za rozruchy, które miały miejsce w Bombaju kilka miesięcy wcześniej. Podczas zamieszek na tle religijnym śmierć poniosło ponad 900 osób – w większości wyznawców islamu. Zakrojone na szeroką skalę śledztwo wykazało, że mózgiem całej operacji był właśnie Dawood Ibrahim. W roku 2003 założyciel „D-Company” został oficjalnie uznany przez rząd Stanów Zjednoczonych za terrorystę (tym bardziej, że po 11 września wyszły na jaw jego kontakty z Al-Kaidą). Jest poszukiwany przez Interpol na całym świecie. Większość jego ludzi trafiła już za kratki, samego bossa jednak nigdy nie schwytano. Krążą plotki, że schronił się w Pakistanie; mówi się nawet, że został aresztowany przez tamtejszy wywiad. Rząd tego kraju stanowczo jednak zaprzecza takim doniesieniom. Bujny życiorys Dawooda wielokrotnie inspirował filmowców z Mumbaju. Nikt jednak z taką konsekwencją nie odwoływał się do biografii legendarnego gangstera, co Ram Gopal Varma, określany nie bez powodu mianem indyjskiego Martina Scorsese. Varma, zwany przez fanów pieszczotliwie Ramu lub po prostu RGV, rozpoczął karierę w podobny sposób, co Quentin Tarantino: od pracy w wypożyczalni wideo. Całymi dniami potrafił oglądać filmy, analizując je i rozbierając w myślach na czynniki pierwsze. Do kina podchodził w sposób fanatyczny, bez jakiegokolwiek dystansu. Produkcją, która wywarła nań największy wpływ i zaważyła na decyzji o wyborze zawodu, był „Ojciec chrzestny” Francisa Forda Coppoli. Pierwsze kroki Ramu stawiał w Tollywood, czyli indyjskim centrum realizacji filmów w języku telugu w Hajderabadzie. Po pierwszych sukcesach przeniósł się do Bombaju. Tam postanowił zrobić karierę w najpopularniejszej „fabryce snów” w Indiach – w Bollywood. RGV flirtował z wieloma gatunkami filmowymi, od komedii („Rangeela”, „Daud: Fun on the Run”) po horror („Bhoot”). Największą popularność przyniosły mu jednak mroczne dramaty gangsterskie – bez wątpienia najbardziej udane dzieła w jego dorobku. W 1998 roku do kin wszedł „Satya” i natychmiast rzucił recenzentów na kolana. Tytułowy bohater (J.D. Chakravarthy), zwykły, szary, anonimowy człowiek, przyjechał do Bombaju w poszukiwaniu pracy. Dostał posadę kelnera, ale upokorzony przez gangstera pośledniej rangi, trafił za kratki. Tam poznał rasowego mafiosa, Bhiku (Manoj Bajpai), który wbił mu do głowy oczywistą zasadę: w tym mieście jeśli nie jesteś bandytą, to jesteś nikim. Uczciwą robotą do niczego nie dojdziesz. Kariera w mafii to nie kwestia wyborów etycznych, ale zwykłego życiowego pragmatyzmu. Przesadą byłoby twierdzić, że już przy kręceniu „Satyi” Varma inspirował się biografią Dawooda Ibrahima. Widać jednak w tym filmie pewne elementy fabuły, które później miały pojawić się także w opowieści o Deshu. Obydwaj bohaterowie są do siebie bliźniaczo podobni: nie mówią zbyt wiele, ograniczają się raczej do obserwacji i działania. Deshu, tak samo, jak Satya, trafia do mafii prosto z ulicy. Na początku dopiero uczy się sztuki przetrwania w przeludnionym Bombaju. Szybko jednak dochodzi do podobnych wniosków, co jego poprzednik: życie szarego człowieka w asfaltowej dżungli nie jest nic warte. Banda zbirów może wypchnąć faceta z jadącego pociągu i nikt nie zareaguje, choć wagon pełen jest pasażerów. Z tego właśnie powodu zarówno Deshu, jak i Satya decydują się zostać gangsterami: po prostu chcą przetrwać. „Satya” doczekał się statusu arcydzieła. Ram Gopal Varma nie spoczął jednak na laurach. Wkrótce potem nakręcił film, który dziś uważany jest za jego opus magnum: „Company” z 2002 roku. Tu już reżyser pełnymi garściami czerpał z życiorysu Ibrahima. Jego ekranowy odpowiednik, Malik (Ajay Devgan), na początku opowieści przejmuje władzę w mafii, eliminując wszystkich, którzy mogliby mu w tym przeszkodzić. Pod jego rządami organizacja rozrasta się na podobieństwo wielkiej międzynarodowej korporacji. Protegowany Malika, Chandu (Vivek Oberoi), na początku zapatrzony jest w swojego bossa jak w obraz, później jednak ich drogi się rozchodzą. Wskutek błahego zrazu nieporozumienia w „rodzinie” dochodzi do rozłamu, a dawni przyjaciele zaczynają toczyć ze sobą krwawą wojnę. Wszystkie próby jej powstrzymania skazane są na niepowodzenie. Filmowy konflikt inspirowany jest autentycznym zdarzeniem: z Ibrahimem zadarł jego podwładny, Chota Rajan. Mówi się, że powodem był udział Dawooda w zamachach bombowych z „Czarnego Piątku”. Rajan był przeciwny wszelkim terrorystycznym działaniom i nie popierał inicjatywy szefa. Różnica zdań doprowadziła do otwartej walki. Dwaj śmiertelni wrogowie nasyłali na siebie nawzajem zamachowców, obu jednak udało się ujść z życiem. Dzisiaj Chota Rajan ukrywa się gdzieś w Afryce (choć nie brakuje i takich, którzy twierdzą, że przebywa w Kanadzie). Brutalna rozgrywka pomiędzy gangsterami w dużej mierze przyczyniła się do osłabienia potęgi „D-Company”. Obecnie firma stanowi zaledwie cień molocha, którym była jeszcze kilka lat temu. Film Rama Gopala Varmy to dzieło perfekcyjne, absolutna klasyka współczesnego kina hindi. Znakomicie napisany scenariusz, świetne role i mroczny, duszący klimat bandyckiego podziemia w Bombaju. „Company” nie ma nic wspólnego z przesłodzonymi filmowymi cukiereczkami, z jakimi najczęściej kojarzony jest współczesny Bollywood. RGV otwarcie nienawidzi tej telenowelowej konwencji – i często daje temu wyraz. Nie pomija żadnej okazji, by wbić szpilę w pełen blichtru i obłudy świat aktorów i producentów. Jako jeden z niewielu mówi głośno o sprawach, o których do niedawna wypadało jedynie szeptać – na przykład o tym, że przemysł filmowy w Bombaju został niemal doszczętnie zdominowany przez mafię. Gangsterzy bez żenady panoszą się na planie, uwodzą aktorki, a zadufanych bolly-gwiazdorów bezceremonialnie sprowadzają do parteru. Ci ostatni zresztą niewiele są warci; według RGV to banda zapatrzonych w siebie kabotynów. W jednej ze scen „Company”, gdy akcja na chwilę wkracza za filmowe kulisy, na ekranie pojawia się rozkosznie uśmiechnięty reżyser o ewidentnie gejowskim sposobie bycia. Wygłasza on słodko brzmiące banały w stylu: „It’s all about loving your… lovings”. Publiczność w Indiach pokłada się w tym momencie ze śmiechu. Sygnał jest bowiem aż nadto czytelny: oto złośliwa karykatura Karana Johara, twórcy „Czasem słońce, czasem deszcz”. Nie bez powodu poświęcam tyle miejsca najsłynniejszemu filmowi Varmy. Z tą produkcją bowiem ściśle powiązany jest „D – król podziemia”. Dramat Vishrama Sawanta uchodzi za nieoficjalny prequel opowieści o karierze gangstera. D jak dwa wcielenia bandyty Ram Gopal Varma oprócz reżyserii i pisania scenariuszy z powodzeniem próbuje swoich sił także jako producent. Z jego „stajni” wyjechało kilka całkiem sporo interesujących filmów. Jednym z nich jest właśnie „D”. Twórca „Króla podziemia”, Vishram Sawant albo jest niezwykle uzdolnionym naśladowcą, albo – zgodnie z pogłoskami, które pojawiają się tu i ówdzie – na planie oddał całkowicie władzę w ręce RGV. Opowieść o Deshu utrzymana jest bowiem w bardzo podobnej, wręcz identycznej konwencji, co autorskie dzieła Ramu. Kolory są stonowane, wręcz brudne, zdjęcia kręcone niemal w dokumentalnym stylu, muzyczne wstawki ograniczone do minimum, plenery i kostiumy pozbawione są upiększeń… Na ulicach walają się śmieci, w przeludnionych dzielnicach nędza aż bije w oczy. Sami gangsterzy zaś dalecy są od eleganckiego wizerunku, jaki przez lata obowiązywał w kinie hindi. To nie są dystyngowani panowie w garniturach, jakich możemy oglądać choćby w „Deewaar” (1975) czy „Donie” (1978). Mafia u Varmy to zbiorowisko nieokrzesanych, czasem wręcz prymitywnych facetów w przepoconych koszulach. Ich jedynym kapitałem jest nieraz wyłącznie pistolet zatknięty za pasek od spodni. Nawet jeśli udaje im się w końcu dojść do wielkich pieniędzy, to i tak pozostają takimi samymi prostakami, jakimi byli. Jednostki wybitne – takie, jak Deshu, Malik czy Satya – należą do rzadkości. Aby pozostać w zgodzie z faktami, trzeba powiedzieć, że RGV nie był pierwszym reżyserem, który w ten sposób sportretował przestępczy świat Bombaju. W 1989 roku Vidhu Vinod Chopra (w Polsce znana jest jego „Misja w Kaszmirze”) nakręcił znakomity film „Parinda”, przełamujący wiele skostniałych schematów w Bollywood. Nana Patekar stworzył niesamowitą, zapadającą w pamięć kreację szefa mafii balansującego na granicy szaleństwa. Już w prologu jego ludzie masakrują faceta z konkurencyjnego gangu, a potem jest jeszcze ciekawiej. Przemoc, okrucieństwo, śmiałe sceny erotyczne – Chopra pod żadnym względem nie szedł na półśrodki. Śmiało można stwierdzić, że gdyby nie „Parinda”, nie byłoby „Satyi”. Nie byłoby także „Company” i „D”. Dwa ostatnie tytuły łączy specyficzna więź. Nie są one w żaden sposób powiązane fabularnie. Główni bohaterowie obydwu produkcji wyglądają inaczej, noszą inne imiona i do tego grają ich różni aktorzy. Jedyny związek pomiędzy tymi obrazami przebiega tak naprawdę na płaszczyźnie pozafilmowej. Deshu i Malik stanowią ekranowe odpowiedniki tego samego człowieka na różnych etapach życia. Pierwszy z nich to młodzieńcze wcielenie Dawooda Ibrahima tuż przed przejęciem władzy w organizacji; drugi to zgorzkniały, wypalony weteran zbrodni, który musi za wszelką cenę utrzymać swój tron.  | |
Krytycy w Indiach często stawiają filmom Varmy zarzut, że stanowią one werbunkową reklamę zawodu gangstera. To dość absurdalne podejście, jako że postacie charyzmatycznych, uwodzących publiczność łajdaków pojawiają się w kinie hindi niemal od zawsze. W klasycznym już fresku „Mother India” (1957) jeden z synów głównej bohaterki, Birju (Sunil Dutt), przystaje do szajki dakoitów i zabija lichwiarza, który przez całe lata okradał jego rodzinę. To akt nie tyle okrucieństwa, co rozpaczy. Prosty, niewykształcony rolnik nie mógłby bowiem w żaden inny sposób pozbyć się pasożyta żerującego na jego katorżniczej pracy. Losy Birju pokazują, że bandytyzm bierze się ze społecznej nierówności i wyzysku. A w modelu społeczeństwa, w którym miejsce urodzenia decyduje o całym życiu, bunt staje się ponurą koniecznością. Inny „młody gniewny”, czyli Vijay (Amitabh Bachchan) z „Deewaar” (1975), wstępuje do mafii przede wszystkim po to, by zapewnić byt matce i bratu. Przekonuje się bowiem – zupełnie jak Satya i Deshu – że ciężka, uczciwa robota prowadzi donikąd. W mieście panują prawa dżungli: wszystko, co zarobisz, będziesz musiał oddać silniejszemu. To pesymistyczne przesłanie często powtarza się w gangsterskim kinie hindi („Parinda”, „Vaastav”, „Agneepath”, „Apaharan”). Dlatego właśnie RGV i jemu podobni nie próbują nawet usprawiedliwiać decyzji swoich bohaterów. Wiedzą, że indyjska widownia i tak ich zrozumie. Owszem, tylko że dotychczas każdy z tych szlachetnych bandytów miał z reguły na ekranie jakiś kontrapunkt – a to w osobie brata policjanta, a to matki o sztywnym kręgosłupie moralnym, a to siostry o niezłomnych zasadach… Fabuła zaś skonstruowana była tak, by odbiorca nie miał wątpliwości, że bohater może i chciał dobrze, ale wybrał złą drogę życiową i musiał ponieść tego konsekwencje. U Varmy zaś takiej przeciwwagi praktycznie nie ma! Co prawda gangsterzy w jego filmach z reguły marnie kończą, ale nie zostają w należycie dydaktyczny sposób napiętnowani. Wręcz przeciwnie, podczas seansu publiczność otwarcie im współczuje. Jakby tego było mało, przedstawiciele organów ścigania często pokazani są w wyjątkowo niekorzystnym świetle (co już jest wyjątkową herezją, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kanony obyczajowe w Bollywood reguluje konserwatywna cenzura). W „Satyi” ponury inspektor Khandilkar (Aditya Srivastava) doprowadza do strzelaniny w zatłoczonym kinie, byleby tylko dopaść głównego bohatera. Ofiary wśród osób postronnych nic dla niego nie znaczą. Z kolei przebiegły szef policji Srinivasan (Mohanlal) budzi nawet sympatię ze względu na swoją misiowatą powierzchowność. Wiemy jednak, że ten człowiek również nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. „A ty myślałeś, że my nigdy nie łamiemy prawa?” – szydzi z torturowanego bandyty. Problemy z wymiarem sprawiedliwości dość ciekawie wyglądają w „Królu podziemia”. Na początku, kiedy Deshu jest jeszcze zwyczajnym obywatelem, gliniarze nie wahają się poddać go brutalnemu przesłuchaniu. Potem jednak, kiedy chłopak obrasta w piórka w mafijnej rodzinie, policja znika w ogóle z jego życia i przestaje stanowić jakikolwiek kłopot. „Inspektor z wydziału zabójstw pobił mnie kiedyś w areszcie. Nie wiedział, że ja kiedyś… Teraz pewnie ciągle myśli, kiedy i jak go załatwię. Ale ja nic nie robię. Jego stres dostarcza mi rozrywki” – zwierza się Deshu swojej kochance. Czyżby więc Varma rzeczywiście gloryfikował gangsterów? Być może raczej opowiada o nich w nowoczesny, zachodni sposób, nie oglądając się na kwestie moralne. Mafia w filmach RGV funkcjonuje poza tradycyjnymi kategoriami dobra i zła. Bandyci czerpią korzyści z przeżartego korupcją systemu, ale nie czują się jego członkami. Funkcjonują całkowicie poza społecznymi strukturami. Zamiast tego tworzą sobie własny świat z niezależną hierarchią władzy i systemem wartości. Ramu najdoskonalej ukazał to zjawisko w dramacie „Sarkar” (2005), który nakręcił w hołdzie dla swego ukochanego „Ojca chrzestnego”. Tytuł w zależności od kontekstu oznaczać może zarówno „rząd”, jak i „tego, który rządzi”. Główny bohater, Subhash Nagre (Amitabh Bachchan), to – podobnie jak don Corleone – głowa mafijnej rodziny. Dla biednych, szarych ludzi jest pierwszą i ostatnią nadzieją. Policja ich spałuje, politycy ich zlekceważą, do kogóż więc udać się po pomoc, gdy ktoś spali sklep albo zgwałci córkę? Tylko Sarkar nadstawi życzliwie ucha, udzieli rady i wyciągnie pomocną dłoń. Dla skorumpowanych ministrów taki człowiek stanowi zagrożenie, bo tak naprawdę to właśnie on sprawuje władzę na ulicy. Dla niego zaś z trudem dociera świadomość, że nie jest taki nietykalny, jak mu się zdawało… Patrząc na Subhasha Nagre, trudno uniknąć skojarzeń z Deshu, święcie przekonanym o własnej bezkarności. Monumentalny, mroczny „Sarkar” to jak dotąd ostatnie z wielkich osiągnięć Varmy. Reżyser zalicza ten film, wraz z „Satyą” i „Company”, do tak zwanej „trilogy on crime and punishment”, obrazującej młodość, dojrzałość i jesień życia w gangsterskim świecie. Jeśli o mnie chodzi, dołączyłbym do tego cyklu bez wahania czwarty segment w postaci „D – króla podziemia”.  | |
Dramat Vishrama Sawanta do tego stopnia odbiega od panujących w Polsce wyobrażeń na temat Bollywood, że Blink – dystrybutor, który spopularyzował kino hindi nad Wisłą – wydał tę pozycję w innej serii: Azjamania. Nic dziwnego: mocna, brutalna opowieść o mrukliwym bandziorze rażąco kontrastowałaby z kolorowymi, radosnymi opowiastkami o miłości. Między innymi z tego względu, że „D” – zgodnie z linią programową Varmy – stoi w jawnej opozycji do tego landrynkowego nurtu. Fałsz bollywoodzkiego świata zostaje tu odpowiednio wyszydzony. W „Company” mieliśmy do czynienia z karykaturą Karana Johara, tu zaś pojawia się aktor łudząco podobny do Salmana Khana. Deshu pyta go: „Chcesz dostać w zęby tutaj, przy ludziach, czy na osobności?”. Bóg ekranu w jednej chwili staje się małym, rozpłaszczonym na podłodze pieskiem, błagającym o łaskę. Wielbicielom klasycznie rozumianego bollykina taki wizerunek mógłby się nie spodobać. O ile cieszę się, że „Król podziemia” ukazał się w naszym kraju, o tyle uważam, że – niestety! – jakość polskiego wydania DVD pozostawia sporo do życzenia. Zacznijmy od okładki. Brzydkie, koszmarnie wyszparowane zdjęcie jakiejś łapy z pistoletem i czerwone litery porozrzucane byle jak na brudnobiałym tle. Ta oprawa graficzna wręcz odstrasza potencjalnego nabywcę! Moje rozczarowanie jest tym większe, że Blink słynie z edytorskiej dbałości – polskie wydania „Bluffmastera” czy „Nigdy nie mów żegnaj” uważam za lepsze od oryginalnych. Czemu więc w tym przypadku zaćma padła dystrybutorowi na oczy? Jakby tego było mało, „Król podziemia” irytuje także pod względem technicznym. Pomijam już taki drobiazg, że po odpaleniu filmu jednocześnie włączają się napisy i lektor. Te opcje można sobie zmienić w ciągu sekundy. Ale – co gorsze – przez cały czas trwania filmu u góry ekranu pojawiają się jakieś dziwne białe kreski. Skąd się wzięły? I czy nikt nie oglądał tej kopii przed wypuszczeniem do sklepów? Jest jeszcze inny, potężny minus: „D – król podziemia” ukazał się u nas w okrojonej wersji. Ale to akurat nie wina Blinka, tylko indyjskich producentów. Kierując film do rozpowszechniania za granicą, panowie najwyraźniej wyszli z założenia, że cudzoziemscy widzowie poczują się nieswojo, widząc piosenki rozbijające realistyczną konwencję opowieści. Dlatego bez większych deliberacji wycięli dwie muzyczne wstawki: „Dhokebaaz” i „Khud Ko Maar Daala Re”. Niestety, raz jeszcze potwierdziła się zasada, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. „D” bez przerywników, stanowiących integralne elementy fabuły, wygląda jak pocięty siekierą. Oczywiście, aby odbiorcy nie poczuli się stratni, obydwa teledyski znalazły się w dodatkach na DVD. To już jednak nie to samo. Wielka szkoda, że skazani jesteśmy na obcowanie z filmem w okaleczonej postaci. Blink tłumaczy, że sprowadzenie wersji pełnej po prostu nie było możliwe. Negocjatorzy z Indii z uporem godnym lepszej sprawy oznajmili: „Albo wydanie eksportowe, albo żadne”. Wierzę oczywiście w te wyjaśnienia; nie wiem tylko, jak pogodzić je z faktem, że w ubiegłym roku stacja Ale Kino! wyemitowała „D jak Deshu” w całości, razem z piosenkami. Być może po prostu jak się chce, to jednak można. D jak dlaczego lubię Bollywood „Króla podziemia” polecam bez zmrużenia oka, choć nie jestem pewien, czy sięgnięcie po polską edycję to akurat najlepszy pomysł. Jeśli nie odstraszą Was techniczne uszczerbki, spróbujcie dać temu filmowi szansę, choćby tylko ze względów poznawczych. Dzięki „D” przekonacie się, że Bollywood nie ogranicza się wyłącznie do jednego typu historii. Ta kinematografia naprawdę jest na tyle różnorodna, że każdy znajdzie w indyjskiej ofercie coś dla siebie. Komedie, dramaty obyczajowe, kino społeczne, kryminały, fantastyka, horror… W wersji kolorowej, czarno-białej, z piosenkami lub bez. Nie dajcie sobie wmówić, że produkcje „made in India” to wyłącznie trzysta procent cukru w cukrze i wszędzie gra Shahrukh Khan. Może nie wszystko, co kręcą w Mumbaju, zasługuje na miano arcydzieła. Z całą pewnością jednak da się wśród tych filmów znaleźć tytuły, które zaspokoją oczekiwania nawet najbardziej wymagających kinomanów. A jeśli wierzyć zapowiedziom, już wkrótce w Polsce ma pojawić się więcej pozycji z tej elitarnej półki. Być może nawet niektóre z tych, o których pisałem wyżej… Bardzo mnie to cieszy; wreszcie będę mógł odpowiedzieć z czystym sumieniem na pytanie, dlaczego lubię Bollywood. Bo lubię po prostu dobre kino.
Tytuł: D: Król podziemia Tytuł oryginalny: D: Underworld Badhshah Reżyseria: Vishram Sawant Scenariusz: Manish Gupta Obsada: Randeep Hooda, Chunky Pandey, Rukhsar Muzyka: Nitin Raikwar Rok produkcji: 2005 Kraj produkcji: Indie Czas projekcji: 100 min. Parametry: Dolby Digital 5.1; format: 4:3 Gatunek: dramat, sensacja |