powrót do indeksunastępna strona

nr 10 (LXXII)
grudzień 2007

Oglądając muzykę: Grudzień 2007
Zapewne część z Was wciąż żyje emocjami, jakie towarzyszyły nam podczas losowania grup eliminacyjnych do piłkarskich mistrzostw świata. Z tej okazji grudniowe wydanie „Oglądając muzykę” jest naznaczone patriotycznym akcentem, bowiem omawiane są w nim dwa polskie teledyski. Jako że naszymi najmocniejszymi rywalami w grupie wydają się być Czesi, nie zabraknie też miejsca dla naszych południowych sąsiadów, tym razem prezentujących nastolatkę śpiewającą po polsku. Niestety.

Wszyscy oglądamy teledyski – co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Wszyscy oglądamy teledyski, a jednak tak niewiele w polskojęzycznych mediach możemy o nich przeczytać. Ten prężnie rozwijający się gatunek sztuki filmowej jest wciąż traktowany przez krytyków po macoszemu, jako przystawka do muzycznego dania głównego. Nierzadko efektowna, lecz zawsze tylko przystawka. Pora wypełnić tę próżnię. Co miesiąc będę serwował Wam garść recenzji teledysków świeżych jak wiosenna trawa, bez żadnych podziałów na gatunki muzyczne, jakie reprezentują. Subiektywnie, z humorem i linkiem do danego klipu w sieci – w ten sposób chciałbym zachęcić Was do comiesięcznego „oglądania” muzyki. W końcu „Video killed the radio star”, jak śpiewali przed laty The Buggles. A sam zabójca mimo upływających lat wciąż trzyma się całkiem nieźle. Sądzę, że warto poświęcić mu trochę uwagi.

George Dorn Screams – „69 Moles”
Z tego Marcina Sautera to naprawdę zdolny facet. Zaledwie parę dni temu podczas poznańskiego festiwalu Off Cinema miałem przyjemność obejrzeć jego bardzo dobry „Pierwszy dzień”, dokument nakręcony w ramach cyklu „Polska – Rosja. Nowe spojrzenie”. Okazało się, że film nie tylko mnie przypadł do gustu, Sauter bowiem wyjechał z Poznania ściskając w garści Złoty Zamek – główną nagrodę konkursu. Teraz, oglądając klip bydgoszczanina nakręcony dla kapeli George Dorn Screams, dochodzę do wniosku, że wzajemne przenikanie się niszowych scen muzycznej z filmową, może przynieść wymierne efekty, oczywiście jeśli projekt oparty jest na dobrym koncepcie. Budżet zaś nie odgrywa w tym przypadku szczególnie znaczącej roli.
„Dziewięć żywotów Tomasza Katza” Bena Hopkinsa, „Piętno na umyśle” Guya Maddina, „Instytut Benjamenta” braci Quay – ciąg tych filmowych skojarzeń mimowolnie nasuwa się podczas projekcji teledysku. Sauter pozbierał kadry ze starych, zapomnianych już przedwojennych obrazów, mieszając je z ujęciami śpiewającej Magdy Powalisz, wokalistki zespołu. Jej intrygująco smutna twarz jest wizualnym dopełnieniem melancholijnych pejzaży kreślonych postrockowymi pędzlami przez resztę muzyków. „Mazzy Star spotyka Joy Division” – tak swoją twórczość charakteryzują George Dorn Screams. W przypadku opisywanego obrazka sypanie nazwami wydaje się być nonsensem. Tu po prostu łebscy muzycy natrafili na wrażliwego artystycznie filmowca, który metodą twórczego recyklingu nakręcił urzekający klip do jednej z najpiękniejszych polskich piosenek ostatnich lat. To cieszy, tym bardziej że za teledyski kapel w dużym stopniu oddalonych od polskiego mainstreamu biorą się z reguły przyjaciele artystów, którzy posiadają własną kamerę i jako tako umieją się nią posługiwać.
Właściwie sprawiedliwą oceną byłoby przyznanie George’owi 70 procent, ale co tam – dodatkowa dyszka na zachętę i ku pokrzepieniu serc wszystkim grzebiącym polską myśl wideoklipu wraz ze schyłkiem kariery Zbigniewa Rybczyńskiego. I za piękną czarno-białą Bydgoszcz, którą od tej pory będę kojarzył nie tylko z gigantycznych rozmiarów cmentarzem na Fordonie. A Ty, Czytelniku, przekaż jeden procent swojego wolnego czasu na konto młodych zdolnych, oglądając ich wspólne pięciominutowe dzieło. George Dorn Screams i Marcin Sauter to artyści, na których naprawdę warto postawić.
Ekstrakt: 80%
Bruce Springsteen – „Radio Nowhere”
Znacie drugiego tak amerykańskiego wokalistę jak Bruce Springsteen? Ja też nie. Twórczość Bossa jest dla przeciętnego odbiorcy zza Wielkiej Wody czymś w rodzaju liryki patriotycznej. Jego muzyka doskonale uzupełnia kreowany przez wokalistę etos kowboja songwritera, który właśnie co zeskoczył z konia, by po wychyleniu szklaneczki bourbona chwycić za gitarę. Jestem pewien, że nigdy nie docenię w pełni urody nagrań Springsteena, zanim nie posłucham ich w przydrożnym barze prowadzonym przez Wielkiego Mike’a i jego pięciu synów, zagryzając przy tym leniwie kawał soczystego, dobrze wysmażonego steka.
„I was driving through the misty rain, yeah searchin’ for a mystery train…” – mógłby zaśpiewać bohater „American Beauty” Lester Burnham podczas ćwiczeń w przydomowym garażu. Coś w tym jest, że muzyka Bossa trafia głównie do słuchaczy wychowanych jeszcze w kulcie Woodstock i Easy Ridera, z drugiej strony zaś swoją silnie wyeksponowaną przynależnością kulturową spełnia oczekiwania uniwersalnej grupy odbiorców, czego przykładem mógł być chociażby album „Rising”, nagrany w hołdzie ofiarom World Trade Center. Mam słabość do teledysków Springsteena, ewidentnie skierowanych nie tylko do rodzimego, ale i światowego widza. Ukazują Amerykę taką, jaką chcielibyśmy widzieć, nie dzieląc jej w żaden sposób na kategorie. Są czymś w rodzaju muzycznych pocztówek, których rodzaj wydźwięku zależy praktycznie tylko od nastroju danego singla. Klip do „Radio Nowhere” oprócz wspomnianej fototapety emanuje przede wszystkim prostotą. Ot, zwykła sesja nagraniowa w studiu, Bruce na pierwszym planie, z tyłu w chórkach żona Bossa Patti Scialfa. A pomimo tej pozornej nudy teledysk pełen jest energii i zwyczajnej radości wspólnego muzykowania. Niech się schowa Green Day czy inny Fall Out Boy, stary mistrz po raz kolejny udowadnia gołowąsom, co to znaczy grać w pierwszej lidze od ponad 30 lat. I do tego jeszcze ta wspaniała saksofonowa solówka Clarence’a Clemonsa, jakby żywcem przeniesiona z lat 80… Co tu dużo mówić, świetna piosenka, dobre wideo. Sądzę, że Patrick Bateman też byłby kontent.
Ekstrakt: 60%
Ewa Farna – „Tam, gdzie nie ma już dróg”
Uwaga: to dziecko miało zastąpić Dodę w Virgin. Faktycznie, nazwa zespołu pasuje w sam raz. Nie wiem jednak, czyj mózg był w stanie wygenerować tak obrzydliwy w swoim zamyśle pomysł, by czternastoletnia Czeszka o entourage’u dziewczynki przynoszącej co piątek swojej babci knedliki z jeżynami na zimno miała przejąć różowy mikrofon od księżniczki muzycznego campu, miss Dody Elektrody. Ponoć w Holandii chciano zarejestrować partię przyjaznych pedofili, ponoć R. Kelly uważa, że to nie grzech, ponoć Jerry Lee Lewis… nie wiem, dla mnie jest to najzwyczajniej w świecie chore.
Niestety, oprócz dopuszczalnego wieku Farna nie posiada też głosu. Jej zwyczajnie nieprzyjemne dla ucha wokalizy drażnią na równi z banalną, tiktakowo-ciuchciową poetyką tekstu debiutującego na polskim rynku singla piosenkarki. Sam teledysk jest bez wątpienia skażony post-avrillavignowskimi ambicjami wokalistki, jednak quasi-fasolkowy początek sugeruje raczej muzykę skierowaną w stronę targetu ledwie wyrośniętego z pieluch, „Smerfnych hitów” i Bebe Lilly. Podczas wizyt w podstawówkach, odbywanych w trakcie mojej specjalizacji nauczycielskiej (na której wytrzymałem zresztą jedynie pół roku) szybko przekonałem się, że projektowany odbiorca klipu Farnej nie istnieje. Czasy piosenek dla dzieci i młodzieży minęły niczym moda na Vansy, dziś każdy dziesięciolatek rozwali Cię w Counter Strike’a szybciej, nim zdążysz powiedzieć „placek z jagodami”. Co prawda Polacy tuzami światowego rynku pop nigdy nie byli, nie mogę wszak oprzeć się wrażeniu, że przeszczepiając sympatyczną Ewkę na nasz rodzimy grunt, bracia Czesi srogo zemścili się za 1968.
Ekstrakt: 10%
Mietall Waluś Magazine – „Jesień”
Jest jesień. Jeszcze czuje się ją w powietrzu, mimo że, cytując Kasię Nosowską, „za oknem minus pięć”. „Rzuciłem cię na suchych liści stertę, prosiłem cię, niech duszę ci rozerwę”, śpiewał Kazik, a ja staram się sklecić parę zdań na temat nowego teledysku projektu „Mietall Waluś Magazine”, nie używając przy tym przekleństw. Co bowiem począć z arcynudnym obrazkiem do piosenki człowieka, którego liryka przewartościowuje moje pojęcie grafomanii, poszerzając je o ładnych parę jardów?
Jedno należy Mietallowi oddać – jego nowy klip idealnie koresponduje z warstwą tekstową utworu. Wokalista albo czołga się, leżąc na kupie liści, zapewne pieczołowicie zebranych z pobliskiego parku, albo patrzy w dal przez skąpane w deszczu okno, bo w końcu, jak powszechnie wiadomo, jesienią dużo pada. Mówiąc krótko: wizualna łopatologia o budowie prostszej niż menu dowolnego modelu Nokii. Teledysku nie bronią nawet ładne ciepłe barwy, jakimi sportretowano tytułową porę roku widzianą oczyma pogrążonego w melancholii Walusia. „Dobra! Czas wyskoczyć z liści i zrobić to lepiej” – rapował Mezo w jednym z utworów mających na celu ośmieszenie swojego warszawskiego kolegi po fachu Mesa. Oj, Mietall, jak bardzo bym chciał, żebyś zrobił to lepiej. Weź przy tym przykład ze swoich idoli – w końcu lubisz Nosowską i Sonic Youth.
Co prawda trzy i pół minuty spędzone z „Jesienią” mają też swoje lepsze momenty. Do takich należy z pewnością zaliczyć solową partię trąbki Stealpota, młodego, piekielnie uzdolnionego śląskiego producenta odpowiedzialnego w dużej mierze za muzykę zawartą na debiutanckim albumie „Mietall Waluś Magazine”. Niestety, chwilę później jej miejsce zajmuje ohydny monotonny wokal lidera zespołu, żywo przypominający głos komputerowego generatora mowy. Zaręczam, że zabawa z tego typu programem jest działaniem o wiele bardziej zabawnym niż choćby próba interpretacji tekstów Mietalla. Można na przykład kazać mu czytać wyrazy powszechnie uważane za obelżywe. Wiem, że każdy posiadacz generatora zainstalowanego na swoim domowym pececie robił to przynajmniej raz – to rozrywka niemal tak popularna, jak wpisywanie własnego imienia i nazwiska w wyszukiwarce Google. I nie wmawiajcie mi, że nigdy tego nie spróbowaliście.
Ekstrakt: 10%
powrót do indeksunastępna strona

105
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.