Falkon odbył się w tym roku po raz ósmy, ale pierwszy raz w nowej siedzibie. Jak się podobała „Wyspa”, co się posypało w programie, jaka ekipa robi konkurencję Sługom Metatrona i kogo antyterroryści zakuli w kajdanki – o tym przeczytacie w relacji z konwentu… Na początku był chaos. W obszernym, nowoczesnym holu Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji w oczy rzucało się to, co ostatnio na lubelskich konwentach staje się tradycją, czyli kolosalna kolejka do akredytacji VIP-owskiej i pustka przy stoliku z akredytacją dla zwykłych uczestników. Miałam szczęście, że – akredytując się przed 17.00 – załapałam się na jeden ze stu bodajże informatorów, które ponoć na własnych plecach przywiózł właściciel drukarni. Pozostały tysiąc miał dostarczyć (bagatela – z Warszawy!) UPS, który stwierdził, że warunki atmosferyczne w postaci lekko prószącego śniegu uniemożliwiają mu wykonanie zadania przed poniedziałkiem… Informator oprócz programu, regulaminu i innych zwyczajowych rzeczy zawierał komiks lekko filozofujący, fragmenty nowych powieści dwóch Andrzejów: Pilipiuka i Zimniaka (Zza zakrętu wyłonił się łeb wierzchowca, otoczony kołnierzem kościanej osłony. Pysk był gładki, a tuleja krótka, co świadczyło o tym, że atthropus był magotem w ostatnim stadium rozwojowym), moje opowiadanie o drużynie fantasy trafiającej omyłkowo na konwent oraz króciutkie opowiadanko Mileny Wójtowicz „Podatek – reaktywacja”. Jak mi potem wyjaśniła autorka, powstało ono, żeby na pytania ludzi: „Kiedy będzie dalszy ciąg Podatku?”, Milena mogła odpowiadać: „Już był! W informatorze falkonowym!”.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Do informatora dołączona była sążnista errata. Ludzie, dla których informatorów nie starczyło, otrzymali żółte kartki z grafikiem programu; same informatory były do odbioru nazajutrz około południa, dowiezione przez organizatorów. Zapoznałam się z terenem, co ze względu na prosty rozkład budynku było dość łatwe, szczególnie, że organizatorzy zadbali o przyklejenie na drzwiach rzucających się w oczy napisów na żółtych kartkach: „Star Wars”, „Pokazy”, „Solaris” i tak dalej. Wybiła siedemnasta i program właśnie się zaczynał, poszłam na prelekcję o Islandii. Miły młodzieniec, opisany w programie jako dr Włodzimierz Gogłoza, opowiadał o tym, jak to we wczesnym średniowieczu na tej wyspie przez 333 lata funkcjonowała „zorganizowana anarchia” – system, który teoretycznie nie ma prawa istnieć. Nie było tam króla, a prawo do stanowienia sądów podlegało swobodnemu obrotowi handlowemu, zaś po zapadnięciu wyroku dopilnowanie jego wykonania należało już do samego poszkodowanego lub jego rodziny. W głowie mi się trochę kręciło od tych wszystkich bondich, godich, altingów i sądów ćwiartkowych, ale wytrzymałam do końca.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Następnie zajęłam II miejsce w konkursie komiksowy Marcina „Motyla” Andrysa. Konkurs był o tyle specyficzny, że dotyczył wyłącznie cykli „Kajko i Kokosz” oraz „Thorgal”, i każdy musiał się na początku zadeklarować, z którego z nich chce pytania. Pytania były niezbyt łatwe, na przykład: jak brzmiało zaklęcie, którym Ciocia Jaga zmieniła konie bohaterów w wieprzki (Klajster-majster, śruba-łata, w hulajnogę zmieni fiata!), ale też nie sadystyczne. Ponieważ konkurs pożarł mi pierwszą połowę prelekcji Leszka Masieraka o przedwojennych oficerach (szkoda – nigdy jeszcze na żadnym konwencie nie było takiego tematu, ale może Leszek jeszcze kiedyś to powtórzy), na drugą już nie poszłam. Pokręciłam się po terenie, przywitałam z ludźmi i poszłam na filmowy konkurs starwarsowy Jacka „Spidera” Strzyża. Dobrałam się w drużynę z Indianą i nawet udało nam się zająć III miejsce. Pytania były różne: od „Co wisi przed przednią szybą Sokoła Millennium” (podobno… kostki do gry) do „Po co Larsowie potrzebowali robotów” (do obsługi skraplaczy). Było też rozpoznawanie postaci drugo- i trzecioplanowych, miejsc lub zwierząt na podstawie kadrów z filmu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
O ósmej wieczorem poszłam obejrzeć kabaret Stonka Ziemniaczana Pasiasty Dywersant. Spektakl odbył się w sali pokazów, gdzie miały miejsce prezentacje tańców dawnych, szkockich i towarzyskich, pokazy sztuk walki i tak dalej – artyści przebierali się za kulisami zrobionymi z piramidy stolików oklejonych papierem pakowym. Kiedy nieco spóźniona weszłam i usiadłam wśród ludzi na wykładzinie podłogowej, akurat trwał skecz, w którym jeden z bohaterów groził drugiemu pozwem sądowym, a drugi na to: „Ale moim obrońcą jest Chuck Norris, strażnik Teksasu!”. Rozległ się podkład dźwiękowy z filmu, zza kulisów wyszedł Gonzo w kowbojskim kapeluszu i rozłożył pozywającego za pomocą efektownego mawashi-geri. Aktorzy zeszli ze sceny, a konferansjer zapowiedział alternatywne zakończenie skeczu. W momencie, kiedy jeden z bohaterów powiedział, że jego obrońcą jest Chuck Norris, zza kulisów wyszedł Gonzo w białej płachcie na grzbiecie i papierowej tiarze na głowie i zaczął czytać przesłanie papieskie dla Polaków, naśladując akcent Benedykta XVI. Tekst najpierw brzmiał w miarę normalnie, a potem w stylu: „Tu kancelaria papieska. Mamy nadzieję, że bawicie się równie dobrze jak my, kiedy mu to pisaliśmy!…”. Potem był skecz o nowej subkulturze młodzieńców ustępujących staruszkom miejsca w autobusach, parodia zwiastunu hollywoodzkiego filmu o przygodach plemników, teatrzyk kukiełkowy i skecz o bandycie rabującym pączka z cukierni (w tej roli Gonzo z pończochą na głowie). Gonzo (po pożarciu pączka bierze z tacki kawałek szkła): – A co to za szybka? Mazgarox (wyskakując zza kulisów z pistoletem i powalając Gonza na ziemię): – To szybka akcja bydgoskiej policji! Ubawiłam się setnie, szczególnie, że czwórka aktorów grała naprawdę na poziomie nieustępującym kabaretom, które można obejrzeć na różnych transmitowanych w telewizji przeglądach.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po kabarecie wysłuchałam prelekcji „Rumunia – nie tylko wampiry”, która polegała na tym, że młody człowiek imieniem Kamil Nieścioruk pokazywał swoje slajdy z wakacji… W sumie było dość ciekawie, na przykład o warownych kościołach albo o wpisanym na listę UNESCO „wesołym cmentarzu”, na którym wszystkie nagrobki pomalowane są żywymi kolorkami w szlaczki i kwiatki, tudzież przedstawiają uroczo prymitywistyczne symboliczne portrety zmarłych – np. weterynarz stoi w białym kitlu obok krowy. W tym samym czasie do wyboru była prezentacja Polconu 2009, prelekcja o sztucznej inteligencji i punkty programu dla graczy lub miłośników mangi. No, mogłam pójść na zamienioną czasowo z konkursem starwarsowym prelekcję „Darth Vader – zrób to sam” o robieniu strojów starwarsowych, ale jakoś mi nie zależało. Zupełnie przeoczyłam, że są kalambury, bo inaczej bym na nie poszła, a tak Spider był niepocieszony, że nie miał z kim utworzyć drużyny. Weszłam dopiero na drugą godzinę i już mogłam tylko kibicować, ale i tak było wesoło, szczególnie, że konkurs składał się z poszczególnych działów i uczestnicy musieli pokazywać nie tylko tytuły książek czy filmów, ale również… nazwy partii politycznych lub tytuły dobranocek. To zresztą i tak nic w porównaniu z pewnym konkursem kalamburów zorganizowanym w klubie przez Krzysia-Misia, gdzie musieliśmy pokazywać tytuły prac doktorskich z wydziału kulturoznawstwa…  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W niedzielę przybyłam na konwent bladym świtem, czyli o dziesiątej rano, by poprowadzić spotkanie autorskie z Ewą Białołęcką. Zagaiłam: „Witam wszystkich na spotkaniu autorskim z Ewą Białołęcką. Skoro przyszliście tu o tak drastycznie wczesnej porze, to znaczy, że jesteście miłośnikami twórczości tej autorki, a więc przedstawiać jej nie trzeba” i stanęłam w pozie gestapowca za plecami Ewy, która bezpretensjonalnie przysiadła na skraju podwyższenia. Nie chciałam siedzieć obok niej, żeby się nie znajdować w polu widzenia miniaturowej kamery na trójnogu, którą zainstalowała jakaś para studentów, filmując spotkanie celem umieszczenia go w internecie (większość spotkań z pisarzami i część prelekcji została w ten sposób nagrana). Jak zwykle padały pytania o to, kiedy wreszcie ukaże się „Czas złych baśni” lub dokończenie „Kół czasu”. Jakiś chłopak pytał, skąd pomysł na futrzaste smoki, Ewa streszczała historię swoich pierwszych opowiadań. Na koniec przeczytała fragment swojej najnowszej powieści „Wiedźma.com.pl”, zaplanowanej na luty 2008. Bohaterką jest trzydziestoletnia rozwódka z dzieckiem, która przeprowadza się do domu na wsi, otrzymanego w spadku, i widzi tam duchy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po zakończeniu przeszłam do sąsiedniej auli i wysłuchałam prelekcji Marcina Wrońskiego o kabale. Adam Kadmos (idealny człowiek przed rozdzieleniem się na płcie), kelipy, sefiroty, boskie światło w potłuczonych naczyniach… Kiedy wykład się skończył, miałam pół godziny do swojego własnego punktu programu „Mary Sue w krainie slashy, czyli fanfiki kontratakują”, więc w sam raz zdążyłam się zreanimować kawą z automatu. Skończyła się prelekcja o chronologii w „Gwiezdnych wojnach”, zajęłam miejsce za biurkiem, z pewnym zdziwieniem rejestrując, że w sali jest kilkanaście osób – a spodziewałam się może pięciu… Miałam konspekt i wydruki różnych tekstów jako przykłady pozytywne i negatywne. Najpierw scharakteryzowałam zjawisko, wymieniłam korzystne i niekorzystne aspekty pisania fanfików, skróty i opisy stosowane na stronach, wyjaśniłam pojęcia slashu, Mary Sue i alternative universe, po czym przeszłam do tego, jak należy pisać. Tę część z góry zaplanowałam na zasadzie dyskusji, więc nie przeszkadzało mi specjalnie, że co chwila wcinały się różne osoby z publiczności.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Po południu trenowałam multilokację: chwilę pobyłam na prelekcji Jacka Piekary o torturach (pełniutka aula, ludzie siedzieli nawet na schodkach), potem posłuchałam, jak Jarosław Grzędowicz opowiada o swojej nieudanej karierze biologa, wreszcie wylądowałam na pokazie „filmów klasy Ż inspirowanych Gwiezdnymi wojnami”. Naprawdę świetne rzeczy pokazywali, takie uroczo staroświeckie, ale z porządną scenografią i kostiumami. Zdumiało mnie, że „Rocky Horror Picture Show” to coś w rodzaju musicalu o transwestytach – zawsze sądziłam, że to horror albo przynajmniej parodia horroru. Szkoda, że prowadzący po pokazaniu różnych fajnych urywków uparli się pokazać teledysk do pamiętnej „Krypty Exara Kuna”, równie denny jak sam fanfilm. O 19.00 chciałam wysłuchać prelekcji „Puszona i Lucka przewodnik po fandomie”, ale wyszłam po kwadransie. Najpierw jacyś kumple prowadzących dorwali się do mikrofonu i śpiewali piosenkę o tańczących parabolach, potem Puszon i Lucek niemrawo snuli wypowiedzi w stylu: „No, to może opowiemy o naszym pierwszym konwencie w 1997… 97, dobrze mówię?… To była jakaś miejscowość koło Kielc, zaraz, jak to było… coś na B, Lucek, ty pamiętasz? Był to nasz pierwszy konwent. A nie, Piksel jest na sali, to nie opowiemy… haha…”. Znudzona opuściłam salę i po zjedzeniu frytek w barku wybrałam się do pubu Sarmata z Nocarzami i gronem pisarzy, rezygnując tym samym z pokazu robienia witraży, prelekcji o kendo i dyskusji o wojnach klonów. W pubie część ekipy grała w grę Jenga polegającą na tym, że ustawia się wieżę z drewnianych klocków, następnie każdy po kolei wyciąga jeden klocek z dołu i dokłada na górę – chodzi o to, żeby zbudować jak najwyższą „szczerbatą” wieżę, a kto ją zawali, ten musi wykonać jakieś polecenie. Kolega o ksywce Makbet, stojąc na ławie, odśpiewał piosenkę „Wiła wianki i rzucała je do falującej wody”. Potem ja zaczęłam im wymyślać zadania, co bardzo im się spodobało. Kolejne ofiary musiały śpiewać fragment „Pana Lodowego Ogrodu” na melodię disco polo, czytać z dramatycznym wyczuciem najgłupszy fragment najgłupszego fanfiku, który miałam wydrukowany, i rapować tekst o Regionalnym Programie Operacyjnym, który był wydrukowany na odwrocie. Świetnie się bawiliśmy.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
W niedzielę pierwszym punktem programu, jaki zaliczyłam, była prelekcja Andrzeja „Dextera” Kaszyckiego o życiu i kodeksie samurajów. Zgromadziła jakieś 7 osób, czyli standard jak na poranek trzeciego dnia konwentu. Dexter opowiadał o historii samurajów, ich życiu codziennym i różnicach między mentalnością samurajską i rycerską. Momentami prelekcja przeradzała się w dyskusję, bo parę osób brało żywy udział, zwłaszcza siedzący pod oknem długowłosy blondyn, który tak się czepiał słówek, że w końcu go spytałam, czy nie jest prawnikiem, i okazało się, że jest. Kiedy wszyscy przestali się śmiać, powiedziałam, żeby podniosły rękę osoby, które nie są prawnikami i okazało się, że takowych było może ze trzy… Pod koniec trwającej prawie dwie godziny prelekcji wyszłam, żeby na parkingu za szkołą obejrzeć pokaz antyterrorystyczny. Świeciło słońce, drzewa były białe od szronu. Kilku facetów w moro i kamizelkach z napisem SWiT 1) na plecach pokazało akcję otaczania, wywlekania z samochodu i skuwania kajdankami przestępców. Cała akcja trwała może niecałą minutę, następnie miał się odbyć dalszy ciąg w auli, ale mieli duże opóźnienie i nie doczekałam się. Po zawirowaniach związanych ze zmianą sal (profesor Krzysztof Grzywnowicz przez chyba kwadrans błąkał się po „Wyspie”, szukając miejsca, gdzie mógłby poprowadzić swoją prelekcję o mykolatrii plemion prasłowiańskich) udałam się na prelekcję-dyskusję Cezarego Frąca o tym, czy recenzje szkodzą, czy pomagają. Pokaz antyterrorystyczny odbył się wreszcie, o czym świadczyła woń dymu ze świecy dymnej czy innego granatu, utrzymująca się na parterze jeszcze przez kilka godzin.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Prelekcja Frąca trochę dryfowała, bo nieliczna acz zaangażowana publiczność podawała swoje przykłady młodych „tffurców” umieszczających swe wypociny na forach dyskusyjnych i wpadających w histerię z powodu uwag; były też dyskusje dotyczące recenzowania dzieł tłumaczonych z języków obcych. Niejaki Gorim przedstawił swój punkt widzenia, z którego wynikało, że recenzent ma obowiązek znać oryginał. Wymagający facet… Zajrzałam na chwilę na spotkanie z Mileną Wójtowicz, która odpowiadała na pytania, co teraz pisze, ile książek przetłumaczyła i jaki jest jej stosunek do Armii Świstaka 2) (oficjalnie negatywny). Ostatnim – dla mnie, ale też w ogóle – punktem programu był konkurs pokazywanek starwarsowych. Dobrałam się w drużynę z Katteą i Celtem (który, jak się okazało, pierwszy raz w życiu brał udział w pokazywankach!) i wygraliśmy po zażartej i emocjonującej rozgrywce, składającej się z pokazywania takich haseł, jak: „Sithowskie nasienie” (już nie pamiętam, kto ładnie podsumował, że Kattei udało się pokazać to hasło bez uciekania się do gestów obscenicznych), „Eskadra Bliźniaczych Słońc” (nikt z nas nie wiedział, co to, ale nazwa była dość łatwa do pokazania), „Deathstaryzm” (tego nie zgadliśmy, bo to neologizm organizatorów konkursu, ale punkt się dostawało za samo wylosowanie tego pytania) czy „Sebulba” (wcale nie jest łatwo machać nogą, opierając jednocześnie dłonie na ziemi…).  | Z kapowniczka Achiki Achika: Rekord szybkości na pokazywankach: Dominika pokazała hasło, zanim mój aparat złapał ostrość… Konkurs starwarsowy.Spider: Dlaczego Jabba zapłacił za Chewbaccę więcej, niż miał zapłacić?Ktoś: Inflacja była. Z pokazywanek starwarsowych:Drużyna próbuje zgadnąć hasło: Co??? Nanomeridiany??? Kattea losuje hasło.Ja: Mam nadzieję, że to nie jest greedol albo inna hanasololizyna.Prowadzący: To jest ukuty przez nas neologizm.Ja: Czy on jest zboczony? Spider: Kula-szpiegula. „Dżabbstwo”. Odgadliśmy pokazywane przez mnie hasło „Kaminoańczycy”.Kattea: Co? Takie proste???Prowadzący (kąśliwie): Wolelibyście jakieś nasienie? |  |
1) Ewidentnie nawiązanie do SWAT, ale nie znalazłam nikogo, kto by mi ten skrót rozszyfrował. 2) Ekipa tłumaczy amatorów, znana z przetłumaczenia na polski VI i VII tomu „Harry’ego Pottera”.
Cykl: Falkon Miejsce: Lublin Od: 16 listopada 2007 Do: 18 listopada 2007 |