powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Wrota Piekieł
Linda Evans, David Weber
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Praca nad mapami zajmowała ich bardzo często jeszcze nawet po zmroku. Dzienne światło nie było Jathmarowi potrzebne do „oglądania” ukształtowania terenu. Shaylar z kolei pracowała przy lampach olejnych, które nosili w plecakach. Ich reflektory dawały wystarczająco dużo światła do rysowania map i spisywania raportów, co także stanowiło część jej obowiązków. Wiedzieli, że przy odrobinie szczęścia natkną się na jakieś szczególnie wartościowe miejsce i zajmą je w imieniu Konsorcjum Chalgyn.
Główne źródło dochodu Konsorcjum stanowiły opłaty za korzystanie z portali. Kiedy któryś z zespołów badawczych odkrywał nowy portal, zatrudniająca go firma zyskiwała prawo do obłożenia cłem każdej osoby i każdego towaru, przechodzącego na drugą stronę. Opłaty za zarządzane przez ZP portale były bardzo niskie, ale w wypadku częściej uczęszczanych tras, roczne wpływy sięgały astronomicznych sum.
To samo stanowiło główną motywację dla zespołów badawczych. Zespół, który odkrywał nowy portal zapewniał swej macierzystej firmie potencjalnie ogromny zysk. Bogactwa naturalne nowych światów i wiążące się z nimi licencje na wydobycie były kolejnym dodatkiem do dochodów, z których swoją część otrzymywali członkowie ekspedycji.
Jathmar wyciągnął ramię w kierunku żony. Shaylar zachichotała i niczym królowa, wielce wyrafinowanym gestem położyła dłoń na jego ręku. Poruszała się w ten delikatny i pełen tajemnicy sposób, którego młode Harkalanki uczą się chyba już w kołyskach. Przez chwilę wydawało mu się, że pod jej brudnymi, poplamionymi spodniami i ubłoconymi traperkami widzi wieczorową harkalańską suknię. Shayalr wyglądała w tym stroju olśniewająco. Jej ciało skryte było pod wieloma warstwami haftowanego materiału, z których każda lśniła w innym, połyskującym kolorze. Sama jej skóra zdawała się świecić od szmaragdów, złoconego lapisu i głębokiej, bordowej barwy frathańskiego wina.
Błękitny lapis po dziś dzień stanowił najcenniejszy klejnot w każdej harkalańskiej kulturze. Jathmar nie całkiem rozumiał dlaczego. Shaylar próbowała wyjaśniać mu to czasem jeszcze i teraz – po dziesięciu latach udanego małżeństwa. Niestety – wykłady małżonki zawsze kończyły się przedwcześnie, gdyż harkalańska mitologia skupiała się wokół szczegółowych opisów intymnych przygód swych bohaterów…
Shaylar wyczuła jego emocje i uśmiechnęła się łagodnie, i obiecująco. Ten jej uśmiech uderzył go niczym pięść. Stanowił kolejne potwierdzenie tego, jak dobrze się stało, że udało im się umieścić Shaylar w zespole. Nie potrafiłby pracować bez niej. Nie potrafiłby i nie chciał. Z tego prostego powodu, że długotrwała rozłąka byłaby dla niego niemal równoznaczną z przedwczesną śmiercią.
– Też cię kocham – mruknęła Shaylar unosząc głowę do kolejnego – zbyt krótkiego – pocałunku. Jathmar westchnął ze smutkiem i obiecał sobie, że dzisiaj skończy pracę wcześniej. Ucieszył się przy tym z tego, że zadbali, by ich namiot stanął nieco na uboczu, z dala od pozostałych. I to odczucie dotarło przez małżeńską więź do Shaylar. Oczy jej zabłysły. Spojrzała na męża. Po chwili opanowała się, wzięła go pod rękę jak dobra żona powinna i poprowadziła go w stronę centralnego placu obozu, na którym rozbrzmiewał już głos Ghartouna chan Hagrahyla. Słysząc wołającego, dwunożnego intruza odezwały się gniazdujące dokoła ptaki, broniące zaciekle swych terytoriów.
– Gharotun nie tylko ma głos jak one, ale i zachowuje się podobnie – zachichotała Shaylar, wskazując głową las, w którym wybuchł ptasi rwetes. – Broni tego, co zaznaczyliśmy na mapach i wymyśla kolejne sposoby na przechytrzenie konkurencyjnych zespołów.
– Założę się o dowolną sumę, że jesteś pierwszą osobą, która zauważyła jakiekolwiek podobieństwo między Ghartounem chan Hagrahylem a ptakami – roześmiał się Jathmar. Przysadzisty Ternathianin przypominał raczej tathawiriańskiego bawołu niż jakiekolwiek skrzydlate stworzenie. Były żołnierz mimo trzydziestu spędzonych w cywilu lat, nosił krótkie, obcięte na wojskową modłę czarne włosy. Jego błękitne spojrzenie było równie przenikliwe, jak chłód poranka.
Nie był geniuszem, lecz znał się na swej pracy, a w jego żywych oczach tliła się pełna energii inteligencja. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Był wyższy od Jathmara i o wiele od niego potężniejszy. Pod jego skórą grały mocne mięśnie. Ze swoimi prawie stu sześćdziesięcioma centymetrami Shaylar wyglądała przy nim jak dziecko. Głową ledwie sięgała jego brody. Na dodatek ważyła jedynie czterdzieści siedem kilogramów. Pozory jednak myliły. Kobieta potrafiła dotrzymać kroku mężczyznom w każdym terenie i przy dowolnym tempie marszu. Zresztą owe upiorne trzy tygodnie w deszczu, błocie i wśród wylewających rzek dowiodło tego, że niczyja wytrzymałość nie jest nieograniczona.
– Gotowy? – zapytał chan Hagrahyl podnosząc oczy znad ostrzonego przez siebie toporka. Ostrożnie sprawdził ostrze opuszkiem kciuka i mruknął z zadowolenia. Wczoraj – rąbiąc gałęzie na ogrodzenie – porządnie stępił swoje narzędzie.
– Jakieś szczególne życzenia co do kierunku? – spytał Jathmar.
– Nie. Pamiętajcie tylko, że Falsan ruszył jakieś trzydzieści minut temu na południowy zachód, wzdłuż strumienia. Poszedł poszukać czegoś na kolację. Zapowiedziałem kucharzowi, że jeśli jeszcze raz dostaniemy jakąś potrawkę ze szczurzych ogonów, to oskalpuję go żywcem.
Jathmar roześmiał się głośno. Podobało mu się, że dowódca ich zespołu wyznawał zasadę, iż suszone i puszkowane żelazne racje przeznaczone były wyłącznie na awaryjne sytuacje. Lubił jeść mięso świeżo upolowanych zwierząt i rośliny, które owocowały akurat podczas ich wizyt. Niemniej…
– Powinieneś jednak oddać mu sprawiedliwość, Ghartoun – napomniał szefa Jathmar. – W żadnym zespole po tej stronie Sharony nie ma lepszego kucharza niż Naldar. Potrafiłby zrobić zjadliwą potrawę nawet z tych twoich szczurzych ogonów.
– Według ciebie – mruknęła Shaylar. – Czasem wolałabym chyba żuć własne buty.
– I to mi się w tobie podoba – zaśmiał się Hagrahyl. – No dobrze. Ja ufam Falsanowi – wiem, że nie strzelałby nie widząc celu, ale nie ma sensu ryzykować. Idąc wprost na południe moglibyście wejść mu pod lufę, więc sugerowałbym wschód.
– Zgoda – powiedział sucho Jathmar. W odróżnieniu od Shaylar, Falsan nie był telepatą. Bez tego – i bez czegoś w rodzaju ich małżeńskiej Więzi – nawet Głos tak silny jak ona nie był w stanie się komunikować na odległość z kimś pozbawionym telepatycznego Talentu. Falsan chan Salgmun był zrównoważony, rozsądny i godny zaufania, lecz wypadki przecież chodzą po ludziach i Jathmar sam nie miał ochoty iść śladami uzbrojonego myśliwego w nieznanym terenie. A już na pewno nie chciałby, żeby ten myśliwy poczuł się śledzony.
– W porządku. Pójdę jakąś milę na wschód i opracuję wszystko dokoła i na południe. Dzięki temu Shaylar będzie mogła naszkicować w szczegółach wszystko w obrębie kwadratu o boku sześciu mil wokół obozu. Widziałem już, że strumień rozdwaja się jakąś milę na wschód stąd. Główny nurt biegnie niemal dokładnie na wschód, a mniejsza odnoga płynie na południe. Wykorzystam je jako punkty odniesienia. W razie potrzeby skoryguję linię siatki kompasem.
– Zawsze byłeś przezorny, Jathmar – zaśmiał się chan Hargrahyl. – Masz najlepsze wyczucie kierunku spośród wszystkich badaczy terenu, z jakimi pracowałem. A pracowałem z niejednym. I mimo to – nadal nosisz przy sobie kompas.
Jathmar zbył komplement wzruszeniem ramion, natomiast Shaylar uśmiechnęła się tak, że samym tym uśmiechem mogłaby kruszyć skały. Poczuł w duszy jej musujące zadowolenie.
– Ostrożny Kartograf żyje na tyle długo, by sporządzić mapę kolejnego portalu, przyjacielu – powiedział z uśmiechem. – Nieostrożni Kartografowie, natomiast, gubią samych siebie i swoje zespoły – objął Shaylar. – A tak między nami i ogrodzeniem, które wczoraj zbudowaliśmy, zamierzam zobaczyć jeszcze wiele, cudownych światów.
Chan Hagrahyl uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
– Dobrze powiedziane, Jathmar, naprawdę dobrze – zauważył i wrócił do zawodowego tonu. – Będziesz w stanie dziś wytyczyć siatkę bazową?
Jathmar spojrzał w niebo i zastanowił się nad odpowiedzią. Po chwili wykonał głową gest, który niemal przypominał skinienie.
– Prawdopodobnie – powiedział – choć pewnie zajmie nam to, co najmniej, większą część dnia. Na szczęście to – machnął ręką na wysokie drzewa rosnące dokoła – oznacza, że nie trafię w zbyt gęste krzewy, przez które musiałbym się przebijać. Dzięki bogom. Choć z drugiej strony będę się poruszać wzdłuż strumieni przez dłuższy czas, a tam na brzegach z pewnością jest nielicha gęstwina. Łatwiej powinno być, kiedy już skręcę na południe.
Jathmar miał zamiar iść trasą w kształcie litery L, która nakreśliłaby kwadratowy obszar siatki terenu. Oka siatek badawczych, z powodu natury Talentu Kartografów zawsze były kwadratowe. Pierwszy kwadrat dzisiejszego ranka miał wytyczyć najnowszy fragment siatki bazowej. Kiedy go ukończą zdecydują, w którą stronę się udać. W sprzyjających warunkach, takie decyzje uzależniali od atrakcyjności terenu i jego naturalnych bogactw.
– Gdyby udało się nam zobaczyć w nocy gwiazdy – zauważyła Shaylar z nadzieją – moglibyśmy dokładniej ustalić nasze położenie.
– To prawda. Nie przeczę, że sam poczułbym się wtedy lepiej – przyznał chan Hagrahyl kiwając głową. – Przybliżenia przybliżeniami, ale dobrze jest wiedzieć, gdzie się jest.
Pogodna jesień sprzyjała im nie tylko dlatego, że nie padał deszcz. Od ich przybycia niebo zasnute było chmurami, zupełnie jakby przeszły wraz z nimi przez portal i śledziły ich, zanim udało się im zostawić je za sobą. „To zresztą zupełnie możliwe” – zastanowił się Jathmar. – „Ten portal jest ogromny, a masy powietrza mogą przecież swobodnie przemieszczać się między wszechświatami.”
Oceniając położenie na podstawie roślinności i miejscowych zwierząt Jathmar stawiał na to, że znajdują się w miejscu, które na Sharonie stanowiłoby północne rubieże jego własnej ojczyzny. Wielkie dęby, cukrowe klony, potężne topole i sykomory wśród których ćwierkały kardynały i pręgowce a także majestatyczne wysokie jelenie – wszystko to świadczyło, że znajdują się o dwieście lub trzysta mil od położonego na brzegu jeziora miasta Serikai w jego rodzinnej Faltharii.
O ile się nie mylił, to zupełnie niedaleko powinno rozciągać się pięć potężnych falthariańskich jezior, z których każde większe było niż niejedno morze na Sharonie. Jathmar założył się sam ze sobą, że okaże się, iż są o kilka dni od tutejszego odpowiednika wodospadu Emlin. Emlin był jednym z dwóch najbardziej widowiskowych wodospadów Sharony – i rzecz jasna wszystkich jej replik, które zostały dotąd odkryte i przynajmniej częściowo zbadane. Jathmar nie liczył jednak na widoki. Jeżeli rzeczywiście znaleźli się niedaleko Emlin, to tym samym niezbyt daleko powinny kryć się pod ziemią cenne złoża rudy żelaza. Mimo to nie chciał nikogo przedwcześnie karmić nadziejami, nie powiedział więc jak dotąd ani słowa chan Hagrahylowi.
– Dobra. Czas na mnie – powiedział zamiast tego. – Powinienem stawić się z powrotem około południa.
Jathmar i Shaylar ruszyli ku wschodniemu krańcowi obozu. Po drodze minęli namiot Rilthana. Rusznikarz zajęty był naprawą jednego ze sztucerów, który wczoraj zaczął się zacinać. Przed Rilthanem leżały narzędzia i elementy rozmontowanej broni. Był to sztucer model 9. Na przestrzeni ostatnich kilku lat armia ternathiańska pozbywała się – wypuszczając na wolny rynek – wielu takich karabinów. Była to mocna i godna zaufania broń, zwłaszcza przy zastosowaniu nowego rodzaju, bezdymnego prochu. Mimo, że ich okrągłe magazynki nie pozwalały na bezpieczne stosowanie nowych i lepszych pod względem balistycznym pocisków ostrołukowych, to była to broń, którą z powodzeniem można było wykorzystywać do celów cywilnych. Sama armia tymczasem niemal w stu procentach wyekwipowana już została w nowy karabin iglicowy – Model 10.
Za namiotem Rilthana zobaczyli pracujących poganiaczy. Kilkanaście osłów nudziło się przebierając kopytami w prowizorycznej zagrodzie, a ludzie sprawdzali uprzęże i skórzane paski, na których mocowano pakunki do zwierzęcych grzbietów. Juczne zwierzęta były nieodzownym elementem długich wypraw, a osły nadawały się do tej roli świetnie. Mimo, że osły nie mogły się równać z wykorzystywanymi w podobnych celach przez armię, szybszymi i silniejszymi mułami, to były wytrzymałe i nie wymagały tak intensywnej opieki. Także i za paszę wystarczały im często rzadkie i mizerne rośliny, które nie wykarmiłyby stada koni. W porannym powietrzu powoli rozchodziła się nieprzyjemna mieszanka woni smaru do karabinów, kurzu, rozgrzanych słońcem zwierzęcych skór i gnoju.
Kilka niewysokich zwierząt potrząsnęło łbami i potruchtało w kierunku Jathmara i Shaylar. Patrzyły na ludzi swymi wielkimi oczami w nadziei na marchewkę lub garść zboża. Shaylar sięgnęła za stanowiącą ogrodzenie linę i podrapała osła za uchem. Zwierzę nagląco trąciło pyskiem jej dłoń. Domagało się dalszych pieszczot. Kobieta roześmiała się wesoło.
– Przykro mi, osiołku. Nie mam czasu na dłuższe igraszki. A marchewki mi się właśnie skończyły.
Jathmar uśmiechnął się. Shaylar poszła za mężem i wyszli przez bramę w palisadzie. Trzymała się w pewnej odległości z tyłu. Poranne promienie słońca nadały jej ciemnym włosom jedwabistego blasku. Jej kosmyki przypominały teraz skrzydła kosa. Wyglądała w tym dzikim lesie raczej nie na miejscu. Raczej zupełnie obco. Trochę niczym gość z całkowicie innego – a nie z nieco tylko odmiennego – świata.
To oczywiście było jedynie złudne wrażenie. Jathmar wiedział bowiem dokładnie, z jakiego świata pochodziła jego żona. Odwiedził jej rodzinne strony jeszcze przed ślubem. Niewysoka piękność, która podbiła jego serce nie była Faltharianką. Shaylar urodziła się w Shurkhal, zamożnym królestwie starożytnej Harkali, które leżało na gorącym i pustynnym półwyspie, pomiędzy wschodnim wybrzeżem Ricathii i wielkim, trójkątnym szmatem lądu wdzierającym się na tysiąc mil w głąb Oceanu Harkalańskiego.
Po rysach i barwie twarzy Shaylar łatwo było poznać jej harkalańskie dziedzictwo. Nie było w tym nic zaskakującego, gdyż Shurkhal stanowiło w dawnych czasach kulturalne centrum Imperium Harkali. Harkala, zanim została wchłonięta przez dużo potężniejsze Imperium Ternathiańskie, kwitła w najlepsze, dzięki korzystnemu położeniu na przecięciu szlaków handlowych wiodących ze wschodu na zachód. Po ostatecznym zwycięstwie Ternathian posiadłości Harkalan skurczyły się do ich pierwotnych prowincji. Ich królestwa jednak zachowały polityczną niezależność. Rodzina Shaylar nie była jednym ze starożytnych kupieckich rodów, ani tym bardziej żadnym arystokratycznym klanem, lecz przyjęli Jathmara – obcego – z otwartymi ramionami i słynną shurkhalską gościnnością, o której rozpisywali się niegdyś szeroko ternathiańscy bardowie.
Shaylar odczytała emocje męża i uniosła swe ciemne oczy.
– A czemuż nie mieliby cię powitać z otwartymi ramionami? – zapytała cicho. – W końcu byłeś w ich oczach świetną partią dla takiej dziewczyny jak ja.
– Dla takiej jak ty? – zachichotał. – Czy ty masz w ogóle pojęcie ilu Kartografom z Zarządu Portali musiałem stawić czoła, by z tobą pracować?
Shaylar zaśmiała się głośno i radośnie.
– Jath, ty nie miałeś nic do powiedzenia. To ja podjęłam ostateczną decyzję. A podjęłam ją pięć minut po naszym pierwszym spotkaniu w biurze Halidara Kinshe.
Uśmiechnął się do niej. W jego orzechowych oczach rozbłysły diabliki, które nawet po dziesięciu latach małżeństwa sprawiały, że krew zaczynała szybciej krążyć w jej żyłach. Poznali się na stażu w Zarządzie Portali. Ona ledwie zaczęła swoje szkolenie. Halidar Kinshe był wyznaczonym przez króla ojczyzny Shaylar posłem do parlamentu. Był też jednym z członków rady nadzorczej Zarządu.
Żaden badacz – ani też żadna badaczka – nie mogli podpisać umowy z żadnym pracodawcą – nawet z prywatnym konsorcjum, takim jak Chalgyn – dopóki nie otrzymali autoryzacji Zarządu Portali. A Zarząd nigdy nie autoryzowałby nikogo, kto nie przeszedł długiego i trudnego kursu szkoleniowego. Część treningu przyszłych badaczy stanowił staż w biurze politycznym jednego z członków zarządu, którego późniejsza ocena była w stanie zniszczyć lub dać mocne poparcie i nadzieje na zatrudnienie kandydata.
Shalyar niechętnie wspominała te ciężkie i wyczerpujące lata intensywnych zajęć teoretycznych, połączonych z treningami w terenie i obowiązkowym szkoleniem strzeleckim oraz nauką walki wręcz. Przejście całości przygotowań wymagało od niej wzniesienia się na wyżyny inteligencji, Talentu i wytrzymałości. Mimo to – udało się jej. Została jedną z szesnastu kobiet, które przeszły pełny cykl treningowy i jedyną, którą dopuszczono do udziału w ekspedycjach badawczych. Mimo, że Halidar Kinshe okazał się nieoczekiwanym sprzymierzeńcem i wspaniałym mentorem, za co – była tego pewna – będzie mu dozgonnie wdzięczna, to przejście obliczonego na wyniszczenie uczestników szkolenia, zawdzięczała głownie Jathmarowi. Pomagał jej zarówno w teorii jak i zajęciach praktycznych. Zakochała się w Jathu – jak się wtedy nazywał – bez pamięci jeszcze na długo przed ukończeniem Akademii Zarządu Portali.
On odpowiedział jej takim samym uczuciem. Dodał nawet do swojego imienia wymagany tradycją przyrostek „-ar”, który obywatele Shurkhali dodawali sobie tuż po złożeniu małżeńskich ślubów. Faltharianie nie znali tego zwyczaju, lecz Jathmar zapewnił ją, że tego właśnie chce, zanim jeszcze zdobyła się na odwagę, by go o to zapytać. Ucieszyła się bardzo i to nie tylko dlatego, że podkreślało to siłę jego miłości, lecz także dlatego, że, jak świetnie zdawała sobie sprawę, było to ważne dla jej rodziny. W tamtych dniach obawiała się dużo bardziej, niż była skłonna przyznać, że jej krewni nie zaaprobują wolnomyśliciela z Faltharii i jego republikańskich tradycji, których – przynajmniej ojciec – nigdy nie byłby w stanie zrozumieć.
Jej ojciec był w głębi duszy prostym chłopem. Zajmował się doglądaniem sporych stad rdzawowełnianych owiec, jedwabistych kóz i garbatych, niespokojnych wydmiaków, których shurkhalscy kupcy od stuleci używali jako środka transportu przez pustynię, od wybrzeża wprost ku bogatym rynkom na wschodzie. Z takim podłożem nie mógł zrozumieć marzeń, za którymi gnał Jathmar… marzenia Shaylar rozumiał zresztą jeszcze gorzej.
Niemniej – kochał ją. Zdawał się też rozumieć, że córka uosabiała wszystkie marzenia swojej matki. Matka Shaylar była tłumaczką języka waleni. Bardzo dobrą tłumaczką. Pracowała dla jednego z największych instytutów waleni na całej Sharonie. Shalassar Kolmayr-Brintal przybyła do Shurkhal jako młoda, pełna marzeń i celów, kobieta. Pomogła Instytutowi Waleni założyć w Shurkhali Ambasadę Wodnego Królestwa. Ambasada – zupełnym przypadkiem – została wybudowana na terenie wykupionym od niejakiego Thamina Kolmayra. Ich niespodziewany związek stał się legendą Instytutu.
Shaylar dorastała więc bawiąc się ze stworzeniami zamieszkującymi długie i wąskie Morze Palca, oblewające wschodnie wybrzeże Shurkhali i stanowiące szlak morski wiodący – przez Wielki Kanał Ternathiański – z morza Mbisi na Ocean Rindor. Delfiny i wieloryby przypływały do ambasady przynosząc wiadomości i prowadząc dyplomatyczne rozmowy z Instytutem Waleni. Ambasada przekazywała te wieści do kwatery głównej Instytutu znajdującej się w Tajvanie.
Jathmar, mimo że nie był już dzieckiem, był zachwycony możliwością poznania delfinów i waleni, które nie tylko okazały się przyjazne, lecz także potrafiły rozmawiać z matką Shaylar. Co więcej – sympatia, jaką delfiny obdarzyły jego, była znaczącym argumentem, pomagającym zdobyć mu względy teściowej. Shalassar – jak wszyscy tłumacze języka waleni – darzyła mieszkańców mórz wielką estymą. Teraz tę opinię dzieliła także jej córka i sam Jathmar.
Mimo wszystko jednak hodowla kóz i wydmiaków nie przynosiła wielkiego dochodu. Matka Shaylar była szanowaną i obdarzoną wielkim Talentem osobą, lecz tłumaczenia także nie pozwalały jej na zbyt wystawne życie. Nawet mimo że pracowała dla ambasady.
Oczywiście – gdyby ta czarna maź, która płynęła pod pustyniami od niepamiętnych czasów zajmowanych przez jej rodzinę okazała się tak cenna, jak sądziło kilku ternathiańskich inżynierów, to klan Kolmayr mógłby opływać w większe jeszcze bogactwa niż wszystkie poprzednie pokolenia – niemal dwa tysiące lat wstecz – posiadały kiedykolwiek. Tak przynajmniej uważali wszyscy w klanie, choć sama Shaylar nie była pewna, czy pod rodzinnymi piaskami kryło się wystarczająco dużo „surowego oleju” by warto było inwestować w wydobycie. Czas i maszyny potrzebne do wydrążenia szybów i wyprowadzenia złóż na powierzchnię kosztowałyby fortunę.
Poza tym – jeśli nawet wydobyliby już ten olej, to co mieliby z nim dalej zrobić? Nie ufała tym nowomodnym silnikom, które pracowały na płynach wydestylowanych właśnie z takiego oleju. Nie mogła sobie wyobrazić świata, w którym te hałaśliwe, cuchnące i brudne silniki byłyby powszechne i przydatne mimo, że niektórzy fanatycy coś podobnego właśnie zapowiadali. Sama jednak myśl o rodzicach i krewnych noszących jedwabie i zamieszkujących w wystawnych rezydencjach była dość zabawna. Obrazy te przepłynęły dzięki małżeńskiej więzi do umysłu Jathmara. Oczy mu rozbłysły.
– Oczywiście, że zostaną bogaczami! Będą zamożni niczym królowie! Myślałaś, że dlaczego wziąłem cię za żonę, mój ty mały pustynny kwiatuszku?
Shaylar uderzyła go solidnie w ramię, starając się jednocześnie przybrać najgroźniejszą minę na jaką było ją stać. Grymas nie wyszedł jednak zbyt przekonująco. Zresztą Jathmar był najmniej materialistycznie nastawioną istotą ludzką, jaką kiedykolwiek poznała.
Roześmiał się, pocałował ją i westchnął.
– Czas do roboty – powiedział. – Przed nawiązaniem kontaktu daj mi trochę czasu. Muszę dotrzeć na miejsce. Przy takiej gęstwinie potrzebuję co najmniej pół godziny.
Mówiąc przyglądał się krzewom bujnie porastającym strome brzegi strumienia.
– W takim razie pół godziny – potwierdziła Shaylar.
Jathmar odwrócił się i ruszył na wschód wzdłuż potoku.
Obserwowała go, dopóki nie zniknął za zakrętem, po czym pozwoliła sobie na ciche westchnienie. Tak bardzo chciałaby móc z nim dziś pójść. Otrząsnęła się po chwili i wróciła do obozu. Rozłożyła swoje stanowisko robocze – prosty, składany stolik, który rozłożony na kolanach dawał wygodny blat do pisania. Gdy przemieszczali się z miejsca na miejsce, stolik podróżował na grzbiecie osła. Był jej absolutnie niezbędny. W końcu w dziewięćdziesięciu procentach przybyli tu po to, by rysować mapy.
Wybrała dogodne miejsce poza palisadą, za wschodnią ścianą obozu. Większość pozostałych członków zespołu zajęta była zarządzonym przez chan Hagrahyla sprawdzaniem sprzętu. Był to rytuał, który powtarzano na każdym postoju. Sparciałe czy uszkodzone skórzane paski uprzęży, mogły przyczynić się do groźnych dla ludzi wypadków. Chan Hagrahyl był zbyt doświadczonym dowódcą, by pozwolić sobie na podobną wpadkę.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

29
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.