powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Wrota Piekieł
Linda Evans, David Weber
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Kapitan Janaki chan Calirath zerwał się ze swojego śpiwora tak gwałtownie, że najbliższy strażnik aż podskoczył z zaskoczenia. Młodszy zbrojny chan Yaran odwrócił się w stronę dowódcy swojego plutonu i wzdrygnął się, gdy duży, pokryty ciemnymi pręgami sokół wędrowny wzbił się w powietrze z gałęzi tuż obok śpiwora. Ptak zaskrzeczał surowo i gniewnie. Wzleciał w jasną, chłodną noc i zaczął nad nimi krążyć… jakby trzymając straż.
Yaran stał przez chwilę w bezruchu. Czekał, aż kapitan coś powie. Cokolwiek. On jednak po prostu siedział. Nie drgnął mu nawet mięsień.
– Kapitanie? – odezwał się niepewnie chan Yaran. Nie było odpowiedzi. Zbrojny podszedł nieco bliżej. – Kapitanie?
Nadal nic. Chan Yaran poczuł, że mimo chłodnego wiatru omiatającego obóz, zaczyna się pocić. W nieruchomej postaci oficera było coś… złowieszczego. Takie zachowanie byłoby niepokojące w każdej innej sytuacji, lecz Janaki chan Calirath nie był zwykłym oficerem Imperialnej Piechoty Morskiej. Nie mówiono o tym głośno, lecz każdy podkomendny kapitana był Ternathianinem (Yaran wiedział – iż nie był to jedynie przypadek), co sprawiało, że skamieniały i milczący dowódca sprawiał jeszcze bardziej przerażające wrażenie.
Chan Yaran podszedł do oficera jeszcze bliżej. W świetle ogniska zobaczył jego twarz. Oczy kapitana były szeroko otwarte, odbijały się w nich płomienie. Nie mrugał. Chan Yaran przełknął głośno ślinę. Co, do cholery, powinien zrobić?
Rozejrzał się dokoła i pochylił nad oficerem.
– Wasza wysokość? – powiedział bardzo, bardzo cicho.
Nieruchome, wbite w płomienie oczy ani drgnęły. Yaran zmełł w ustach przekleństwo. Wziął głęboki wdech, podszedł do innego śpiwora i delikatnie trącił ramię śpiącego w nim człowieka.
Starszy zbrojny Lorash chan Braikal zerwał się niemal tak gwałtownie, jak chwilę temu zrobił to kapitan. W odróżnieniu od dowódcy, starszy podoficer trzeciego plutonu w jednej chwili stał się zupełnie świadomy otaczającej go rzeczywistości. Chan Braikal nie wybrał swego obecnego miejsca przez przypadek. Jego oczy wymierzyły w chan Yarana niczym dwie pistoletowe lufy.
– Czego?
W tym zwięzłym, stłumionym pytaniu nie było słychać już ani śladu snu, z którego został przed chwilą wyrwany. Zadane zostało niemal towarzyskim tonem, ale chan Yaran nie dał się temu zwieść. Co prawda chan Braikal nie rzucał się nikomu do gardła bez powodu, lecz biada temu, kto niepokoiłby go w środku nocy bez przyczyny.
– Chodzi o kapitana – wyjaśnił chan Yaran. Oczy chan Braikala rozszerzyły się nieco. – On… usiadł – ciągnął podoficer. – Usiadł i siedzi nieruchomo, tępo wpatrzony w ogień. Nawet nie mruga!
– Na rydwan Vothana! – mruknął chan Braikal. Podniósł się i podszedł do kapitana. Przyklęknął i spojrzał w oczy oficera. Widać było przy tym, że z największą ostrożnością stara się go nie dotykać.
– Czy nie powinniśmy… no, czegoś zrobić? – zapytał chan Yaran. Chan Braikal prychnął groźnie nie odrywając wzroku od dowódcy trzeciego plutonu.
– Gówno możemy zrobić – warknął starszy zbrojny. – Przynajmniej dopóki to się nie skończy.
– Czy… Czy to jest Przebłysk? – zapytał chan Yaran niemal szeptem. Chan Braikal zaśmiał się gardłowo.
– Widziałeś dokładnie tyle samo Przebłysków co i ja – powiedział. – Ale niech mnie licho, jeśli cokolwiek innego mogło wprawić go w taki stan. Masz lepszy pomysł?
Chan Yaran powoli pokręcił głową.
– Tak właśnie myślałem – burknął chan Braikal i przysiadł na piętach. Przez kilka chwil wpatrywał się bez słowa w nieruchomy profil księcia koronnego Ternathii, po czym westchnął.
– Ale jedno możemy zrobić na pewno – odezwał się w końcu patrząc na chan Yarana. – Możemy otworzyć butelkę whiskey, którą mam w jukach. Może mu się za chwilę przydać.
Chan Yaran skinął ponownie i odszedł. Starszy zbrojny odesłał go między innymi po to, żeby znaleźć podkomendnemu jakieś zajęcie i odwrócić jego uwagę od dowódcy. Teraz dobrze by było, by ktoś odwrócił jego własną uwagę.
Twardy, doświadczony podoficer prychnął znów, lecz bez śladu wesołości. Trzeci pluton stał o tydzień drogi od Fortu Brithik, do którego zmierzali by, wzmocnić siły kapitana Halifu. Góry zostały daleko za nimi. Droga do Brithik wiodła przez rozległe równiny, lecz nawet tutaj jesienne, rozgwieżdżone noce były już zimne. Pod niezmierzoną kopułą stepowego nieba czuli się bardzo osamotnieni. Pluton liczył dziewięćdziesięciu siedmiu ludzi – wysyłane na pogranicze jednostki zawsze były nieco osłabione, a oni mieli i tak szczęście, że do pełnego stanu jednostki brakowało im jedynie jedenastu żołnierzy. Byli teraz jedynymi ludźmi wśród tych starożytnych gór, nigdy wcześniej nie tkniętych stopą rozumnej istoty.
Kiedy, siedemnaście lat temu Lorash chan Braikal wstępował do Imperialnej Piechoty Morskiej, zrobił to przede wszystkim z tego właśnie powodu, iż jednostki te często wysyłano w miejsca takie jak to. Kierowano ich wprost w dziewicze światy, światy pełne pustych przestrzeni rozciągających się jak okiem sięgnąć. Dzikie i wolne wszechświaty. W trakcie swej kariery oglądał już ich tysiące i zdążył się wielokrotnie przekonać, że trafnie wybrał swoje powołanie.
Dzisiejszej nocy jednak nie miał wrażenia, że ciągnące się dokoła połacie stepu są miejscem, które mogło stanowić przyszłe siedlisko ludzi. Gdy tak klęczał w mdłym kręgu ognia, niemal namacalnie czuł jak dzicz wdziera się w sam rdzeń jego duszy. Nie odrywał wzroku od arystokraty uwięzionego przez zatrważającą moc wróżebnego Przebłysku.
„Bogowie” – przebiegło przez głowę starszego zbrojnego. – „Dlaczego w ogóle wyruszyłem z Fortu Raylthar!”
Przeszłości jednak nie mógł zmienić. Nie mógł też nic zrobić póki książę Janaki się nie ocknie i nie obwieści im wizji, której nadejście zwiastował jego obecny stan.
Póki co, mógł tylko się modlić i czekać.
• • •
Kolejny dzień wstał jasny i odczuwalnie chłodniejszy niż poprzedni. Na posłaniach szklił się szron. Wysuwając się z objęć uwodzicielsko przytulnego śpiwora, Jasak nie był już w stanie odnaleźć w sobie poczucia beztroski i przygody. Za to magister Kelbryan wyglądała na nieprzyzwoicie wesołą. Była jedyną kobietą w całej ekspedycji i Jasak dyskretnie dopilnował, by jej śpiwór rozłożono niedaleko od jego legowiska. Nie dlatego nawet, że nie ufał swym ludziom. Całe życie był posłuszny maksymie swego ojca, głoszącej, że łatwiej jest problemom zapobiegać, niż je potem rozwiązywać. Zasada ta tkwiła w nim tak głęboko, że stosował ją prawie instynktownie.
Drugim powodem – co przyznał przyglądając się jak kobieta zwija śpiwór niemal tak sprawnie, jak pozostali żołnierze – było to, że po prostu dobrze się przy niej czuł. Co więcej – większą przyjemność niż sam jej wygląd sprawiała mu rozmowa z nią. A to był znaczący sygnał.
Zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową, karcąc się w duchu za frywolne myśli. Po chwili jednak jego wesołość zniknęła. Usłyszał półsetnika Garlatha wydającego pierwsze tego dnia rozkazy.
Wczorajsza wieczorna „rozmowa” z Garlathem okazała się jeszcze mniej przyjemna, niż się tego spodziewał. Półsetnik nigdy Jasaka nie lubił. Wiedzieli o tym wszyscy w Drugiej Andarańskiej. Szczerze mówiąc, wiedzieli o tym wszyscy w armii. Sir Jasak Olderhan był jedynym synem Dowodzącego Pięcioma Tysiącami Sir Thankhara Olderhana, oficera Armii Arkany w stanie spoczynku. Co więcej, jego ojciec był także Jego Łaskawością Sir Thankharem Olderhanem, Gubernatorem Wysokiego Hathal, Diukiem Garth Showma, Earlem Yar Khom i Baronem Sarkhali. To on także – co być może miało tu największe znaczenie – był przez czternaście poprzedzających jego przejście w stan spoczynku lat, głównodowodzącym Drugiej Andarańskiej Brygady Rozpoznawczej. Ze służby odszedł jedynie ze względu na stan zdrowia. Druga Andarańska była jednostką, której dowództwo przechodziło dziedzicznie w rodzie diuków Garth Showma. Tak było od niemal stu siedemdziesięciu lat. Między innymi dlatego, że pierwotnie jednostka nazywała się „Grupą Zwiadowczą Diuka Garth Showma.”
W praktyce oznaczało to, że choć na papierze Jasak był tylko jednym z dwunastu dowódców kompanii, to jego pozycję można było określić jako „bardziej równą” w stosunku do pozostałych. Jasak wiedział o tym bardzo dobrze i fakt ten sprawiał, iż usilnie starał się pokazać, że zasługiwał na lepsze traktowanie nie tylko ze względu na to, że urodził się jako syn arystokraty. Niestety. Nie wszyscy to dostrzegali. W armii Arkany istniała tradycja – kultywowana szczególnie w jednostkach andarańskich – wedle której, oficerowie i podoficerowie przez cały okres swej służby nie zmieniali swych macierzystych brygad czy dywizji. Z jednej strony zwyczaj ten dobrze wpływał na morale i poziom utożsamiania się z jednostką, lecz z drugiej wzmagał małostkowe spory i niesnaski wśród członków korpusu. Spory w rodzinnym gronie, wszędzie i od zawsze, są bardziej zajadłe niż kłótnie pomiędzy obcymi.
Shevan Garlath pamiętał dzień, kiedy chudy i niezdarny Dziedzic Olderhan, świeżo upieczony absolwent Akademii zgłosił się do służby. Shevan Garlath był wtedy Dowodzącym Pięćdziesięcioma… był nim także i teraz. Wyjąwszy bezpośrednią interwencję bogów, a także pomimo tego, że był młodszym kuzynem barona, nic nie zapowiadało, że awansuje przed osiągnięciem regulaminowego wieku przejścia na spoczynek. Nawet jego arystokratyczny kuzyn nie miał takiej mocy, by wpłynąć na promocję kogoś tak niekompetentnego jak on. Garlath jednak nie widział tego, albo nie chciał widzieć, a niepowodzenia swej kariery przypisywał innym ludziom. Ludziom takim, jak niegdyś Dziedzic a teraz Dowodzący Setką Olderhan. Uważał, że to oni kradli awanse i honory przeznaczone jemu i przez niego zasłużone. Ale to oni mieli lepsze układy.
Słuchał Jasaka bez słowa, z kamiennym wyrazem twarzy. Z pewnością ani jedna z taktownych uwag i sugestii setnika nie trafiła mu do przekonania. Jasak miał ochotę go udusić. Musiał jednak przyznać, że sam był sobie winien. Powinien był załatwić tę sprawę już sześć tygodni temu, kiedy Garlath został przeniesiony z kompanii B do kompanii C w zastępstwie za chorego półsetnika Thaylara. Wtedy powtarzał sobie jednak, że to tylko tymczasowa zmiana miejsc i że gdy tylko Thaylar wróci ze szpitala będzie mógł spakować Garlatha i odesłać go z powrotem do B. Zamiast więc rozprawić się z idiotą od razu – lub zamiast odesłać go do domu – odpuścił. W wyniku tego błędu coraz boleśniej przekonywał się o prawdziwości słów ojca. Problemy trudniej się rozwiązuje, niż im zapobiega.
– Przykro mi słyszeć, że setnik nie jest zadowolony z mojej służby – powiedział spokojnie Garlath, kiedy zamilkł Jasak. – Spodziewam się jednak, że ocena sprawności rozlokowania mych żołnierzy wypadła pozytywnie.
Jasak – mimo wszystko – nie dowierzał własnym uszom.
– Sądzę, że nie do końca się zrozumieliśmy, półsetniku Garlath – powiedział po chwili, gdy już był pewien, że powstrzyma emocje na wodzy. – Chodzi mi o to, że wymarsz dzisiejszego ranka był stanowczo spóźniony. Nie zgadzam się też z pańską oceną poprawności szyku marszowego. To musi się zmienić.
– Pozwalam sobie zauważyć – co wyczerpująco wykażę w raporcie – że powód opóźnienia wymarszu nie wynikał z jakiegokolwiek mojego zaniedbania. Po drugie, w moim rozumieniu Regulaminu, dobór szyku marszowego i odległości pomiędzy formacjami pozostaje w mojej wyłącznej gestii. Jestem dowódcą tej jednostki i dopóki moje decyzje są zgodne z ustalonymi przez doktrynę armii i generalicję standardami, to wszystko jest w zgodzie z Regulaminem.
– Tu nie chodzi o standardy – odparł Jasak starając się zapanować nad gniewnym tonem głosu. Zrozumiał, że Garlath przeciwstawiał mu się nie na żarty – a już na pewno nie o Regulamin. Tu chodzi o powodzenie misji.
– Rozumiem to doskonale, Sir. Chcę w tym miejscu przypomnieć, że pierwszy pluton pod moim dowództwem z powodzeniem wykonał wszystkie rozkazy otrzymane od setnika.
– Udało się to jednak dopiero wtedy, kiedy wreszcie zabraliście się za ich realizację – tym razem głos Jasaka zabrzmiał nawet bardziej surowo niż oficer sobie tego życzył. Sprawiła to wrogość wyraźna w spojrzeniu Garlatha – kryjące się w nim wyzwanie. Nie mógł udzielić półsetnikowi oficjalnej nagany, skoro nie popełnił żadnego wyraźnego wykroczenia. Nie mogły mu tu pomóc nawet arystokratyczne korzenie. Ogarnęła go wściekłość. Nagle dotarło do niego, do czego tak naprawdę zmierzał Garlath. Półsetnik chciał go sprowokować do słów lub czynów, które w raporcie wskazywałyby na to, że nie mając poważnego, służbowego uzasadnienia, wynikały jedynie z prywatnych pobudek i uprzedzeń setnika.
To był plan, który dowodził jedynie bezgranicznej głupoty Garlatha, lecz nie zmieniało to obecnej sytuacji Jasaka. Setnik zaczerpnął głęboko powietrza.
– Posłuchaj, półsetniku – powiedział – nie prowadzimy tu dyskusji i nie jesteśmy na jakimś demokratycznym, ransarańskim zgromadzeniu. Jutro rano szpica ma się znaleźć na wymaganych dwustu jardach od czoła kolumny. Pomiędzy nimi umieścisz żołnierza, który będzie utrzymywał wizualny kontakt, zarówno ze szpicą, jak i z trzonem oddziału. Zwiadowcy natomiast zajmą pozycje maksimum sto jardów od kolumny na obu flankach. Z tej odległości będą w stanie utrzymać kontakt z resztą. Co więcej, jedna z drużyn będzie w stałej gotowości ze smokiem gotowym do akcji. Po powrocie do bazy przedyskutujemy te… nieznaczne różnice w ocenie pańskich zdolności dowodzenia. Czy wyraziłem się jasno, półsetniku Garlath?
Ciemne oblicze Garlatha pociemniało jeszcze bardziej. Nie miał jednak pola manewru. Zacisnął szczękę. Oczy zabłysły mu wrogo. Wyprostował się jak struna i zasalutował tak regulaminowo, że samo to stało się aktem sprzeciwu wobec Jasaka.
– Tak jest, Sir. Zrozumiałem. Zapewniam, że rozkazy setnika zostaną wypełnione co do joty. Czy to już wszystko, Sir?
– Tak, to wszystko.
– Za pańskim pozwoleniem, Sir – odmeldował się sztywno Garlath, odwrócił na pięcie i ruszył w poszukiwaniu miecznika Harnaka.
• • •
– Mam nadzieję, że nie urażę, Sir Jasak, ale pan i półsetnik Garlath nie jesteście chyba najlepszymi przyjaciółmi.
– Tak? – Jasak spojrzał na magister Kelbryan, kiedy ponownie szli za Garlathem. Usta skrzywiły mu się w mało zabawnym uśmiechu. – Skąd taki wniosek?
– Mogłabym powiedzieć, że widzę to, ponieważ jestem Obdarzona, a zaklęcia analizy społecznej od zawsze stanowiły moją specjalność. Naprawdę. – Jej uśmiech okazał się dużo weselszy. – Z drugiej strony prasa zawsze przesadza w ocenie skuteczności tych czarów. Tak naprawdę są dobre w ocenie stanu dużych grup, jak na przykład przy badaniach opinii, ale w mikroskali są raczej nieprzydatne – wzruszyła ramionami. – Zamiast opierać się na mojej reputacji powiem tylko, że dziś rano półsetnik wydaje się jakiś… ponury.
Jasak stwierdził, że Kelbryan miała wrodzony dar niedomówień. „Ponure zachowanie” Garlatha odbiło się na całym plutonie. Miecznik Harnak zrobił co mógł, by nie przerodziło się to w coś gorszego, ale Garlath osiągnął swój cel miną i tonem męczennika, jakim wydawał poranne rozkazy i rozstawiał żołnierzy w marszowym szyku narzuconym przez setnika. Uważnie dobierał słowa, starając się nie dać Jasakowi żadnego jawnego powodu do narzekań i oskarżeń o niesubordynację. Wiele jednak dawało się przekazać samym tylko językiem ciała.
Jasak zastanawiał się, czy samo to nie było wystarczającym powodem do udzielenia nagany. Wśród wykroczeń, jakie można było popełnić w warunkach bojowych było jedno – określone jako „milcząca niesubordynacja”, pod który to punkt zachowanie Garlatha podpadało z pewnością. Ta możliwość bardzo go kusiła. Garlath prowokował tę samą sytuację, której Jasak chciał uniknąć nie ganiąc go wcześniej na oczach żołnierzy. Po zastanowieniu odrzucił jednak ten pomysł. Mimo wszystko półsetnik wykonywał jednak – niechętnie bo niechętnie – wszystkie rozkazy otrzymane od przełożonego.
Z drugiej strony na szpicy umieścił tylko pojedynczego zwiadowcę. Jasak wysłałby tam całą drużynę. W oczach setnika był to kolejny przejaw wrogości, lecz Garlath zdawał sobie sprawę, że Jasak nie chciał karcić go publicznie. Zdecydował się więc rzucić mu kolejne wyzwanie. Czekał, aż setnik zmieni swe rozkazy, lub po prostu odsunie go i „uzurpatorsko” przejmie bezpośrednie dowództwo nad plutonem. To także bardzo Jasaka kusiło.
Sama jednak siła tej nowej pokusy świadczyła o tym, że brała się tyleż z kwestii czysto wojskowych, co z osobistych uprzedzeń, a gniew nigdy nie był najlepszym doradcą żadnego dowódcy. Lepiej było odczekać, aż emocje przygasną i nie będą już zaciemniać prawdziwego obrazu sytuacji. Musiał też zaczekać z rozprawą z Garlathem do momentu, w którym nie odbije się to na dyscyplinie plutonu. Znajdowali się przecież w obcym, nieznanym terenie. Gdyby natknęli się na jakiegokolwiek przeciwnika, czy nawet na jakiegoś groźniejszego drapieżnika, mógłby działać inaczej. Ale ten portal był przecież dziewiczy. Nie grozili im nawet pospolici rozbójnicy, z którymi armia nieraz musiała się potykać.
– Obawiam się, że półsetnik i ja różnimy się w ocenie prawidłowości szyku marszowego – odpowiedział po chwili, bardziej szczerze niż to z początku zamierzał.
– Ja natomiast obawiam się, że chodzi o to, że półsetnik jest skończonym kretynem – zauważyła zgryźliwie magister Kelbryan.
Jasak zamrugał zaskoczony. Kobieta zachichotała. Jej śmiech brzmiał radośnie, srebrzyście. Był także równie niespodziewany, co potoczne słowo w jej ustach.
– Przepraszam, Sir Jasak! – powiedziała skruszonym tonem mimo, że śmiech jeszcze wybrzmiewał w jej głosie. – Chodzi po prostu o to, że magister Halathyn i ja musieliśmy go znosić przez całe sześć dni po pańskim wyjeździe. Nigdy jeszcze nie spotkałam człowieka tak bardzo przekonanego o własnej doskonałości. Mimo, jeśli wolno mi dodać, całej masy powodów na poparcie tezy wprost przeciwnej.
– Myślę, że podawanie w wątpliwość zdolności moich podwładnych nie byłoby tu na miejscu. Zwłaszcza w obecności cywila – odpowiedział po chwili Jasak.
– To, co pan właśnie powiedział mówi mi wszystko, co chciałam usłyszeć, prawda setniku? – zapytała.
Jasak nie zareagował. Spojrzał na nią z nikłym uśmiechem. Kobieta znów zachichotała, po czym poluzowała paski swojego plecaka, odetchnęła głęboko i spojrzała na błękitne niebo, prześwitujące przez ciemne igły i wielobarwne listowie okolicznych drzew.
– Piękny dziś mamy dzień – zauważyła.
• • •
Szeregowy Osmuna zaklął półgłosem, gdy spod jego prawej nogi osunął się kamień. Uniósł lewe ramię, by zachować równowagę stojąc na środku szerokiego, płytkiego strumienia. Ciężka kusza piechura, którą trzymał w prawej dłoni ciążyła ku dołowi. Wizja wpadnięcia w kryształowy, lodowaty nurt otaczający go z każdej strony, wywołała kolejny soczysty wulgaryzm.
W jakiś sposób udało mu się jednak nie upaść. Cholernie się z tego ucieszył. Gdyby spieprzył sprawę i dał półsetnikowi Garlathowi powód do kolejnego napadu szału, miecznik Harnak zrobiłby z jego jelit podwiązki (zakładając, że nie wyprułby mu ich wcześniej Gaythar Harklan – tarczowy drużyny Osmuny). Półsetnik Garlath był kiepski w porównaniu z Thaylarem, którego zastąpił, a na dodatek ciągle chodził rozdrażniony. Półsetnik Thaylar widząc, że wysunięty na szpicę zwiadowca wpadłby do wody jedynie by się roześmiał, Garlath natomiast zrobiłby każdemu w zasięgu wzroku dodatkową dziurę w dupie. Prawdopodobnie leczył w ten sposób swe własne emocjonalne zaparcia.
Osmuna ruszył dalej na drugi brzeg strumienia. Teraz szedł już ostrożniej. Osobiście uważał, że Stary wściekał się na Garlatha raczej bez sensu. Jasne – Regulamin mówił wyraźnie, że szpica i zwiadowcy na flankach powinni zachowywać stały kontakt wzrokowy z resztą oddziału. Tyle, że przecież wszyscy wiedzieli, że nie grożą im tu hordy dzikich tubylców. Nikogo nie spotkało nic podobnego w dwustuletniej historii badań i ekspansji. Niemniej, gdyby przyszło do wybierania między Starym a Garlathem, Osmuna wiedziałby dobrze, kogo wybrać. Oficerowie, którzy nie radzili sobie z jedną rzeczą, nie radzili sobie także z innymi… A oficerowie, którzy nie radzili sobie z wieloma rzeczami często oglądali śmierć własnych żołnierzy.
Myśląc o tym dotarł na drugi brzeg i ruszył w górę łagodnego zbocza. Strumień otwierał w koronach drzew szczelinę, pod którą bujnie rozwijały się gęste, splątane krzewy, które gdzie indziej w tym dziewiczym lesie, dusiły się z braku światła. Gdy zaczął się przez nie przeciskać jego uwagę zwróciło nagłe poruszenie. Coś drgnęło nieco wyżej, na krawędzi lasu. Spojrzał tam i zamarł.
• • •
Falsan chan Salgmun zamarł patrząc w dół zbocza, w kierunku rzeki. Nie dowierzał własnym oczom.
Człowiek, którego zobaczył – bo ponad wszelką wątpliwość był to człowiek, choć nie wiadomo skąd się tam wziął – zupełnie nie pasował do otoczenia. I nie tylko dlatego, że był to dziewiczy świat, co z definicji oznaczało, że powinien być niezamieszkały.
Nie chodziło też o jego mundur, choć pokrywające go gęste zielone, czarne i białe plamy pasowały bardziej do jakiegoś tropikalnego lasu niż do mieszanych – liściastych i iglastych – potężnych lasów, w jakich się znajdował. Nie chodziło też o barwę jego skóry, w której zresztą nic nadzwyczajnego nie było. Chodziło o całokształt – dziwaczny, zakończony szpikulcem hełm, pokryty tą samą źle dobraną tkaniną maskującą, z jakiej uszyty był jego mundur; gruby warkocz jasnozłotych włosów spływający swobodnie na kołnierz, wysokie do kolan, ciasno zasznurowane buty, krótki miecz zwisający u jego boku… i wreszcie niezwykła kusza, którą dźwigał w prawej ręce.
Obcy człowiek wyglądał jak niecodzienny kolaż, szalona układanka nowoczesnego ubioru i innych elementów wyposażenia oraz średniowiecznej broni. Co najdziwniejsze – on nie miał prawa się tu znaleźć. Nie powinien nawet istnieć. Przez długie osiemdziesiąt lat badań prowadzonych przez Zarząd Portali nie natrafiono na żaden ślad innej ludzkiej cywilizacji.
„Aż do dzisiaj” – zdał sobie sprawę chan Salgmun.
„I co ja mam teraz, kurwa, zrobić?” – pomyślał.
• • •
Szeregowy Osmuna gapił się na nieprawdopodobną zjawę. Obcy miał na sobie brązowe spodnie, niskie, wojskowe buty i zieloną kurtkę. Miękki kapelusz przypominał nieco takie, jakie nosili tukoriańscy pasterze. Przy boku nosił śmieszny nóż. Z pewnością nikt tego czegoś nie nazwałby mieczem. Do drugiego biodra miał przytroczone w skróconej pochwie coś innego – coś z rękojeścią, wyglądającą podobnie jak uchwyty kusz, którymi myśliwi polowali na płową zwierzynę. W rękach też trzymał dziwny przedmiot. Niby kusza, ale bez naciągu.
„To niemożliwe” – pomyślał – „Nie po dwustu latach!” Mimo intensywnego szkolenia i mimo swego niemałego doświadczenia Osmuna doszedł do wniosku, że jest zupełnie nieprzygotowany na to, co w żartach nazywano od pokoleń „randką w ciemno.”
Miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Po chwili jednak puls wyraźnie przyspieszył. Do żył wpłynęła adrenalina. Nie wiedział, co obcy trzyma w rękach, nie wiedział jak to działa, ale sam sposób, w jaki to coś trzymał wskazywał na to, że była to broń.
„I co ja mam teraz, kurwa, zrobić?” – pomyślał panicznie.
• • •
Chan Salgmun otrząsnął się. Teraz był jedynie zwykłym pracownikiem Konsorcjum Chalgyn – jednej z firm, którym Zarząd Portali zlecał badanie połączeń między wszechświatami. Swego czasu jednak służył w ternathiańskiej armii. Nie bez powodu uważanej za najlepsze wojsko Sharony. Dobrze widział, że obcy jest równie zaskoczony. W takich warunkach zaskoczenie i niepewność mogły stanowić poważne zagrożenie.
„Stoimy naprzeciwko siebie, obaj uzbrojeni i cholernie wystraszeni” – myślał. – „Wystarczy teraz, by któryś z nas zrobił coś głupiego. Ta jego cholerna kusza jest gotowa do strzału. Ja wiem, że nie chcę niczego popsuć… ale czy on też to wie?”
Jego kciuk drgnął nieznacznie, odbezpieczając zamek karabinu model 9.
• • •
Osmuna zobaczył, jak niby-kusza obcego ukradkiem drgnęła. Poziom adrenaliny w jego krwi piął się błyskawicznie w górę. W tym jednym punkcie doktryna armii była precyzyjna. W wypadku natknięcia się na inną ludzką cywilizację kontakt należy przeprowadzić, w miarę możliwości, metodami pokojowymi. Głównym jednak zadaniem było upewnienie się, że wiadomość o odkryciu dotrze do dowództwa. Co oznaczało, że ci, którzy mieli ją przekazać, musieli pozostać przy życiu i na wolności.
Skoro zatem Osmuna chciał pozostać wolny i żywy to nie powinien pozwolić nieznajomemu na wymierzenie w siebie dziwacznej broni.
Przesunął lewą ręką wzdłuż kuszy i lekko uniósł ją ku górze.
• • •
– Co do dia…?
Na dźwięk ostrego, zupełnie nieoczekiwanego trzasku Jasak gwałtownie podniósł wzrok. Nigdy wcześniej nie słyszał niczego podobnego. Stłumiona, krótka eksplozja. Przypominała nieco początkowy fragment odgłosu wydawanego przez bijący piorun. Jeszcze bardziej przywodziła na myśl łamiącą się pod ciężarem sopli, zmarzniętą gałąź. To nie była jednak burza, ani tym bardziej konar. Nie był to w ogóle naturalny odgłos. Nie wiedział skąd, ale był pewien, że dźwięk był sztuczny, mechaniczny. Pierwszy moment zaskoczenia przeminął i zastąpiło go nagłe, straszliwe podejrzenie.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.