Nigdy nie zapomnę mojej serdecznej koleżanki z liceum, której zdarzyło się podczas konsumpcji drugiego śniadania złożonego z czegoś, co w jej – i wielu innych dziewczyn – przekonaniu było bombą kaloryczną, powiedzieć mi rozbrajająco: „Wiesz, muszę się nacieszyć, bo od poniedziałku się odchudzam”. Nie potrafiła mnie, facetowi kształconemu na mat-fizie, w żaden sensowny, przekonujący i logicznie spójny sposób wyjaśnić, dlaczego z tym zbawiennym dla ciała procesem musi zwlekać jeszcze przez kilka następnych dni. „Dlaczego nie zaczniesz natychmiast?” – zapytałem. „Nie, nie, od poniedziałku. Od początku tygodnia”. Sensu to wielkiego nie miało, ale koleżanka dorzucała do tego swój cudowny, promienny, topiący samcze serce uśmiech, więc łatwo zrozumieć, dlaczego się specjalnie nie czepiałem ani nie dzieliłem włosa na czworo, jak – uczciwszy proporcje – Benedykt Gierosławski z „Lodu” Jacka Dukaja. Poniedziałek – i już! Kwintesencja magii początków i końców, uroku liczb okrągłych, jak owa niezapomniana 29. rocznica z „Misia”. Niewątpliwie styczeń jest miesiącem specyficznym w kalendarzu właśnie z tego powodu. Mamy tendencję, by zmianę jednej liczby reprezentującej w dacie rok – rzecz czysto umowną przecież – traktować specjalnie, szampańsko, ale i refleksyjnie. Z jednej strony to okres wzmożonego formułowania planów, tych z gatunku poważnych i fundamentalnych (przecież styczeń! nie wypada ich czynić w kwietniu, bo jakże tak?!). No i się zaczyna: Czy wziąć kredyt hipoteczny i zafundować sobie wreszcie własny kąt, czy może raczej odmalować to, co obecnie nam służy za „home sweet home”? Czy szarpnąć się na nowy samochód, czy może nasz aktualny rzęch jeszcze trochę pociągnie? Czy to już czas, by pozwolić przebudować nasze życie cudownemu maleństwu, które z podziwu godną wydajnością potrafi przepuścić mleczko z jednego końca rury na drugi? A może jednak kilkugodzinny, systematyczny, nieprzerwany płaczem sen to jest właśnie to, o co w życiu chodzi? Z drugiej strony to również czas rozmaitych podsumowań, bilansów, czasem budzących uśmiech, czasem gorzkich, czasem doprowadzających nas do rozpaczy jak Oleńka gorącogłowego Kmicica. Dla pisma pasącego się na kulturze popularnej styczeń oznacza w zasadzie jedno – Oscary. I choćby wielu z nas psioczyło na tę imprezę: że do obłędu wyreżyserowany spektakl, że jak już coś tam o polityce, to koniecznie z pozycji lewackich, że targowisko próżności, że środowiskowe układy, że proamerykańska propaganda, że to, że śmo, że owo – to i tak dreszczyk po plecach łazi, nawet jeśli bardzo delikatny. Taki to urok typowania i zakładów. No i tego czegoś, co tylko Amerykanie potrafią zrobić. W tym roku w Polsce ten dreszczyk wcale taki mały nie będzie – mamy wyjątkowy powód do pofolgowania „emocjom oscarowym” dzięki Andrzejowi Wajdzie (o potędze tej nagrody świadczy fakt, że w potocznym języku przyjęło się to właśnie określenie – ręka do góry, kto słyszał o „cannesowskich emocjach”?). Jego „Człowiek z żelaza” był do tej nagrody nominowany w roku 1982, ale wycofano go wskutek nacisku władz komunistycznych PRL-u. Osiemnaście lat później, w roku 2000, jeden z najbardziej znanych na świecie polskich reżyserów odebrał z rąk Jane Fondy honorowego Oscara za całokształt twórczości. W tym roku Andrzej Wajda dostaje od Amerykańskiej Akademii Filmowej szansę na największy sukces, jaki może osiągnąć filmowiec w świecie, w którym jest nagroda Oscara, a potem długo, długo nic – nominację w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny”. A my na emocje, jakich nie zaznaliśmy od dawna (ostatnią okazją była nominacja dla Tomasza Bagińskiego za „Katedrę”). Chwała w zasięgu ręki, wywalczona filmem naprawdę ważnym. No właśnie – czy rzeczywiście ważnym? Pytanie brzmi jak herezja, wszak w Polsce premiera „Katynia” była wydarzeniem o skali porównywalnej chyba tylko z „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. A jednak jest w pełni uprawnione. Czy za oceanem może kogoś obchodzić „sprawa katyńska”, jeśli ten ktoś akurat nie pochodzi z „czikagowa” ani z żadnego innego polonijnego soplicowa? Czy masowe mordy dokonane na polskich oficerach mają choć cień szansy wzbudzić takie emocje, jakie można było oglądać podczas pamiętnej gali honorującej Oscarem hollywoodzkiego tytana Stevena Spielberga i jego „Listę Schindlera”? Cóż, „Esensja” szczyci się bazą czytelniczą zbudowaną z ludzi inteligentnych, toteż nie posądzam Was o śladowe choćby złudzenia, iż odpowiem na pytania warte u bukmacherów ciężkie pieniądze. Dość będzie powiedzieć, że trzymamy za „Katyń” i Andrzeja Wajdę kciuki, bo nawet jeśli się jakiegoś dzieła nie docenia, czasem warto docenić to, że docenia je ktoś inny. Proszę jednak nie myśleć, że skoro mamy styczeń, to zaplanowaliśmy się na śmierć i na nic innego nie starczyło sił ani czasu. Nasz najnowszy numer niesie baaardzo solidną porcję ciekawych tekstów. Na początek dwie ważne dyskusje. Z okazji polskiej premiery „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci” (bodaj najbardziej wyczekiwanej książki ostatniej dekady) prawie połowa naszej redakcji starła się w dyspucie na temat sekretu popularności i nośności literatury J.K. Rowling. Oczywiście nie mogło zabraknąć polemik dotyczących światowego kina w jednym z naszych sztandarowych cyklów pt. „Porażki i sukcesy”. Do tego dorzucamy podsumowanie zeszłorocznego dorobku amerykańskiego kina dokonanego „W telegraficznym skrócie” przez Kamilę Sławińską i dyskusję Konrada Wągrowskiego z Piotrem Dobrym w cyklu „Dobry i Niebrzydki” – tym razem o, że tak powiem, grzmoceniu szarlotki, mamy Stifflera i wszystkich innych niuansach specyficznych dla młodzieżowych komedii. A na deser nasza nowa inicjatywa: esensyjna nagroda „Przybij piątkę” pełna pięciopunktowych wyróżnień za rozmaite filmowe „naj”. Do tego doliczmy furę recenzji najnowszych filmów, drugą furę prezentacji wchodzących rychło do księgarń książek i trzecią – recenzji tych, które już na nich wylądowały. Na uwagę szczególną zasługuje tekst „Się czyta” autorstwa Michała Foerstera, poświęcony powieści „Lód” Jacka Dukaja – niewątpliwie literackiemu wydarzeniu początku roku 2008 (o tym, czy całego roku 2008, zastanowimy się w następnym styczniu). Wydarzeniu o kalibrze równie solidnym jak objętość powieści – trzymanie jej pod pachą w kolejce w barze, z tacą w rękach, to prawdziwe, niemalże inżynierskie wyzwanie. Artykuł obowiązkowy dla każdego, kto chce zrozumieć puentę niniejszego wstępniaka. Przy tej ilości tekstów skoncentrowanych na filmie i literaturze nie dziwota, że gdy się zajrzy do innych działów, tych poświęconych komiksom, grom, muzyce, czy variom… A-haaa! Wcale nie jest tam pusto! Jest i podsumowanie roku 2007 w muzyce, i autorski wybór najlepszych teledysków przygotowany przez Jacka Sobczyńskiego, i pogadanka Pawła Franczaka z Magdą Jurowicz „O sztuce przy konfiturkach” – i dużo, dużo więcej. Cóż, propozycje „żeby nie było niczego” na naszych łamach się nie sprawdzają. Toteż aż by się chciało teraz, w styczniu, solennie Wam obiecać, że im dalej w rok 2008, tym będzie tego więcej i lepiej, i częściej. Niestety, trochę to zależy od tego, co się stanie wkrótce z redakcją i z samym portalem. Bo nie wiem, czy jesteście tego świadomi: nadciąga „luty”. |