powrót do indeksunastępna strona

nr 01 (LXXIII)
styczeń-luty 2008

Wieczna wojna
Joe Haldeman
ciąg dalszy z poprzedniej strony
2
– Dobra, przyłóżcie się do tego, cholera! Grupa wzdłużnika! Ruszać się, ruszcie swoje przeklęte tyłki!
Około północy przyszedł ciepły front i śnieg zmienił się w błoto. Permaplastowy dźwigar ważył pięćset funtów i był piekielnie nieporęczny, nawet jeśli nie był oblodzony. We czwórkę, po dwoje na każdym końcu, nieśliśmy plastikowy dźwigar w zesztywniałych palcach. Moją partnerką była Rogers.
– Uwaga! – wrzasnął facet za mną, co oznaczało, że ciężar wymknął mu się z rąk. Chociaż nie stalowy, wzdłużnik był dostatecznie ciężki, żeby zmiażdżyć stopę. Wszyscy puścili i odskoczyli. Padając, obryzgał nas błotnistą mazią.
– Do diabła, Petrov – powiedziała Rogers. – Dlaczego nie pójdziesz do Czerwonego Krzyża albo gdziekolwiek? Ta kurewska belka wcale nie jest tak kurewsko ciężka.
Większość dziewcząt wyrażała się oględniej. Rogers miała niewyparzony jęzor.
– Dobra, ruszać się, kurwa, z tymi wzdłużnikami! Grupa klejarzy! Dalej, dalej!
Nadbiegł nasz dwuosobowy zespół klejarzy, dźwigając wiadra.
– Chodźmy, Mandella. Zaraz odmrożę sobie jaja.
– Ja też – powiedziała dziewczyna z uczuciem, choć bez sensu.
– Raz, dwa, trzy!
Ponownie podnieśliśmy ciężar i chwiejnie poszliśmy w kierunku mostu. Był w trzech czwartych ukończony. Wyglądało na to, że drugi pluton nas wyprzedzi. Nie obchodziłoby mnie to, ale ten pluton, który pierwszy postawi swój most, poleci do domu. Pozostałym zostaną cztery mile błota i ani chwili wypoczynku przed capstrzykiem.
Donieśliśmy dźwigar na miejsce, rzuciliśmy go z łomotem i przymocowaliśmy uchwyty łączące go z podporami. Zanim skończyliśmy mocować, żeńska połowa grupy klejarzy już zaczęła nakładać epoksyd. Jej partner czekał po drugiej stronie dźwigara. Grupa od nawierzchni stała przy moście; każdy trzymał nad głową, jak parasolkę, kawałek lekkiego sprężonego permaplastu. Byli czyści i nie przemoczeni. Głośno zastanowiłem się, czym sobie na to zasłużyli, a Rogers podsunęła kilka ciekawych, choć mało prawdopodobnych możliwości. Zajęliśmy stanowisko przy następnym dźwigarze, kiedy szef kompanii (nazywał się Dougelstein, ale mówiliśmy na niego „Dobra”) dmuchnął w gwizdek i ryknął:
– Dobra, chłopcy i dziewczynki, dziesięć minut przerwy. Kto ma, ten pali.
Sięgnął do kieszeni i wcisnął guzik włączający ogrzewanie naszych skafandrów.
Przysiedliśmy z Rogers na naszym końcu dźwigara i wyjąłem papierośnicę. Miałem mnóstwo skrętów, ale nie wolno ich było palić do capstrzyku. Oprócz tego miałem tylko mniej więcej trzycalowy niedopałek cygara. Przypaliłem je od krawędzi papierośnicy; po kilku pierwszych pociągnięciach nie było już takie złe. Rogers też pociągnęła, dla towarzystwa, ale skrzywiła się i oddała mi niedopałek.
– Byłeś na uczelni, kiedy cię powołano? – zapytała.
– Taak. Właśnie zrobiłem magisterium z fizyki. Chciałem uzyskać uprawnienia do nauczania.
Posępnie skinęła głową.
– Ja studiowałam biologię…
– Tak myślałem – wtrąciłem i uchyliłem się przed pacyną błota. – Na którym roku?
– Skończyłam sześć, włącznie z magisterium. – Pociągnęła butem po ziemi, tworząc wzgórek o konsystencji zamarzającej brei. – Dlaczego, kurwa, musiało się tak stać?
Wzruszyłem ramionami. Na to pytanie nie było odpowiedzi, a na pewno nie zasługiwało na uwagę wyjaśnienie, jakim karmiono nas w SZ ONZ. Intelektualna i fizyczna elita planety, ruszająca strzec ludzkości przed taurańskim zagrożeniem. Sojowa papka. Wszystko to było jednym wielkim eksperymentem. Zobaczmy, czy uda się sprowokować Taurańczyków do działań naziemnych.
Dobra dmuchnął w gwizdek o dwie minuty za wcześnie, zgodnie z przewidywaniami, ale Rogers, ja i dwoje pozostałych siedzieliśmy sobie jeszcze przez minutę, czekając, aż zespoły klejarzy i nawierzchniowców skończą pokrywać nasz dźwigar. Siedząc tak z wyłączonym ogrzewaniem skafandrów szybko zaczęliśmy marznąć, jednak nie ruszaliśmy się – dla zasady.
Ćwiczenia przy wyłączonym ogrzewaniu nie miały żadnego sensu. Typowo wojskowy idiotyzm. Pewnie, tam, dokąd polecimy, będzie zimno, jednak nie aż tak, by wszędzie zalegał śnieg i lód. Niemal z reguły na planetach przejść przez cały czas temperatura oscylowała w granicach dwóch stopni od zera absolutnego – ponieważ kolapsary nie świecą – więc jeśli poczujesz, że ci zimno, to będzie znaczyło, że jesteś już trupem.
Dwanaście lat wcześniej, kiedy byłem dziesięciolatkiem, odkryto skok kolapsarowy. Wystarczy z odpowiednią prędkością skierować jakiś przemiot w kolapsar, aby znalazł się gdzieś w odległej części galaktyki. Nie trwało długo, a znaleziono wzór pozwalający przewidzieć, gdzie się wyłoni: podróżuje po linii „prostej” (w rozumieniu teorii Einsteina), po jakiej podążałoby, gdyby nie napotkało po drodze kolapsara – dopóki nie natrafi na następne pole kolapsarowe, w którym pojawia się ponownie, podążając z prędkością, jaką rozwijało w momencie wejścia w pierwszy kolapsar. Czas podróży między dwoma kolapsarami równy jest zeru.
Fizycy teoretyczni mieli mnóstwo roboty: musieli ponownie zdefiniować pojęcie równoczesności, a potem rozłożyć na czynniki ogólną teorię względności i stworzyć ją od nowa. Natomiast bardzo szczęśliwi byli politycy, którzy teraz mogli wysłać cały statek kolonistów na Fomalhauta za mniejsze pieniądze, niż kiedyś kosztowało umieszczenie paru ludzi na Księżycu. Było mnóstwo ludzi, których politycy chętnie widzieliby na Fomalhaucie, przeżywających tam wspaniałą przygodę, a nie wzniecających zamieszki na Ziemi.
Statkom zawsze towarzyszyła automatyczna sonda, podążająca kilka mil z tyłu. Wiedzieliśmy o istnieniu planet przejścia, tych resztek wirujących wokół kolapsarów; zadaniem sondy było wrócić i powiadomić bazę, gdyby statek lecący z prędkością 0,99 prędkości światła rąbnął w jedną z nich.
Do takiej katastrofy nigdy nie doszło, ale pewnego dnia kolejna sonda wróciła uszkodzona – i sama. Przeanalizowano jej dane i okazało się, że jakiś kosmolot ścigał i zniszczył statek kolonistów. Zdarzyło się to opodal Aldebarana, w układzie Taurusa, jednak ponieważ słowo „Aldebarańczycy” jest trochę przydługie, nazwano wrogów „Taurańczykami”.
Od tej pory statki kolonistów ruszały pod eskortą uzbrojonych jednostek. Te uzbrojone okręty często wyruszały same, aż w końcu Grupa Kolonizacyjna przekształciła się w Siły Zbrojne ONZ. Z naciskiem na „Siły”.
Potem jakiś błyskotliwy członek Zgromadzenia Generalnego zdecydował, że powinniśmy wysłać w pole oddziały piechoty, żeby strzegła planet wokół najbliższych kolapsarów. To doprowadziło do uchwalenia ustawy o powszechnej służbie wojskowej i powstania najbardziej elitarnej armii w historii wojskowości. I tak znaleźliśmy się tutaj, pięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt kobiet o IQ powyżej 150, niezwykle zdrowych i silnych, brodząc w glinie i błocie środkowego Missouri, zastanawiając się, w jaki sposób umiejętność stawiania mostów może przydać nam się na planetach, na których jedynym płynem jest sporadycznie spotykana kałuża ciekłego helu.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.