W tym wydaniu chciałbym przedstawić Państwu całkiem sympatyczną galerię teledyskowych dziwolągów. Spotkamy się z młodzieńcem, w całości składającym się z drewna (nie, nie jest to pewien polski futbolista!), staniemy oko w oko z roniącym łzy na zawołanie bykiem. Mało? Co powiecie zatem na obżerające się modelki z zaburzonym systemem trawiennym? A jako łagodzący kontrapunkt na finał zawyje dla Was para młodych, niekoniecznie zdolnych.  | Wszyscy oglądamy teledyski – co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Wszyscy oglądamy teledyski, a jednak tak niewiele w polskojęzycznych mediach możemy o nich przeczytać. Ten prężnie rozwijający się gatunek sztuki filmowej jest wciąż traktowany przez krytyków po macoszemu, jako przystawka do muzycznego dania głównego. Nierzadko efektowna, lecz zawsze tylko przystawka. Pora wypełnić tę próżnię. Co miesiąc będę serwował Wam garść recenzji teledysków świeżych jak wiosenna trawa, bez żadnych podziałów na gatunki muzyczne, jakie reprezentują. Subiektywnie, z humorem i linkiem do danego klipu w sieci – w ten sposób chciałbym zachęcić Was do comiesięcznego „oglądania” muzyki. W końcu „Video killed the radio star”, jak śpiewali przed laty The Buggles. A sam zabójca mimo upływających lat wciąż trzyma się całkiem nieźle. Sądzę, że warto poświęcić mu trochę uwagi. |  |
Modest Mouse – „People As Places As People” „Flora i fauna w teledyskach Modest Mouse”? Dla wytrawnego oglądacza muzyki ten temat spokojnie mógłby być wstępem do długiej i ciekawej dyskusji. Abstrahując od niezaprzeczalnie wysokiej poprzeczki, jaką Myszy podnoszą sobie i konkurencji każdym kolejnym wideoklipem, gęstość motywów przyrodniczych, występujących na ich obrazkach każe przypuszczać, że w czasach szkolnych ulubionym przedmiotem muzyków niekoniecznie musiała być matma. Turlające się owieczki we „Float On”, czarne ptaszysko, znalezione przez małoletniego bohatera „Ocean Breathes Salty”, Duża Ryba, na którą chrapkę ma niejeden marynarz z klipu „Dashboard”. Że już nie wspomnę o genialnej animacji do „World at Large”, na youtube skrytej pod hasłem „Stiff Animal Fantasy”, obejrzeć koniecznie. No a teraz to. Nastoletni ent z „Władcy Pierścieni” w konfrontacji z patriarchatem amerykańskiej rodziny, czyli jak to ciężko jest mieć kawał drewna za partnera. Historia zaczyna się dość standardowo. Oto młodociane dziewczę odwiedza rodzinny dom, przyprowadzając ze sobą chłopaka celem przedstawienia go familii. Co prawda absztyfikant nieco różni się od wymarzonego przez rodziców modelu zięcia, jednakże przez matkę przyjmowany jest z dużą dozą serdeczności, starannie maskującą jej wewnętrzny niepokój. Co innego ojciec – ten od początku nie ukrywa, że zaistniała sytuacja wkurza go nie mniej niż tony igieł, pozostawiane wszędzie przez nową miłość córki. Liberalny tato zadzwoniłby zapewne w tym momencie do MTV, zapisując całą rodzinę do jednego z tych głupich programów, w których rodzice wybierają własnemu dziecku odpowiednią według nich partię do chodzenia i trzymania się za ręce w samochodowym kinie. Ten jednak podchodzi do sprawy zdecydowanie ostrzej, przez co w bezpośredniej konfrontacji pokoleń z młodzieńca zostają wióry. I bałagan na dywanie. Pomysł pomysłem, ale w tym przypadku na baczniejszą uwagę zasługuje też dbałość o szczegóły, o którą w pełni zatroszczyli się twórcy klipu. Nie wiem, gdzie autor znalazł tak idealnie pasujące do ról twarze – czy był to kościół, motel, stacja benzynowa, nieważne, grunt, że pryncypialny pan tato i urocza córeczka (typ dziewczyny, która stojąc na każdej przerwie w grupie koleżanek zawsze odzywała się najrzadziej) zapadają w pamięć na długo. Plus kapitalny voyeuryzm na 1:32. Świetne video, dowodzące, drogie panie, że w dzisiejszych czasach „wyrwanie” faceta, potraktowane nawet dosłownie, nie jest czymś niemożliwym do zrealizowania. Tylko później nie próbujcie nigdy zostawiać go samego z własnym ojcem i jego mechanicznymi zabawkami. Ekstrakt: 80% White Stripes – „Conquest” Napisz krótkie wypracowanie na temat: „Ciekawy teledysk, jaki ostatnio obejrzałaś / obejrzałeś”. Ostatnio oglądałem teledysk White Straips „Conqest”. Teledysk był bardzo ciekawy i interesujący. Opowiadał o walce torreadorra z bykiem. Torreadorr chciał zwabić byka do siebie czerwoną płachtą i zabić. Byk był ogłupiały i pozwolił wbić w siebie miecze. Ale na końcu spojrzał w oczy torreadara i zapłakał. Torreadorru też zrobiło się smutno. Wyjął szpady z byka i go przytulił. Ale okazało się że byk udawał i zaczął go gonić. Torreadorr uciekał w bardzo śmieszny sposób. Na końcu to byk okazał się bohaterem i ludzie rzucali mu kwiaty. Myślę, że teledysk White Straips był bardzo śmieszny i mówił o tym, że nie powinniśmy krzywdzić zwierząt, bo są naszymi przyjaciółmi. Okrutny torreador poniósł klęskę, ale nie było mi go żal. Uważam, ze to najciekawszy teledysk, jaki ostatnio oglądałem. Uwagi nauczyciela: praca słaba, nudna w odbiorze, zdecydowanie za krótka. Uczeń nie uwypukla żadnej z zalet teledysku (nie zwraca uwagi na scenografię, kostiumy, scenariusz oraz vis comica Jacka White’a – nota bene do złudzenia przypominającego tu Johnny’ego Deppa, czego również uczeń nie potrafił dostrzec). Na czerwono zaznaczam też liczne błędy językowe i ortograficzne (których jest stanowczo za dużo jak na tak niewielkiej objętości pracę!). Zaledwie dopuszczająca ocena jest doskonałym odzwierciedleniem miernej aktywności ucznia, który, zamiast uważać na lekcjach, zajmuje się innymi rzeczami (jak miało to ostatnio miejsce na zajęciach ze skandynawskiej sceny electro, kiedy to uczeń przez całe 45 minut rysował w zeszycie okładki amerykańskich płyt, reprezentujących tamtejszą scenę G-Funk – również z błędami!). Ponadto, wyrwany do odpowiedzi, uczeń notorycznie myli Sufjana Stevensa z Patrickiem Wolfem, do tego błędnie przypisując obu wykonawcom twórczość Bonnie „Prince” Billy’ego. Natomiast temat (i wynik!) kartkówki syna, dotyczącej historii Radiohead, zostanie z Państwem szerzej omówiony na najbliższym zebraniu rodzicielskim. Proszę o kontakt z wychowawcą. Ekstrakt: 80% Przyznam się bez bicia, że informacje o nowym video duetu Simian Mobile Disco (swoją drogą, autorów jednego z najlepszych tanecznych albumów mijającego roku) dotarły do mnie zaledwie paręnaście dni temu, podczas tramwajowej lektury jednego z darmowych magazynów, rozdawanych po klubach i kawiarniach. Zaciekawiły mnie one niezmiernie. No bo po pierwsze – dobry zespół, po drugie – jeszcze lepszy singiel, wreszcie po trzecie – według autora artykułu jest to ta sama rodzina teledysków, co „Windowlicker” Aphex Twina, czy „Smack My Bitch Up” The Prodigy. Niestety, domowa projekcja klipu zmusiła mnie do smutnego wniosku – obrazek niejakiego Saama Farahmanda ma się do rzeczonych arcydzieł wideoklipu co najmniej tak, jak delicje, serwowane przez rzeźnika z „Delicatessen” do kawałka pysznego, dobrze wysmażonego antrykotu. Wszelkie porównania żywieniowe wydają się jak najbardziej na miejscu, teledysk ów sprawia bowiem wrażenie spełnionego marzenia sennego bohaterów „Wielkiego żarcia” Ferreriego, przeniesionego, rzecz jasna, w dzisiejsze czasy. Mamy zatem cztery piękne modelki, gibające się w rytm muzyki w jakimś studiu fotograficznym. Za chwilę seksowne niewiasty zaczynają jeść. Chociaż nie, pomyłka. Cytując żydowską anegdotę: „Icek, dziecko drogie, ja ciebie proszę, ty jedz! Mamełe, ale ja jem! Icek, kiedy ty nie jesz, ty żresz!”. Tako i żrą smukłe piękności na planie teledysku, czyniąc to przynajmniej przez ¾ jego trwania. Następnie ich twarze ulegają zniekształceniu (konia z rzędem temu, kto wymyśli powód), po czym panie zaczynają wymiotować. I tak aż do końca. Ambitne, prawda? To chyba przy Nelly Furtado zdarzyło mi się napisać, że w dzisiejszych czasach umiejętne skopiowanie pomysłu to też sztuka. Tym samym trudno artystą nazwać reżysera „Hustler” – za tak bezczelną zrzynkę kapitalnego pomysłu Chrisa Cunninghama, użytego po raz pierwszy właśnie w „Windowlicker”, pan Saam powinien stanąć przed reżyserskim sądem kapturowym. Nie wiem też, czemu trymalchionowe postacie rzygają pod koniec jakimś świństwem, przypominającym nieco farbę olejną. Za przeproszeniem, ale jeśli kopiować, to do końca, więc czemu autor nie podkradł pomysłu na rasowy womit (określenie zaczerpnięte z wigilijnego felietonu Kazika Staszewskiego) choćby z dowolnego odcinka „Małej Brytanii”, gdzie nobliwe staruszki haftują, aż miło? W ramach alternatywy można sięgnąć też do drugiej części „Kochanego urwisa”. Tak, dobrze pamiętacie. Chodzi mi o tę nieszczęsną scenę na karuzeli. Ekstrakt: 30%  | |
Jestem poznaniakiem i szczerzę nie znoszę chwil, gdy podczas rozmowy z znajomymi z innych miast dyskusja schodzi na kondycję współczesnej wielkopolskiej sceny muzycznej. „Aaa, Mezo, Liber, Doniu…” – słyszę od razu. „Nie, no, mamy też Muchy…” – próbuję się bronić. „Haha, jasne, ale oprócz tego Manieczki, Kalwiego z Remim, Verbę…”. No właśnie, Verbę. Chłopaki są chyba najrówniejszym zespołem w kraju – można na nich polegać jak na Zawiszy, ich twórczość jest niezmiennie, od lat, żenująco słaba. Nie będę ukrywał, że mam spore pretensje do pewnej grupy wielkopolskich muzyków, dziwnym trafem zrzeszonych wokół jednej wytwórni. Dzięki ich poczynaniom artystyczna reputacja naszego regionu została w dużej mierze sprowadzona do roli codziennej pożywki dla hord eleganckich, wyżelowanych i pachnących dresów, dla których kulturalnym wydarzeniem roku jest premiera nowego modelu subwoofera, w sam raz do zainstalowania w bagażniku BMW. A tak się składa, że panowie z Verby są w owej grupie muzyków kimś na kształt prowodyrów. O samym video nie da się zbyt wiele napisać – jest tak samo do dupy, jak cała reszta klipów towarzyszących muzyce Bartasa i Ignaca. Interesującymi natomiast wydają mi się kreacje, w jakie wcielają się obaj chłopcy od początku swojej kariery, zarówno w telewizji, jak i na płytach czy teledyskach. Wychodząc od cukierkowego rapu, Verba konsekwentnie kształtowała model rapera – romantyka, dla którego miłość jest natchnieniem przy uprawianiu sztuki (vide „Mogliśmy”, gdzie ucharakteryzowany na współczesnego Słowackiego spod klubu techno wokalista przechadza się uliczkami Wenecji). Rodzinne gniazdko – to topos ciepła i odpoczynku (kuriozalny, świąteczny „Ten czas”). Ten raper to także poeta, niestroniący od lirycznych pejzaży ciemnych stron ludzkiego życia („Młode wilki 3”). Chłopcy przybierali pozy dżentelmenów, przy których mamy najchętniej widziałyby swoje dorastające córki. Młodzieńców, zjadających z rodzicami dziewczyny niedzielny obiad, podwożąc ich uprzednio na cotygodniową mszę świętą, nie zapominając przy tym o czekoladzie z ajerkoniakiem dla dziadka i bukiecie wonnych azalii na nocny stolik babuni. Operowanie tymi figurami miało swój cel – członkowie Verby idealnie wyczuli zapotrzebowanie na raperów nieużywających przekleństw, których płyty mogą stać się świetnym prezentem dla buntowniczej latorośli, okutanej w za dużą bluzę z kapturem. Głowę daję, że przynajmniej połowę nakładu albumów zespołu wykupują rodzice. Że zaś kolejne wydawnictwa Verby ukazują się zazwyczaj przed Gwiazdką, sprawa upominków pozostaje zamknięta. I właśnie z tego typu muzykantami kojarzony jest mój, skądinąd piękny, region. Nic tylko pochlastać się szarym mydłem. PS: Jednak co uważniejszy widz dostrzeże pod koniec teledysku skazę na dziewiczo czystym wizerunku panów z Verby. Otóż muzycy publicznie pokazują się z alkoholem! Doprawdy, marny to przykład dla młodego widza. I nie próbujcie sugerować, że ten ciemny płyn jest czystą colą. Ją akurat serwuje się w wyższych szklankach. Ekstrakt: 0% |