„Śmierdź w górach” Konrada Imieli i Cezarego Studniaka to musical, którego autorzy dosłownie prześcigają się w piętrzeniu absurdów, nadając tym samym nowy akcent temu gatunkowi. Co prawda nie wszystkie skecze trzymają wysoki poziom, ale zdarzają się i takie, które potrafią ubawić publiczność do łez.  |  | ‹Śmierdź w górach›
|
Wspominam o skeczach, bo wystawiana na Dużej Scenie wrocławskiego Teatru Muzycznego Capitol sztuka jest ciągiem mniej lub bardziej powiązanych ze sobą skeczy. Pierwsza piosenka mówi, że główny bohater to autor dowcipów Waldemar Jasiński, ale tak naprawdę w „Śmierdź w górach” pojawia się cała paleta ekscentrycznych i groteskowych wręcz postaci – od harcerzy począwszy, a na hipisach skończywszy. Zresztą motyw z hipisami i wypalaniem należy do naprawdę mistrzowskich. W „Śmierdź…” występuje też dużo nawiązań do popkultury i wielu aktualnych wydarzeń. Całkiem możliwe, że „Kopytko” stanowi jawny ukłon w stronę Kabaretu Mumio, który też stawia przecież na absurdalność. W jednej ze scen widać zaś Jasińskiego, jak wznosi się w górę razem z kilkoma innymi osobami niczym Neo z „Matriksa”. I przez moment przybiera nawet w powietrzu podobną pozę. Świetne są także piosenki. Szczególnie te, które zwodzą widzów, bo niby są utrzymane w pozornie poważnej tonacji, głównie dzięki melodii i tonowi głosu, by nagle za sprawą kilku słów tekstu obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni w stronę absurdu. Ten znakomity zabieg sprawia, że publiczność dostaje w pewnym sensie tortem w twarz, ale i tak chce więcej. I nie należy się temu dziwić, skoro za muzykę odpowiadają między innymi Leszek Możdżer i Tymon Tymański, których przedstawiać chyba nie trzeba. Zdecydowanie należą im się oklaski, ponieważ dokonali inteligentnego miksu różnych gatunków muzycznych, dzięki którym każdy znajdzie tam coś dla siebie. Na scenie słychać: rock, disco, hip-hop, jazz, a nawet… cygańskie pieśni. Również choreografię i scenografię dopracowano w najdrobniejszych szczegółach. Każdy detal się liczy i nigdy nie wiadomo, kiedy zostanie wykorzystany dany rekwizyt. „Śmierdź w górach” wygląda trochę chaotycznie, ale widocznie taki właśnie był zamysł autorów. Prawdopodobnie ma to jeszcze bardziej spotęgować poczucie absurdu. Co ciekawe, w spektaklu o twórcy dowcipów nie pada ani jeden kawał, ale zamiast tego pojawia się ważkie pytanie o granice dowcipu. Odpowiedź z finału jest co najmniej godna uwagi. Warto samemu zastanowić się, z czego się śmiejemy. Twórców bawi zapewne humor spod znaku „Latającego Cyrku Monty Pythona”, którym jawnie się inspirowali. Swoją drogą szkoda, że zamiast patrzeć na innych, nie próbują dokonać jakiejś kabaretowej rewolucji i zaprezentować nowego słowa w komedii. Niby rewolucyjny jest sam musical, ale chwilami odnosi się wrażenie, że zawiera w sobie wiele niewykorzystanych pomysłów. I że miejscami gubi się w panującym na scenie rwetesie i całej tej wielowątkowości. Natomiast widać wyraźną różnicę między drugą częścią spektaklu a pierwszą, w której artyści wyraźnie dopiero się rozkręcali. To właśnie w drugiej połowie znajdziemy większość skeczy bawiących do łez, na przykład ten, w którym jeden z harcerzy ma wreszcie dostać odznaczenie za dwadzieścia lat milczenia. Choćby dla obejrzenia tej drugiej części warto wybrać się do Teatru Muzycznego „Capitol”.
Tytuł: Śmierdź w górach Reżyseria: Konrad Imiela, Cezary Studniak Muzyka: Leszek Możdżer, Tymon Tymański, Piotr Dziubek Scenografia: Grzegorz Policiński Kostiumy: Tomasz Broda Obsada: Cezary Studniak, Justyna Antoniak Ekstrakt: 70% |