powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Manuskrypt
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Na korytarzu rozległy się kroki. Ostrożne postukiwanie grubych podeszw, przechodzące w jęk uginających się pod ciężarem desek podłogi zbliżało się z głębi hotelu w powolnym marszu kogoś, kto usiłuje przejść niezauważony. Słyszałem, jak podąża wzdłuż ściany mojego pokoju niemal tak wyraźnie, jakby od korytarza dzieliła mnie tylko zwykła, płócienna zasłona. Potem kroki ucichły; zamarły tuż pod drzwiami mojego pokoju.
Obróciłem się na łóżku i wbiłem w nie wzrok, uważając jednocześnie, by nie zdradzić się niespodziewanym skrzypnięciem sprężyn. Przez szczelinę między drzwiami a podłogą spostrzegłem rozedrganą, żółtawą poświatę, jaką często rzuca chwiejny płomień przenośnej, naftowej lampy. Cień kogoś, kto stał po drugiej stronie, zatańczył groteskowo w prostokącie bijącego światła…
Usłyszałem delikatny zgrzyt obracanego w zamku klucza, po czym drzwi zaczęły otwierać się kawałek po kawałeczku, nie wydając przy tym nawet najmniejszego dźwięku. Wstrzymałem oddech; nie pamiętam już dokładnie, co wtedy czułem. Namacalność narastającej wokół mnie grozy, stanowiącej ponurą kwintesencję mych obaw, musiała sprawić, że popadłem w coś na kształt otępienia; biernie poddając się kolejnym wypadkom obserwowałem rozwój sytuacji jakby z boku, szarpany na przemian splatającymi się emocjami – lękiem, ciekawością i chorobliwą fascynacją. Nie zdołałbym się poruszyć nawet wtedy, jeśli włożyłbym w ten zamiar cały zasób posiadanych sił.
Obserwowałem poszerzający się z każdą chwilą trójkąt światła, rosnący w rytmie uchylanych drzwi; biegnąca po ścianach granica między ciemnością pokoju, a jasnością padającą z korytarza wydobywała z mroku coraz więcej szczegółów, wypierając bezlitośnie czerń. Drzwi otwierały się w moją stronę, nie mogłem więc dostrzec jeszcze, kto stoi na zewnątrz. Kiedy jednak jego cień padł na podłogę pokoju, drgając jak obraz w projektorze, poczułem gwałtowny przypływ adrenaliny, zupełnie rozbijający w proch wiążące mnie pęta.
Odepchnąłem strach daleko od siebie, gdyż na kwiecistym dywanie rysował się kształt najzwyklejszej, ludzkiej sylwetki.
Skoczyłem do przodu i z impetu krótkiego biegu naparłem na drzwi. Ustąpiły bez oporu; najwyraźniej zdołałem całkowicie zaskoczyć mego przeciwnika. Usłyszałem jeszcze głuchy odgłos uderzającego o przeciwległą ścianę ciała i towarzyszący mu zduszony jęk, a potem drzwi pokoju zatrzasnęły się głośno, odcinając pokój od światła. Odgłos ten rozszedł się echem po całym hotelu.
Oparłem się całym ciężarem ciała o chropowatą, drewnianą powierzchnię, przylegając do niej mokrymi od potu plecami. Z korytarza doleciało mnie bolesne postękiwanie, któremu towarzyszyła plątanina szmerów i szelestów. Ktoś zakaszlał, zaskrzypiała podłoga, a potem klamka zaczęła obracać się.
Poczułem uciskający na plecy napór otwieranych drzwi. Początkowo był lekki, jakby nieprzewidziany na pokonanie stojącego na drodze ciężaru. Stopniowo wzmagał się coraz bardziej, aż w końcu przeszedł w serię gwałtownych, silnych szarpnięć. Klamka skakała w górę i w dół, raz czy dwa krawędź drzwi zdołała odskoczyć na tyle, by na chwilę wpuścić do środka promienie światła. Zaciskając zęby zaparłem się nogami o podłogę i uchwyciłem kurczowo futryny, doskonale zdając sobie sprawę, że jeśli ustąpię i pozwolę, by ten człowiek wdarł się do środka, tym samym wpuszczę tu własną śmierć.
Drzwi podskakiwały z coraz większą furią. Pełne wysiłku posapywanie, jakie dochodziło z korytarza uświadomiło mnie, że przeciwnik nie zamierza tak łatwo dać za wygraną. Mięśnie paliły mnie już boleśnie od ciągłego ich napinania i nie miałem pojęcia, jak długo zdołam jeszcze wytrzymać.
– Odejdź! – krzyknąłem, jednak nie dało to początkowo żadnego rezultatu. – Odejdź! Mam broń! Użyję jej, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju!
Oczywiście nie miałem żadnej, jednak w tamtym momencie była to pierwsza rzecz, jaka przyszła mi na myśl. Wydawała mi się najlepszym z możliwych i niezwykle chytrym rozwiązaniem.
Ku mojemu zdziwieniu groźba musiała zabrzmieć bardziej przekonywująco, niż się tego spodziewałem, gdyż szarpanie drzwiami ustało niemal natychmiast. W ciszy, jaka zapanowała wokół, usłyszałem dolatujący z korytarza zdyszany oddech i jakieś szmery, w których dało się wyczuć nutę zdenerwowania. Zamarłem w bezruchu, oczekując kolejnych ataków, rozważając jednocześnie w głowie wszelkie możliwości obrony, co pozwoliło mi zignorować ból w drżących z wysiłku mięśniach. Zdołałem też nie spojrzeć w stronę okna.
Przez dłuższą chwilę nic się nie wydarzyło; stałem w ciemności pokoju, przyklejony do drzwi i nie miałem pojęcia, co robić dalej. Potem usłyszałem, jak mój prześladowca oddala się; zdradzające nerwowy pośpiech poskrzypywanie podłogi w rytm kroków intruza, odpływające w głąb korytarza i znikające gdzieś w hotelu wlało we mnie uczucie kojącej ulgi. Zostałem sam.
Nie wiem, jak długo stałem tak jeszcze obok drzwi. Pamiętam tylko, że obsunąłem się po ich drewnianej powierzchni i opadłem na podłogę. W głowie kłębiły mi się tysiące myśli, jednak odgrodziłem się od nich; usiłując złagodzić nadal napięte nerwy doszedłem do wniosku, że nigdy nie przypuszczałbym, jaką przyjemność może sprawić uczucie osamotnienia pod dachem „Carletty”. Chciałem się nim cieszyć tak długo, jak tylko było to możliwe.
Kiedy w końcu podniosłem się i chwiejnym krokiem ruszyłem w stronę łóżka, wciąż jeszcze panowała noc i tylko cudem nie uderzyłem w coś po omacku. Nie miałem ochoty na sen; zamierzałem tylko położyć się i przemyśleć wszystko od początku do końca. Idąc przypadkowo zerknąłem w stronę okna. To, co tam ujrzałem sprawiło, że zamarłem z krzykiem uwięzionym w krtani, a serce na kilka chwil niemal zatrzymało swój rytm.
Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’Lyeh wgah’nagi fhatgn.
Galeria latarni świeciła oślepiającym blaskiem. Jasny, żółtawy snop stożkowatego światła biegł ponad atramentowymi falami i znikał gdzieś w oddali. Obracał się wokół wieży z hipnotyczną monotonnością, zataczając szeroki półokrąg po nieboskłonie; zwrócona ku lądowi tylna część galerii najwyraźniej musiała być osłonięta, gdyż wypływający z latarni promień znikał ilekroć zrównywał się z linią brzegu, by po krótkiej chwili pojawić się po przeciwległej stronie. W wykonywanym przez niego ruchu było coś szyderczego; coś wynaturzonego, co zdawało się drwić z naszej śmiertelności i przemijalności.
„W tym domu w R’Lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu”. Słowa te rozbłysły bólem w pamięci, niosąc ze sobą to, czego obawiałem się najbardziej. Potwierdzenie.
Znaczenie tych słów zbliżało się coraz bardziej. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, jak blisko mnie już było. Niemal zaciskało swe szpony na mym karku. Nie było ucieczki; ono chciało, bym je poznał.
Rankiem świat wyglądał już zupełnie inaczej. Kiedy szarość poranka wpełzła do pokoju, siedziałem w kącie ze sztywno podkurczonymi pod brodą kolanami i obejmując je oburącz wpatrywałem się w dziwną mozaikę, utworzoną na ścianie z brudu i pęknięć. Od ostatnich wydarzeń nie zmrużyłem oka; nawet nie próbowałem, w obawie, iż w obcym mieście ujrzę kolejne wynaturzone koszmary, rodem spoza zdolności ludzkiego pojmowania. Poza tym czułem, że nie powinienem zwlekać z uporządkowaniem chaotycznie kołaczących się myśli. I chociaż wraz z nastaniem dnia nadal nie miałem pojęcia, co o tym wszystkim sądzić, ani jak to wytłumaczyć, jedna rzecz nie pozostawiała wątpliwości; dalsze przebywanie w tym miejscu byłoby szaleństwem. Niebezpieczeństwo wisiało nad zatoką, śmiertelnie groźne dla każdego intruza, który chciałby się z nim zmierzyć. Koburkiewicz miał rację od samego początku.
Opłukawszy twarz zimną wodą zacząłem w pośpiechu pakować swoje rzeczy. Raz czy dwa zerknąłem w stronę okna, jednak widniejące po zewnętrznej stronie szyby białe ślady zadrapań, układające się w szeroką pajęczynę, tylko utwierdzały mnie w zamiarach. Cokolwiek istniało w podziemiach latarni, nie chciało być niepokojone. Oczywiście pod warunkiem, że faktycznie coś tam żyło, jednak myśl o sprytnej mistyfikacji, jaka mogła mieć miejsce, chociaż wiele tłumacząca, wydawała mi się niedorzeczna.
Kiedy zjechałem na parter, Wilhelm już tam był i zdawał się od rana mnie wyczekiwać.
– Opuszcza nas pan tak szybko? – zapytał z nieukrywaną zjadliwością w głosie, kiedy podszedłem do kontuaru recepcji. – Czyżby nasze miasteczko nie przypadło do gustu tak szanownej osobistości jak pan?
Nie odezwałem się słowem; uregulowałem tylko rachunek, wypisałem się i czym prędzej opuściłem zimne mury hotelu. Nie miałem zamiaru prowokować dalszej rozmowy; samo przebywanie w towarzystwie Wilhelma przyprawiało mnie już o dreszcz odrazy.
W samochodzie uznałem, że przed wyjazdem powinienem jeszcze zajrzeć do Koburkiewicza. Jego dziwna obecność w moim śnie nie dawała mi spokoju. Musiałem upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Przy okazji chciałem się pożegnać i podziękować za pomoc. Kto wie, gdzie byłbym teraz, gdyby nie jego ostrzeżenie.
Jednak kiedy dotarłem do mola jedenastego, nie odnalazłem przy jego końcu znajomego kutra. W jego miejscu na falach kołysał się pokaźny trawler, w niczym nie przypominający „Joanny”. Także przy pozostałych pomostach nie mogłem nigdzie jej dostrzec, zupełnie jakby ktoś nagle wymazał ją ze świata. W dokach nie było żywej duszy i przez kilka chwil, owiewany mroźnym, morskim powietrzem miałem wrażenie, że jestem jedynym człowiekiem, jaki tu pozostał. Wróciłem do samochodu jeszcze silniej rozkojarzony, a mętlik w głowie zaczynał już ponownie pulsować tępym bólem.
W drodze powrotnej zauważyłem monumentalny gmach biblioteki, który musiałem minąć opuszczając miasto od strony portu. Obserwując zaniedbaną, częściowo strzaskaną kopułę jego dachu i sterczącą z niej, złamaną w połowie iglicę, napadła mnie nieodparta, intrygująca myśl. Strach, jaki odczuwałem w nocy najwidoczniej musiał zostać przytłumiony przez światło dnia i przebijające miejscami przez chmury promienie słońca, gdyż niemal nieświadomie zatrzymałem się obok prowadzących ku wejściu schodów i wysiadłem z samochodu. W jakiś sposób w tamtej chwili wszelkie koszmary wydały mi się niezwykle odległe i pomyślałem sobie, że mógłbym dopiero przed zmrokiem opuścić Tempuszów, do tego czasu zaś poszperać w księgozbiorach i archiwach lokalnej gazety. Bądź co bądź, wszystkie te oderwane od racjonalności rzeczy spotykały mnie wyłącznie nocą, jakby wypływając z głębin latarni wraz z ciemnością. Cóż więc mogło mi się stać w środku dnia? Zyskałbym w zamian kilka ciekawych informacji, które uatrakcyjniłyby i tak już ciekawą historię budynku na skalistym wzgórzu. Czując tak dobrze znany dreszcz entuzjastycznego podniecenia, minąłem dwójkę strzegących wejścia, kamiennych lwów i uchylając ciężkie, obite metalem drzwi biblioteki, wszedłem do środka.
Kilka długich godzin spędziłem między wysokimi regałami, po brzegi zapchanymi grubymi tomami ksiąg, wertując pożółkłe nieraz, zalatujące już pleśnią strony, jednakże nie dowiedziałem się wiele ciekawego. Miasto założył w 1438 roku Jan Tempuszewski, jako osadę mającą pomieścić jego liczną rodzinę, stawiając kilka niewielkich budynków mieszkalnych wzdłuż płynącej doliną rzeki, a także dwupiętrowe domostwo w miejscu, gdzie wpadała do morza. W tym właśnie domu zamieszkał sam Tempuszewski, przekształcając go jednocześnie w coś na podobieństwo hotelu, gdzie schronienie na noc znaleźć mogli wszyscy ci, których ciemność zaskoczyła w okolicznych lasach; tym samym zapewnił sobie stały dopływ funduszy, gdyż w tamtych czasach podróżujących było wielu. Początkowo o osadzie mówiono „Zajazd nad ujściem”, nazwę tą zmieniono dopiero po uzyskaniu statusu wsi. Aż do momentu postawienia latarni, miasto rozwijało się w typowy sposób, nie wyróżniając się niczym szczególnym spośród dziesiątek, jeśli nie setek mu podobnych. Było to po prostu zwykłe, ciche miasteczko w malowniczej dolinie nad zatoką, idealne by spędzać w nim życie.
Na interesujące mnie fakty odnośnie samej latarni natrafiłem natomiast przerzucając zachowane roczniki starych gazet, których strony rozpięte były na drewnianych ramkach i obleczone odporną na wilgoć folią. Nie spodziewałem się wielu artykułów w mniejszym bądź większym stopniu wiążących się z legendą, gdyż jaka szanująca się gazeta drukowałaby rewelacje, o których opowiadał mi Koburkiewicz? To, co mimo wszystko zdołałem odnaleźć, ukradkiem wyciąłem i schowałem do notesu. Nie wszystkie dotrwały chwili, kiedy spisuję me wspomnienia, niemniej to, co ocalało załączam do niniejszego manuskryptu. Dziękuję Bogu, że mam chociaż tych kilka stron. Niech będą one potwierdzeniem, że nie postradałem rozumu i wszystko to wydarzyło się naprawdę.
W jednym z artykułów odnalazłem adres domu, w którym niegdyś mieszkał Albert Milewski. Nadal pozostawał on dla mnie intrygującą i enigmatyczną postacią; nie potrafiłem jasno określić, na ile jego czyny były prawdą, a na ile oderwaną od rzeczywistości, popychaną do przodu siłą legendy fikcją. Kiedy wyszedłem z gmachu biblioteki było dopiero późne popołudnie, doszedłem więc do wniosku, że warto byłoby chociaż rzucić okiem na ów osławiony dom, o którym już tyle słyszałem. Do zapadnięcia zmroku miałem jeszcze kilka godzin i zamierzałem maksymalnie je wykorzystać.
Posługując się olbrzymią mapą turystyczną, ustawioną na przegniłych belkach obok przystanku autobusowego, odszukałem dom bez większych trudności. Przerysowałem schematy uliczek z wyblakłego, częściowo zdartego plakatu na kawałek kartki z mego notatnika i przez kilkanaście minut błądziłem pośród niskich, szarych budynków, lecz wydawało mi się to lepszym rozwiązaniem, niż wypytywanie napotkanych przechodniów. Nieufność, czy wręcz wrogość, z jaką na mnie spoglądali, skutecznie mi to wyperswadowała. Najwidoczniej wieść o mnie szybko rozeszła się i teraz już wszyscy bez wyjątku traktowali mnie jak intruza, który sprowadzi nieszczęście na ich biedne głowy.
Dom Alberta Milewskiego był piętrowym, niezbyt zachęcającym budynkiem. Wokół posesji biegł wysoki, obrośnięty bluszczem mur, na szczycie którego co kilka metrów ustawiono marmurowe posążki dziwnych, poskręcanych gargulców o krótkich skrzydłach. Tu i tam brakowało mniejszej bądź większej części figurki; czy to odłamanego ramienia, czy też strzaskanego korpusu. Kilkoro z nich pozbawionych było głów, których fragmenty dało się dostrzec pośród zalegających wokół, kamiennych szczątków.
Zatrzymałem się obok masywnej, skorodowanej bramy o łukowatym zwieńczeniu, stanowiącej jedyne wejście do środka. Pomiędzy jej brązowymi od rdzy prętami dostrzegłem porośnięty gęstą, bujną trawą i pokrzywionymi krzakami ogród, zaniedbany do tego stopnia, że z trudem mogłem zauważyć stojący w głębi dom. Tylko szarość ścian, jaka przebijała pomiędzy konarami stojących, bądź też przewróconych drzew, zdawała się świadczyć o znajdującym się za nimi budynku. Tuż przy wewnętrznej stronie bramy można było dostrzec prostokąty brązowych, niegdyś tworzących ścieżkę płyt, lecz ginęły one niewiele dalej w gęstwinie traw, wyrastających spomiędzy ich pęknięć i połączeń.
Początkowo sądziłem, że dom może być zamieszkany, teraz jednak nie miałem już żadnych złudzeń. Co więcej, na przekrzywionej skrzynce pocztowej z oderwanym dnem spostrzegłem zatarte, lecz dające się odczytać nazwisko „A. Milewski”; miałem więc także pewność, że od czasu zniknięcia tajemniczego inicjatora budowy latarni w jego domu nikt nie zamieszkał. I właśnie to w tamtym momencie ucieszyło mnie najbardziej, wlewając jakby na nowo odwagę w moje żyły oraz ten sam rodzaj zapału, jaki odczuwałem podczas każdej z wcześniejszych prac badawczych. Strach uciekł gdzieś w głąb świadomości i już wkrótce myślałem tylko o tym, jak mógłbym dostać się do środka.
Po krótkim namyśle postanowiłem opuścić miasto i ukryć samochód gdzieś pośród okolicznych wzgórz, by potajemnie, przez nikogo niezauważony wrócić pod osłoną ciemności i przeszukać dom. Pamiętam dość wyraźnie, jak wówczas doszedłem do wniosku, że przecież skoro nikt nie będzie wiedział o mojej obecności w środku, nie może grozić mi żadne niebezpieczeństwo. Wilhelm potwierdzi, iż opuściłem hotel, zapewne też wielu znajdzie się takich, którzy widzieć będą, jak wyjadę z Tempuszowa. Cóż zatem może mi się stać? Wszystko brzmiało dla mnie tak logicznie, że nie wchodziła w grę możliwość innego rozwiązania.
Jakim to głupcem byłem! Jak bardzo ignorowałem potęgę sił, z którymi przyszło mi się zmierzyć… Na swe usprawiedliwienie mogę dodać jedynie to, że nie pojmowałem jeszcze ogromu zła, jakie żyło pod fundamentami latarni. Lecz marna to pociecha teraz, kiedy każdy szelest za oknem przyprawia mnie o dreszcz grozy, a szmer wiatru staje się krzykiem nadchodzącego, okrutnego losu.
Z miasta wyjechałem od zachodniej strony, rozmyślnie poruszając się powoli, by każdy z mijanych mieszkańców mógł mnie zobaczyć. Chyba pokiwałem nawet pożegnalnym gestem do jednego czy dwóch. Po mozolnej wspinaczce zboczami wzgórz odszukałem w lesie niewielką, osłoniętą od strony błotnistej drogi kotlinkę i ukryłem w niej samochód. Przeczekałem tak do zmroku, otoczony zasłoną przytłaczającej ciszy, przerywanej tylko szelestem poruszanych wiatrem liści i traw. Czas płynął uciążliwie wolno, jednak świadomość, iż latarnia znajdowała się po przeciwnej stronie doliny, dodawała mi odwagi i pewności. Byłem też niezmiernie zadowolony z faktu, że nie mogłem jej dostrzec z wnętrza pojazdu.
Kiedy zaczęło się ściemniać, wyszedłem z samochodu i zabrawszy ze sobą latarkę ruszyłem powoli w dół zbocza. Rozmiękły grunt był bardzo zdradziecki, co chwilę wdeptywałem w kałuże stojącej wody. Zdołałem jednak dotrzeć do granic miasteczka w miarę suchy i, jak mi się wydawało, niezauważony. Pomiędzy pierwsze zabudowania wkroczyłem już w całkowitych niemal ciemnościach. Noc swym nienaturalnym, lecz typowym tutaj zwyczajem, opadła na dolinę niemal błyskawicznie, wylewając się z latarnianej galerii jak atrament z przewróconego kałamarza.
Stawiając ostrożnie kroki, by nie zdradził mnie przypadkowy obluzowany kamień, podążałem ulicami miasteczka, wykorzystując każdy możliwy ocieniony zakamarek. W kilku zaledwie oknach dało się zauważyć migoczące poświaty naftowych lamp, lecz wkrótce okazało się, że sporadyczne światła domostw były jedynymi przejawami życia, jakie tu pozostały. Przez całą drogę do domu Milewskiego nie napotkałem ani jednego człowieka; nie słyszałem także samego echa odległych kroków czy głosów. Miasto sprawiało wrażenie opuszczonego nawet przez bezdomne psy, tak licznie pałętające się wokół za dnia. W mroku puste, czasem nieudolnie zabite deskami okna rozpadających się budynków wydawały się być bezdennymi otchłaniami, w których żyją plugawe istoty, czekające tylko, by pochwycić tysiącem swych śliskich odnóży każdego, kto odważy się zbliżyć do ich kryjówki. Przemykając tuż pod krawędzią ziejących czernią otworów, niemal czułem na sobie lodowate oddechy, pełne niewypowiedzianej żądzy rozerwania mnie na strzępy.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.