Zerknąłem na malowidło nad biurkiem. „W tym domu w R’Lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu”. Słowa te rozbrzmiewały w moich myślach raz za razem, kiedy obserwowałem, jak Wielki Przedwieczny o mackowatym obliczu wynurza się z fal, by zgnieść w swych szponach całą ludzkość. To chyba właśnie w tamtej chwili tak naprawdę zrozumiałem sens wypisanych pod obrazem słów; proszę pamiętać, że wówczas wiele rzeczy nadal pozostawało dla mnie zagadką lub wydawało mi się zbyt oderwanymi od rzeczywistości, by być prawdziwymi. Dziennik Milewskiego, wbrew oczekiwaniom, pogrążył całą historię w jeszcze głębszym mroku. Stojąc tak w pustym domu tego człowieka, poczułem na skórze przejmujący chłód, kiedy uzmysłowiłem sobie, że gdzieś tam pośród fal, na dnie któregoś z niezbadanych oceanów, istotnie może wyczekiwać na przebudzenie coś niepojętego; coś bardziej straszliwego niż najgorszy z koszmarów. Nagle poczułem nieodpartą, przytłaczającą wręcz chęć jak najszybszego opuszczenia Tempuszowa i zaszycia się gdzieś na drugim końcu Polski, z dala od wszystkich tych okropieństw, niezależnie od tego, czy byłyby one prawdziwe, czy nie. Subtelną, lecz wyczuwalną zmianę w otaczającym mnie pomieszczeniu spostrzegłem już w połowie drogi do drzwi wyjściowych. Początkowo nie bardzo potrafiłem powiedzieć, co jest nie tak, lecz intuicyjny niepokój, jaki wdarł się do mej świadomości, wyraźnie dał mi do zrozumienia, że dzieje się coś niedobrego. Z każdym kolejnym krokiem podłoga zdawała się skrzypieć coraz bardziej, aż w końcu miałem ochotę krzyczeć, by tylko zagłuszyć jej drażniący nerwy jęk. Powietrze wokół mnie zgęstniało; stało się nieznośnie ciężkie i niemal gryzło w oczy jak dym z olbrzymiego ogniska. Miałem wrażenie, jakbym brnął w zawieszonej w próżni, cuchnącej mazi o niewiadomym pochodzeniu. Obraz pokoju przed moimi oczyma zaczynał zlewać się w chaotyczną kakofonię kształtów i barw. To dziwne, ale jedynie prostokąt drzwi widziałem w miarę wyraźnie; chociaż tak naprawdę to wciąż niezmieniony korytarzyk za nimi odcinał się swą realnością od reszty rozlewającego się świata. Poczułem, jak w gardle rośnie mi jakiś ucisk i powoli zaczyna brakować mi powietrza. Skoczyłem do przodu i wypadłem na zewnątrz, a potykając się w progu straciłem równowagę i upadłem na jedno kolano. Łapałem powietrze gwałtownymi łykami i chociaż mogłem już swobodnie oddychać, wciąż miałem wrażenie, że coś zaciska się mi na krtani. Przez chwilę zdawało się, że rozmywająca się rzeczywistość dopadnie mnie i tutaj, lecz tak się nie stało. Spojrzałem przez otwarte drzwi do wnętrza gabinetu; wszystko tam wyglądało najzupełniej normalnie i jedynie drążąca umysł świadomość obecności czegoś mglistego i niedostrzegalnego, mogła być powodem do niepokoju. Podniosłem się z wysiłkiem – moje ciało zdawało się ważyć co najmniej dwukrotnie więcej – i sięgnąłem do klamki drzwi prowadzących do ogrodu. Zamarłem jednak w połowie drogi, kiedy przyprawiający o ciarki dźwięk rozdarł ciszę niczym przegniłe płótno. Iiiiiii… Piskliwie. Coraz głośniej i głośniej. Powoli odwróciłem głowę; wiedziałem już, co to za dźwięk. W tamtej chwili oddałbym prawie wszystko, aby się mylić. Ale tak nie było. Drzwi na szczycie schodów otwierały się kawałek po kawałeczku. Za nimi dostrzegałem jakieś błyski, jakby migotało tam niezwykle jasne światło, odbite od powierzchni sfalowanej wody. Tańczyło na ścianach sprawiając wrażenie, że symbole poruszają się same, raz po raz zmieniając swe kształty. Lecz jeszcze nie to okazało się najgorsze. Boże drogi! Powiedziałem to głośno? Wyszeptałem? A może tylko pomyślałem? Na krawędzi drewnianych drzwi zaciskała się… dłoń. Olbrzymia, pozbawiona ludzkiego kształtu, wyposażona w dwa tylko grube, zakrzywione palce. Pokrywająca ją sczerniała skóra pełna była pękatych, amorficznych guzów; jakby stwardniałych wypustków nieznanych kończyn. Widziałem, jak drewno drzwi pokrywa się drobną siatką pęknięć pod wpływem uścisku nieludzkiej dłoni, lecz jej właściciel wciąż jeszcze skryty był przed moim wzrokiem w głębi pokoju. Ciemny zarys masywnej sylwetki na moment zamajaczył w powstającej szczelinie, a potem doleciał mnie znajomy, przyprawiający o drżenie, łopot błoniastych skrzydeł, monotonnie bijących powietrze i to wystarczyło. Szarpnięciem otworzyłem drzwi i z krzykiem na ustach wypadłem na zewnątrz. Pognałem przez zarośnięty trawnik bez oglądania się za siebie; kiedy dopadłem linii drzew,od strony domu doleciał mnie jeszcze odgłos pękającego szkła. Jedno z okien musiało eksplodować. Gałęzie szarpały mi ubranie i rozdzierały do krwi skórę, jakby w próbie uwięzienia mnie w swych szponach, lecz nie zwracałem na to uwagi. Ból z powstających ran skutecznie tłumił powolny łopot skrzydeł, jaki bezustannie słyszałem gdzieś nad sobą. Nie odważyłem się spojrzeć w górę ani nawet za siebie. Bałem się tego, co mogłoby się stać, jeśli ujrzałbym chociażby sam unoszący się w powietrzu cień. Dopadłem bramy. Niemal bez zatrzymania przecisnąłem się przez szczelinę między jej skrzydłami i rzuciłem się na oślep przez uliczki miasteczka w kierunku, który – jak mi się wydawało – prowadził na wzgórza, gdzie zostawiłem samochód. Musiałem nieświadomie zgasić latarkę i schować ją do kieszeni płaszcza, gdyż dopiero po dłuższej chwili spostrzegłem, że biegnę w zupełnej ciemności. Szybko też zrozumiałem, że pośród labiryntu podobnych sobie uliczek zgubiłem drogę. Ulica przede mną była mroczna, nieznacznie tylko oświetlona przytłumionym blaskiem księżyca. Od dłuższego czasu nie słyszałem już szelestu skórzanych skrzydeł, przystanąłem więc na moment, by złapać oddech. Oparłem się o popękaną ścianę opuszczonego domostwa i dopiero wówczas dał o sobie znać palący ból w mięśniach. Koszula całkowicie przylepiła mi się do pleców, a czoło i kark ociekały zimnym potem. Kiedy zdołałem już uspokoić kołaczące się serce, chwiejnym krokiem ruszyłem przed siebie. Nie miałem pojęcia, w jakiej części miasteczka się znajduję; w mroku nocy wszystko wokół wydawało się takie same. Budynki patrzyły na mnie z pogardą czernią swych wybitych okien i miałem wrażenie, że z każdym kolejnym metrem zaciskają się nade mną coraz bardziej. Nie uszedłem daleko. Ponury, przypieczętowany już dawno temu los upomniał się o mnie. Kiedy doszedłem do narożnika domu i zamierzałem poderwać się do dalszego biegu, niespodziewanie wyrosła przede mną ciemna sylwetka i przesłoniła sobą cały świat. Zaskoczony cofnąłem się kilka kroków, lecz nie zdążyłem uczynić niczego więcej. Poczułem jak niezwykle silna dłoń drugiego, stojącego za plecami, napastnika pcha mnie do przodu. Upadając na nierówne płyty chodnika, otwierałem już usta do krzyku, lecz… Kątem oka złowiłem gwałtowny ruch uniesionego do zadania ciosu ramienia, a potem coś uderzyło mnie w tył głowy z taką siłą, że świat utonął w rozbłysku bólu i zawirował z zawrotną prędkością, a ja osunąłem się w ciemność. Wycinek prasowy z piątej strony „Panoramy Pomorza”, opatrzony datą 3 sierpnia 1877 Pomoc przyszła za późno; Latarnia zbiera swe żniwo Do niezwykłego zdarzenia, które wstrząsnęło Tempuszowem Pomorskim doszło wczorajszego dnia w późnych godzinach popołudniowych. Szanowny Pan Wojciech Libnertowski, sprawujący funkcję miejscowego leśniczego, podczas prac oznakowywania przeznaczonych do wyrębu drzew, natrafił w lesie w okolicach wschodnich wzgórz na skrajnie wycieńczonego mężczyznę. Znajdował się on w stanie głębokiego wyczerpania tak fizycznego, jak i psychicznego. Według relacji pana Libnertowskiego, mężczyzna ów miał bardzo okaleczoną twarz, szczególnie okolice oczu i majaczył coś niezrozumiale, raz za razem wydając z siebie serie krótkich krzyków, przy jednoczesnej gestykulacji wychudzonych ramion. Pomimo, iż leśniczy wielokrotnie usiłował go uspokoić, mężczyzna zdawał się nie dostrzegać nawet obecności pana Libnertowskiego. Mężczyznę odwieziono do pobliskiego szpitala. Lekarz przydzielony do tego przypadku powiedział nam, iż człowiek ten znajdował się w stanie krytycznego odwodnienia i niedożywienia. Sytuację pacjenta oceniano jako ciężką, jednak szpital złożył obietnicę dołożenia wszelkich starań, by utrzymać go przy życiu i doprowadzić do stabilnego stanu. Doktor Próchnicki stwierdził również brak obydwu gałek ocznych, a obrażenia wokół oczodołów wskazują na to, że zostały niemal bestialsko wydrapane. Mężczyzna prawie bez przerwy usiłował nawiązać kontakt z personelem i coś mu przekazać, lecz będąc w stanie głębokiego szoku, nie potrafił wyartykułować nawet jednego słowa. Z bełkotliwych majaczeń pacjenta żaden z pracujących w szpitalu lekarzy nie potrafił wyłowić jakiegokolwiek sensu. Kilka godzin później mężczyzna zmarł. Zdołano jednak pośmiertnie zidentyfikować jego tożsamość i ku powszechnemu zdumieniu podano do wiadomości, iż odnalezionym był Edward Bednarowski, jeden z zaginionych w niewyjaśniony dotąd sposób latarników. Sprawa ta wciąż jest jeszcze w trakcie badania. Mówi się o przygotowaniach do zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań zarówno rodziny Bednarowskiego – która zaginęła wraz z nim – jak i pozostałych pracowników latarni. Nie wiadomo jednak, od czego należy zacząć, jak również niewielu jest ochotników, którzy odważyliby się zapuszczać w okolice niemal znienawidzonej już latarni. O dalszym rozwoju sytuacji będziemy informować na bieżąco. Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Pamiętam, że pierwsze dotarły do mnie jakieś dźwięki; stłumione głosy, pokrzykiwania, przyspieszone oddechy. Wszystkie one były jednak gdzieś daleko, wciąż jeszcze poza moim zasięgiem i nie mogłem stwierdzić, do kogo należały ani tym bardziej, co mówiły. Usiłowałem je pochwycić, złapać kurczowo i wybrnąć z ich pomocą spomiędzy pasm bezkresnej ciemności. Były jedynymi przejawami znanej mi rzeczywistości. Jako drugi powrócił zmysł dotyku; pośród wszechobecnej pustki wskazał mi właściwą drogę ku wolności. Poczułem, że leżę na czymś twardym i zimnym; nie, zaraz, nie leżę – jestem ciągnięty, a silne dłonie zaciskają się pod moimi wygiętymi boleśnie do tyłu ramionami. Wiedziałem, że się poruszam; moje stopy co chwilę podskakiwały na jakichś nierównościach. To pozwoliło mi poznać coś jeszcze. Wisiałem twarzą do dołu. – Szybciej! Ruszajcie się! – Boże, ależ tu śmierdzi! Nie pamiętam, czy starałem się chociaż jęknąć, czy też powstrzymywałem się od uświadomienia otaczającym mnie głosom, że odzyskuję przytomność. Chyba nawet zastanawiałem się, jakie z tych rozwiązań byłoby lepsze w mej sytuacji. Z tyłu głowy płonęło mi ognisko bólu i zdaje się, iż to przekonało mnie, że lepiej być cicho. Niech mnie stłuką, niech mnie wrzucą do morza, oby tylko w końcu pozostawili mnie w spokoju. Gdyby chcieli mnie zabić, już by to zrobili. Cóż więc planowali? Dlaczego pomyślałem o morzu? Czy to jego szum dolatywał gdzieś z pogranicza świadomości? Może powinienem go słuchać? W tych ciemnościach mógł być dla mnie jak morska latarnia dla zagubionych statków… Tempuszów! Tak, teraz pamiętam! Jak przez mgłę rysowały się w moim umyśle obrazy rozpadających się domów tego nadmorskiego miasteczka. – Do cholery, pospieszcie się tam z tyłu! Nie mam ochoty tu sterczeć! – zdyszany, męski głos, w którym pobrzmiewał paniczny niemal strach. Moje nogi zaczęły podskakiwać silniej niż dotychczas. Z każdym ich opadnięciem czułem ukłucie dotkliwego, krótkotrwałego bólu. Czy to mogły być stopnie kamiennych schodów? Zdaje się, że prowadziły gdzieś w dół… W końcu zacząłem coś dostrzegać. Z początku były to tylko migoczące jak płomień pochodni kształty i cienie, niewyraźne i nic mi niemówiące, jednak liczyło się tylko to, że ciemność ostatecznie ustępowała. Coś przesuwało się przed moją twarzą. Coś ciemnego i spękanego; jak kamienna podłoga. Oświetlał ją słaby, żółty blask, rozkołysany i niepewny. Co chwilę wdzierały się weń jakieś plamy czerni; jak cienie rzucane przez stojących wokół ludzi. Raz czy dwa w zasięgu wzroku mignęły mi ciemnobrunatne zacieki, pokrywające skalistą powierzchnię na podobieństwo drugiej skóry. Drobne odłamki kamieni sterczały niczym wyszczerzone zęby. – To już blisko! Pod tamtą ścianą, widzicie? – Dobra, dalej radźcie sobie sami! Ja stąd znikam. Głosy stały się na tyle wyraźne, że mogłem już je odróżniać. Należały do trzech, może czterech osób; bez cienia wątpliwości mężczyzn, jednak przerażonych tak absolutnie, jak tylko może to spotkać człowieka. W przyspieszonych oddechach i panicznie nerwowych krzykach dźwięczał niczym nieskrępowany strach; w swej najczystszej, najpełniejszej formie. Jeszcze nigdy, w całym moim życiu, nie spotkałem się z przypadkiem, by ktoś tak się bał. Przynajmniej do tamtej pory. – Hej, widzieliście to? Tam coś było! W głębi korytarza! – Jasna cholera, jesteś pewny? – Zostawmy go tu i wiejmy, mówię ci! I tak po niego przyjdą! Nie chcę przebywać tutaj ani chwili dłużej, słyszysz? Ani chwili! Ciemne, rysujące się na podłodze, sylwetki tańczyły groteskowo: jak źle wycięte figurki w amatorskim teatrze cieni. Ktoś zwymiotował. – Musimy być pewni! Dalej, do środka z nim! Damy radę! Gwałtowne szarpnięcie niemal wyrwało mi ramiona ze stawów. Czułem, jak palce mych oprawców zaciskają się kurczowo, boleśnie wpijając w skórę. Ruch podłogi przyspieszył; próbowałem podnieść głowę, by chociaż trochę zorientować się w sytuacji, lecz jedyne, co zdążyłem ujrzeć, to zbliżający się, okrągły otwór w kamiennej posadzce, czarniejszy niźli noc i schodzący gdzieś w dół pod ostrym kątem. Nie był duży, lecz – jak zaraz miałem się o tym przekonać – na tyle szeroki, by zmieścił się w nim dorosły człowiek. Z siłą, której nie byłem w stanie się przeciwstawić, pchnięto mnie w głąb mrocznej czeluści. Krzyknąłem coś, czego już nie pamiętam i desperackim ruchem wyrzuciłem ramiona na boki w rozpaczliwej próbie uchwycenia się krawędzi otworu; jednak kopnięcie między łopatki, od którego przed oczami rozbłysło mi tysiące plamek, ostatecznie rozwiało mój opór. Poleciałem głową w dół, a ciemność zamknęła się wokół mnie jak ciężkie wieko trumny; kiedy z narastającą coraz bardziej prędkością zsuwałem się po stromej, skalnej powierzchni, gdzieś z góry doleciał mnie jeszcze cichnący w oddali tupot biegnących ludzi, aż w końcu ciasny tunel nagle urwał się, wypluwając mnie ze swego gardła. Przez kilka chwil miałem wrażenie, że spadam w nicość, mknąc ku mrokom niebytu i jedynie ślizgające się po mej skórze powietrze było dowodem, iż poruszam się pośród czerni. A potem nastąpił upadek; ze zduszonym jękiem uderzyłem o nierówną, kamienną powierzchnię, zaś impet tego starcia wybił mi ramię z barku, odebrał oddech i na kilka długich minut ponownie straciłem przytomność. Tak naprawdę to nie potrafię powiedzieć, jak długo byłem nieprzytomny, ponieważ kiedy w końcu otworzyłem oczy, napotkałem taką samą ciemność, jak gdybym wciąż miał je zamknięte. Odnosiłem wrażenie, że powieki jakby odmawiają mi posłuszeństwa i wbrew moim wysiłkom nie chcą nawet drgnąć; to dziwne uczucie, kiedy czuje się jedynie ich lekki, niemal niezauważalny zazwyczaj ruch i jednocześnie nie wiąże się z tym nawet najmniejsza zmiana bodźców wzrokowych. Pomyślałem, że tak właśnie musi wyglądać świat niewidomego; czułem delikatny powiew powietrza, kiedy przesuwałem dłonią przed twarzą, a nie byłem w stanie dostrzec nawet najmniejszego jej zarysu. Ostrożnie podniosłem się do pozycji siedzącej i niemal natychmiast obezwładniający ból z tyłu głowy dał o sobie znać. Pod włosami wyczułem lepkie, twarde zgrubienie; co prawda zapłonęło protestacyjnie żywym ogniem pod wpływem dotyku moich palców, lecz nie zanosiło się, aby stanowiło jakiś poważniejszy problem. Kość czaszki zdawała się być nienaruszona. Bardziej obawiałem się o stłuczony bark, który domagał się natychmiastowego nastawienia. Przez pierwszych kilka chwil byłem zdezorientowany i nie bardzo wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Podłoże sprawiało wrażenie zimnego, chropowatego kamienia i w zasadzie to było wszystko, co mogłem powiedzieć o otaczającym mnie pomieszczeniu, pomijając fakt, iż chłód przenikał tu mnie na wskroś. Ucieszyło mnie jednak to, że nadal miałem na sobie swój płaszcz, a w jego kieszeniach wyczuwałem grubość zgromadzonych od początku notatek, upchniętych między zapisanymi kartkami notesu. Najwidoczniej moi oprawcy albo nie przyłożyli się odpowiednio do sprawy, albo bardzo się spieszyli; osobiście, przypominając sobie ich przestraszone głosy, skłonny jestem przyjąć tę drugą ewentualność. Tak czy inaczej, obróciło się to na moją korzyść, gdyż w drugiej kieszeni znalazłem coś, co w mej obecnej sytuacji było na wagę złota. Dłoń ma z rozkoszą zacisnęła się na zimnej, żelaznej obudowie wysłużonej latarki, która jakimś nieopisanym cudem nie stłukła się przy upadku. Wyszarpnąłem ją i jeszcze nigdy jej jasny promień, który w chwilę później przeciął ciemność, nie sprawił mi takiej przyjemności. Światło latarki wyłowiło z mroku chropowate ściany szerokiej i wysoko sklepionej jaskini. Pomieszczenie miało kształt ściętego owalu i wydawało się, że pod lekkim kątem opada jeszcze głębiej. Na jego zaokrąglonych powierzchniach wydrążone były trzy symetrycznie rozmieszczone korytarze; łukowato zwieńczone tunele, które prowadziły gdzieś w nieodgadnioną czeluść ziemi. Spoglądając na to wszystko, poczułem gwałtowny przypływ duszącego, klaustrofobicznego uczucia; chociaż nigdy dotąd nie cierpiałem na podobne dolegliwości, świadomość bycia odciętym od wolnej przestrzeni i uwięzionym pośród zimnych skał, stawała się coraz bardziej ciężką do zniesienia. Jednak przesuwając po nierównościach skał promieniem latarki, natknąłem się na coś, co zupełnie rozwiało fale nachodzących mnie duszności. W miejscu, gdzie zaokrąglona ściana przechodziła w płaskie ścięcie, siedział człowiek. Rozpoznałem od razu bladą, nieruchomą twarz i charakterystyczne, krzywe oczy. Wilhelm nieruchomym, jakby otępiałym wzrokiem, wpatrywał się w sobie tylko znany punkt przestrzeni; miał podciągnięte pod brodę kolana, które obejmował trzęsącymi się ramionami i kołysał się lekko w przód i w tył. Drgnął nerwowo, kiedy padło na niego światło latarki, oczy na moment musnęły moją postać. Dziwiłem się, że nie usłyszałem wcześniej jego płytkiego oddechu. – Wilhelm? – odezwałem się, a mój głos odbił się wokół echem. – Co się stało? Gdzie my jesteśmy? Tak naprawdę, to nie potrzebowałem odpowiedzi na te pytania; powracająca na swe miejsce pamięć sprawiła, że zaczynałem już domyślać się sytuacji, w jakiej się znalazłem. Bardziej chciałem usłyszeć brzmienie głosu innego człowieka pośród zimnych skał; chciałem mieć pewność, że nie jestem tu sam, by chociaż częściowo stłumić w zarodku wykluwający się strach. |