Pojawiły się po raz kolejny opowieści o skrzydlatym kształcie, raz krążącym po niebie w okolicach wzgórza, to znów siadającym na dachach budynków miasteczka. Coraz częściej też zdarzały się przypadki niewyjaśnionych zniknięć, tym razem nieograniczające się tylko do budynków latarni; co kilka dni znajdywał się ktoś, kto utrzymywał, że od jakiegoś czasu nie widział swego krewnego czy przyjaciela, dom owego zaś stoi pusty i z wyjątkiem powybijanych okien sprawia wrażenie, jakby opuszczono go na zaledwie kilka krótkich chwil. Różne wyciągano z tego wnioski, lecz nikt nie potrafił wyjaśnić potwornych krzyków, jakie niemal co noc dolatywały od strony latarni. Nie znalazł się już żaden ochotnik, który zechciałby ją obsługiwać. Pojawiły się też sny. Koszmary, które sprawiły, że mieszkańcy bali się zasnąć w obawie, że odsłonią przed nimi tajemnice, jakich człowiek w swej ograniczonej świadomości nie byłby w stanie znieść. Sny te nawiedzały każdego z nich, bez wyjątku i przerażały jeszcze bardziej swą regularnością, a dzieląc się wrażeniami ze swych sennych majaków, społeczeństwo Tempuszowa szybko odkryło, że nie różnią się one od siebie niemal w ogóle, ilość ich podobieństw zaś wykluczała możliwość pomyłki; jeden i ten sam przerażający w swej wyrazistości koszmar nachodził ich wszystkich na podobieństwo wyświetlanego na olbrzymim ekranie filmu. Zmieniała się tylko perspektywa, punkt zaczepienia w tym rozległym chaosie. Znalazła się też dwójka braci, którzy uparcie twierdzili, że dostrzegli się wzajemnie we własnych snach, następnego ranka potrafili zaś przytoczyć co do słowa krótką, urwaną rozmowę, jaką zdążyli ze sobą przeprowadzić. Sen pojawiał się nieprzerwanie przez kilka kolejnych tygodni, za każdym razem zdając się kontynuować swój przerwany ostatnim porankiem bieg. Śnili o mieście; ogromnym i kamiennym, pełnym wysokich, strzelistych wież i szerokich tarasów, zwieńczonych posążkami mackowatego stworzenia. Pod palącymi promieniami niebieskawego słońca obserwowali obcy świat i żyjące w nim istoty, które w groteskowy i odrażający sposób poruszały się gdzieś poniżej, jakby na progu możliwości wizualnych; jednocześnie bardzo blisko, zaledwie na wyciągnięcie ręki, jak i niezwykle daleko, aż poza pustynny horyzont. Słyszeli też dźwięki; głosy, które w osobliwy sposób wprawiały w bolesną wibrację całą rzeczywistość. Powtarzające się brzmienia, jakby głoski i pojedyncze sylaby, które pozornie nie znaczyły nic, jednak kryjąc w sobie przyprawiające o szaleństwo znaczenie, rozbrzmiewały w pamięci jeszcze długo po przebudzeniu. Wszyscy opisywali je tak samo, za pomocą identycznych słów. „Cthulhu fhatgn… Cthulhu fhatgn… R’Lyeh wgah’nagi…” Koburkiewicz śnił ten sen nieprzerwanie przez wszystkie te lata, aż do wieczoru, kiedy rozmawiałem z nim pod pokładem „Joanny”. Co noc słyszał ten głos, widział to miasto. – Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’Lyeh wgah’nagi fhatgn – wyszeptał starzec, z twarzą skrytą w głębokim cieniu. Na brzmienie tych słów poczułem dziwną suchość w ustach, a po plecach spłynęła mi fala przejmującego zimna. Na zewnątrz wiatr nagle przestał zawodzić, kuter znieruchomiał na kilka chwil, jakby dźwięki te także i wzburzone morze przejęły grozą. – Cóż to znaczy? – zapytałem cicho, czując przytłaczający mnie ciężar ciszy panującej wokół. Starzec pochylił się lekko do przodu, pozwalając by lampa oświetliła tylko część jego pomarszczonej twarzy. Ocieniony profil wyglądał jak zawieszona w mroku, upiorna maska z pojedynczym, przekrwionym okiem. Szepczący w ciemności starzec wykrzywił blade wargi i odparł: – „W tym domu w R’Lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu”. Właśnie to znaczą te słowa. Szaleństwo skryte w głębinach oceanów. Część tego szaleństwa obudziliśmy we wzgórzu, stawiając na nim tą przeklętą latarnię. Joachim Koburkiewicz opadł na swe posłanie, na powrót pogrążając się w ciemności. Przez chwilę milczał, a potem podjął na nowo. Opowiedział mi historię pewnego rybaka, swego dobrego znajomego, który to w sobie tylko wiadomym celu znalazł się pewnej nocy na plaży, tuż u stóp wzgórza i sterczącej z niego szyderczo latarni. Było wówczas pochmurno i mroźno; od strony morza biła nieprzyjemna, przenikająca chłodem do szpiku kości bryza, księżyc zwieszał się ciężko nad linią horyzontu, niemal bez ustanku przesłaniany kłębami sunących po bezgwiezdnym niebie czarnych obłoków. Fale szumiały i kłębiły się gniewnie, jednak do tego mieszkańcy zdążyli się już przyzwyczaić; od momentu zniknięcia Bednarowskich morze już nigdy nie było spokojne, wytrwale i nieustępliwie szarpane szponami wichrów przetaczało niespokojnie swe wody, napełniając dolinę grzmiącym rykiem spienionej toni. Często siła owej nieokiełznanej natury bywała tak wielka, że obracała w stertę połamanych desek najdalej wysunięte kutry w portowych dokach; parokrotnie też zdarzało się, że w niepojęty sposób wyrzucane były na brzeg, zupełnie jakby morska otchłań, dotąd życzliwa, nagle stała się ich wrogiem i przestała akceptować obecność ludzi na swej granatowej tafli. Niemniej noc, kiedy Grzegorz Wieńczycki, przyjaciel Joachima, siedział na skałkach u stóp wzgórza, należała do wyjątkowo zagniewanych. Fale z furią atakowały brzegi, przetaczając z chrzęstem zalegające na plaży kamyki, jednak rybak trwał na swym miejscu niewzruszony, ignorując wlewającą mu się do butów mroźną wodę. Obserwował szalejący żywioł, kiedy wokół niespodziewanie zrobiło się jasno, jak w samym środku słonecznego dnia. Zadzierając wysoko głowę Wieńczycki spostrzegł oślepiającą niemal światłość, jaka wypływała ze szczytowych partii latarni i rozcinała nocne niebo nad powierzchnią morza szerokim promieniem. Biła bezpośrednio z galerii, mknąc daleko, aż pod horyzont; długi, stożkowaty snop światła mimo iż tkwił nieruchomo, zdawał się drgać, jakby pod wpływem mistycznego wiatru. Przez kilka sekund rybak dostrzegał w jego wnętrzu jakieś kształty; zamazane, niezbyt wyraźne, przepływające wzdłuż wytyczonej promieniem drogi. Wydostawały się z latarnianych wnętrz jedne po drugich i zdawało się, że są ich tysiące, nieprzerwanym strumieniem przemieszczając się ponad szalejącą tonią morza. Wieńczycki zdążył zauważyć odrażające, koszmarne sylwetki, wymykające się wszelkim próbom racjonalnego wytłumaczenia. Na ich widok rybak zaczął krzyczeć, głośno i przeraźliwie; nawet dużo później, opowiadając Koburkiewiczowi o tych „dziwach” trząsł się jak w wysokiej gorączce i z trudem artykułował słowa. Mówił, że widział tam istoty tak koszmarne, że nie sposób było ich opisać. Opasłe, mackowate kształty, pełne guzowatych narośli i falujących wypustków pomimo iż półprzezroczyste, wydawały się być przerażająco realne i namacalne. Płynęły splątane ze sobą w jednej, ogromnej, nierozerwalnej społeczności. Kiedy Wieńczycki spostrzegł, że wiele z owych stworzeń dostrzega go i wyciąga ku niemu swe wiotkie, pokryte zielonkawym śluzem ramiona, rzucił się do szaleńczej ucieczki. Strach i narastający w nim coraz bardziej obłęd najwyraźniej odbierały mu sprawność ruchu, gdyż upadł ciężko na kamienistą plażę, nie zdążywszy zbytnio się oddalić. Wówczas to światło, załamane pod dziwnym kątem sięgnęło ku niemu i spłynęło na wyciągnięte przed siebie w obronnym geście ramię krzyczącego bezustannie rybaka. Wieńczycki poczuł ból, jakby nagle włożył rękę do ogromnego, hutniczego pieca, a wokół rozszedł się swąd palonej skóry i tkanki. Usłyszał także trzask stawów barkowych, kiedy ogromna siła szarpnęła jego ciałem, a potem stracił przytomność i nie czuł już nic. Rankiem, przywrócony do świadomości chłodem obmywających mu twarz fal, spostrzegł, że światło znikło, jego ręka zaś była już tylko poczerniałym, skurczonym kikutem, obdartym ze wszelkiej tkanki aż do spalonej kości, w którym to nie miał już żadnego czucia. Spoczywając bezwładnie na mokrych kamieniach wydawała się należeć do kogoś innego. Miasteczko zaczęło powoli obracać się w ruinę. Ubywało mieszkańców, chociaż tak naprawdę nikt z pozostałych jeszcze na miejscu nie mógł powiedzieć, że widział kogokolwiek opuszczającego Tempuszów jakąkolwiek z dróg. Coraz mniej przybywało też statków, coraz mniej było śmiałków, którzy odważyliby się przekroczyć granicę wytyczoną przez latarnianą galerię. Nikt już nawet nie starał się ukrywać jakichkolwiek niewyjaśnionych zdarzeń, dlatego też wieść o dziwacznym ładunku, jaki pewnego wieczoru dotarł do doków Tempuszowa, rozeszła się w mgnieniu oka. „Cassandra” była jednym z ostatnich statków, jakie zawitały do portu i w swej ładowni wiozła kilka ton przeróżnych gatunków ryb i owoców. Kiedy jednak wydostano spod pokładu ciężkie skrzynie na nadbrzeże, w ich wnętrzu nie znaleziono nic, co mogłoby chociażby w najmniejszym stopniu przypominać oczekiwaną żywność. Skrzynie wypełnione były po brzegi oślizgłymi, brunatnymi stworzeniami, wielkości zwykłych, morskich ryb. Zanurzone w lepkiej, cuchnącej mazi wyglądały jak nieforemne, bezkształtne połączenie miniaturowych kałamarnic o setkach ramion, z wielkookimi rybami, o długich ogonach i półprzejrzystych płetwach. Sprawiały wrażenie martwych; pływały w zielonkawym szlamie odwrócone do góry grzbietami i z bezwiednie falującymi odnóżami wpatrywały się w pochmurne niebo pustymi oczyma o źrenicach jak u węża. Bijący od nich zapach spowodował, że skrzynie czym prędzej na powrót zamknięto. Po kilku długich chwilach wahań, niepewności i napędzanych strachem gwałtownych kłótni postanowiono złożyć wszystkie dwadzieścia pięć skrzyń do jednego z pobliskich magazynów i zapomnieć o nich jak najszybciej. Nawet odgłos przelewającego się wewnątrz śluzu, chociaż nie mający w sobie nic nadzwyczajnego, wywoływał bezbrzeżny wstręt, mało było więc chętnych do przeniesienia owego ładunku. Nie można było też nie zauważyć potwornej bladości, jaka zdobiła twarze wszystkich, którzy przypłynęli na pokładzie „Cassandry”. Załoga zgodnie twierdziła, że od chwili ukazania się na horyzoncie wieży latarni, sytuacja ich ulegała stopniowemu pogarszaniu. Nagły, niespodziewany i przede wszystkim niezwykle ciemny wieczór, jaki zastali w pobliżu zatoki spowodował tylko zaskoczenie. Później spod pokładu dały się słyszeć odgłosy, które najtwardszemu z nich zmroziłyby krew w żyłach. Osobliwe szepty, czy też jęki, niejednokrotnie przechodzące w upiorne zawodzenia, nie miały w sobie niczego, co można byłoby określić mianem „ludzkie”. W mrocznych chmurach, jakie zawisły ponad masztami „Cassandry” widywano spoglądające na nich z góry, monstrualne ślepia. Jakieś odrażające, przypominające gigantyczne ptaki kształty materializowały się wysoko w górze i z furią darły ich żagle na strzępy. Jednak nie to było najgorsze; prawdziwy koszmar stał się udziałem zaledwie kilkuosobowej garstki, która miała to nieszczęście przebywać na pokładzie, kiedy pchany niespokojnym wiatrem statek zbliżył się nieco do skalistego wybrzeża. W pewnej odległości od burty dostrzegli wystającą w wody skałę o owalnym kształcie, odcinającą się ciemniejszą plamą od zalegającego wokół mroku; chociaż wszyscy oni nie po raz pierwszy płynęli tym szlakiem do Tempuszowa, nikt nie potrafił sobie przypomnieć, czy skała ta była tu już wcześniej. Na jej powierzchni siedziało opasłe, słabo widoczne w gęstniejących coraz bardziej ciemnościach stworzenie, z rzędem jarzących się żółtawo oczu i szeroko rozłożonymi, błoniastymi skrzydłami. Pochylone do przodu wydawało nieprzyjemne, wibrujące dźwięki w stronę grupki kilkunastu odmiennych istot, jakie ustawione w półokrąg wynurzały się z atramentowych fal. Miały one szereg wypustek grzbietowych, przypominających nieco płetwy, a pokrywająca je skóra o ciemnoszarym odcieniu wyglądała jak gruba, krabia skorupa. Ogromnymi, wyłupiastymi oczyma wpatrywały się w skrzydlaty kształt, a oczy te całkowicie pozbawione powiek, wysunięte były niemal w całości ku przodowi płaskiej jak u żab czaszki. Opierały o powierzchnię skały swe kończyny, wyposażone w trzy długie, wiotkie palce, złączone ze sobą przy pomocy błony. Z ich gardeł dolatywały co chwilę skrzekliwe głosy, od których cierpła skóra, a włosy na karku prostowały się. A potem „Cassandra” oddaliła się na tyle, że wszystko to utonęło w mroku i przez kilka długich chwil marynarze zastanawiali się, czy aby na pewno to, co widzieli było prawdą, czy tylko upiornym złudzeniem. Przybycie „Cassandry” i związane z tym wydarzenia ostatecznie przechyliły szalę. Nikt już nie wątpił, że Milewski swym nieodpowiedzialnym czynem pobudził do życia mroczne, ponadnaturalne siły, które dotąd trwały uśpione we wnętrzu wzgórza i głęboko pod nim. Wpływ ten, niegdyś uwięziony w jaskiniach pośród skał, teraz wyciągał swe macki ku żywemu światu; ku powierzchni ziemi, od której tak długo był oddzielony. Stanowił ucieleśnienie najgorszych obaw i najstraszliwszych koszmarów. – Nie mogliśmy tego tak zostawić – mówił Koburkiewicz. – Musisz to zrozumieć, czuliśmy się odpowiedzialni za ciemność, która wypłynęła na świat z naszej winy. Każdy z nas mógł uciec z miasta, lecz wiedzieliśmy, że to niczego by nie zmieniło. Uwolniliśmy coś z otchłani. Dosięgłoby nas gdziekolwiek byśmy się nie udali. Spało głęboko wśród skał od wieków i gdyby nie nasza głupota nigdy by się nie obudziło… a przynajmniej jeszcze nie teraz. Musisz też wiedzieć, że gniew i zło, jakie ze sobą przyniosło nie może się równać z niczym, co znane jest ci na tym świecie. Starzec zamilkł na moment i pociągnął spory łyk z drugiej już butelki. Pierwsza, opróżniona niemal do sucha, spoczywała gdzieś pod jego pryczą; słyszałem jej postukiwanie o ścianę kajuty w rytm kołysań kutra. – Nie pamiętam już kto podsunął nam wówczas ten piekielny pomysł – ciągnął dalej Koburkiewicz. – Zresztą teraz i tak nie ma to większego znaczenia. Istotny jest tylko fakt, że aż po dziś dzień kontynuujemy ów… rytuał. Nie wiem jakim innym słowem można to określić. W tamtych dniach byliśmy gotowi niemal na wszystko, by chociażby w najmniejszym stopniu złagodzić wpływ latarni na miasto. A rozwiązanie to wydawało się nam najlepsze z możliwych… W gruncie rzeczy było jedynym, jakie posiadaliśmy. Nie ośmieliłem się przerywać mu tego monologu żadnym pytaniem, chociaż wiele cisnęło mi się na usta. Starzec sprawiał wrażenie pogrążonego w hipnotycznym transie; ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie wyrzucał z siebie wspomnienia koszmarnej młodości. Nie leżał już przede mną na swej koi; żył ponownie w owych odległych czasach, kiedy każdy spędzony w Tempuszowie dzień był pasmem przerażających zdarzeń. – Teraz postępowanie nasze wydaje się mi nieludzkie, gdyż nikt nie zasłużył sobie na taki los. Doszliśmy bowiem do wniosku, że gniew płynący z latarnianych otchłani można stłumić krwią… ludzką krwią. Z miasteczka znikali ludzie, jeden po drugim, to coś musiało więc potrzebować nas w charakterze, o jakim wolę nie myśleć. Wtedy wydawało się nam logiczne, że jeśli tylko dostarczymy mu tego, czego pragnęło, zostawi nas w spokoju. W pewien sposób byliśmy mu przecież to winni. – Ustaliliśmy, że raz w tygodniu zaprowadzimy do latarni kilka osób. Takich, bez których miasteczko mogło się obyć. Takich, dla których prawo nie miało znaczenia. Wszystkich, których służby porządkowe uznały winnymi złamania jakiegokolwiek paragrafu, w nocy z piątku na sobotę zamykaliśmy w piwnicach latarni. Woleliśmy nie myśleć, co się z nimi działo, niemniej w każdym następnym tygodniu nie było po nich najmniejszego śladu. – Zbudowaliśmy specjalne drzwi u zejścia do piwnic, by znoszenie wrzeszczących i szamoczących się więźniów szło jak najszybciej. Tam, w ścianach latarni zło było szczególnie mocno wyczuwalne i nikt nie miał ochoty dłużej tam przebywać. Proceder nasz zaś zdawał się spełniać swą rolę. Zmalały doniesienia o skrzydlatym kształcie, zmniejszyła się też liczba niewyjaśnionych wypadków. Z wolna wracał do życia handel w dokach. Wydawało się, że wszystko zmienia się ku lepszemu. – Skazańców z czasem zwoziliśmy z całej okolicy, gdyż przestępczość w miasteczku wyraźnie zmalała. Karano już za najmniejsze nawet przewinienia. Nikt z nas nie zwracał uwagi na pochopność i czasem niesłuszność naszych osądów, liczyło się tylko to, że w miasteczku panuje względny spokój. Każdego tygodnia prowadziliśmy jednego lub dwóch nieszczęśników do latarni i zostawialiśmy tam zamkniętych w lochach. Czasem słyszeliśmy ich wrzaski i błagalne jęki jeszcze zanim zdążyliśmy się oddalić. Starzec powoli odwrócił głowę i spojrzał na mnie. W pojedynczym, otoczonym wianuszkiem zmarszczek oku dostrzegalny był strach; paniczny, bezkresny lęk złapanego w pułapkę zwierzęcia. – Teraz już wiesz, dlaczego kazałem ci opuścić to miejsce jak najszybciej. Było już kilku śmiałków twego pokroju, którzy wypytywali o latarnię. Ich nieświadomość zagrożenia nie stanowiła żadnego wytłumaczenia. Wszyscy skończyli tak samo, w podziemiach latarni. Dla tutejszych ludzi każdy pretekst jest dobry, za zwykłą rozmowę o tym wszystkim, co wydarzyło się w Tempuszowie grozi najgorsza z możliwych kar, gdyż słowa prowadzą do czynów, a te mogłyby na nowo rozbudzić złe siły. Boimy się też tego, co mogłoby się wydarzyć, jeśli historia ta rozeszłaby się po Polsce. Trudno przewidzieć konsekwencje, do jakich by to doprowadziło. Zło przytłumiło swój wpływ, lecz nie zanikło zupełnie. Ono wciąż tam jest. Głęboko we wzgórzu. Obserwuje nas każdego dnia. W jakiś sposób skały uwięziły je w swym wnętrzu, lecz niezliczona ilość jego sług, takich jak owa skrzydlata bestia, którą widziałem na szczycie latarni podczas budowy, ostatecznie znajdzie sposób, by otworzyć mu drogę do naszego świata. Tylko kwestią czasu jest zanim wydostanie się na wolność, a kiedy w końcu mu się to uda… Starzec umilkł i opadł na posłanie, całkowicie pogrążając się w ciemności; stojąca na stoliku lampa dawała coraz mniej światła. Koburkiewicz przez kilka długich chwil nie odzywał się, przez co odniosłem wrażenie, że zmorzył go sen. Na zewnątrz ciemność była czarniejsza od plamy rozlanego atramentu, nie potrafiłem dostrzec nawet zarysu kłębiących się na niebie chmur. – Idź już – doleciał mnie nagle szept starca. – I tak zbyt dużo już ci powiedziałem. Gdyby dowiedzieli się o naszej rozmowie, o tym, że zdradziłem ci nasze tajemnice, obaj skończylibyśmy tak jak tamci. Zresztą nie mam już siły mówić dalej. Nie chcę już wspominać kolejnych mijających lat i tego wszystkiego, co działo się później. Spełnij więc swoją część obietnicy i wyjedź z miasta. Najlepiej jeszcze dziś. Zerknąłem na zegarek. Minęła właśnie pierwsza piętnaście i ostatnią rzeczą, jakiej bym teraz pragnął, było błądzenie pośród ciemności tej nieprzyjaznej okolicy. Oczywiście pod warunkiem, że miałbym zamiar opuścić Tempuszów. – Dziękuję panu – odezwałem się. – Bardzo mi pan pomógł. Miałem jeszcze wiele pytań i wiele wątpliwości, odnosiłem także niejasne wrażenie, że starzec nie powiedział mi wszystkiego; że w zanadrzu chowa jeszcze niejedną ponurą opowieść. Byłem jednak potwornie zmęczony i w myślach miałem już tylko obraz własnego, ciepłego łóżka w hotelowym pokoju. Poza tym nie spodziewałem się, abym zdołał wyciągnąć dziś cokolwiek więcej z Koburkiewicza. Zawsze przecież mógłbym powrócić do niego jutro, zasłaniając się prostą historyjką o niesprawnym aucie. |