powrót do indeksunastępna strona

nr 02 (LXXIV)
marzec 2008

Oglądając muzykę: Luty 2008
„Nie ma na to żadnej rady – dziś śpiewają tylko baby”, jak śpiewał przed laty Krzysztof Skiba. Ta tendencja dopadła także ten dział; lwią część wydania lutowego zajmują właśnie damy. A co jedna, to ładniejsza.

Wszyscy oglądamy teledyski – co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Wszyscy oglądamy teledyski, a jednak tak niewiele w polskojęzycznych mediach możemy o nich przeczytać. Ten prężnie rozwijający się gatunek sztuki filmowej jest wciąż traktowany przez krytyków po macoszemu, jako przystawka do muzycznego dania głównego. Nierzadko efektowna, lecz zawsze tylko przystawka. Pora wypełnić tę próżnię. Co miesiąc będę serwował Wam garść recenzji teledysków świeżych jak wiosenna trawa, bez żadnych podziałów na gatunki muzyczne, jakie reprezentują. Subiektywnie, z humorem i linkiem do danego klipu w sieci – w ten sposób chciałbym zachęcić Was do comiesięcznego „oglądania” muzyki. W końcu „Video killed the radio star”, jak śpiewali przed laty The Buggles. A sam zabójca mimo upływających lat wciąż trzyma się całkiem nieźle. Sądzę, że warto poświęcić mu trochę uwagi.

Famijlen – „Det snurrar i min skalle”
Świetna piosenka, ale nie mam zielonego pojęcia, o czym mówi. Świetny teledysk, ale nie mam zielonego pojęcia, o co w nim chodzi. Pozytywny snobizm na szwedzką muzykę pop zatacza w Polsce coraz szersze kręgi – i dobrze, bo tacy np. The Studio, The Knife, Jens Lekman czy Sally Shapiro to autorzy płyt z czołówek moich prywatnych corocznych podsumowań na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu miesięcy. Z tajemniczym Familjenem sytuacja może być podobna, jednak po obejrzeniu promującego klipu w głowie zamiast muzyki pozostał mi niezły mętlik. Jakiś facet o wyglądzie Wiesława Gołasa zabawia się w wodzireja na sali wypełnionej po brzegi ludźmi w wieku przedemerytalnym. Do tego co chwilę przez ekran przewijają się czarno-białe okręgi, z wyglądu nieco przypominające słynne diafragma iris, często i gęsto spotykane w kinie okresu niemego. Absurdalność sceny przywołuje na myśl Barejowskie „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” i przerysowanego konferansjera pląsającego niczym Krzysztof Tyniec za swoich najlepszych lat. Pamiętacie? Chodzi mi o gościa od salowej Walentyny Wnuk i pana Ko-Koracza, „…którego piosenkę najbardziej bym usłyszeć chciała”. Wybaczcie zatem, drodzy czytelnicy, lapidarność cechującą tę recenzję, spróbujcie jednak postawić się w sytuacji młodego adepta sztuki dziennikarskiej chcącego przybliżyć Wam wyborny klip, lecz kompletnie nie wiedzącego, jak ma to zrobić.
Ekstrakt: 80%
Zobacz ten teledysk na blogu „Esensji”.
Erykah Badu – „Honey”
Co za teledysk! Myśląc o Eryce, miałem zawsze przed oczyma jedno z jej imponujących nakryć głowy, zaś w uszach hipnotyzujący głos królowej, który, jak mniemam, był sprawcą wielu ciąż na wszystkich kontynentach świata. Przepraszam za frywolne porównanie, ale posłuchajcie choć raz „Baduismu” i nie przyznajcie mi racji – w kategorii soundtracków do miłosnych schadzek jest to pozycja wręcz obowiązkowa (zwłaszcza, że walentynki za pasem!). A tu proszę, jaki wyborny pastisz. Liczba zawartych w klipie nawiązań do oldschoolowych wydawnictw jest olbrzymia, więc nie będę zdradzał, do jakich płyt Erykah pije – po pierwsze, aby nie psuć Wam zabawy, po drugie, ponieważ sam nie wychwyciłem wszystkich smaczków. Ładnych parę lat temu podobny hołd klasykom czarnych brzmień złożyli panowie z Rage Against The Machine, jednak w ich teledysku „Renegades Of Funk” wszystkie odniesienia były czytelne jak największe litery na tablicy u okulisty. W przypadku „Honey” musimy się trochę pomęczyć.
Pisząc ten tekst, przypominam sobie „Love Of My Life” – kawałek kończący poprzedni album Badu, „Worldwide Underground”, dla niżej podpisanego będący apoteozą rapu, mimo iż podmiot liryczny (jak sądzę) kieruje te słowa w stronę bliżej nieokreślonego faceta. Teledysk do „Honey” operuje na emocjach fanów tego gatunku, ukazując im olbrzymie, jasne wnętrze przeciętnej winylandii, gdzie każdy muzyczny zajaraniec jest w stanie przepuścić w ciągu godziny swoją miesięczną pensję. Pomiędzy półkami powoli przesuwają się postacie z obowiązkowymi wielkimi słuchawkami na uszach, za ladą postawny Murzyn doradza, których albumów wypada posłuchać w pierwszej kolejności. Trawestując tytuł filmu Richarda Curtisa, to właśnie hip hop. Tak wyobrażam sobie esencję „czarnej” muzyki, dla polskiego słuchacza, niestety, bliżej niedostępną. Nawet koleś wynoszący płytę pod kurtką (nawiasem mówiąc, czy nie przypomina on Wam tego grubasa z „Mallrats”, godzinami wpatrującego się w żaglówkę?) nie jest w stanie zakłócić tej idyllicznej, płynącej na lekkich bitach atmosfery. Pani Eryko – chapeau bas. Pani, nie tworzysz tej muzyki, Pani, sama nią jesteś.
Ekstrakt: 80%
Zobacz ten teledysk na blogu „Esensji”.
M.I.A. – „Paper Planes”
Kochana M.I.O.:
Na początku tego listu chciałbym zaznaczyć, że jesteś wielka. Naprawdę. Mało któremu artyście po znakomitym, w pełni nowatorskim debiucie udaje się nagrać jeszcze lepszą drugą płytę. Ty dałaś radę, stawiając nie jeden, lecz dwa kamienie milowe w dziejach europejskiej world music. A wszystko to w przeciągu zaledwie paru sezonów. Nie wiem, jak to robisz, że mocne, zaangażowane teksty jesteś w stanie ubrać w melodie, przy których nogi same rwą się do tańca. Chociaż nie, to sformułowanie jest nad wyraz anachroniczne. Tak samo powtarzalne jak obiegowy początek chyba wszystkich recenzji Twojej najnowszej płytki, jakie czytałem w polskich mediach: „Na albumie »Kala« M.I.A. miażdży uszy słuchaczy seriami rymów spadających niczym bomby z wojennych odrzutowców…” czy coś w tym stylu. W każdym razie o rymach i bombach było na pewno.
Wiesz, ten Twój nowy teledysk to nie jest jakieś dzieło sztuki, ale i tak bardzo mi się podoba. Pokazujesz na nim tę multikulturowość kosmopolitycznego Londynu, z którą najbardziej jest on kojarzony. Jesteś piękna, uśmiechnięta i bardzo, bardzo kolorowa. Taką stolicę Anglii chciałbym znać, marzę o zjedzeniu właśnie tam jednego z tych hinduskich dań, które na klipie wraz z towarzyszącym Ci kucharzem pieczołowicie zawijasz w srebrną cynfolię. Po raz kolejny ujmujesz mnie pozornie przypadkowo dobranymi ciuchami, które na Tobie łączą się w spójną całość. Pamiętam początek lat 90., kiedy to mieszkająca na stałe w Berlinie ciotka Maryla przysyłała nam paczki pełne pstrokatych dresów. Dziś, na obrazku do „Paper planes”, odziana w podobne paskudztwa dumnie paradujesz po ulicach miasta. I do tego ta koszulka zespołu, co to rzekomo skończył się na „Kill’em all”… Choć wiesz, u nas tak mówi się o każdym artyście. Taki żart, haha.
W każdym razie ten nieco przydługi wstęp miał być jedynie preludium do sedna listu. Otóż, droga M.I.O., niniejszym oświadczam, iż pragnę poprosić Cię o rękę. Oficjalnych oświadczyn dokonam podczas Twojego lipcowego koncertu na gdyńskim Open’erze. Myślę, że poznasz mnie bez trudu – będę stał po prawej stronie na widowni (wszystkie najlepsze koncerty mojego życia obejrzałem właśnie z tej strony), w drugim rzędzie (nigdy przy barierce!). Co do wyglądu – wzrost średni, postura typowego RPG-owca, brązowa koszulka w kolorowe kostki Rubika. W przerwach między piosenkami będę krzyczał Twoje pełne imię i nazwisko. Mam nadzieję, że moja propozycja zostanie przez Ciebie przyjęta. To nic, że pozornie więcej nas dzieli, niż łączy. Pomyśl tylko o minach Twych koleżanek, gdy na jednym z babskich wieczorów obwieścisz im triumfalnie: „A mój narzeczony pisze dla »Esensji«!”. Później będziesz już tylko patrzeć, jak ich śniade lica płoną z zazdrości.
Ekstrakt: 70%
Zobacz ten teledysk na blogu „Esensji”.
Britney Spears – „Piece of Me”
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że ten teledysk powstał wyłącznie po to, by przekonać fanów, iż Britney wciąż żyje. Choć z drugiej strony, paradoksalnie, według brukowców egzystująca na pograniczu maligny i szaleństwa Spears wypuściła jeden ze swoich lepszych singli, oparty na nowoczesnych, nieco zrzynających z french-electro bitach i nienachalnej parkietowości wiszącej w powietrzu aż do ostatnich sekund odsłuchu. Zresztą w 2007 roku obłąkanie było wyraźnie w modzie. Kto nie wierzy, niech przypomni sobie, która dama rozdawała karty podczas minionych dwunastu miesięcy, i to po obu stronach Atlantyku. „They tried to make me go to rehab, but I said no, no, no…”. Tak, z czysto marketingowego punktu widzenia opłacało się być w 2007 r. ćpunem – zwłaszcza widowiskowym. Z całym szacunkiem dla Brit, ale ręczę, że pies z kulawą nogą nie czekałby na jej najnowszy album, gdyby nie sensacyjne doniesienia, jakimi karmiła nas bezustannie prasa. Że łysa, chodzi nago, że pożera własne dzieci… Przypomniało mi się takie smutne zdanie wyczytane niegdyś w jednym z tekstów dotyczących fenomenu Pete’a Doherty’ego z The Babyshambles: „Anglicy nie czekają już na jego nową płytę – oni czekają na jego śmierć”. Analogiczna sytuacja do tej, w jakiej znalazła się Spears.
Ta jednak podniosła się (choć zapewne została podniesiona) i nagrała niezły kawałek, w którym udanie pokazuje środkowy palec wszystkim tym, którzy pragnęli ją pogrzebać żywcem. „I’m miss American dream since I was seventeen (…) I’m Mrs. Most Likely to Get on the TV for slippin’ on the streets” . Podobają mi się punche, jakimi najeżony jest cały nowy singiel Brit. Sam teledysk jest nudny i powtarzalny, ale nie o to chodzi. Liczy się scena, w której wkurzona wokalistka maluje wielkie „Sucker” na czole jej blondwłosego absztyfikanta. Każdy, kto zaczyna dzień od porannej kawy i lektury Pudelka, musiał w tym momencie doznać uczucia empatii. Upadła księżniczka popkultury wbrew „kłamstwom, złym językom” ma się dobrze i nagrywa dalej. A ja z całego serca życzę jej na nowej, nieco wyboistej drodze życia – wszystkiego najlepszego.
Ekstrakt: 40%
Zobacz ten teledysk na blogu „Esensji”.
Bonus: Roisin Murphy – „You Know Me Better” (fan video)
Dosłownie parę słów, gdyż sprawa jest niewątpliwie warta uwagi. Zwykle nie zawracam sobie głowy nagraniami fanowskimi, najczęściej składającymi się albo z nachodzących na siebie zdjęć wykonawcy utrzymanych w estetyce slideshow, albo, o zgrozo, ukazującymi pomysłodawcę klipu śpiewającego w rytm odtwarzanej w tle melodii. Tu jednak jakiś mały geniusz tak czujnie skompilował taneczne sekwencje z poprzednich klipów Różyczki, że w rezultacie jako ilustrację najlepszego singla z jej ostatniej płyty otrzymujemy „Dirty Dancing” pełną gębą. To nic, że Roisin jest chyba najważniejszą popową wokalistką XXI wieku, zwróćcie Państwo uwagę na to, jak ta niemłoda już Irlandka potrafi fantastycznie tańczyć! Od siebie dodam tylko, że po wspólnie obejrzanym poznańskim koncercie Murphy część moich męskich znajomych natychmiast zapragnęła mieć z nią dziecko. Nie przesadzam, skalę charyzmy Roisin ogarnąć można wyłącznie po obejrzeniu jej występu na żywo, do czego już teraz gorąco Was zachęcam.
Ekstrakt: 80%
Zobacz ten teledysk na blogu „Esensji”.
powrót do indeksunastępna strona

97
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.