powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LXXV)
kwiecień 2008

Z mgły zrodzony
Brandon Sanderson
Fragment powieści
Prezentujemy fragment powieści Brandona Sandersona „Z mgły zrodzony”. Książka będąca pierwszym tomem cyklu „Ostatnie Imperium” ukaże się nakładem wydawnictwa MAG.
Tytuł: Z mgły zrodzony<br/>Tytuł oryginalny: Mistborn<br/>Autor: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=14121' target='_blank'>Brandon Sanderson</a><br/>Przekład: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=395' target='_blank'>Aleksandra Jagiełowicz</a><br/>Wydawca:  <A href='http://www.mag.com.pl' target='_blank'>MAG</A><br/>Cykl: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/index.html?rodzaj=wszystkie&rodzaj2=cykle&param=1031' target='_blank'>Ostatnie Imperium</a><br/>ISBN: 978-83-7480-080-8<br/>Format: 624s. 135×205mm<br/>Cena: 39,—<br/>Data wydania: 21 marca 2008<br/><br/>Czytelnicy „Elantris” sądzili, że odkryli w Brandonie Sandersonie coś szczególnego. „Z mgły zrodzony” udowadnia, że mieli rację.<br/><br/>Przez tysiąc lat popiól zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, „Skrawek Nieskończoności” rządził władzą absolutną i ostatecznym terrorem, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek i urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora.
Tytuł: Z mgły zrodzony
Tytuł oryginalny: Mistborn
Autor: Brandon Sanderson
Przekład: Aleksandra Jagiełowicz
Wydawca: MAG
Cykl: Ostatnie Imperium
ISBN: 978-83-7480-080-8
Format: 624s. 135×205mm
Cena: 39,—
Data wydania: 21 marca 2008

Czytelnicy „Elantris” sądzili, że odkryli w Brandonie Sandersonie coś szczególnego. „Z mgły zrodzony” udowadnia, że mieli rację.

Przez tysiąc lat popiól zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, „Skrawek Nieskończoności” rządził władzą absolutną i ostatecznym terrorem, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek i urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora.
Czasem martwię się, że nie jestem tym bohaterem, za którego wszyscy mnie mają.
Filozofowie zapewniają mnie, że to właściwy czas, że pojawiły się wszystkie znaki. Wciąż jednak zastanawiam się, czy nie mylą się co do człowieka. Tylu ludzi jest ode mnie zależnych. Powiadają, że trzymam w ramionach los całego świata.
Co by powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że ich obrońca – Bohater Wieków, ich zbawca – wątpi sam w siebie? Może nie byliby wcale zaskoczeni. Właściwie to mnie martwi najbardziej. Może w głębi serca zastanawiają się – tak samo jak ja.
Czy kiedy na mnie spojrzą, zobaczą kłamcę?
Prolog
Z nieba sypał się popiół.
Lord Tresting zmarszczył brwi, podnosząc wzrok na ciemne, południowe niebo, podczas gdy jego służący pospieszyli z parasolem, by osłonić nim lorda i jego dostojnego gościa. Popiół lecący z nieba nie był aż tak niezwykłym zjawiskiem w Ostatecznym Imperium, ale Tresting miał nadzieję, że uniknie czarnych plam sadzy na swej nowej kamizelce i czerwonej kurtce, które właśnie przybyły barką aż z Luthadelu. Na szczęście nie było wiatru – parasol powinien wystarczyć.
Tresting i jego gość stali na patio, znajdującym się na niewielkim wzgórku ponad polami. W opadającym popiele pracowały setki ludzi, odzianych w brunatne kaftany, usiłując ochronić zbiory. Ich ruchy były leniwe i powolne, ale oczywiście to normalne u skaa. Chłopi byli nieruchawą, nieproduktywną bandą. Oczywiście, nigdy się nie skarżyli, wiedzieli, że im się to nie opłaca. Po prostu pracowali zgarbieni, krzątając się cicho i apatycznie. Świszczący obok pejcz ekonoma na chwilę budził ich do żywszych działań, ale skoro tylko nadzorca przeszedł, wracali do poprzedniego, leniwego tempa.
– Ktoś mógłby pomyśleć, że tysiąc lat pracy w polu wystarczy, aby nabrali choć trochę wprawy – zwrócił się Tresting do mężczyzny, stojącego obok niego.
Obligator spojrzał na niego i uniósł brew. Grymas ten podkreślił jego najbardziej wyrazisty rys twarzy – skomplikowane tatuaże, które drobną koronką okalały oczy. Tatuaże były rozległe, sięgały od czoła i obejmowały oba policzki. Był pełnym prelanem – naprawdę ważnym obligatorem. Tresting miał w posiadłości własnych, osobistych obligatorów, ale byli to jedynie pośledni funkcjonariusze, z niewielu znakami wokół oczu. Ten człowiek przypłynął z Luthadel na tej samej barce, którą przybył nowy strój Trestinga.
– Powinieneś widzieć skaa z miasta, Tresting – odparł obligator, spoglądając znowu na robotników skaa. – Ci są całkiem pilni, w porównaniu z ich braćmi z Luthadelu. Masz nad nimi bardziej… bezpośrednią kontrolę. Jak ci się zdaje, ilu stracisz w tym miesiącu?
– Och, pół tuzina, albo trochę więcej – odparł Tresting. – Kilku po chłoście, kilku ze zmęczenia.
– Ucieczki?
– Nigdy! – odparł Tresting. – Kiedy odziedziczyłem ziemię po ojcu, miałem kilka ucieczek, ale zlikwidowałem rodziny uciekinierów. Pozostałym szybko przeszła ochota. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy mieli problemy ze swoimi skaa… uważam, że te istoty łatwo kontrolować, jeśli okaże się odpowiednią stanowczość.
Obligator skinął głową i stał w milczeniu, spowity szarą szatą. Wydawał się zadowolony – bardzo dobrze. Skaa nie byli tak naprawdę własnością Trestinga. Podobnie jak wszyscy inni skaa, należeli do Pana Władyki. Tresting jedynie wypożyczał pracowników od swego Boga, tak samo, jak płacił za usługi swych obligatorów.
Obligator spojrzał w dół, sprawdzając czas na kieszonkowym zegarku, po czym podniósł wzrok na słońce. Pomimo deszczu popiołu słońce jasno świeciło na niebie, wyzierając jaskrawoczerwoną tarczą zza dymnej ciemności nieba. Tresting wyjął chusteczkę i otarł czoło, wdzięczny za cień parasola, osłaniający go przed południowym upałem.
– Doskonale, Tresting – rzekł obligator. – Przekażę twoją propozycję lordowi Venture, tak jak sobie tego życzysz. Dostanie ode mnie przychylne sprawozdanie z twoich działań.
Tresting pohamował westchnienie ulgi. Obligator był obowiązkowym świadkiem w każdej transakcji i przy zawieraniu umów przez szlachtę. Oczywiście, świadkami mogli być pośledniejsi obligatorzy, tacy jakich zatrudniał Tresting, ale wywarcie wrażenia na osobistym obligatorze Straffa Venture znaczyło o wiele więcej.
Obligator spojrzał na niego.
– Dziś po południu wracam kanałem.
– Tak szybko? – zapytał Tresting. – Nie zostaniesz na kolacji?
– Nie – odrzekł obligator. – Choć jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym przedyskutować z tobą. Nie przybyłem tylko na żądanie lorda Venture, lecz również, aby… przyjrzeć się pewnym kwestion z ramienia Kantonu Inkwizycji. Krążą plotki, że lubisz zabawiać się z kobietami skaa.
Trestingowi przeszły po plecach ciarki.
Obligator uśmiechnął się; próbował być rozbrajający, ale Tresting uznał, że jest raczej upiorny.
– Nie wpadaj w przerażenie, Tresting – odrzekł. – Jeśli naprawdę twoje zachowanie dawałoby powody do niepokoju, zamiast mnie byłby tu teraz Stalowy Inkwizytor.
Tresting powoli skinął głową. Inkwizytor. Nigdy do tej pory nie widział tych nieludzkich istot, ale słyszał… opowieści.
– Zostałem usatysfakcjonowany w kwestii twoich relacji z kobietami skaa – rzekł obligator, spoglądając znów na pola. – Z tego, co widziałem i słyszałem, zawsze zacierasz za sobą ślady. Taki człowiek, jak ty – sprawny, produktywny – mógłby w Luthadel zajść daleko. Jeszcze kilka lat pracy, parę dobrych interesów i kto wie?
Obligator odwrócił się, a Tresting poczuł, że się uśmiecha. Nie była to obietnica, nawet wyraz poparcia – obligatorzy w większości byli bardziej biurokratami i świadkami niż duchownymi – ale usłyszeć taką pochwałę z ust jednego z osobistych sług Ostatniego Imperatora… Tresting wiedział, że część szlachty uważała obligatorów za niepokojące istoty – niektórzy wręcz czuli w ich obecności zakłopotanie – ale w tym momencie Tresting mógłby nawet ucałować dostojnego gościa.
Odwrócił się w stronę skaa, którzy spokojnie pracowali pod krwawym blaskiem słońca i leniwie opadającymi płatkami popiołu. Tresting zawsze był szlachcicem zaściankowym, żyjącym spokojnie na plantacji, czasem marzącym o przeprowadzce do Luthadelu. Słyszał o balach i rautach, o przepychu i intrygach, i niezmiernie go to ekscytowało. „Muszę to dzisiaj uczcić”, pomyślał. W czternastym rzędzie motyk pracowała dziewczyna, którą miał na oku już od kilku dni… Uśmiechnął się znowu. Jeszcze kilka lat pracy, tak powiedział obligator. Ale może Tresting zdoła to przyspieszyć, jeśli będzie pracować choć trochę pilniej? Populacja jego skaa rozrosła się ostatnio. Może gdyby ich nieco mocniej przycisnął, zdołałby tego lata mieć większe zbiory i z nawiązką wykonał umowę, jaką zawarł z lordem Venture.
Skinął głową i objął wzrokiem tłum leniwych skaa. Niektórzy pracowali motykami, inni na czworakach, odsłaniając delikatne kiełki spod warstwy popiołu. Nie skarżyli się. Zaledwie ośmielali się myśleć. Tak właśnie być powinno, byli bowiem skaa. Byli…
Zamarł, gdyż jeden ze skaa nagle uniósł głowę. Mężczyzna spojrzał wprost w oczy Trestinga, z iskrą – nie, płomieniem buty – na twarzy. Tresting nigdy nie widział podobnego wyrazu, przynajmniej nie na obliczu skaa. Cofnął się odruchowo, przeszedł go dreszcz, bo ten dziwny skaa o prostym grzbiecie nadal wpatrywał się w jego oczy.
I uśmiechał się.
Tresting odwrócił wzrok.
– Kurdon! – warknął.
Potężny, krępy ekonom podbiegł do niego po zboczu.
– Tak, panie?
Tresting obrócił się, wskazując na…
Zmarszczył brwi. Gdzież stał ten skaa? Byli tacy podobni do siebie, z pochylonymi głowami, ciałami pokrytymi sadzą i popiołem. Tresting zawahał się, szukając wzrokiem. Wydawało mu się, że poznał to miejsce… puste miejsce, gdzie teraz nie było nikogo.
Ale nie. To niemożliwe. Ten człowiek nie mógł tak szybko ulotnić się ze środka grupy. Dokąd mógł pójść? Przecież musi gdzieś tutaj być i pracować ze schyloną głową, jak należy. Ale i tak ten moment pozornej buty był niewybaczalny.
– Panie? – raz jeszcze zagadnął Kurdon.
Obligator stał z boku, obserwując ich z zainteresowaniem. Nie byłoby dobrze, gdyby ten człowiek się dowiedział, że jeden ze skaa zachował się tak bezczelnie.
– Przyciśnij trochę mocniej skaa na południowym odcinku – rozkazał Tresting, pokazując palcem. – Są ślamazarni, nawet jak na skaa. Spuść któremuś lanie.
Kurdon wzruszył ramionami, ale skinął głową. Właściwie nie było powodu do chłosty… ale kto potrzebuje powodu, żeby przyłoić robotnikom? W końcu to tylko skaa.
• • •
Kelsier słyszał różne opowieści.
Słyszał szepty o czasach, kiedy – dawno, dawno temu – słońce nie było czerwone. Niebo nie było wtedy przesłonięte popiołem i dymem, rośliny nie musiały walczyć o życie, a skaa nie byli niewolnikami. W czasach przed Ostatnim Imperatorem. Jednak te czasy właściwie uległy już zapomnieniu. Nawet legendy przestały być wiarygodne.
Kelsier obserwował słońce, wodząc wzrokiem za gigantyczną czerwoną tarczą, która pełzła powoli w stronę zachodniego horyzontu. Przez chwilę stał w milczeniu, sam na pustym polu. Dzień pracy dobiegł końca. Skaa zostali zapędzeni z powrotem do baraków. Wkrótce nadciągną mgły. Wreszcie Kelsier westchnął, po czym odwrócił się, by wąskimi miedzami i ścieżkami przecisnąć się pomiędzy ogromnymi hałdami popiołu. Starał się nie rozdeptywać roślin, choć nawet nie wiedział dlaczego. Zasiew był niewart uwagi. Wątłe kiełki o zwiędniętych liściach wydawały się równie przygnębione jak ludzie, którzy je pielęgnowali.
Chaty skaa wznosiły się ciemnymi plamami w gasnącym świetle. Kelsier widział już pierwsze tworzące się smugi mgły, wiszące w powietrzu i nadające bryłowatym budynkom odrealniony, niematerialny wygląd. Chat nie strzeżono – nie było takiej potrzeby, gdyż żaden skaa nie odważyłby się wychynąć na zewnątrz po nadejściu zmroku. Zbyt mocno obawiali się mgieł.
Kiedyś będę musiał ich z tego wyleczyć, pomyślał Kelsier, zbliżając się do jednego z większych budynków. Ale wszystko w swoim czasie. Pchnął drzwi i wśliznął się do środka.
Rozmowy urwały się natychmiast. Kelsier zamknął drzwi, po czym odwrócił się z uśmiechem. W Sali znajdowało się około trzydziestu skaa. W palenisku pośrodku pomieszczenia płonął mizerny ogień, a stojący obok kocioł był wypełniony wodą z pływającą w niej garścią warzyw – zalążek wieczornego posiłku. Zupa naturalnie będzie jałowa, ale pachniała kusząco.
– Dobry wieczór wszystkim – rzekł Kelsier z uśmiechem, stawiając swoje brzemię przy nodze i opierając się o drzwi. – Jak minął dzień? Jego słowa przerwały milczenie, a kobiety wróciły do przygotowywania kolacji. Grupa mężczyzn, siedząca wokół prymitywnie skleconego stołu, przyglądała mu się jednak z niezadowolonym wyrazem twarzy.
– Nasz dzień był wypełniony pracą, wędrowcze – rzekł Tepper, jeden ze starszych skaa. – Tobie udało się tego uniknąć.
– Praca w polu nigdy mnie nie pasjonowała – odparł Kelsier. – Jest zbyt ciężka dla mojej delikatnej skóry.
Uśmiechnął się, wyciągając przed siebie ręce pokryte warstwami wąskich blizn. Pokrywały one całą skórę, biegnąc wzdłuż, jakby jakaś bestia darła ją szponami w górę i w dół.
Tepper prychnął. Był młody jak na członka starszyzny, zaledwie dobiegał czterdziestki – mógł być najwyżej pięć lat starszy od Kelsiera. Jednak ten obdarty człowiek wyglądał na kogoś, kto lubi mieć ostatnie słowo.
– Nie czas na błahostki – odparł z powagą Tepper. – Kiedy przyjmujemy wędrowca, oczekujemy, że będzie się godnie zachowywał i nie ściągnie na nas podejrzeń. Dzisiaj rano uciekłeś z pola, a to mogło skończyć się chłostą dla pracujących wokół ciebie ludzi.
– To prawda – rzekł Kelsier. – Ale mogli oberwać batem także i za to, że stanęli w niewłaściwym miejscu, że zbyt długo się wahali, czy też za zakasłanie, kiedy ekonom przechodził obok. Kiedyś widziałem, jak człowiek został wychłostany, ponieważ jego pan utrzymywał, że „niewłaściwie mrugnął”.
Tepper usiadł, mrużąc oczy, sztywno jak drąg i z nieustępliwym wyrazem twarzy oparł przedramiona na stole.
Kelsier westchnął i wywrócił oczyma.
– Dobrze, jeśli chcecie, to sobie pójdę. Już mnie nie ma.
Zarzucił worek na ramię i nonszalancko otworzył drzwi.
Przez szczelinę natychmiast zaczęła wsączać się mgła, unosząc się leniwie wokół Kelsiera, zbierając na podłodze i pełznąc przez kurz jak nieśmiałe zwierzę. Kilka osób krzyknęło ze strachu, choć większość była zbyt oszołomiona, by wydać z siebie głos. Kelsier stał przez chwilę nieruchomo, spoglądając na mroczne smugi mgły, wijące się powoli wokół paleniska.
– Zamknij drzwi – słowa Teppera brzmiały jak błaganie, a nie jak rozkaz.
Kelsier spełnił żądanie, pchnął drzwi i odciął strumień białej mgły.
– Mgła nie jest tym, co sądzisz. Boicie się jej o wiele za bardzo.
– Ludzie, którzy pogrążają się w mgle, tracą dusze – szepnęła kobieta.
Jej słowa obudziły wątpliwość – czy Kelsier wędrował we mgle? A jeśli tak, to co się stało z jego duszą?
Gdybyś tylko wiedziała, pomyślał Kelsier.
– Cóż, jeśli dobrze rozumiem, zostaję. – Skinął ręką na chłopaka, żeby przyniósł mu stołek. – I bardzo dobrze… szkoda by było, żebym poszedł, nie dzieląc się z wami tym, co wiem.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.