powrót do indeksunastępna strona

nr 03 (LXXV)
kwiecień 2008

Autor
Kazimierz Tański – świadek historii
ciąg dalszy z poprzedniej strony
24 marca 1945 roku Tański otrzymał powołanie do Ludowego Wojska Polskiego. Wcześniej już w szeregach LWP znaleźli się jego AK-owscy zwierzchnicy, oficerowie „Błyskawica” i „Brzoza”, którzy przydzieleni zostali do jednostki w Kamieniu Pomorskim. – Trafiłem do samodzielnej kompanii Ochrony Przeciwlotniczej w Poznaniu, zostałem celowniczym. Z Poznania kompanię oddelegowano pociągiem do Stargardu Szczecińskiego. Pamiętam, jak płonęły lasy. Żar był nie do wytrzymania. By się choć trochę przed nim uchronić, zrobiłem sobie budę jak dla psa i chowałem się w środku. Nad naszymi głowami niejednokrotnie jeszcze przelatywały niemieckie samoloty – mówi pan Kazimierz. W Stargardzie żołnierzy OPL zakwaterowano w poniemieckich koszarach. W tym samym czasie tworzono tam również podległą wojskowej komendzie miasta jednostkę żandarmerii i rekrutowano do niej żołnierzy: – Z naszej kompanii wzięto trzech, w tym również mnie. Komendantem Żandarmerii Wojskowej w Stargardzie był wówczas były oficer AK, Zacharasiewicz. Może coś o mnie wiedział i dlatego zagarnął pod swoje skrzydła. Musiał coś wiedzieć albo przeczuwać, bo miał do mnie duże zaufanie.
Po czterech miesiącach służby w lipcu 1945 roku Kazimierza Tańskiego skierowano do szkoły oficerskiej w Lublinie. Istniały tam w zasadzie dwie szkoły: jedna kształciła oficerów polityczno-wychowawczych (po trzech miesiącach nauki odsyłano ich już, ze stopniem podporucznika, do jednostek), druga – oficerów wojsk liniowych (tu szkolenie trwało rok). Tański miał zostać oficerem liniowym: – Jesienią dowiedzieli się skądś o akcji w Mieścisku, dzięki której uratowaliśmy przed pewną śmiercią wszystkich mężczyzn w miasteczku. Przyszedł odpowiedni rozkaz i podczas uroczystości, na której obecny był sam marszałek Michał Rola-Żymierski, wręczono mi order Virtuti Militari IV klasy. Pan sobie wyobraża?! Komunista wręczył order AK-owcowi.
Lubelskiej szkoły nie dane było jednak Tańskiemu skończyć. – Mianowano mnie podporucznikiem i nakazano jechać do Szczecina. Pytałem: „Dlaczego? Przecież chcę skończyć szkołę”. A oni na to: „Nie pytajcie, tam skończycie” – wspomina pan Kazimierz. W Szczecinie przyjęty został do Oddziału Informacji Wojskowej 12. Dywizji II Armii LWP, słowem: został oficerem politycznym w wywiadzie wojskowym. Zwierzchnicy z AK odnieśli się do tej nominacji przychylnie. Bardzo chcieli mieć w takiej instytucji swojego człowieka. – Moim dowódcą w Szczecinie był radziecki pułkownik w polskim mundurze, niejaki Borysow. Po polsku to on jednak nawet słowa nie umiał. Zastępował go wileński Żyd o nazwisku Olański i to z nim załatwiało się wszystkie sprawy – dodaje.
„Jesteś spalony!”
Więzienie Kazimierz Tański opuścił w roku 1949, mając 25 lat</br> Fot. Archiwum rodzinne
Więzienie Kazimierz Tański opuścił w roku 1949, mając 25 lat
Fot. Archiwum rodzinne
Na przełomie 1945/46 roku zdarzyła się taka oto historia: Aresztowano w Szczecinie dwóch kurierów Armii Krajowej z Londynu, którzy przybyli do Polski z pieniędzmi, i zamknięto ich w dwóch pojedynczych celach w areszcie 12. Dywizji. Jednemu z Niemców pracujących dla polskiego wojska rozkazano w piwniczce wmurować kratę w oknie, aby można było obu umieścić w jednej, naprędce przygotowanej celi. – Musiałem coś zrobić! Pod nieobecność murarza wlałem do zaprawy ocet, który bardzo spowalniał twardnienie. Na taką też zaprawę Niemiec wmurował kratę. Szczęście nam sprzyjało, bowiem tego samego dnia jeden z generałów wyprawiał uroczystość, chyba imieniny. Zaproszeni na nie byli wszyscy oficerowie, zapowiadało się wielkie pijaństwo. Wcześniej już przygotowałem sobie gryps. Żołnierza pilnującego aresztantów na zewnątrz budynku wysłałem po raportówkę, którą specjalnie zapomniałem zabrać z biura. Kiedy zostaliśmy sami, podałem kurierom gryps i dodałem kilka słów od siebie. W nocy udało im się wyrwać kratę i uciec. Rano rozpętało się najprawdziwsze piekło, przeczesywano cały Szczecin, ale zbiegów nie udało się już złapać – opowiada z dumą pan Kazimierz.
Być może właśnie po tym zdarzeniu grunt pod stopami młodego oficera zaczął się palić. – Przełożeni kazali mnie śledzić, często sprawdzali, coraz mniej mi ufali. Albo uznali, że się do tej roboty nie nadaję, albo dowiedzieli się czegoś o mojej przeszłości – wspomina pan Tański. W marcu 1946 roku na szczecińskim bazarze spotkał się potajemnie z „Błyskawicą” i „Brzozą”, towarzyszyła im również łączniczka „Wanda”, młoda dziewczyna, której udało się przeżyć powstanie warszawskie: – Zachowało się bardzo już dzisiaj zniszczone zdjęcie z tamtego spotkania: nas troje w mundurach oficerów LWP i Wanda w kostiumie niedźwiedzia.
Właśnie wtedy łączniczka przekazała Tańskiemu rozkaz brzmiący mniej więcej tak: „Jesteś spalony! Masz niezwłocznie uciekać do Wrocławia”. Kazimierz nie zastanawiał się długo: wsiadł do najbliższego pociągu do Poznania, tam przesiadł się i pojechał do Wrocławia, by stawić się pod wskazany przez „Wandę” adres. – W szczecińskiej dywizji zawsze panował ogromny bałagan. Bywało, że żołnierz znikał na parę dni i dopiero po czasie zauważano jego nieobecność. Teraz działało to na moją korzyść – wyjaśnia starszy pan. We Wrocławiu w starej kamieniczce przyjęły go dwie starsze panie, żony przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, uciekinierki z Warszawy. U nich postanowił przeczekać pierwsze dni.
Ucieczka z aresztu
– Po Wrocławiu chodziłem w mundurze, co z jednej strony było świetnym kamuflażem, z drugiej jednak przyczyniło się prawie do mojej wpadki – zauważa pan Kazimierz. Pewnego dnia na moście przecinającym Odrę zatrzymał go patrolujący ulice major z Komendy Miasta. Zażądał dokumentów: – Na szczęście nie miałem przy sobie raportówki. Zacząłem więc zmyślać. Powiedziałem mu, że byłem w restauracji z kolegą i dwiema dziewczynami. Jedna z nich musiała iść wcześniej do domu i ja się zaoferowałem, że ją odprowadzę. Wszystkie swoje rzeczy zaś zostawiłem koledze i teraz po nie wracam. Major na to, czy mam pistolet? Ja, że mam. Proszę dać! Dałem.
Pozostała część tej historii przypomina scenariusz szpiegowskiego filmu. Major nie chciał odpuścić. Zażądał, aby razem odszukali kolegę Tańskiego. Kazimierz poprowadził go do pierwszej napotkanej restauracji, gdzie oczywiście swego przyjaciela już „nie zastał”. Razem udali się więc do komendy miasta: – Pora była późna. Major przekazał mnie oficerowi dyżurnemu, po czym powiedział, że się spieszy i porozmawiamy dopiero rano. Zamknięto mnie w pokoju na piętrze, skąd – zdawałoby się – nie można było uciec. Zeskoczyć nie mogłem, za bardzo bałem się, że skręcę kostkę albo złamię nogę.
Wzdłuż ściany pokoju ciągnęły się jednak kable prądowe w ołowianych obwódkach. Tański zerwał je, przywiązał do grzejnika mieszczącego się pod parapetem i spuścił za okno. – Kiedy zerwałem kabel, nastąpiło gdzieś spięcie i wszędzie zgasło światło. Po kablu szybko zszedłem na dół. Ale co dalej? Byłem dopiero na dziedzińcu kamienicy, a wszędzie dokoła pełno wojska. Po ciemku odnalazłem nieco uchylone okno do ubikacji na parterze i wszedłem do środka. Tam poczekałem, aż nieco się uspokoi. Potem wyszedłem na korytarz i ruszyłem w stronę bramy. Szczęście ciągle mi sprzyjało. Wartownik spał na pace ciężarówki. Ostrożnie przeszedłem obok niego, uchyliłem bramę i wyszedłem na wrocławski rynek. Byłem wolny! – kończy.
Dalsze pozostawanie we Wrocławiu wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Następnego dnia rano Tański, już w cywilnym ubraniu, pojechał do Opola.
„Wzejdzie mi blady księżyc zmartwychwstania…”
W 1992 roku Tański wstąpił do Związku Solidarności Polskich Kombatantów</br> Fot. Archiwum rodzinne
W 1992 roku Tański wstąpił do Związku Solidarności Polskich Kombatantów
Fot. Archiwum rodzinne
Aresztowanie
Na ostatni dzień czerwca 1946 roku władza ludowa zaplanowała referendum, z inicjatywą przeprowadzenia którego trzy miesiące wcześniej wystąpiła Polska Partia Robotnicza. Komunistyczna Krajowa Rada Narodowa uchwaliła szybko odpowiednią ustawę, na mocy której w plebiscycie społeczeństwo polskie miało odpowiedzieć na trzy pytania: 1) czy jest za zniesieniem Senatu, 2) czy opowiada się za przeprowadzeniem reformy rolnej i nacjonalizacji gospodarki oraz 3) czy pragnie utrwalenia polskiej granicy zachodniej na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej. Władze natychmiast przystąpiły do ożywionej kampanii politycznej, zewsząd atakowało ludzi hasło: „3 razy tak”. Kazimierz Tański nawet gdyby chciał, nie mógł głosować. Po ucieczce ze Szczecina i wpadce we Wrocławiu, która cudem nie zakończyła się aresztowaniem i osadzeniem w więzieniu, ukrywał się nie tylko przed funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, ale i Żandarmerią Wojskową. Nie chcąc już więcej ryzykować, postanowił znaleźć bezpieczniejszy azyl. Takim miejscem wydało mu się Opole. Na Ziemie Odzyskane przybywało wtedy mnóstwo ludzi z całej Polski, nowe twarze nikogo nie dziwiły: – Tam zresztą mieszkał mój wuj. Był, jak to wówczas nazywano, kapitanem słodkich wód i pełnił funkcję komendanta śluzy na Odrze. Nad rzeką, z dala od centrum miasta i ludzi, miał jednorodzinny domek. Jedyną rzeczą, jakiej tam nie brakowało, był spokój.
Dni upływały Tańskiemu, zdawałoby się, beztrosko. Często spacerował brzegiem Odry lub w pobliskim lesie, pomagał krewnym w pracach przydomowych. Cieszyć mógł się także, choć tylko w duchu, z otrzymanego awansu na kapitana Armii Krajowej. Był w tym czasie również świadkiem wielkiej uroczystości, jaka miała miejsce w Opolu we wrześniu 1946 roku – pierwszych powojennych centralnych dożynek połączonych z zaślubinami z Odrą. Przyjechali na nie komunistyczni oficjele, nie brakowało ani Bolesława Bieruta, ani marszałka Michała Roli-Żymierskiego. – Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówiono wtedy o przygotowanym właśnie w Opolu zamachu na Bieruta – przypomina sobie pan Tański. Członkowie Armii Krajowej zostali postawieni w stan gotowości bojowej. Mieli czekać, co wyniknie. Tymczasem na uroczystość przyjechało sporo gości z zagranicy i dowództwo AK, obawiając się bezmyślnej strzelaniny i mogących wyniknąć z tego nieprzewidzianych konsekwencji, rozkaz ponoć odwołało. – Pamiętam ten dzień jak dziś: Bierut przechodził kilka metrów obok mnie, przemawiał, a na koniec rzucił pierścień do Odry. Po paru godzinach oficjele odjechali – wspomina pan Kazimierz. Czy Tański mógł przewidywać, że to jeden z ostatnich dni jego wolności? Dokładnie 1 października został aresztowany: – Do mojej kuzynki przychodził ubek, udawał, a może był naprawdę w niej zakochany… Prawdopodobnie to on na mnie doniósł, bo mogłem mu się wydać podejrzany.
W rękach oprawców
Krzyż Armii Krajowej </br> Fot. Wikipedia
Krzyż Armii Krajowej
Fot. Wikipedia
Po aresztowaniu w domu wuja Kazimierz Tański przewieziony został pod eskortą do wojskowej komendy miasta. Przyznał się, jak się naprawdę nazywa i z jakiej uciekł jednostki, mając nadzieję, że dzięki temu natychmiast odesłany zostanie do Szczecina. Odesłano go jednak do Koszalina, ponieważ tam właśnie w międzyczasie przeniosło się dowództwo 12. Dywizji II Armii LWP. – Miałem nadzieję, że u swoich coś wskóram, że uda mi się jakoś ze wszystkiego wytłumaczyć. Nie spodziewałem się jednak, że po mojej ucieczce tyle rzeczy na mój temat wyjdzie na jaw. W grę wchodziła już nie tylko dezercja – mówi.
Rozpoczęło się pięciomiesięczne śledztwo prowadzone w Bydgoszczy (w II Okręgu Wojskowym), dokąd po raz kolejny przeniesiono jednostkę. – Czas ten spędziłem w wojskowym areszcie śledczym mieszczącym się na terenie koszar. Nikt nie mógł się ze mną kontaktować, więc przydzielili mi pojedynczą celę gdzieś w piwnicy. O pryczy z siennikiem mogłem jedynie pomarzyć. Z początku spałem bezpośrednio na betonowej posadzce, potem kogoś ruszyło sumienie i dostałem do celi zwykłą pilśniową płytę. Śpiąc na niej, czułem się, jakbym leżał na najwygodniejszym łóżku świata. Miałem już wtedy strupy na biodrach od tego spania na betonie.
Śledztwo prowadzono nocami. Do sprawy Tańskiego przydzielono dwóch oficerów. Przesłuchiwali go na zmianę, rzadko który z nich był trzeźwy. Po pijaku łatwiej było im znieść widok katowanego człowieka. Czasami odbywało się to jak na filmach z czasów wojny: śledczy naciskał ukryty pod blatem stołu przycisk, na dźwięk którego z pokoju obok wchodziło dwóch mężczyzn, zostawali sam na sam z przesłuchiwanym i torturowali go. – Ci dwaj to byli Rosjanie – wspominał pan Kazimierz. – Pomysłowości im nie brakowało. Bili po całym ciele bykowcem zakończonym ołowianą kulą. Potem kazali klękać na ryczce stojącej przy samej ścianie, w którą wmurowane były specjalne paski. Związywali nimi ręce, po czym bili po piętach. Od tego bicia wcale nie pięty bolały, ale miało się uczucie, jakby z bólu coś chciało głowę rozerwać. Kiedy i tego było im mało, potrafili wbijać drzazgi pod paznokcie. Po takim przesłuchaniu nie byłem w stanie wrócić do celi o własnych siłach. Zanosili mnie tam strażnicy i rzucali na beton.
Była jeszcze jedna tortura, której Tańskiemu udało się na szczęście uniknąć. Na korytarzu stała wmurowana w ścianę szafa, tak wąska, że zamknięty w niej na kilka godzin człowiek nie był nawet w stanie się obrócić. Kto wszedł do niej przodem, plecami do drzwi, mógł się udusić, nie mając dostępu do powietrza. Na suficie nad szafą znajdowały się odwrócone do góry nogami stopnie schodów. Czasami lano stamtąd zimną wodę, krople spływały powoli i uderzały w głowę. Po dłuższym czasie miało się wrażenie, że to nie krople wody, ale ciężki młot. – Raz, idąc na śledztwo, widziałem, jak otwierają drzwi tej szafy. Wypadł stamtąd człowiek, młody podporucznik. Już nie żył – starszy pan na chwilę milknie.
Nareszcie wolność!
Mało komu udawało się przeżyć pięć miesięcy tak intensywnego śledztwa: – Po przesłuchaniach, leżąc na betonie, modliłem się do Boga, by pomógł mi przetrwać, przetrzymać to piekło. Wiadomość o tym, że w końcu ma dojść do rozprawy, przyjąłem jak największe szczęście, wiedziałem bowiem, że przeżyję. Ktoś nade mną czuwał.
Opłaciła się Tańskiemu upartość i trzymanie języka za zębami: – Im przecież wcale tak naprawdę nie chodziło o mnie. Chcieli tylko, bym wydał innych, całą – jak twierdzili – organizację. A ja nie mówiłem nic. Byłem pewien, że w momencie, kiedy się przyznam, wydam na siebie wyrok śmierci.
Rozprawa odbyła się w Bydgoszczy w marcu 1947 roku, trwała dwa dni. Tański, choć mógł skorzystać z usług adwokata z urzędu, postanowił bronić się sam. – Za działalność w podziemnej organizacji, czyli artykuł 88. Kodeksu Karnego Wojska Polskiego, samowolne oddalenie się od jednostki i bezprawne noszenie munduru prokurator zażądał dwunastu lat. Dostałem w sumie osiem, a że od razu objęła mnie amnestia, wiedziałem, że będę siedział trzy lata – wyjaśnia starszy pan.
Młody wiek i dobra opinia w wojsku zadziałały na korzyść oskarżonego. Karę odsiadywał Kazimierz Tański w trzech więzieniach: najpierw w Bydgoszczy, później w Koronowie, by na ostatnie trzy miesiące zostać przeniesionym do więziennego gospodarstwa rolnego w Potulicach. Stamtąd wyszedł na wolność. – W jednoosobowych celach siedziało po pięciu, sześciu politycznych. Spaliśmy na siennikach, które co noc rozkładaliśmy na podłodze. Rodzina raz w miesiącu przysyłała do więzienia paczkę. Takie były przepisy. Także raz w miesiącu przysługiwały nam widzenia. Zrezygnowałem z nich jednak. Zbyt często obserwowałem kolegów współwięźniów, którzy po spotkaniach z rodzinami, załamani, mówili: „Lepiej by było, żebym się z nimi nie spotkał” – wspomina pan Tański. Więźnia sadzano w jednej celi otoczonej siatką, w drugiej podobnej naprzeciwko siedziała osoba, która przybyła, by się z nim spotkać. Rozdzielał ich wąski korytarz, środkiem którego tam i z powrotem przechadzał się strażnik, podsłuchując rozmowy: – Lepiej było już pisać. Chociaż listy, dwa w miesiącu, również przechodziły przez więzienną cenzurę… Miał Tański jednak i szczęście, ponieważ miesiące spędzone w areszcie zaliczono mu do wyroku. Tym samym wyszedł na wolność w końcu września 1949 roku: – Naprzeciw zakładu karnego stał kiosk spożywczy, a ja przez cały czas odsiadki miałem ochotę na marynowane śledzie. I właśnie w tym kiosku zobaczyłem przez szybę wielki słoik ze śledziami. Kupiłem dwie ryby, bułkę i zajadałem się tym, idąc na dworzec.
„Wierzę w nadzieję, w miłość nieskończoną…”
Kapitan Kazimierz Tański w 2000 roku </br>Fot. Sebastian Chosiński
Kapitan Kazimierz Tański w 2000 roku
Fot. Sebastian Chosiński
Codzienność
Po opuszczeniu zakładu karnego w Potulicach w końcu września 1949 roku Kazimierz Tański wrócił do rodzinnego Mieściska. Miał zaledwie 25 lat, szukał pracy. Jako były więzień polityczny mógłby jej długo szukać, gdyby z pomocą nie przyszli krewni: – Miałem to szczęście, że brat matki był dyrektorem państwowego przedsiębiorstwa budowlanego w Wągrowcu. On przyjął mnie do pracy jako cieślę.
Po ukończeniu specjalnego kursu kierowników robót budowlanych Tański coraz częściej wyjeżdżał w delegacje, kierował pracami budowlanymi w terenie: – Budowaliśmy między innymi PGR-y w Łabiszynie, Redgoszczy. W Mieścisku spędzałem jedynie soboty i niedziele, jak przed laty, kiedy w czasie wojny byłem pracownikiem w zakładach Cegielskiego. Kilka lat później, po październikowej „odwilży” 1956 roku, postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Właśnie wtedy ruszyła trochę prywacizna. Zaryzykowałem i otworzyłem w Mieścisku betoniarnię. Robiłem kręgi studzienne, pustaki. Z początku interes nawet się rozwijał. Szybko jednak zaczęły piętrzyć się trudności.
Oficjalne comiesięczne przydziały cementu starczały na kilka dni. Aby utrzymać produkcję na stałym poziomie, trzeba było kupować cement od gospodarzy, rolników, którym przysługiwał on w zamian za oddanie zwierząt do uboju. – Po ośmiu latach betoniarnię zamknąłem i wraz z kolegą założyłem firmę budowlaną. Było łatwiej. Mieliśmy narzędzia i zajmowaliśmy się samym wykonawstwem. Często zatrudniani byliśmy, także przez firmy państwowe, jako podwykonawcy – wspomina.
Po wyjściu z więzienia pan Kazimierz założył rodzinę. Żona miała na imię Klara. W październiku 1950 roku urodził się Tańskim pierworodny syn Leszek, cztery lata później córka Mariola, po dwóch kolejnych latach drugi syn Jerzy. Życie rodzinne, choć szczęśliwe, przetykane było wielkimi tragediami: śmiercią żony i syna Jerzego (w wieku osiemnastu lat). – Potem ożeniłem się po raz drugi. Z Reginą Pech, tą dziewczyną, u której ukrywałem się w 1945 roku. A kiedy i ona zmarła na cukrzycę, wstąpiłem w związek małżeński po raz trzeci. Moja obecna żona ma na imię Mirosława i pochodzi z południa Polski – kontynuuje starszy pan.
Rehabilitacja
Jeszcze w PRL-u Tański wstąpił do ZBoWiD-u. To, a także uprawnienia kombatanckie, zdecydowało o tym, że w 1975 roku mógł przejść na wcześniejszą emeryturę. – Do PZPR nigdy nie należałem. A kiedy w 1992 roku powstał Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, od razu się do niego zapisałem, rezygnując jednocześnie z członkostwa w ZBoWiD-zie – mówi pan Tański. Z początku kombatanci z terenu byłego powiatu wągrowieckiego podlegali pod poznański oddział związku. Kiedy jednak liczba miejscowych członków znacznie wzrosła, powołali do życia koło w Wągrowcu. – Obecnie jest nas ponad stu, w tym także wiele osób represjonowanych przez III Rzeszę, które jako dzieci bądź młodzież wywiezione zostały do Niemiec na roboty – tłumaczy.
Pan Tański może z dumą opowiadać o swoich losach, nie ciążą już bowiem na nim żadne ze stawianych mu przed ponad pięćdziesięciu laty zarzuty. Po 1989 roku starał się o rehabilitację i otrzymał ją. Choć nie bez kłopotów: – Okazało się, że papiery dotyczące mojej sprawy nie zachowały się, najprawdopodobniej zostały przez kogoś zniszczone. Tak przynajmniej poinformowano mnie w gdańskim archiwum wojskowym. Odszukałem więc wymaganych dwóch świadków, złożyłem wniosek o rehabilitację i czekałem na rozprawę. Ta odbyła się przed sądem w Bydgoszczy.
Kolegium sędziowskie wydało jednak wyrok nieprzychylny Tańskiemu. Nie pozostało mu wówczas nic innego, jak odwołanie się do Wojskowego Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Ten zaś stanął po stronie byłego AK-owca. Odbyła się powtórna rozprawa, podczas której wyrok wydany na Tańskiego w 1947 roku został unieważniony. Jednocześnie przyznano mu rekompensatę pieniężną za trzy lata spędzone w więzieniu. Sprawiedliwości stało się zadość. Ważniejsze jednak niż pieniądze były odznaczenia, jakie otrzymał były żołnierz Armii Krajowej: Krzyż AK przyznany mu przez prezydenta Lecha Wałęsę w 1994 roku oraz dwa lata później Krzyż Zasługi „Semper Fidelis”, ustanowiony przez Związek Solidarności Polskich Kombatantów.
Ostatni Mohikanin
Minęło już ponad 50 lat od opisywanych wydarzeń. Czas jednak nie zatarł wspomnień, choć wielu ludzi skazał na zapomnienie. – Nigdy więcej nie spotkałem się już ani z „Błyskawicą”, ani z „Brzozą”. Ostatni raz wtedy, w marcu 1946 roku, na szczecińskim bazarze, kiedy łączniczka „Wanda” kazała mi uciekać. Podejrzewać jedynie mogę, że i oni nie uniknęli aresztowania. Może zostali wywiezieni do Rosji, a może zamordowano ich w jakimś polskim więzieniu. Wątpię, by jeszcze żyli – mówi ze smutkiem starszy pan.
Dziś pan Kazimierz prowadzi spokojne życie emeryta. Znany jest w Mieścisku jako działacz społeczny, przyjeżdża do Wągrowca, gdzie spotyka się z przyjaciółmi kombatantami. – Wielu moich kolegów miało podobne do mojego życiorysy. Ale jest ich już coraz mniej, umierają, ja jestem jednym z ostatnich z tego pokolenia… – kończy swoją historię.
Tytuły wszystkich części cyklu zaczerpnięte zostały z wierszy Zygmunta Krasińskiego.
powrót do indeksunastępna strona

121
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.