powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXXVII)
czerwiec 2008

Ryśka, nie wracaj do Teksasu!
Rykarda Parasol ‹Our Hearts First Meet ›
To nie artystyczny przydomek – naprawdę się tak nazywa. Obdarzona zmysłowym głosem i charakterystyczną urodą wokalistka zakończyła pięciodniowe tournée po Polsce. I niech biją się w piersi, którzy twierdzili, że muzyce Rykardy Parasol brakuje ognia, a jej ballady to usypiające „smęty”.
Zawartość ekstraktu: 80%
‹Our Hearts First Meet ›
‹Our Hearts First Meet ›
Rykarda Parasol, Wrocław, Firlej, 21 maja 2008
Można było mieć obawy o frekwencję. Bilety na pierwsze cztery koncerty sprzedały się nader dobrze, jednak we Wrocławiu dystrybucja szła niemrawo, a pogoda i finał piłkarskiej Ligi Mistrzów nie pomagały w zapełnieniu sali Firleja. Ostatecznie w klubie pojawiło się około 80 osób – katastrofie udało się zapobiec, jednak rezultat ten trudno uznać za wymarzony. Tym bardziej mógł dziwić brak miejsc siedzących na spokojnym przecież, według przewidywań, przedstawieniu. Zostało to wyjaśnione; po nieco ponad półgodzinnej zwłoce na scenie pojawił się szef lokalu, obwieścił, że krzesełka usunięto na życzenie muzyków i z autentyczną radością zapowiedział atrakcję wieczoru.
Smukła atrakcja wieczoru przez bark przewieszoną miała gitarę. Odziana w czarną sukienkę, żółte szpilki i takąż chustkę zawiązaną na ramieniu, spotkała się z oszczędnym przywitaniem. Mimo że Wrocław był ostatnim przystankiem na polskim etapie jej podróży, podczas kilku początkowych utworów artystka pozostawała wyraźnie spięta. Na szczęście szybko nawiązała kontakt z audytorium i po paru chwilach koncert rozpoczął się na dobre. Od pierwszych taktów można było usłyszeć ostrzejsze aranżacje znanych wcześniej kompozycji, przeplatane numerami z nadchodzącego albumu. Dla muzyki Rykardy ukuto termin „rock noir” i jeśli ktoś miał wątpliwości odnośnie tego pierwszego członu, musiały minąć bezpowrotnie. O ile twórczość wokalistki nieraz porównywana jest do ballad Nicka Cave′a, o tyle jej koncertowemu obliczu bliżej do zadziornych dokonań Australijczyka z czasów najpóźniej „Let Love In”. Cięższa od albumowej gitara Wymonda Milesa, głośna perkusja i mocny, wszechstronny (pomiędzy PJ Harvey i Diamandą Galás) głos głównej bohaterki widowiska nie pozwalały stać w miejscu. Najbardziej zaskoczyło prawdziwie psychodeliczne wykonanie „Night on Red River” z hałaśliwą improwizacją w środku. Od czasu wydania „Our Hearts First Meet”, jedynej dotąd pełnoprawnej płyty, pani Parasol nie zmieniła w swojej grupie tylko jednego muzyka – wspomnianego już Milesa. To on, rzecz jasna, grał pierwsze skrzypce pośród wspomagających Rykardę instrumentalistów. Zasiadał od czasu do czasu przy pianinie, za każdym razem próbując pokazać dźwiękowcowi, że klawisze winny zabrzmieć znacznie głośniej; przede wszystkim jednak używał gitary. Dwukrotnie złapał za smyczek i potraktował nim instrument – uzyskane tony, dalekie od kakofonii typowej dla tego typu eksperymentów, układały się w klimatyczne melodie. Towarzyszyli mu identycznie ubrany, równie niewielkiej postury basista Zach Brewer oraz perkusista Ryan Dylla. Brewer i Miles, w razie potrzeby, służyli za chórek. Panowie byli bardziej mobilni od swojej liderki, której także zdarzało się obrócić i ruszyć biodrami. Co prawda po scenie nikt nie biegał – nie to miejsce, nie ten czas, nie ta muzyka – lecz dynamiki nie brakowało.
Rykarda Parasol<br>Fot. Wojciech Kostoglu
Rykarda Parasol
Fot. Wojciech Kostoglu
Pazur, pokazany przez panią Parasol i The Tower Ravens (tak nazywa się jej zespół), nie wykluczył nostalgicznej atmosfery; nieco tajemniczej, przywodzącej na myśl amerykańskie południe i westerny, zadymione knajpy i porządną whiskey. Utwory w innych wersjach, zyskując wiele, nie postradały swego pierwotnego klimatu. Nie zniweczyły go nawet okrzyki wstawionego widza, domagającego się uparcie coverów Death In June. Godzina występu upłynęła szybko i najbardziej znaną pieśnią artystki, „Hannah Leah”, zakończył się podstawowy set.
Wrocławska publiczność była wszakże niezaspokojona i po salwie oklasków Rykarda wróciła na scenę. Na chwilę pojawiła się sama, by zaśpiewać balladę tylko w towarzystwie własnej gitary; potem dołączyła do niej reszta grupy. Nie skończyło się na jednym bisie – koncert przedłużył się o ponad kwadrans, a kilka minut przed godziną 22 zespół ostatecznie zniknął za kulisami. Tuż po występie wokalistka i trójka jej akompaniatorów udali się do baru, gdzie otwarta na rozmowy Rykarda odbierała całkowicie zasłużone gratulacje i podpisywała płytę.
Fot. Wojciech Kostoglu
Fot. Wojciech Kostoglu
A po płytę z pewnością warto sięgnąć, chociaż w porównaniu z kapitalnym, koncertowym wydaniem, studyjna odsłona twórczości Parasol wypada blado. Nadal jest to jednak kawał bardzo dobrej muzyki. Znacznie łagodniejszej, ale i bogatszej instrumentalnie - na krążku usłyszeć można skrzypce, akordeon, organy, a nawet theremin. Utwory nagrywane w różnych składach, trzeba przyznać, zostały umiejętnie rozmieszczone na płycie. Najlepsze bowiem fragmenty ulokowane są albo na początku, albo blisko finiszu („Lonesome Place”, „Texas Midnight Radio”). Dzięki temu nieco słabsze, a nadal dobre kawałki, ustępują w pamięci miejsca najciekawszym. Jak choćby poprzedzonej akordeonową introdukcją („Good Sick”), intensywnej, w stylu Cave’a, „Hannah Leah”, gdzie Rykarda ma wokalne wsparcie Neila Buscha i Colleena Browne′a. W zestawie przoduje „Night on Red River” – numer zadziorny, gitarowy, eklektyczny, niepokojący. Mógłby z powodzeniem znaleźć się na ścieżce dźwiękowej do filmu „Od zmierzchu do świtu”. Nastroje rozłożono perfekcyjnie – gdy po płynących, stonowanych „Lullaby For Blacktail” i „Weeding Time” robi się nieco sennie, do gry wkracza, być może nieco przesłodzona, żwawa melodia „Candy Gold”. Dalej świetny „Arrival, A Rival”, czyli wspomnienie Teksasu. Wprawdzie Parasol przyszła na świat w San Francisco, lecz to właśnie Stan Samotnej Gwiazdy – gdzie spędziła kilka lat – jest miejscem, do którego odwołuje się najczęściej. Co później? Akordeon w „How Does a Woman Fall?”, w ślad za „Good Fall”, instrumentalną miniaturką; „En Route” z pierwszorzędnym, oldschoolowym pianinem; rewelacyjny, melorecytowany bluesior „Lonesome Place”, z nieco mniej bluesowym refrenem i równie doskonałe „Texas Midnight Radio”, gdzie Rykarda, nie po raz pierwszy, bawi się swym głębokim głosem wokalizując bez słów. Na ostatku druga, odrobinę żywsza część „Weeding”, jeszcze jedna potwórka, tym razem z „Good Sick” oraz ballada z pianinem i skrzypcami, w której artystka odradza niejakiej Janis powrót do – gdzieżby indziej – Teksasu. Niby muzyka mało odkrywcza, od początku do końca odwołująca się do amerykańskiej tradycji: country, folku i bluesa; jednak niezwykle wysmakowana i magiczna. W dodatku – niepokorna. A na koniec dobra wiadomość: na żywo najbardziej porywały numery, których na „Our Hearts First Meet” nie ma. Czyli jest na co czekać.



Tytuł: Our Hearts First Meet
Wykonawca / Kompozytor: Rykarda Parasol
Wydawca: Glitterhouse
Data wydania: 29 maja 2007
Czas trwania: 52:23
Utwory:
1) Good Sick: 0:41
2) Hannah Leah: 4:00
3) Night on Red River: 5:38
4) Lullaby for Blacktail: 2:55
5) Weeding Time: 4:45
6) Arrival, A Rival: 3:39
7) Candy Gold: 5:08
8) Good Fall: 1:35
9) How Does a Woman Fall?: 4:23
10) En Route: 3:46
11) Lonesome Place: 3:43
12) Texas Midnight Radio: 3:58
13) Weeding: 4:15
14) Good Sick II: 0:46
15) Janis, Don't Go Back: 3:11
Ekstrakt: 80%
powrót do indeksunastępna strona

127
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.