powrót do indeksunastępna strona

nr 05 (LXXVII)
czerwiec 2008

Dom marzeń
Autor pisze o sobie:
Z wykształcenia filozof, z zamiłowania – obserwator dziwności w życiu codziennym, a z hobby – kolekcjoner ciekawych spostrzeżeń. Pisaniem zajmuje się od dłuższego czasu, ale dopiero niedawno wpadł na pomysł, że mógłby coś opublikować.
Były trzy możliwości. Ktoś dostał się do mieszkania, zaczynałem świrować albo miałem do czynienia z… czymś dziwnym. Wyeliminowałem pierwszą możliwość (jednak dla pewności wymieniłem zamek) i zacząłem rozważać dwie pozostałe. Ale obie mi nie odpowiadały.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Kiedy wprowadzałem się do nowego mieszkania, pragnąłem stabilizacji. Miałem już dość ciągłych przeprowadzek, oswajania przestrzeni i klimatu tymczasowości. Potrzebowałem solidnego fundamentu, na którym mógłbym zbudować swoje życie. Mieszkanie kupiłem po okazyjnej cenie i byłem więcej niż zadowolony – nie dość, że było tanie, to było blisko centrum, w zadbanej przedwojennej kamienicy.
Nie jestem typem „ikeowca” – prócz wartości użytkowej mebla, potrzebuję jego wartości estetycznej, a nawet – duchowej. Mebel ma być nie tylko meblem, ale i ostoją domowego klimatu. Dopiero po wielu wyprawach na wyprzedaże i do antykwariatów poczułem się jak u siebie. Zanurzyłem się w codzienności i zdawało się, że nic już tego nie zmieni. Ale stało się inaczej.
Którejś nocy obudził mnie odgłos pękającego szkła. Było już po drugiej. Nie chciało mi się wstawać, ale przemogłem się. Nie to, że się przestraszyłem; byłem zwyczajnie ciekawy, co to mogło być. Zrobiłem rundkę po mieszkaniu, sprawdziłem, czy szyby w oknach są całe, zajrzałem nawet do szafek w kuchni, ale niczego nie znalazłem. Przez chwilę myślałem, że może mi się to tylko przyśniło.
I nagle zobaczyłem, że mój kryształowy puchar, który zdobyłem za pierwsze miejsce w biegach przełajowych, leży na półce rozbity. Zamarłem. Racjonalizm w takich chwilach zachowuje się jak powietrze w przekłutym balonie – staje się jedynie wspomnieniem. Przebiegł mnie dreszcz, ale zachowałem względny spokój. Wziąłem głęboki oddech i zakazując sobie myślenia, udałem się w stronę łóżka. Nie wierzyłem, że tej nocy uda mi się zasnąć, ale, o dziwo, udało się.

Mówiąc szczerze, trochę się przestraszyłem, ale zbyt twardo stąpałem po ziemi, żeby przywiązywać do tego zdarzenia większą wagę. Zresztą, nie miałem na to czasu – miałem ciężki okres w pracy i przynosiłem do domu mnóstwo roboty. Szef wykorzystywał to, że lubiłem swoją pracę i zawalał mnie różnymi papierami – projekty do oceny, książka do zredagowania i mnóstwo innych rzeczy. Kładłem się zmęczony nad ranem, wstawałem nieprzytomny i coraz częściej zapominałem, co chciałem w życiu osiągnąć (co to mogło być, do jasnej cholery?!).
Kryształowy puchar był ostatnią rzeczą, o której myślałem.
Pewnego dnia wyłączyłem telefon, rzuciłem w kąt papiery z pracy i usiadłem przed komputerem z silnym postanowieniem, że dokończę swoje zarzucone projekty i udam się na zasłużony urlop. Jednak było tyle do zrobienia, że nie wiedziałem, za co się wziąć. Za książkę, artykuł czy za felieton?
Wygrał artykuł. Był „na wczoraj”, a poza tym miałem zwyczajną ochotę nim się zająć. Otworzyłem plik tekstowy i po paru minutach pływałem w „mądrości” swoich wywodów:
…być może droga wychowania do kultury winna biec nie przez kształcenie w duchu ponadczasowych wartości (co nie znaczy, że należy o nich zapominać), lecz przez analizę dupek negatywnych konsekwencji współczesnej kultury, tj. poprzez analizę tych nie widzisz baranie własnej głupoty? jej wątków, które doprowadziły do aksjologicznej próżni i zagubienia; poprzez wypracowanie kulturowej kiedy idioto wreszcie zmądrzejesz? świadomości…
Przeczytałem to, co napisałem i zamarłem. To przez przemęczenie – pomyślałem – przez brak snu, ciągły stres w pracy (relacje z przełożonymi miałem dosyć skomplikowane), ciągłe ślęczenie nad papierami, nieustanne pisanie, myślenie o głupotach i przez tysiąc innych rzeczy, które nie pozwalają mi oddychać pełnią życia.
Wyłączyłem komputer (z postanowieniem, że nie włączę go przez najbliższych parę dni), zagotowałem mleko (ponoć pomaga na sen) i poszedłem do łóżka. Kiedy zasypiałem, usłyszałem stukanie w przedpokoju. Ale byłem już na krawędzi jawy, nie chciało mi się wstawać. Zresztą, być może zaczynałem już śnić.

Następnego dnia poczułem się lepiej. Sen i szczere postanowienie, że zadbam o siebie, napełniło mnie nową energią. Po pracy pojechałem do Anki i spędziłem u niej całe popołudnie. Do domu wracałem w dobrym nastroju i dlatego to, co w nim zastałem, o mały włos mnie nie zabiło.
Szafa w przedpokoju była otwarta, a ubrania rozrzucone na podłodze. W kuchni leżała rozbita doniczka, a w salonie na dywanie jaśniał wysypany solą idealny – wręcz odrysowany cyrklem – okrąg. Na oko, miał półtora metra średnicy.
Kolana ugięły się pode mną i z wrażenia usiadłem na podłodze. Przecież drzwi były zamknięte! To jest trzecie piętro, nikt nie mógł się dostać przez okno!!! Drżącymi dłońmi chwyciłem za komórkę, nie wiedząc nawet do kogo miałbym w takiej chwili zadzwonić.

Były trzy możliwości. Ktoś dostał się do mieszkania, zaczynałem świrować albo miałem do czynienia z… czymś dziwnym. Wyeliminowałem pierwszą możliwość (jednak dla pewności wymieniłem zamek) i zacząłem rozważać dwie pozostałe. Ale obie mi nie odpowiadały.
Ance oczywiście o niczym nie powiedziałem. Z różnych powodów. Odwiedziłem za to psychologa, a potem psychiatrę.
Być może powinienem zrobić to wcześniej, bo sytuacja w pracy stawała się momentami nie do zniesienia, a i życie osobiste nie układało się najlepiej. Nie chodzi mi tu o stres czy coś podobnego, ale o to, że potrzebowałem fachowej porady, jak funkcjonować we współczesnym świecie, w którym jedyną normą wydają się być zaburzone relacje międzyludzkie. Zresztą podejrzewałem, że za zdarzenie w moim mieszkaniu jestem odpowiedzialny wyłącznie ja sam. Nie żadni złodzieje, duchy czy inne poltergeisty. Dlatego fachowa porada była co najmniej wskazana.
Lekarz zdawał się potwierdzać moje obawy. Stres, nieustannie napięte nerwy, podświadoma frustracja – to pożywna gleba, na której wyrastają różne formy wyładowań. Wyszedłem z gabinetu z plikiem recept i nadzieją, że teraz może być już tylko lepiej.

Siedziałem na kanapie i wpatrywałem się tępo w telewizor. Przez chwilę rozważałem pomysł, czy nie byłoby lepiej wprowadzić się do Anki, ale odrzuciłem go. Wziąłem tabletki na sen (albo od „nerwów"; nie rozróżniam ich) i skupiłem się na oglądaniu programu rozrywkowego.
Nagle usłyszałem czyjś głos:
– Skończ z tym… skończ z tym…
Wyłączyłem telewizor, ale nadal słyszałem głos; nawet wtedy, kiedy wyszedłem z salonu do sypialni. Co się ze mną dzieje? To przez te leki! – pomyślałem i położyłem się do łóżka.
Kiedy nakrywałem się kołdrą, dobiegło mnie z kuchni stukanie. Przełknąłem ślinę. Tabletki wyraźnie działały, bo z trudem utrzymywałem otwarte oczy, a ręce i nogi rozlewały się przyjemnie po kanapie. Wstałem niechętnie, bo stukanie nie ustawało i dowlokłem się do kuchni. Nie zdążyłem jednak przekroczyć jej progu, bo nagle niczym koń wybiegł z niej taboret i pognał do salonu. Osunąłem się na podłogę. Trudno mi teraz powiedzieć, czy z wrażenia, czy z nadmiaru uspokajającej chemii.

Obudziły mnie kroki na klatce schodowej i odgłosy samochodów. Spędziłem na kuchennej podłodze całą noc. Kiedy wstałem zziębnięty, by napić się wody z kranu, spostrzegłem, że taboret stoi pod stołem, tak jak go zwykle zostawiam przed wyjściem do pracy. Czułem się zagubiony jak jeszcze nigdy w życiu. Zupełnie nie wiedziałem, co się ze mną – albo z moim mieszkaniem – dzieje. Było tylko jedno sensowne wytłumaczenie – przeżyłem halucynacje po pigułkach od psychiatry.
Wstawiłem wodę na kawę, zerkając nerwowo na taboret, i zrobiłem sobie śniadanie. Te codzienne czynności uspokoiły mnie. W czasie przeżuwania drugiej kanapki, pomyślałem nagle o cenie, za którą nabyłem to mieszkanie. O podejrzanie niskiej cenie…
Postanowiłem odwiedzić poprzednią właścicielkę.

Była sprawiającą miłe wrażenie sześćdziesięcioletnią kobietą. W pierwszym odruchu powitała mnie serdecznie, ale po chwili zawahała się. Być może dojrzała coś niepokojącego w wyrazie mojej twarzy, bo zrobiła krok w tył, tak jakby chciała zamknąć przede mną drzwi.
– Wie pani, dlaczego przychodzę, prawda?
Nie odpowiedziała. Odniosłem wrażenie, że walczy ze sobą. Westchnęła po chwili (tak jakby rozprawiła się z wewnętrznym demonem) i zaprosiła mnie gestem do środka. Wstawiła wodę na herbatę i rzuciła parę nic nieznaczących uwag na temat pogody. Dopiero kiedy usiedliśmy w salonie nad parującymi filiżankami, na jej twarzy pojawiło się wyraźne skrępowanie. Po przedłużającym się milczeniu zapytała nieśmiało:
– Czy dzieje się coś… dziwnego w pana mieszkaniu?
Skinąłem głową.
– Powinnam panu o tym od razu powiedzieć. Ale naprawdę myślałam, że to się już nie powtórzy… – Zamilkła i w zamyśleniu spojrzała za okno. Dzieciaki na placu zabaw bawiły się w berka. Uśmiechnęła się na chwilę i podniosła powoli filiżankę do ust.
– Zaczęło się po paru dniach, jak się wprowadziliśmy – podjęła. – Na początku słyszeliśmy dziwne odgłosy w nocy. A później zaczęły się dziać te rzeczy. Unosiło się łóżko, latały w powietrzu sztućce, filiżanki… Postanowiliśmy się wyprowadzić… – Wyjęła z kieszonki fartucha chusteczkę do nosa i wytarła nią oczy. – Ale nie zdążyliśmy nawet zacząć pakować rzeczy, gdy weszło to w męża. Zaczął się dziwnie zachowywać, przeklinał, mówił niezrozumiałe rzeczy, a potem…
Nie była w stanie mówić dalej, bo targnął nią szloch.
– A potem wyszedł i już nie wrócił. Po paru dniach przyszedł list od niego, ale to już nie był on, ale ktoś zupełnie inny… Niech pan stamtąd ucieka! – Podniosła nagle głos. – To w pana wejdzie. Przestanie pan być sobą! Tak bardzo pana przepraszam. Nie przypuszczałam, że to się może jeszcze powtórzyć.
Nie miałem do niej żalu. Zresztą, prawdę powiedziawszy, miałem zamiar zrobić dokładnie to samo co ona – sprzedać to cholerne mieszkanie po zaniżonej cenie i zapomnieć o nim.
Wychodząc, dowiedziałem się, że i oni kupili to mieszkanie za śmiesznie niską cenę. Tak jak i poprzedni właściciele. Dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze ktoś z jego mieszkańców wyjeżdżał w niewyjaśnionych okolicznościach. Wychodził z domu i po prostu porzucał swoje życie.

Nie miało dla mnie znaczenia, czy w tym mieszkaniu „straszy”, chodzi o opętanie albo o inne nadprzyrodzone rzeczy. Najważniejsze było pozbycie się go. Chciałem zapomnieć o nim i odnaleźć swoją zagubioną codzienność. Miałem plan – przewiozę rzeczy do garażu kumpla, dam ogłoszenie w prasie i w biurach nieruchomości. Przy takim popycie na mieszkania – i przy tak niskiej cenie – powinienem pozbyć się go w ciągu paru dni.
Napisałem SMS-a do Anki z pytaniem, czy mogę u niej zanocować, bo ze zrozumiałych względów nie chciałem wracać do siebie. Oczywiście, nie zamierzałem wtajemniczać jej w tę historię; chciałem powiedzieć, że poprzedni właściciele ukryli coś przede mną i anulowałem umowę. Może uwierzy.
Nagle zdałem sobie sprawę, że nie jadę do Anki, ale do siebie. Cholera! Zawróciłem samochód i w tej samej chwili zadzwonił telefon.
– Skoro już i tak wiesz – odezwała się Anka. – To nie będę przedłużać. Tak, mam kogoś… Czekałam, aż wreszcie dojrzejesz, ale ty ciągle…
– Anka, o czym ty mówisz?
– Pewnie i tak wcześniej czy później bym to zrobiła. Za bardzo się różnimy! Nie mogę być z kimś, kto wiecznie siedzi w książkach. Przecież… – Chciała coś dodać, ale nagle rozłączyła się.
Z wrażenia o mało nie przejechałem ludzi na przejściu. Zatrzymałem się na poboczu, żeby przekręcić do Anki, ale tknięty przeczuciem wybrałem z menu telefonu opcję wiadomości wysłane i przeczytałem SMS-a, którego jej ostatnio przesłałem. Zamarłem.
Wiem, że mnie okłamujesz. Musisz wybrać, z kim chcesz być.
Boże, przecież ja tego nie napisałem!!!
Oparłem czoło o kierownicę i wyrżnąłem pięścią o tablicę rozdzielczą. Nagle poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego – tak jakbym stał się ubraniem dla kogoś innego. Wyprostowałem się, pewnym ruchem przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyłem prosto przed siebie. Z moich ust wypłynęły przekleństwa, a później – śmiech przeplatany groźbami. Oplułem szybę, wyrżnąłem parę razy pięścią w twarz. Zacząłem robić miny do samego siebie w lusterku wstecznym (wyglądałem przerażająco, z przeciętych warg płynęła na zęby krew, a z oczu biło szaleństwo). Od własnego śmiechu i wycia bolały mnie uszy.
Jechałem bardzo szybko. Ledwo wyrabiałem na zakrętach. Czułem, że na najbliższym zakręcie rozbiję się i znajdą mnie w kawałkach. Na szczęście dotarłem na swoją ulicę cały i zdrowy.
Wbiegłem do mieszkania w pośpiechu. Kiedy przestąpiłem jego próg, powitały mnie unoszące się w powietrzu sztućce i przybory do pisania. Kątem oka dostrzegłem podnoszące się łóżko i wybiegający z kuchni taboret. Po chwili zdałem sobie sprawę, że podnoszę nóż i przebijam nim swoją dłoń. Nie czułem bólu. Krzyczałem tylko bezgłośnie w samym sobie, zdany na pastwę tego „czegoś” we mnie.
Skończ z tym… skończ z tym… skończ z tym… – Usłyszałem głos, a po chwili dźwięk tłuczonego szkła; to unoszące się szklanki i talerze lądowały na ścianach.
Przystawiłem sobie nóż do gardła i wyszedłem na balkon. Czułem, jak ostrze wchodzi w szyję i ciepła krew ścieka po niej na kołnierz koszuli. Widziałem, jak wypisuję nią jakieś słowa na balustradzie. Więc tak wygląda opętanie – zdążyłem pomyśleć, gdy nagle ostrze weszło głębiej…

Wybiła mnie z otępienia szklanka rozbijająca się o ścianę. Stałem na środku pokoju, otoczony unoszącymi się wokół rzeczami; talerzami, sztućcami, a nawet krzesłem. Krążyły wokół mnie, jakby były moimi satelitami.
Dotknąłem nerwowo szyi, ale nie znalazłem żadnego śladu po ranie. Nie miałem też przebitej dłoni. Odwróciłem się niepewnie i w tej samej chwili wszystkie rzeczy runęły na podłogę. Omijając rozbite szklanki i talerze, poszedłem do kuchni i przez dłuższą chwilę piłem wodę z kranu. Kiedy spojrzałem na zegar z wyświetlaczem, zamarłem. Okazało się, że mam wycięte z życiorysu dwa dni! Przejrzałem się w lustrze; zarost na mojej twarzy był tego niezbitym dowodem.
Na powrót zawładnęło mną przerażenia, bo zdałem sobie sprawę, że w czasie tych dwóch dni – z których nie pamiętałem ani sekundy – mogłem zrobić najgorsze rzeczy, począwszy od chodzenia nago po mieście, a na zmasakrowaniu tasakiem wszystkich sąsiadów z piętra.
Nagle rozbrzmiał telefon. Dzwonił znajomy. Okazało się, że wczoraj rzuciłem pracę, o której jeszcze nie tak dawno marzyłem.
Przygryzłem wargi. Sam nie wiedziałem, co mnie bardziej przeraża – to, że straciłem pracę, czy też to, że nic z tego nie pamiętam. Opętanie – pomyślałem, gdy nagle znowu zadzwonił telefon. Tym razem to była Anka z informacją o ostatecznym zerwaniu. Przy okazji dowiedziałem się, że w ciągu ostatnich dwóch dni zerwałem znajomość ze wszystkimi przyjaciółmi.
Spowiła mnie rezygnacja. Usiadłem na podłodze i schowałem twarz w dłoniach. Przez ostatnie dni nie byłem sobą, a to „coś” zrujnowało mi życie. Straciłem wszystko, co tylko mogłem stracić – pracę, przyjaciół i dziewczynę. Nie miałem pomysłu na przyszłość, a mieszkanie, które było szczytem moich marzeń, okazało się nawiedzone. A ja sam – opętany.
Nagle poczułem się tak, jakby spadł ze mnie ogromny ciężar. Wstałem, rozejrzałem się po mieszkaniu i pomyślałem, że być może to nie teraz, lecz wcześniej zostałem opętany – przez pracę, która mnie wykańczała; przyjaciół, którzy mi schlebiali; cele, które nie były moimi; kobietę, która…
Uszczypnąłem się raz, drugi. I odetchnąłem z ulgą.
• • •
To „coś” nie pojawiło się już więcej, ale i tak sprzedałem mieszkanie. Wyjechałem z miasta, a potem z kraju. Włóczyłem się trochę po świecie, by w końcu na południu Grecji odnaleźć swoje miejsce na ziemi.
Wczoraj kupiłem dom. Tuż nad samym morzem, z oknami na wschód. Dom, w którym budzi mnie nie budzik, ale dotyk słońca, szum morza i biegająca po dachu koza.
powrót do indeksunastępna strona

48
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.