„Dwunastu chłopa na umrzyka skrzyni – Jo ho ho i bu... Do stu tysięcy beczek zgniłych śledzi, kto zwinął cały rum?!” Taką parafrazą pirackiej piosenki można podsumować zabiegi Niecnych Dżentelmenów – bohaterów najnowszej powieści Scotta Lyncha „Na szkarłatnych morzach”.  |  | ‹Na szkarłatnych morzach›
|
Na początek parę uwag, powiedzmy technicznych. Kto czytał pierwszy tom cyklu Lyncha („ Kłamstwa Locke’a Lamory”) wie, czego się spodziewać. Natomiast osobom, które pierwszy raz słyszą o Niecnych Dżentelmenach odradzam lekturę „Na szkarłatnych morzach” – za dużo tam odniesień do pierwszej części, bez znajomości których czytelnik może poczuć się jak szczur lądowy wepchnięty na górny pokład w czasie szalejącego sztormu. Za duży chaos. Wiadomo, jak zazwyczaj wyglądają sequele. Więcej wydarzeń, szybsza akcja i mocniejsze uderzenia. Wystarczy wspomnieć kazus „Piratów z Karaibów” – skoro w pierwszej części pojawiają się przeklęci, straszni korsarze, to w drugiej spotkamy paskudnego Davy’ego Jonesa i jego jeszcze straszniejszą załogę. Także Lynch postanowił podbić bębenek. Skutkiem tego bohaterowie powieści „Na szkarłatnych morzach” przygotowują jeszcze większe oszustwo, wplątują się w jeszcze większą kabałę, przemierzają prawie pół świata, ale sensu jest mniej aniżeli w pierwszej części cyklu. Wydarzenia opisane w powieści Lyncha można streścić w trzech równoważnikach zdań: Wielki Przekręt – Kłopoty i Polityka – Piraci. Wokół tego krąży cała akcja, która de facto przypomina Chucka Norrisa albo innego Stevena Segala podczas łupania łbów. Zaraz wyjaśnię. Każdy, kto widział przynajmniej dwa filmy z Chuckiem albo Stevenem doskonale wie, jak wygląda walka ze standardowym fikcyjnym złoczyńcą. Najpierw Chuck wpada do pomieszczenia, daje po mordzie paru osiłkom, by następnie zabrać się za główny szwarccharakter. Ten, zgodnie z oczekiwaniami, obrywa ostro, ale… cóż to? Po chwili role się obracają i to dzielny Steven jest pod butem przestępcy. Po tej mrożącej krew w żyłach zamianie nasz bohater już, już leży na deskach, jednak w ostatniej chwili odzyskuje siły witalne i z powrotem dziarsko trzaska w gębę bandytę. Tak jest aż do samego finału. I podobnie rzecz ma się z książką Lyncha. Locke Lamora i jego najlepszy przyjaciel, Jean Tannen, na skutek wydarzeń opisanych w poprzednim tomie, trafiają do Tal Verrar, istnej jaskini hazardu. Postanawiają obrobić tam szefa największego kasyna i idzie im to całkiem nieźle, dopóki nie pojawia się większa ryba. Spotkanie z nią to właśnie chwila, kiedy Chuck dostaje w zęby od szwarccharakteru; tyle że w powieści ów moment zajmuje prawie połowę fabuły. W tym czasie bohaterowie trafiają na statek piracki, przeżywają serię przygód, wplątują się w kilka spisków naraz, po czym Chuck (w ostatniej chwili) odzyskuje siły i dalejże w ten paskudny pysk! Podobnie jak w filmach o dzielnym Strażniku Teksasu, taki układ jest wymogiem oczekiwań czytelnika, a nie logicznie układających się wydarzeń czy wyjątkowej pomysłowości Lamory. Zresztą ten ostatni nie popisuje się specjalnie inteligencją, a jego ofiary dosłownie jedzą mu z ręki (nawet jeśli noszą imię Requin). Nieważne, czy złodziej ma do czynienia z krwiożerczym szefem kasyna, czy też z twardą piratką Zamirą – wystarczy, że otworzy usta i blaga rusza w świat. Dodajmy, często bardzo naiwna blaga. Chwilami czytelnik chciałby złapać się za głowę, widząc głupotę antagonistów Lamory, zwłaszcza kiedy piraci bez większych oporów dają się wykorzystać do osobistej wendetty złodzieja). Chciałby, ale nie ma czasu. Chuck już szykuje kolejny prawy sierpowy. Metaforę amerykańskiego filmu można wykorzystać w jeszcze jeden sposób. Otóż pisarstwo Lyncha aż prosi się o porównanie do typowej hollywoodzkiej produkcji. Wymieńmy: pędząca akcja, olśniewające kostiumy, piękne lokacje, humor, cięte riposty, miłość, seks (bez przesady – młody czytelnik też się liczy), podli wrogowie i fajerwerki na finał. Nic więcej. Recenzując pierwszą część przygód Niecnych Dżentelmenów, chwaliłem Lyncha za skorzystanie z elementów powieści łotrzykowskiej i nawiązania do dziewiętnastowiecznej literatury obyczajowej („Oliver Twist”, „David Copperfield”). W drugim tomie autor nie bawi się już w takie ceregiele. Owszem, nadal czerpie z wzorców i motywów znanych z powieści przygodowych, ale prawda jest taka, że wszystko zostało podporządkowane hollywoodzkiej „filozofii ruchu”. Zwykły czytelnik będzie wniebowzięty – akcja, akcja i jeszcze trochę dowcipu. Na dodatek bardzo mało potknięć, ścisłe podporządkowanie narracji wydarzeniom, no i piraci. Kolorowi, wyraźnie stylizowani na romantycznych morskich rozrabiaków. Nawet Locke trochę przypomina Jacka Sparrowa – obaj zajmują się głównie ciągłym wciskaniem kitu na temat swojej roli w wydarzeniach. Tylko czytać. „Na szkarłatnych morzach” to bardzo sprawnie napisane, tylko chwilami zwalniające tempo, czytadło. Logiki co prawda specjalnie tam nie ma, złodziejskie przekręty Locke’a do pięt nie sięgają „Żądłu” czy naszemu „Vabankowi”, ale też nie są najniższych lotów. Po co więc narzekać, że Lynch przeniósł hollywoodzkie metody na warsztat pisarski? No cóż, wystarczy popatrzeć na to, co Hollywood zrobiło ze współczesnym kinem. Nie ma tygodnia, żeby nie pojawiał się kolejny ogłupiający film, po obejrzeniu którego inteligentny widz czuje się jakby go właśnie oszukano. Jeśli taka ma być współczesna powieść przygodowa… Dobrym podsumowaniem tego może być opisana w książce scena rozmowy między bohaterami . W pewnym momencie do Locke’a i Jeana swoją ofertę kieruje podły szwarccharakter: „Jesteście złodziejami. A ja wam oferuję możliwość skradzenia samej historii”. Czy autor „Na szkarłatnych morzach” ma podobną wizję literatury? Książka jako ładnie opakowana ściema, oślepiająca chwilowym blaskiem, w trakcie którego można zwinąć sakiewkę. Nie jest to pocieszająca definicja. Przynajmniej nie dla czytelnika.
Tytuł: Na szkarłatnych morzach Tytuł oryginalny: Red Seas Under Red Skies ISBN: 978-83-7480-084-6 Format: 624s. 135×205mm Cena: 35,— Data wydania: 4 kwietnia 2008 Ekstrakt: 50% |