powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Trzynastka
Richard Morgan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Sev, w tych czasach prochami napycha się całe to cholerne miasto. Pogódź się z tym.
Wycisnęła z folii kilka wojskowych kapsułek i właśnie miała je przełknąć, gdy dotarł do niej obraz widziany kątem oka.
Weszła z powrotem do sypialni.
– Hej.
Dziewczyna w łóżku nie mogła mieć więcej niż osiemnaście czy dziewiętnaście lat. Mrugając po obudzeniu, wydawała się jeszcze młodsza. ale ciało pod prześcieradłem było zbyt pełne jak na spojrzenie dziecka. Usiadła i tkanina zsunęła się z niemożliwie sterczących piersi. Sądząc po tym, jak się ruszały, efekt zapewniała podskórna siatka mięśniowa, a nie implanty. Kosztowna robota jak na kogoś tak młodego. Sevgi uznała, że to czyjaś zdobycz randkowa, z tych fałszywych bonobo, ale miała zbyt silnego kaca, by przypisać jej twarz do kogoś na imprezie. Może ten, kto ją przyprowadził, zbyt się upił, by przy wyjściu zabrać ze sobą wszystkie zabawki.
– Kto ci powiedział, że możesz tu spać?
Dziewczyna znów zamrugała.
– Ty.
– Ach. – Gniew Sevgi wyparował. Stłumiła kolejną falę mdłości i przełknęła. – No dobra, zbieraj swoje rzeczy i wracaj do domu. Koniec imprezy.
Wróciła do łazienki, starannie zamknęła drzwi, a potem, jakby dla podkreślenia własnych słów, schyliła się i zwymiotowała do ubikacji.
• • •
Kiedy już była pewna, że ich nie zwróci, połknęła tabletki k37, popijając je szklanką wody, po czym stanęła oparta o ścianę pod ciepłym prysznicem, czekając, aż poczuje skutki. Nie trwało to długo. Podrasowane chemikalia leku przygotowano nie tylko pod kątem jasnego myślenia, ale i szybkiego działania, a pustka w żołądku jeszcze to przyspieszyła. Łupanie w głowie zaczęło przygasać. Odkleiła się od wykafelkowanej ściany, sięgnęła po żel i zaczęła się szorować. Nasiąknięta masa jej włosów gładko poddała się i ustąpiła, a piana spłynęła po jej ciele w gęstych kłębach. Przypominało to zdzieranie z siebie noszonych kilka dni ubrań. Poczuła w sobie nową siłę i skupienie. Gdy dziesięć minut później wyszła spod prysznica, ociekając wodą, jej ból siedział ukryty za warstwą chemicznego bandażu, a jego miejsce zajęła przenikliwa błyskotliwość.
Co niekoniecznie było błogosławieństwem. Susząc się przed lustrem, zauważyła ciało zbierające się na jej pośladkach i się skrzywiła. Od miesięcy nie odwiedzała siłowni, a jej domowy Cassie Rogers AstroTone – używany przez prawdziwy personel MarsTrip! – porastał kurzem niczym sflaczały cyrkowy namiot. Obciążające dowody zaniedbań miała wprost przed sobą i nie można było się ich pozbyć, biorąc wojskowe tabletki, jak w przypadku bólu. Przez jej umysł przebił się obraz niedorzecznie idealnych krągłości dziewczyny w jej łóżku, sprężystego biustu z salonu mody. Spojrzała na wypukłości własnych piersi, zaczepionych dość nisko na klatce i odchylających się na boki.
Pieprzyć to, Sevgi, masz za sobą trzydziestkę. Przecież nie próbujesz już imponować chłopakom przy Moście Bosforskim, prawda? Daj spokój. Zresztą zaraz masz okres, to pogarsza sprawę.
Jej schnące włosy zaczynały już nabierać zwyczajowego kształtu niechlujnej czarnej szopy. Przeczesała je kilka razy szczotką, po czym z niechęcią dała spokój. Z lustra spojrzało na nią jej głównie arabskie dziedzictwo: szeroko rozstawione, wysokie kości policzkowe, jastrzębi nos, pełne wargi i brązowe oczy o ciężkich powiekach. Ethan powiedział kiedyś, że miała w twarzy coś z tygrysa, ale Sevgi o zmysłach wyostrzonych syndem i bez makijażu podejrzewała, że dzisiaj wyglądała raczej jak niezadowolona wrona. Obraz wymusił uśmiech na twarzy i zakrakała do siebie w lustrze. Rzuciła ręcznik i poszła się ubrać. Odkryła pragnienie kawy.
Jak można było się spodziewać, kuchnia wyglądała niczym pole bitwy. Każda dostępna powierzchnia została zastawiona stertami naczyń. Sevgi wypatrzyła w szczątkach talerze z imprezy – przypominające szmatki, ciemnozielone ślady po miejscach, gdzie na talerzach leżały faszerowane liście winogron, kruche fragmenty ciasta sigara börek, zimny bakłażan z pomidorem w oliwie, pół wywróconego do góry nogami lahmacun, wyglądającego jak sztywna, wyschnięta ścierka. W zlewie piętrzyła się krzywa wieżyczka foremek niczym jakiś automatyczny pajacyk na sprężynie. Na podłodze pod jedną ze ścian w równych rzędach ustawiono butelki eksportowego Efesa, wypełniające kuchnię kwaśnawym zapaszkiem.
Dobra impreza.
Pochwałę wybełkotało kilku z wychodzących gości. Potwierdziła je nagła lawina wspomnień, grupy znajomych wypełniających mieszkanie, rozciągniętych na sofach i poduszkach, jedzących, pijących i gestykulujących z pełnymi ustami, pełnych miłego rozbawienia. To naprawdę była dobra impreza.
Jasne – szkoda tylko, że musiałaś później wykończyć tę flaszkę irlandzkiej.
Czemu to zrobiłaś, Sev?
Poczuła, drgnięcie mięśni twarzy i wiedziała, że jej spojrzenie stwardniało od wypełniającego ją uczucia.
Wiesz, czemu.
Za myślą nadszedł synd, jaskrawy i ostry. Nagle zrozumiała, jak łatwo byłoby w takim stanie umysłu kogoś zabić.
Odezwał się telefon, cicho i rozsądnie, jak wgryzanie się w wełnę.
– Mam na linii zarejestrowany kontakt, Toma Nortona. Przyjmiesz połączenie?
Niczym cegła walnęło ją przypomnienie, co miała dziś do zrobienia.
Jęknęła i poszła po resztę środków przeciwbólowych.
• • •
Pierwsze, co się nie zgadzało, to samochód.
Norton zazwyczaj jeździł absurdalnie wielkim, antycznym cadillakiem z miękkim dachem, na którym można było się opalać, i olbrzymim grillem chłodnicy. Był przy tym cholernie dumny ze swojego wozu, co było dziwne, biorąc pod uwagę jego historię. Zbudowany w jakimś warsztacie w Alabamie lata przed urodzeniem Nortona, był to pojazd, za jazdę którym zostałby w Nowym Jorku natychmiast aresztowany, gdyby nie zapłacił prawie dwukrotnej jego wartości za wymianę oryginalnego silnika na napęd magnetyczny z nieprodukowanych już japońskich motorówek. Wywalił potem jeszcze miesięczna pensję na gruntowne pokrycie go polimerami, uwieczniając kolekcję zadrapań i wgnieceń zebranych we wcześniejszym życiu w Jezusowie. Sevgi nie potrafiła go przekonać, że była to w zasadzie metafora głupot przeszłości, z której pochodził.
Dzisiaj w ostrym blasku syndu zrozumiała, że był to rodzaj samochodu, jaki bardzo chciałby mieć Ethan, i właśnie dlatego to odstępstwo Nortona od poza tym nieskazitelnej męskości Manhattanu czasami budziło w niej cichą złość.
Dzisiaj nim nie przyjechał.
Zamiast tego, gdy wyszła na ulicę – wciąż naciągając na ramiona wybrany losowo żakiet – podniósł się z tylnego siedzenia ciemnoniebieskiej kropli autojazdu, ewidentnie ze stajni INKOL. Stojąc tam, wyglądał gładko i w sposób pełen opanowania jak pojazd, z którego wysiadł – poezja eleganckiej kompetencji. Krótko przycięte włosy pobłyskiwały na słońcu srebrnymi nitkami, lekko niebieskie oczy mrużyły się na pięknie opalonej twarzy przyszłego kandydata do prezydentury.
Posłał jej swój klasyczny półuśmieszek.
– Cześć, Sev. Radosna i kwitnąca?
– Jasne.
– O której się to w sumie skończyło? – Wrócił do domu dobrze przed północą, na ile pamiętała, i nie korzystał z chemikaliów.
– Nie pamiętam. Późno.
Przepchnęła się obok niego i wsiadła do samochodu, przesuwając się w głąb, by zrobić mu miejsce. Drzwi opadły i kropla ruszyła gładko, skręcając na Zachodnią 118. Otoczył ich ruch miejski. Przejechali cztery przecznice, zanim Sevgi skojarzyła kierunek i doznała drugiego dziś dysonansu wobec spodziewanego przebiegu dnia.
– Co jest, zostawiłeś coś w biurze?
– Nie jedziemy do biura, Sev.
– Tak, wydawało mi się, że tak właśnie ustaliliśmy wczoraj. Więc czemu jedziemy na wschód?
Norton znów się uśmiechnął.
– Nie jedziemy też do Kaku. Zmiana planów. Dzisiaj nie zaznasz nieważkości.
Ulga, jaką poczuła na tę wieść, zadziałała niczym słońce na skórze, rozgrzewając ją i ustępując miejsca wszelkiej ciekawości. Naprawdę nie miała ochoty na wykręcającą wnętrzności jazdę windą w górę nanokratownicy Kaku ani poruszanie się w nieważkości na górze. W ośrodku przy kratownicy mieli leki łagodzące objawy obu doświadczeń, ale nie była pewna, czy można było je mieszać z krążącym w jej żyłach syndem. A myśl o rozpoczynaniu śledztwa w tym stanie – ze zmaltretowanym mózgiem i żołądkiem buntującym się z powodu braku ciążenia i Ziemi obracającej się gdzieś tam cholernie daleko – wystarczyła, by zaczęły jej się pocić dłonie.
– Dobra. To może zechcesz łaskawie mi powiedzieć, gdzie jedziemy?
– Jasne. Terminal suborbitalny JFK. O jedenastej mamy prom do SFO.
Sevgi wyprostowała się na siedzeniu.
– Co się stało, „Horkan’s Pride” nie trafił w do gniazda w doku?
– Można to i tak ująć. – W głosie Nortona nie było śladu rozbawienia. – Nie trafił w Kaku, nie trafił w Sagana, wodował jakieś sto kilometrów od brzegu Kalifornii.
– Wodował? Przecież one nie powinny lądować na Ziemi.
– Mów mi jeszcze. Z tego, co słyszałem, tylko główna sekcja załogowa dotarła na dół w jednym kawałku. Reszta pospadała gdzieś po drodze, od Utah do wybrzeża, albo spaliła się przy wejściu w atmosferę. Władze Wybrzeża holują pozostałości w stronę zatoki, gdzie je sobie otworzymy i wstrząśniemy ich naszą błyskotliwą analizą tego, co u diabła poszło nie tak. Swoją drogą, to słowa Nicholsona, nie moje.
– Tak, domyśliłam się. – Norton wypowiadał przekleństwa tak, jak żebrak wydaje wafle – gdy absolutnie i nieodwołalnie został do tego zmuszony lub gdy należały do kogoś innego. Wyglądało na to, że jego problem z nimi ma naturę lingwistyczną, nie moralną, ponieważ nie widać było po nim żadnego niesmaku czy zakłopotania w przypadku cytowania wypowiedzi innych lub gdy klęła Sevgi, co ostatnio zdarzało się bardzo często.
– W takim razie czemu wcześniej z tym do mnie nie zadzwoniłeś?
– Wierz mi, próbowałem. Nie odbierałaś.
– Och.
– Tak, więc kryłem cię przed Nicholsonem, jeśli się zaczęłaś nad tym zastanawiać. Powiedziałem, że jesteś gdzieś na mieście w sprawie tego numeru ze Spring Street i że mieliśmy się spotkać przy terminalu.
Sevgi kiwnęła głową.
– Dzięki, Tom. Jestem twoją dłużniczką.
Nie był to pierwszy raz – w ciągu ostatnich dwóch lat zebrało się więcej, ale żadne z nich nie chciało się do tego przyznać. Dług narastał między nimi bez słów, jak współudział albo rodzina. Zresztą oboje zgadzali się, że Nicholson to dupek.
– Myślisz, że ktoś tam jeszcze żyje? – zapytał Norton.
Sevgi wyjrzała na ruch za oknem, przypominając sobie dane statku.
– „Horkan’s Pride” to seria pięć. Zbudowali je z myślą o przetrwaniu rozbicia na Marsie, a tam nie ma oceanów.
– Prawda, ale też w drodze ciągnie ich znacznie słabsza grawitacja.
Obok nich pojawiła się kropla NYPD z oknami nieprzejrzystymi oprócz tego po stronie kierowcy. Młoda policjantka przestawiła system na ręczny i prowadziła swobodnie jedną ręką, drugą wystawiając przez okno. Rozmawiała z kimś, ale Sevgi nie potrafiła stwierdzić, czy z drugą osobą w pojeździe, czy przez system audio wozu. Pod noszonym na głowie weblarowym kaskiem wyglądała na swobodną i kompetentną. Obudziły się wspomnienia i Sevgi stwierdziła, że zastanawia się, co porabia Hulya. Naprawdę powinna czasem się z nimi spotykać, zobaczyć, co Hulya porabia, czy spróbowała drugiego podejścia do egzaminu na sierżanta i czy wciąż obnosi się w każdą sobotę ze swoim fantastycznym tyłeczkiem po Moście Bosforskim. Usiąść gdzieś na solidną sesję wspominkową, może osuszyć skrzynkę Efesa.
Na myśl o piwie i zapachu, który pozostawiło w jej kuchni, żołądek Sevgi gwałtownie się zbuntował. Pospiesznie odegnała ogarniającą ją nostalgię. Radiowóz zmienił pas i zniknął pośród ruchu. Sevgi spróbowała obudzić własne kompetencje.
– Płyn kapsuły zamrażającej powinien zaabsorbować solidną porcję wstrząsu uderzenia – powiedziała powoli. – A fakt, że w ogóle spadł w jednym kawałku, oznacza, że to było jednak choć częściowo kontrolowane wejście, prawda?
– Coś w tym rodzaju.
– Dostaliśmy coś więcej z komputerów, zanim do tego doszło?
Norton potrząsnął głową.
– Tylko to żądanie zatrzymania przy Kaku, ten sam przekaz wewnętrzny. Nic nowego.
– Świetnie. Do ostatniej chwili pieprzony Latający Holender.
Norton uniósł ręce z płasko rozłożonymi palcami i wydał z siebie potępieńczy jęk. Sevgi posłała mu kontrolowany uśmiech.
– To cholernie mało śmieszne, Tom. Nie mam pojęcia, czemu gliny Wybrzeża nie rozwaliły go, jak tylko przeciął ich granicę. Nie byłby to pierwszy przypadek przerobienia przez tych durniów zabłąkanego statku na konfetti, gdy nie odpowiedział ładnie na ich wywołanie.
– Może martwili się potencjalnymi ofiarami? – zasugerował Norton z poważnym wyrazem twarzy.
– Jasne.
– No dobrze, jednak mam nadzieję, że nie zamierzasz prezentować podobnego podejścia, młoda damo. Miejscowi zapewne i tak nie będą przesadnie mili. To nasza puszka spadła im z nieba.
Wzruszyła ramionami.
– Płacą podatki INKOL tak samo, jak cała reszta. To również ich puszka.
– Jasne, ale to my mamy pilnować, żeby takie rzeczy się nie zdarzały. To dlatego odpalają nam swoje podatki.
– Rozmawiałeś już z kimś z ich strony?
Norton potrząsnął głową.
– Z żadnym człowiekiem. Tuż przed wyjściem próbowałem złapać osobę, która prowadzi sprawę, ale trafiłem tylko na maszynę, standardowy interfejs telefoniczny. Powiedziała, że policja odbierze nas na lotnisku. Dwoje agentów, Rovayo i Coyle.
– Masz ich papiery?
Norton klepnął kieszeń marynarki.
– Ściągnąłem kopię. Chcesz zobaczyć?
– Czemu nie.
Gliniarze z Wybrzeża stanowili parę o zrównoważonej płci i pochodzeniu etnicznym. Z fotografii podpisanej „det. A. Rovayo” patrzyła ciemna, afrolatynoska kobieta z wystawioną szczęką i zaciśniętymi ustami, ewidentnie i bez powodzenia próbując swą miną ukryć urodę pełnych ust i orzechowych oczu. Kłam wyrazowi jej twarzy zadawały gęste loki, dłuższe niż dozwolone u pracowników nowojorskiej policji. Poniżej na tym samym wydruku patrzył przed siebie detektyw R. Coyle, biały, o twardych rysach i w średnim wieku. Włosy miał poprzetykane siwizną i przycięte krótko, prawie po wojskowemu. Na obrazie mieściły się tylko głowa i ramiona, ale sprawiał wrażenie masywnego i silnego.
Sevgi wzruszyła ramionami.
– Zobaczymy – rzuciła.
• • •
Zobaczyli.
Coyle i Rovayo przywitali ich na lądowisku San Fran zdawkowymi uprzejmościami i skanem siatkówki zaraz po wyjściu z promu suborbitalnego. Powiedziano im, że to standardowa procedura. Norton posłał ostrzegawcze spojrzenie Sevgi, która w widoczny sposób się obruszyła. W Nowym Jorku nie tak witało się przylatujących z wizytą gliniarzy. Tutaj trudno było stwierdzić, czy próbują ich obrazić, czy nie. Coyle, dokładnie tak wielki i lakoniczny, jak sugerowało holozdjęcie, wręczył im identyfikatory i dokonał przedstawienia. Później sprawę przejęła Rovayo. Nachyliła się i rozsunęła im powieki ciepłymi palcami o nieco stwardniałej skórze, przystawiła skaner, po czym się cofnęła. Wszystko zostało wykonane z płynnością świadczącą o dużej wprawie, a pośród strumieni przybywających podróżnych miało intymny posmak europejskiego pocałunku w policzek. Przynajmniej Norton sprawiał wrażenie, jakby dobrze się bawił. Rovayo zignorowała jego uśmiech, zerknęła na zieloną kontrolkę urządzenia i schowała skaner do naramiennej torby. Coyle kiwnął głową w stronę rzędu wind na końcu hali przylotów.
– Tędy – rzucił lakonicznie. – Mamy helikopter.
W milczeniu wjechali na górę, przeszli korytarzem przez osłonięte szklanymi kopułami górne piętro budynku, potem kolejna winda, która wypluła ich na betonową płytę z czekającym zgrabnym, czerwono-białym autokopterem. Na wschodzie zatoka połyskiwała w popołudniowym słońcu metalicznym srebrem. Lekki wiatr łagodził żar dnia.
– To wy zajmujecie się sprawą? – spróbował Norton, gdy weszli już na pokład.
Coyle posłał mu lodowate spojrzenie.
– Cała cholerna policja zajmuje się tą sprawą – warknął i zatrzasnął właz. – Odznaka numer 2347. Lot zgodnie z planem. Startujemy.
– Dziękuję. Proszę zająć miejsca.
Autokopter mówił głosem Asii Badawi, niskim i nasączonym miodem, nie do pomylenia nawet przy tych kilku wymówionych sylabach. Sevgi pamiętała niejasno, że w jakimś magazynie czytanym podczas oczekiwania na wizytę u prawnika trafiła na artykuł o kontrakcie na głos do oprogramowania, który Badawi podpisała z Lockheedem. Szerokie uśmiechy pod publikę i uściski dłoni, protesty oburzonych fanów. Ziewnięcie, przymknięcie oczu. Zechciałaby pani wejść, pani Ertekin? Wirniki obudziły się do życia, po drugiej stronie okna pomruk silników nabrał wyciszonej mocy i oderwali się od betonu. Wcisnęło ich w fotele. Automatyczny helikopter wzniósł się, przechylił i poniósł ich nad zatoką.
Sevgi spróbowała nawiązać rozmowę.
– Macie już coś z powłoki?
– Ekipa skanująca bada cały kadłub. – Fotele w kabinie ustawiono naprzeciw siebie i przed nią siedział Coyle, ale gdy mówił, wyglądał przez okno. – Do wieczora postawimy i uruchomimy pełny wirtual.
– Szybko – pochwalił Norton, choć wcale tak nie uważał.
Rovayo spojrzała na niego.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

10
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.