powrót do indeksunastępna strona

nr 06 (LXXVIII)
lipiec 2008

Trzynastka
Richard Morgan
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Rozdział 2
Oczywiście aresztowali go.
Przyciągnięty odgłosami strzelaniny, przybiegł oddział opancerzonych ochroniarzy obozu, kryjąc się za rogami budynków i stojącymi pojazdami niczym grupa żuków wielkości człowieka. Słońce lśniło na ich matowych niebieskich pancerzach i hełmach, błyskało na krótkich lufach karabinków szturmowych. Byli też cisi jak żuki – najprawdopodobniej ich wyposażenie obejmowało nie tylko broń i pancerze, ale również mikrofony indukcyjne oraz sprzęt łączności. Carl wyobraził sobie, jak to wygląda z ich strony. Przyciszone, pełne szoku głosy w słuchawkach. Obraz zza gogli.
Zastali Carla siedzącego ze skrzyżowanymi nogami we frontowych drzwiach domku, z pustymi dłońmi wystawionymi na zewnątrz. Była to pozycja medytacyjna tanindo, której nauczył się od Sutherlanda, jednak daleko mu było do medytacji. Mijały właśnie skutki działania siatki i zaczynał z powrotem czuć ból w zranionym boku. Kontrolował go oddechem i utrzymywał ciało w bezruchu. Uważnie przyglądał się, jak oddział ochrony posuwa się ulicą w jego stronę. Swojego haaga i licencję Agencji położył na ulicy dobre cztery czy pięć metrów od miejsca, w którym usiadł, i gdy tylko pierwsza z opancerzonych postaci podeszła bliżej z karabinem zwieszonym na ramieniu, powoli uniósł ręce nad głowę. Chłopak w pancerzu ochronnym oddychał gwałtownie, a młoda twarz widoczna zza gogli i hełmu zdradzała stres.
– Jestem agentem licencjonowania genetycznego – Carl głośno wyrecytował po hiszpańsku – zatrudnionym na kontrakcie przez ONZALG. Tam na ulicy, obok broni, leżą moje dokumenty. Jestem nieuzbrojony.
Podeszła reszta drużyny, wciąż z trzymaną czujnie bronią. Wszyscy mieli po dwadzieścia parę lat. Nieco starszy dowódca oddziału zbliżył się i wziął papiery, ale jego spocona twarz wcale nie zdradzała pewności siebie. Carl siedział nieruchomo i wciąż powtarzał swoje słowa. Musiał się do nich przebić, zanim zajrzą do środka domku. Musiał zyskać jakiś autorytet, choćby pożyczony. Za nowoczesnym sprzętem do tłumienia zamieszek kryli się poborowi, tacy sami jak ci, którzy go tu przywieźli. Większość z nich skończyła szkołę w wieku czternastu lat, część pewnie jeszcze wcześniej. Sąd europejski mógł nic dla nich nie znaczyć, a ich stosunek do ONZ mógł być w najlepszym razie ambiwalentny, jednak licencja Agencji stanowiła imponujący kawał plastiku i holoprojekcji. Jeśli będzie miał szczęście, to może przeważyć, gdy znajdą ciała.
Dowódca grupy opuścił karabin, klęknął obok licencji i ją podniósł. Przechylił holozdjęcie, porównując je z twarzą Carla. Wstał i ostrożnie szturchnął pistolet Haag czubkiem buta.
– Słyszeliśmy strzały – powiedział.
– Zgadza się. Usiłowałem aresztować dwoje podejrzanych w sprawie ONZALG, ale mnie zaatakowali. Oboje nie żyją.
Wymiana spojrzeń między młodzieńcami w hełmach. Kapitan kiwnął na dwójkę z oddziału, chłopaka i dziewczynę, a ci podeszli do drzwi budyneczku. Dziewczyna wykrzyknęła ostrzeżenie do wnętrza.
– Nie ma tam nikogo żywego – zapewnił ich Carl. – Naprawdę.
Dwójka policjantów pokonała drzwi w podręcznikowy sposób, wpadając do środka i zwiedzając pokoje, przed każdym wywrzaskując niepotrzebne wezwania do poddania się. Reszta czekała, z bronią wciąż wycelowaną w Carla. W końcu kobieta wyszła z domu z karabinem szturmowym przewieszonym przez ramię, podeszła do kapitana i zaczęła mówić mu coś szeptem. Carl widział, jak twarz mężczyzny ciemnieje z wściekłości. Gdy dziewczyna skończyła raport, kiwnął głową i ściągnął okulary przeciwsłoneczne. Carl westchnął i przyjął zwyczajowe spojrzenie. Ta sama mieszanka strachu i obrzydzenia. I młody człowiek odpinał już od pasa niebieskie, plastikowe kajdanki. Wskazał na Carla jak na coś brudnego.
– Wstawaj – powiedział zimno. – I dawaj cholerne ręce za plecy.
• • •
Zanim znów go rozcięli, stracił czucie w palcach, a stawy barkowe bolały go od prób mocniejszego ściśnięcia nadgarstków. Pętlę zadzierzgnęli z dziką siłą – nawet zaciśnięcie przy tym pięści nie zapewniło mu odrobiny luzu, a naturalne napięcie ramion rozsuwało mu nadgarstki, więc jak by się nie ustawił, plastik wrzynał się w ciało. Biorąc pod uwagę ranę w boku, tylko tego mu brakowało.
Znaleźli ranę, gdy go przeszukiwali, ale bardziej byli zainteresowani opróżnieniem mu kieszeni niż leczeniem jego obrażeń. Nie ściągnęli kajdanek. Przypuszczał, że nie obchodziło ich, w jakim jest stanie, jeśli tylko nie umrze w areszcie. W centrum ochrony obozu rozcięli mu ubranie. Obojętny medyk obmacał jego ranę, uznał, że jest powierzchowna, natrysnął na nią antybiotyk, skleił i przyłożył plaster. Żadnych środków przeciwbólowych. Potem wsadzili go do plastikowej, lekko śmierdzącej szczynami celi, a dyrektor GH przez dwie godziny udawał, że ma na głowie ważniejsze sprawy niż dwa zabójstwa w swoim obozie.
Carl spędził ten czas, odtwarzając swoją konfrontację z Grayem i szukając sposobu na takie jej rozegranie, w którym Gaby nie musiała zginąć. Oceniał podejścia, użyte słowa, sposób, w jaki potoczyła się rozmowa. Tuzin razy dochodził do tego samego wniosku. Był tylko jeden sposób na ocalenie życia Gaby, a mianowicie zastrzelenie Graya w chwili, gdy tylko wyszedł z łazienki.
Wiedział, że Sutherland by się wkurzył.
Nie ma czegoś takiego jak podróże w czasie, burknął kiedyś cierpliwie. Żyjesz po prostu z tym, co zrobiłeś, i w przyszłości próbujesz robić tylko to, z czym jest ci dobrze. Na tym to wszystko polega. Wchłaniaj, to wszystko.
Niesione wspomnieniami wróciły do Carla jego własne myśli.
Nie chcę już tego więcej robić.
W końcu przyszło po niego dwóch ochroniarzy, mężczyźni bez pancerzy. Zabrali go z celi, nie zdejmując kajdanek, po czym wzięli go do małego biura na drugim końcu budynku. Dyrektor obozu siedział za biurkiem w rogu i machając nogą przyglądał się, jak bezceremonialnie uwalniają Carla. Wyciśnięty z tubki rozpuszczalnik kapnął mu na skórę, przypalając ją. Miał wrażenie, że to nie był przypadek.
– Bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego – dyrektor odezwał się po angielsku bez śladu żalu. Był dość typowym, wysokim białym facetem po czterdziestce, w swobodnym stroju dobrej firmy. Z wcześniejszego wywiadu Carl wiedział, że nazywa się Axel Bailey, ale nie przedstawił się, tak samo jak nie wyciągnął ręki.
– Mnie też.
– Tak, najwyraźniej niepotrzebnie pana aresztowano. Gdyby jednak zgłosił się pan do nas, zanim zaczął pan się bawić w detektywa w moim obozie, moglibyśmy uniknąć wielu nieprzyjemności.
Carl nie odpowiedział, po prostu rozcierał dłonie i czekał na ból, gdy ręce odnowią znajomość z krążeniem krwi.
Bailey odchrząknął.
– Cóż, więc potwierdziliśmy, że Rodriguez faktycznie był osobą, o której pan mówi. Wygląda na to, że udało mu się oszukać nasze procedury. W każdym razie pańskie biuro chce, żeby skontaktował się pan z nimi w celu zdania wstępnego raportu dotyczącego strzelaniny, ale ponieważ nie zamierzamy kwestionować jurysdykcji, oczywiście na tym etapie nie ma potrzeby dalszych działań. Chciałbym jednak uzyskać pańskie zapewnienie, że złoży pan pełny raport w INKOL informujący o naszej współpracy, gdy tylko wróci pan do Londynu. Jeśli to wszystko, jest pan wolny. Właściwie to nawet możemy panu pomóc w znalezieniu transportu.
Carl kiwnął głową. W palcach uaktywniły się pierwsze igły bólu.
– Rozumiem. Chce pan, żebym zniknął, zanim pojawią się tu dziennikarze.
Bailey zacisnął usta w wąską kreskę.
– Zostanie pan przewieziony helikopterem wprost do Arequipy – oświadczył z naciskiem – gdzie będzie pan mógł złapać połączenie do domu. Proszę uznać to za gest dobrej woli. Na miejscu zostaną panu zwrócone licencja i pistolet.
– Nie. – Carl potrząsnął głową. Zgodnie z mandatem ONZALG teoretycznie i tak mógł zażądać wywiezienia helikopterem. Teoretycznie. – Sam mi pan odda moją licencję i pistolet, i to teraz.
– Przepr…
– Pistolet Haag jest własnością ONZALG. Nie wolno go posiadać żadnej nieupoważnionej osobie. Proszę mi go przynieść.
Bailey przestał machać nogą. Przez chwilę patrzył Carlowi w oczy, prawdopodobnie zobaczył w nich to, co się tam kryło, po czym odchrząknął. Kiwnął głową w stronę jednego z ochroniarzy, wyraźnie odczytując jego nazwisko z plakietki na kieszeni munduru.
– Ach, Sanchez. Idź i przynieś rzeczy pana Marsalisa.
Strażnik odwrócił się w stronę wyjścia.
– Nie. – Carl zerknął na Sancheza, który znieruchomiał z ręką na klamce. Wiedział, że zachowuje się dziecinnie, ale nie potrafił się powstrzymać. Spojrzał z powrotem na dyrektora. – Powiedziałem, że pan ma mi go przynieść.
Bailey się zaczerwienił. Zerwał się z miejsca, opierając się o brzeg biurka.
– Słuchaj no, Marsalis, nie moż…
Carl objął boleśnie zdrętwiałą pięść drugą dłonią. Skrzywił się. Głos dyrektora ucichł.
– Idź i przynieś mi go – cicho powtórzył Carl.
Chwila zawisła i pękła. Wciąż zaczerwieniony po czubek starannie uczesanej głowy Bailey przepchnął się obok i otworzył drzwi.
– Pilnujcie go – warknął na strażników i wyszedł. Carl zauważył wymianę uśmieszków między mężczyznami. Przez chwilę rozcierał pięść, potem zamienił dłonie.
– To który z was tak humanitarnie poczęstował mnie rozpuszczalnikiem?
Uśmiechy zmieniły się we wrogą czujność i sztywną ciszę trwającą do czasu, aż Bailey wrócił z jego rzeczami i dokumentami do podpisania.
– Będzie pan musiał to pokwitować – rzucił chmurnie.
Ochrona obozu zapakowała wszystko w czterdziestocentymetrowej szerokości taśmę izolacyjną, z każdym przedmiotem szczelnie zamkniętym próżniowo w plastiku. Carl wziął taśmę, rozwinął ją na biurku i sprawdził, czy niczego nie brakuje. Wskazał na klucz do szafki.
– To do szafki na dworcu autobusowym – wyjaśnił. – W środku jest moja torba.
– Może ją pan zabrać w drodze do helikoptera – odpowiedział Bailey i niecierpliwie przesunął w jego stronę dokumenty. – Moi ludzie pana odprowadzą.
Carl wziął formularz, położył go na biurku, oderwał osłonkę aktywacyjną z naklejki holorejestratora w rogu i nachylił się nad nim.
– Carl Marsalis, SIN s810dr576 – wyrecytował z wieloletnią wprawą – kod autoryzacyjny ONZALG 31 nefryt. Niniejszym oświadczam, że przedmioty na liście w pełni odpowiadają stanowi posiadania zabranemu mi przez ochronę obozu GH 18 czerwca 2107 i zwróconymi mi tego samego dnia.
Kciukiem zapieczętował dysk i odepchnął go od siebie po powierzchni biurka. W chwili, gdy recytował poświadczenie, opanowało go dziwne, duszące uczucie, jakby to on został zapakowany próżniowo w plastik, a nie jego rzeczy.
Nie chcę już tego więcej robić.
Nie, to nie to. Spojrzał w górę i zauważył sposób, w jaki patrzyli na niego Bailey i dwaj strażnicy.
Nie chcę już więcej tym być.
• • •
I tak.
Helikopter wywiózł go z obozu, skręcając nad lśniącym błękitem jeziora, a potem przelatując nad ciemnymi, pięknymi górami w drodze z Altiplano do Arequipy. Helikoptery takie jak ten wyposażono w inteligentne systemy nawigacyjne działające na bazie aktualizowanego w czasie rzeczywistym satelitarnego modelu terenu i pogody, co oznaczało, że leciały praktycznie same. Mimo wszystko pilot uparcie ignorował go przez cały lot. Carl siedział samotnie w przedziale pasażerskim i wyglądał przez okno na krajobraz w dole, luźno dopasowując go do wspomnień z Marsa. Podobieństwa były oczywiste – INKOL symulował tu nie tylko rozrzedzone powietrze – ale mimo wszystko to wciąż był dom, z błękitnym niebem w górze i szerokim horyzontem dużej planety oraz działającym na kości solidnym ciążeniem jednego g.
Nie akceptujcie namiastek, przemknęły mu przez głowę slogany z nadajników politycznych partii Najpierw Ziemia. Nie słuchajcie korporacyjnych reklam. Stąpajcie twardo po ziemi. Walczcie o lepsze życie tutaj i lepszy świat teraz.
Na lotnisku w Arequipie użył swoich papierów ONZALG do zdobycia miejsca sypialnego na pokładzie pierwszego bezpośredniego poziomego lotu do Miami, liniami Delty. Wolałby lot suborbitalny, ale w tym celu nadal trzeba było pojechać do Limy, co prawdopodobnie nie było warte dodatkowego czasu i zachodu. W ten sposób przynajmniej będzie mógł odpocząć. Zostało mu około godziny do odlotu, kupił więc kodeinę spod lady, wziął podwójną zalecaną dawkę i docisnął ją byle czym z baru Korporacji Wołowej Buenos Aires. Jadł niespiesznie na tarasie obserwacyjnym, nie czując smaku, oglądając ośnieżony, wulkaniczny stożek El Misti i zastanawiając się, czy naprawdę gdzieś tam nie było czegoś, czym mógłby zarabiać na życie.
Jasne. Po powrocie idź pogadaj z Zooly, może będzie miała wolne stanowisko bramkarza.
Kwaśny uśmiech. Zaczęli zwoływać pasażerów na jego lot. Dokończył zimne pozostałości pampaburgera olé, wytarł palce i poszedł.
Podczas lotu źle spał – męczyły go sny z cichymi korytarzami „Felipe Souzy” i ślad przerażenia, że w ciszy niskiego ciążenia sunie za nim duch Gaby o twarzy spokojnej i w cudowny sposób niezniekształconej przez śmiertelny strzał, z mózgiem wyciekającym przez otwór z tyłu jej czaszki. Wariacje na temat, ale nic nowego – po prostu zazwyczaj w opuszczonym statku kosmicznym unosiła się za nim inna kobieta, nigdy go nie dotykając, szepcząc sycząco do ucha tuż powyżej progu słyszalności.
Ze snu wyrwał go komunikat pilota informujący, że schodzą do lądowania, ale port został zamknięty ze względów bezpieczeństwa, więc w najbliższym czasie nie wystartują żadne samoloty. Informacje o lokalnych hotelach dostępne są za pośrednictwem…
Szlag.
Prom suborbitalny Virgin zawiózłby go nad Londyn czterdzieści pięć minut po starcie z Miami. Mógłby wrócić do domu na kolację w Banners i wylądować we własnym łóżku pod osłoniętym drzewami okapem mieszkania na Crouch End. Mógłby obudzić się następnego ranka przy śpiewie ptaków i promieniach słońca przebijających się przez chmury i liście. Wreszcie trochę urlopu na Wyspach – przy jego ranie Agencja nie miałaby wyboru – i cały Atlantyk między nim a emocjonalną topografią marsjańskich obozów przygotowawczych.
Zamiast tego poniósł swoją walizkę wzdłuż szerokich, jasno oświetlonych hal pełnych olbrzymich ekranów holograficznych doradzających MYŚLISZ, ŻE TO TYLKO CZERWONE SKAŁY I ŚLUZY? ZASTANÓW SIĘ oraz NA MARSA WYSYŁAMY TYLKO NAJLEPSZYCH. Miami było punktem przesiadkowym Ameryk, a to oznaczało, że każda firma biorąca udział w Inicjatywie Kolonizacyjnej Państw Zachodu miała tu swoje centrum. Kilka lat temu przeczytał oszacowania jakiejś dziennikarki, której udało się dostać więcej mocy obliczeniowej, niż na to zasługiwała. Według niej obecnie co siódma osoba przechodząca przez lotnisko międzynarodowe Miami przylatuje tu w sprawie związanej bezpośrednio lub pośrednio z Marsem i programem INKOL. Ta ilość musi wzrosnąć. Dziś była to pewnie jedna osoba na cztery.
Jechał ruchomymi chodnikami i schodami przez to wszystko, wciąż czując się trochę otępiały po kodeinie. Po drugiej stronie kompleksu terminalu wszedł do nowego Marriotta, wziął pokój z widokiem na lotnisko i z menu usług zamówił wizytę lekarską. Wszystko to na koszt Agencji. Jako pracownik kontraktowy miał dość ograniczone konto kredytowe – jego praca i tak w większości wymagała płacenia gotówką lub waflami, które później odbierał sobie w ramach honorarium – ale biorąc pod uwagę, że nawet w najgorszym wypadku do zamknięcia sprawy Graya zostało kilka dni, wciąż miał na koncie sporo środków.
Czas z nich skorzystać.
W pokoju ściągnął z siebie kurtkę i weblarową kolczugę, rzucił przepocone ubrania na stertę na podłodze i przez piętnaście minut moczył się pod prysznicem. Siatka schowała się z powrotem do swojego legowiska w kręgosłupie, a Carl stanowił jedną wielką listę siniaków odczuwanych przez coraz cieńszą warstwę kodeinowej osłony. Sklejona rana w boku rwała go przy każdym ruchu.
Osuszył się wielkim, puszystym ręcznikiem Marriotta i zakładał właśnie najczystsze ze swoich znoszonych spodni, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Złapał T-shirta, spojrzał w dół na ranę i wzruszył ramionami. Ubieranie się nie miało sensu. Ponownie rzucił koszulkę i podszedł do drzwi nagi do pasa.
Hotelowym lekarzem okazała się być bardzo ładna Latynoska, która zapewne zaliczyła praktykę w jakimś republikańskim szpitalu w centrum, bo na widok rany ledwie uniosła jedną ze starannie wypielęgnowanych brwi.
– Pan od dawna w Miami? – zapytała.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– To się nie stało tutaj. Właśnie przyleciałem.
– Rozumiem – odparła, ale nie odpowiedziała uśmiechem. Stanęła za nim i długimi, chłodnymi palcami zaczęła obmacywać ciało wokół rany, sprawdzając klej. Nie była przy tym zbyt delikatna. – A więc jest pan jednym z naszych wspaniałych doradców wojskowych?
Przeszedł na angielski.
– Co, z takim akcentem?
Lekkie skrzywienie ust, gdy obeszła go i stanęła z przodu.
– Pan jest Anglikiem? Przepraszam, myślałam…
– Nic nie szkodzi. Też nie lubię sukinsynów. – Wolał nie wspominać, że zabił jednego w zeszłym roku w barze w Caracas. Przynajmniej na razie. Przeszedł z powrotem na hiszpański. – Ma pani rodzinę w Wenezueli?
– W Kolumbii. Ale to ta sama historia, tylko z koką, a nie ropą. I dłużej. Toczy się, od kiedy moi dziadkowie wyjechali, i nigdy się nie zmieni. – Podeszła do zostawionej na stoliku torby i wyciągnęła ręczny sonograf. – Nie uwierzyłby pan w niektóre rzeczy, jakie opowiadają mi kuzyni.
Carl pomyślał o mundurach widzianych na ulicach Bogoty parę tygodni temu. I o doraźnej egzekucji, której był świadkiem.
– Przeciwnie, uwierzyłbym – zapewnił.
Uklękła przed nim i znów dotknęła rany, tym razem delikatniej. Co dziwne, jej palce wydawały się cieplejsze. Przesunęła sonograf kilka razy po ciele, po czym wstała. Złapał przy tym zapach jej ciała, a ona równocześnie spojrzała mu w oczy i zauważyła, co robi. Przez chwilę rozbłysło między nimi napięcie, po czym dziewczyna wycofała się do swojej torby. Wyciągnęła z niej opatrunki i odchrząknęła, unosząc brwi i uciekając spojrzeniem przed tym, co się właśnie stało.
– Nie mogę dla pana zrobić wiele więcej ponad to, co już zrobiono – stwierdziła trochę pospiesznie. – Ktokolwiek to lepił, znał się na rzeczy. To dobra robota, rana powinna szybko się zagoić. Opryskali ją?
– Owszem.
– Chce pan coś przeciwbólowego?
– Panuję nad bólem.
– Cóż, jeśli pan woli, założę panu nowy opatrunek, chyba że chce pan iść pod prysznic.
– Zrobiłem to przed chwilą.
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.