Przedstawiamy fragment powieści Pawła Kempczyńskiego „Hekate”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa superNOWA. Odwracam się znowu do okna. Spoglądam w górę i zamieram ze zdziwienia, kiedy zamiast spodziewanego Księżyca widzę grającą milionem słonecznych odblasków płaszczyznę szafirowego ziemskiego oceanu. Dalej rozciąga się złota plama w szmaragdowe cętki, muskana przez zwiewne kłębki białej waty. Przesuwa się nad nią ciemniejszy cień, mieszając barwy na ogromnej palecie kolorów. Peter bez rozkazu rozpina pas i zgięty wpół przesuwa się do iluminatora. Prawie przykleja twarz do szyby. – To Atlantyk i brzeg Europy, dalej w tamtą stronę jest Afryka i mój dom – mówi wzruszony. Zasłania mi cały widok. Odpycham go lekko, ale jego ciało nie przesuwa się w bok, tylko startuje ku górze jak spuszczony z uwięzi sterowiec. Bur wymachuje niezgrabnie rękami, odbija się od oparcia fotela i pędzi jak rakieta w stronę fotela Kaya. Kapitan zręcznie przechwytuje zdezorientowaną przesyłkę i sadza Petera obok siebie. Następnie odpina swój pas i żegluje z wprawą na środek kabiny. Zwięźle wydaje nowe instrukcje. Możemy szaleć do woli, tylko musimy pamiętać, żeby odpychać się od ścian czubkami palców. Przez cały czas mamy mieć przy sobie torebki. Torsje to normalka. Później kapitan frunie do mnie. – Nasza służba się rozpoczęła. Na razie było ulgowo, ale teraz jesteśmy prawie w kosmosie. Musisz zwracać uwagę na ludzi. I uwaga na alkohol, wolałbym, żebyście nie pili przy nich – mówi, patrząc na próby powietrznych akrobacji załogi. – Chyba że opijamy coś na mój rozkaz. Z okazji udanego wyjścia z atmosfery właśnie taki wydaję. Wyciąga piersiówkę, odkręca i owija szyjkę folią. Następnie przebija osłonę słomką. Teraz trzeba nabić na jej koniec fruwającą wewnątrz kulę alkoholu. Whisky ucieka przed słomką, zmieniając kształt niczym przestraszona ameba. Wsysam jej bursztynowe ciało. Zamiast spływać do gardła, rozprasza się na fragmenty, które ukrywają się za dziąsłami i pod językiem. Nie wiem, czy się udusić, czy to wypluć, oczy stają mi w słup. Kay śmieje się. – Weź słaby wdech – podpowiada. Biorę i ognisty stwór trafia w końcu do przełyka. Kay ogląda się do tyłu, obserwując coraz bardziej śmiałe wyczyny swoich ludzi. Z wprawą kosmicznego weterana zasysa alkohol. – Może z kilku zrobimy kiedyś prawdziwą załogę – stwierdza w przypływie optymizmu. Dobijamy wijącą się bezkształtną galaretę dwoma sztychami słomek. – Nie masz pojęcia, jak się męczyłem na gównianej Ziemi – wyznaje kapitan, klepiąc mnie w ramię. – Nie masz pojęcia, jak się męczę połykając wódę nosem – odpowiadam, patrząc, jak Kay odbija się od oparcia i dwoma ruchami ramion kieruje się w stronę kabiny pilotów. Postanawiam poszaleć tak jak inni. Odrywam się od kotwicy pasa. Powietrze unosi mnie, jakbym był bezcielesnym aniołem. Całą przestrzeń kabiny wypełniają skłębione ciała kosmonautów. Ludzie bawią się lataniem jak niewinne dzieci. Odbijają od ścian i sufitów, wykręcają w powietrzu szalone fikołki. Wielka Stara została na Ziemi. Nasze bezpieczniki jeszcze nie działają. Stajemy się podobni do żeglujących nad morzem nieskończonej wolności nieśmiertelnych albatrosów. Bawi mnie udawanie hrabiego Draculi. Przesuwam się wzdłuż sufitu opierając ciężar swojego fantomu na samych opuszkach palców. Skradam się niczym lotna mgła po pionowej ścianie ceglanego domu ku oknu śniącej dziewicy. Zaraz dotknę jej gładkiej, pachnącej żywym ciepłem szyi. Ale zanim zatopię w niej kły, pozbawię cię, mój słodki króliczku, twojej egoistycznej pieczęci. Z lubieżnej fantazji budzi mnie lądująca na podbrzuszu stopa O’Neala. – Uważaj drewniany fiucie! – krzyczę, chwytając jego stopę. Oparty plecami o ścianę obracam Irlandczykiem, aż nabierze odpowiedniej rotacji, popychając go jednocześnie do przodu. Wiruje z szybkością robiącego śrubę skoczka z trampoliny. Coraz częściej w ruch idą papierowe torebki. Do tego stanu trzeba się jednak przyzwyczaić. Także w mojej głowie zaczyna szaleć błędnik. Zatrzymuję się nad fotelem i udaję, że siadam. Właśnie zachodzi Słońce. Na Ziemię nasuwa się strefa cienia, mrok opada jak gigantyczna powieka zasypiającego kosmosu. Ciemność nie jest jednak zupełna. Tam na górze budzą się nocne istoty, znacząc ślad swojego istnienia złotymi iskierkami świateł. Niektóre są pojedyncze, inne zbierają się w gromadki i całe ogromne stada. Mrugają do siebie, przekazując pozdrowienia: Halo, zobacz mnie, kolego, tu jestem. Największe skupiska pochodni tętnią światłem, powodując jego falowanie niczym pobłyskujące neony stworów z głębi oceanu. Nigdy żaden, nawet najbardziej natchniony geniusz sztuki nie byłby w stanie opisać czy namalować tego, co widzę. Istoty kochają się i mordują. Zdradzają lub usypiają swoje dzieci. Gdzieś tam, przy bezpiecznym blasku nocnej lampy tyran podpisuje wyroki śmierci. Gdzieś tam, przy chwiejnym płomyku świecy straceńcy czyszczą broń, żeby go zabić. A ja, bez wpływu na to, co zrobią, krążę nad ich głowami, obojętny jak ślepy los. Chłonę te wibracje wszystkimi zmysłami. Moje serce wypełnia nieskończony wszechświat. Nagle czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Odwracam się i widzę twarz Kaya. Jego szkliste rekinie oczy są częścią niepojętego kosmosu. – Zaczynasz rozumieć, o czym mówiłem? – pyta. Jego rzymski sygnet wznosi się na wysokość ust. – Wszystko tam to Cień i Proch. Jesteśmy ponad ludzkie udręki. Jesteśmy dziećmi wielu słońc i ognistych komet – mówi, łapiąc mnie za rękę. Holuje mnie z wprawą w głąb kabiny. – Musisz pójść ze mną, Hubercie. Żeby otworzyć śluzę, trzeba wcisnąć równocześnie dwa przyciski – wyjaśnia. Odpychając się od ścian szybu, spływamy do wnętrza ładowni. Tam Kay zatrzymuje się nad wielką torbą z naszym sprzętem technicznym. Odpina mocujące ją klamry. Przemieszczamy się, trzymając lżejszą od puchu torbę w kierunku luku śluzy. Kay otwiera jego pokrywę i umieszcza torbę wewnątrz komory. – Powiedziałem kapitanowi „Luny”, że zawory zbiorników z tlenem są niepewne i lepiej pozbyć się tego majdanu – tłumaczy, zamykając pokrywę. – Jak powiem: „Start!”, naciśniesz przycisk obok iluminatora – mówi, przyciskając twarz do okienka po swojej stronie. – Start! – podaje komendę. Torba wyskakuje ze śluzy niczym wystrzelona z procy. Eksploduje w próżni obłokiem gazów jak pękający balon, wyrzucając z siebie biały kształt. To człowiek! Ciało wybucha rozerwane na strzępy przez gaz i ścięte w ułamku sekundy na kamień. Oddala się, wirując, najeżone ostrzami zakrzepów. – Leć, pieprzona suko, na złamanie karku. Leć obcinać jaja gwiazdom – syczy Kay. – To nasza obozowa rekordzistka kastracji! – olśniewa mnie nagle. – Poderżnąłeś babie gardło i wlekliśmy jej trupa przez trzydzieści kilometrów! – A co, miałem ją tam zostawić? – pyta spokojnym głosem. – Zarżnąłeś to babsko – stwierdzam w szoku jeszcze raz. – Masz mi to za złe? Mogłeś to zrobić sam. Mógł to zrobić każdy z was, dupy wołowe – urywa temat. Przypominam sobie naszą rozmowę przy zamykaniu magazynu z wylosowanymi skafandrami. Teraz rozumiem jego podniecenie i agresję. Musiał to zrobić jeszcze tego samego dnia, przed zaplombowaniem magazynu. Pewnie zwabił ją tam pod jakimś pretekstem, zarżnął i wpakował do hermetycznej torby. Tak jak kiedyś obiecał. – Masz chyba rację, Kay. Wiele razy o tym myślałem, ale nie zrobiłem. Jestem dupa wołowa – przyznaję. – No, dobra, nie przesadzaj. Potrafisz być twardy jak cholera, kiedy masz kogoś ratować. Dosyć o tym. Chyba nie muszę podkreślać, Hubercie, że to zostaje między nami. Twój bezpiecznik nie wykryje po czasie takich niuansów. Jak nie chlapniesz przez sen, nikt się nie dowie. Wiesz, Iwicz została tam. Na Ziemi. – Nie pieprz bzdur, Kay – teraz ja ucinam z gniewem. Patrzę na malejącą w oddali białą plamę. W równych odstępach czasu pobłyskuje jej staroświeckie lekarskie zwierciadło na czymś, co kiedyś było głową. Symbol feudalnej władzy, jaką przypisali sobie lekarze nad wszystkimi żywymi i martwymi ludźmi, przypomina odległą morską latarnię. – Patrz, Kay. Pani doktor nadaje morse’em. Pewnie zwołuje na konsylium zjawy wszystkich, których załatwiła. Teraz ona będzie cienko śpiewać... kiedy przyjdą. – Olać ścierwo. Chodźmy do chłopaków, pora coś przekąsić – odpowiada nasycony zemstą. Dla niego torba z trupem jest już tylko mało ciekawą historią, którą chciał się jednak ze mną podzielić. Gdyby się postarał, na pewno byłby w stanie sam otworzyć śluzę. Teraz połączyła nas tajemnica. Wracamy do kabiny, wszystko wygląda normalnie. Z naszych iluminatorów nie widać tylnej części kadłuba. A piloci, nawet jeżeli przez kamery zauważyli dziwny ładunek, nie zameldują o tym. W naszym państwie najzdrowsi ludzie – to ociemniali głuchoniemi. Pękający trup sadystki przypomniał mi zbrodnię z dzieciństwa. Nadmuchaliśmy kiedyś nieszczęsną żabę, czego wstydzę się do dzisiaj. Wspomnienie trupa i płaza wzbudza falę mdłości. Sunę jak najszybciej w stronę nawiewu świeżego powietrza. Niestety jest za późno, mogę już tylko wyrwać plik torebek zza spodni przelatującego obok Wickego. Z boku, zupełnie jak ogromny, sunący po ścianie karaczan, zbliża się Peter. – Rzygałeś – stwierdza odkrywczo. – Jak karmiący pisklęta kormoran. Przykro mi, Peter, ale twojego drinka trafił szlag – przyznaję się. – Nie martw się stary. Mam jeszcze niezłą piersiówkę na dobranoc. Dałem za nią Czapińskiemu zmianę bielizny i paczkę golarek – pociesza mnie. Spod sufitu melduje się O’Neal. – Ja także, za paczkę golarek i bieliznę kupiłem od niego piersiówkę. Peter drapie się w zamyśleniu po brodzie. – Ciekawe, jak będzie handlował, kiedy złupi nas wszystkich do gołej skóry. – Będziemy jego brodatymi niewolnikami w brudnych gaciach – snuje katastroficzne wizje O’Neal. – Brudne gacie to też towar – odbieram mu nadzieję. Patrząc na Starą Ziemię, żujemy w milczeniu kandyzowane owoce. Co czterdzieści minut możemy obserwować, jak zbliża się świt. Cienka niczym kożuszek pary nad stygnącą herbatą warstewka atmosfery chłonie światło słońca. Zaraz rozbłyśnie wszystkimi barwami tęczy. Oglądana z orbity robi wrażenie tak wątłej, że może rozwiać ją uderzenie motylich skrzydeł. A przecież z kabiny samolotu wydawała się nieskończonym bezkresem. Absolutną ciszę przerywa tylko grzmot silników sterujących, który rozlega się co jakiś czas, rezonując w kadłubie. Wahadłowiec zmienia orbitę, żeby przygotować się do cumowania w bazie. Kay wyjaśniał nam, że kiedy w satelicie skończy się paliwo do utrzymujących go na odpowiedniej wysokości silników korekcyjnych, bezwładna masa zostanie ściągnięta przez grawitację na niskie orbity. Po kilkunastu latach runie nieuchronnie na ziemię i spłonie w atmosferze. Wtedy ostatnia „Luna” już nigdy nie wyląduje na Srebrnym Globie. Ludzkość albo zbuduje nowe statki kosmiczne, by tam dotrzeć, albo będzie mogła tylko do niego wyć. Żuję preparowane daktyle, myśląc o tym. Żywność kosmonautów jest nieprawdopodobnie kaloryczna. Czuję sytość, a wraz z nią chęć na drzemkę. Pogrzeb kolegi, lot na orbitę i asysta przy upłynnieniu trupa. To całkiem sporo wrażeń jak na jeden dzień. Pod fotelem znajduje się schowek zawierający śpiwór. Kokon śpiwora ma zaczepy i można zamocować go w dowolnie wybranej pozycji. Orientacja ciała nie ma tu żadnego sensu, ja jednak mocuję go stopami w dół. Zamykam się w ciepłym bezpiecznym miejscu i zamykam oczy. Jednak już po kilku minutach prawie z niego wyskakuję. Wrażenie spadania w czarną bezdenną studnię jest przerażające. – Cholera jasna, Peter. Jak spać, lecąc z Everestu z workiem na głowie? Daj mi łyk narkozy, bo piliśmy i nie mogę teraz wziąć pastylek – przypominam mu. – Przecież cię zapraszałem – mówi, podając mi wyhandlowaną piersiówkę, folię i słomkę. Zasysam płyn i czuję, jak płonie mi gardło. W końcu żeby nie spalić sobie podniebienia, wdycham cholerstwo razem z porcją powietrza. Całe szczęście, że jestem zamknięty w śpiworze, inaczej przez atak kaszlu rozbiłbym się o ściany kabiny. – Czapiński! – krzyczę przez spaloną krtań. Nieopodal spod sufitu gapi się na mnie zdziwiony i zaniepokojony truciciel. – Co jest panie pierwszy? – pyta głosem niewinnego kleryka, dla którego samogwałt brzmi gorzej niż ojcobójstwo. – Co to za zajzajer? Gadaj, co nam sprzedajesz – rozkazuję. – Panie pierwszy, ciszej, kapitan się wścieknie. A to jest czysty jak dziewicza łza żytni spirytus. Mój dziadziuś z Sochaczewa nie napędziłby lepszego. Ręczę majątkiem i głową – zapewnia żarliwie. – I jak pan skończy, proszę oddać pustą piersiówkę, bo nie mogę zrealizować innych zamówień – nalega w absolutnie bezczelny sposób. Nie przypuszczałem, że ma tego aż tyle. Przez chwilę zastanawiam się, jak postąpić. Ludzie nie wykonują jeszcze żadnych zadań. Właściwie są tylko pasażerami, więc koszarowy dryl byłby przesadą. Jestem jednak oficerem. – Skąd go masz? – Panie pierwszy, ze złomowiska floty. Niektóre systemy pracowały tylko na takim. Pogadałem tu i tam. Zresztą to przecież tylko koleżeńska wymiana – łże jak z nut. – Mogłeś uprzedzić, że to spirytus. I pamiętaj, przed startem na Księżyc masz zameldować kapitanowi, ile tego jeszcze jest... jeżeli coś ci zostanie. To statek kosmiczny, nie objazdowa melina – wydaję Salomonowy wyrok. Myślę, że do tego czasu nasz geniusz improwizacji zdąży pozbyć się zapasów, a sam nie chcę na niego donosić. Ostatecznie piję właśnie jego kontrabandę. Czapiński odpływa zadowolony reklamować trunek, który zaakceptowała kadra. |