Ciekawie ogląda się „A Chorus Line” w reżyserii Mitzi Hamilton w czasach, gdy panuje moda na programy pokroju „Mam talent” czy przeróżne reality show. Różnica jest jednak taka, że w tym przypadku publiczność przygląda się przedstawieniu stylizowanemu na casting.  |  | ‹A Chorus Line›
|
„A Chorus Line” to legendarny musical, który po raz pierwszy wystawiono na scenie off-Broadwayu w 1975 roku. Rok później nagrodzono go Pulizterem, ale nie brakowało też całej masy innych nagród, z dziewięcioma statuetkami Tony na czele. Od tej pory został wystawiony między innymi na londyńskim West Endzie, w Sydney i Belgradzie, ale dopiero w 2008 roku doczekał się polskiej prapremiery we wrocławskim Teatrze Muzycznym „Capitol”. Wyreżyserowała go Mitzi Hamilton, która swego czasu grała u reżysera pierwszej wersji tego przeboju, Michaela Bennetta. Wielu krytyków uważa, że w jej spektaklu aktorom przydałoby się więcej luzu. Dodatkowo często myliły im się kroki albo po prostu mieli problemy z dykcją. To prawda, ale moim zdaniem paradoksalnie stało się to jednym z jego największych atutów. Pokazano bowiem casting od kuchni i ludzi pod presją. Kochających taniec, a przede wszystkim marzących o sławie i pieniądzach. Zrobią więc wszystko, by dostać angaż i nie należy się dziwić, że kosztuje ich to sporo nerwów. I że czasem na siłę próbują wcielać w życie swoje marzenia. Prowadzący selekcję reżyser zmusza tancerzy do tego, żeby się przed nim otworzyli i powiedzieli całą prawdę na swój temat. W pewnym momencie pyta jedną z kandydatek: „Jesteś przekonana, że masz talent?”. Nie stylizuje się bynajmniej na Kubę Wojewódzkiego, nadano mu ludzką twarz, pytając przy tym o to, czy warto dla sztuki poświęcić chociażby miłość. Oczywiście mogliby się trafić lepsi kandydaci do tanecznego show, ale widocznie nie w każdym momencie jest to możliwe. Niewykluczone, że kiedy „A Chorus Line” za kilka lat znowu zostanie wystawione w Polsce, to zagrają w nim wybitniejsi aktorzy i tancerze z gracją łączący aktorskie i taneczne umiejętności. Z obecnej ekipy najlepiej według mnie spisała się Agnieszka Oryńska. Inni nie zawsze godnie dotrzymywali jej kroku. Warto przy okazji odnotować, że choć same piosenki zdecydowanie lepiej brzmią po angielsku, to Tymon Tymański dobrze poradził sobie z ich przekładem na polski. Co ciekawe, publiczność bardzo pozytywnie reagowała na wszelkie błędy czy fałszowanie wykonawców. Zanim zaś ktokolwiek kogokolwiek za coś skrytykuje, niech wcześniej pomyśli, o czym marzył bądź marzy. I czy zdarzyło mu się podjąć próbę wcielenia tego w życie z równie wielką pasją i poświęceniem. I właśnie za tę pasję daję musicalowi taką, a nie inną ocenę. Trochę w myśl zasady „nie matura, lecz chęć szczera…”, ale i tak z wielkim uznaniem i szacunkiem. Na pewno bardziej mnie to przekonało niż sztuczna i naciągana „Boska”, której nie potrafiła uratować nawet tak wybitna aktorka jak Krystyna Janda. W musicalu zabrakło mi tylko jednego – pociągnięcia wątku ludzi, którzy odpadli: ich płaczu, chwil zwątpienia i refleksji nad tym co dalej. Zamiast przegranych w finale zobaczyłem bowiem wygranych. Widok, zważywszy na cały trud, niewątpliwie krzepiący, ale mimo wszystko spodziewałem się, że do samego końca będę mógł obserwować także drugą stronę medalu. Nie zmienia to faktu, że polecam „A Chorus Line” i mam nadzieję, że inne teatry wezmą przykład z wrocławskiego Teatru Muzycznego „Capitol”.
Tytuł: A Chorus Line Autor: Michael Bennett Reżyseria: Mitzi Hamilton Przekład: Tymon Tymański Muzyka: Marvin Hamlisch Scenografia: Robin Wagner Choreografia: Mitzi Hamilton Kostiumy: Theoni V. Aldredge Obsada: Ewelina Adamska, Agnieszka Oryńska, Łukasz Wójcik Ekstrakt: 70% |