Zamieszczamy fragment pierwszego tomu powieści Krzysztofa Piskorskiego „Zadra”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.  | Tytuł: Zadra, tom I Autor: Krzysztof Piskorski Wydawca: RUNA Cykl: Zadra ISBN: 978-83-89595-46-1 Format: 384s. 125×195mm Cena: 29,50 Data wydania: 3 października 2008 WWW: Polska strona
Rok 1819. W Europie nastał wiek etheru. Cesarstwo Francji pod władzą Bonapartego jest potężniejsze niż kiedykolwiek. W Paryżu, centrum naukowej rewolucji, niebo zarasta trakcjami kolejki etherowej. Uczeni projektują maszyny liczące, a cewki Morthiena zasilają równie potężne, co niestabilne bramy. Młody naukowiec Maurice Dalmont wpada na trop tajemniczego odkrycia, a narzeczony jego siostry, Stanisław Tyc, rusza w szeregach Legii Nadwiślańskiej do Nowej Europy, walczyć o ziemie, które Napoleon obiecał Polakom. Ether jest jednak zdradliwy, a Nowa Europa to miraż, skrywający mroczny sekret. Czego szuka w Paryżu najlepszy szpieg cara? Dlaczego przez Bramę Moskiewską ciągną makabryczne kolumny wozów wyładowanych trupami? Nad czym pracował profesor Beulay tuż przed swoim zniknięciem? Oto świat, jakiego nie znacie. Szable i etherowe kulomioty. Cylindry i telepatyczne obręcze. Dorożki i powietrzna kolej. Francuscy gwardziści, carscy szpiedzy, angielscy inżynierowie, szaleni mnisi oraz dziwne moce z drugiej strony bramy. W migotliwym świetle etheru znane nam pojęcia rozpadają się w pył. Kto zdoła odkryć jego naturę?
|
W pałacu Tuileries noc wkradła się do sal i korytarzy. W rogach pomieszczeń, pod parapetami, skupiła się w oleiście czarne plamy. Zalała przestronne wnętrza, tłumiąc błysk złota i jedwabnych tkanin. Panowała nad pałacem prawie niepodzielnie; tylko tu i ówdzie w wielkim gmachu płonęły jeszcze świeczki, samotnie stawiając czoło wszechogarniającemu mrokowi. Jedna stała w ubogiej kwaterze podczaszego, który mozolnie skrobał list do matki. Na wsi ponoć głód, chciał wiedzieć, czy nie trzeba jej pomocy. Druga tkwiła w ręku księcia Berthiere’a, który sunął po korytarzu, wymacując sobie drogę do ustępu. Zginął się przy tym od ostrego bólu pęcherza – kamienie nerkowe nie dawały mu zmrużyć oka. Na drugim piętrze, w lewym skrzydle płonęły następne świece. Przy mosiężnym kandelabrze dwie służące zszywały rozerwany bok sukni cesarzowej. Miała być gotowa jutro, bo Maria-Teresa chciała w niej przyjąć pruskich posłów. Tymczasem delikatne koronki pruły się łatwo, a palce dziewcząt – wieśniaczek z Lotaryngii – były grube i niezdarne. Igły błyskały, pot perlił się na czołach. Spocony był również stary marszałek Saint-Cyr, który siedział w gabinecie poniżej. Jego stare, schorowane oczy czytały raporty szpiegów z Angli. O, król ufundował nową fregatę. Źle! A tu? Lord Jenkinson zamówił u Kompanii Wschodnioindyjskiej sześćset ton stali. Jeszcze gorzej! Saint-Cyr mruczał pod nosem. Pajęcze pismo szpiegów rozmywało się w blasku naftowej lampki. We wschodnim skrzydle, po swojej sypialni chodził naczelny inżynier Cesarstwa, gruby Wallenstein. Nie mógł zasnąć, dręczony niepokojem. Przyszłego dnia miał zdać cesarzowi miesięczny raport – wiedział, że Bonaparte najpierw spyta o „Niezwyciężonego”. Tymczasem wczoraj przyszedł list z Calais, w którym Robert Fulton napisał, że kolejny raz wybuchły kotły etherowe. Eksplozja wyrwała dużą część poszycia, a monstrualny kadłub pancernika osiadł na dnie doku. Wallenstein wiedział, jak wściekły będzie Napoleon. Osobiście zapewniał cesarza, że w ciągu miesiąca okręt wyjdzie w morze – a teraz nie mógł zasnąć, tylko krążył niespokojnie od ściany do ściany, przytłoczony przez własny, ogromny cień. W blasku świec twarz inżyniera miała barwę białej porcelany. Wszystkie enklawy światła w Tuileries noc otoczyła ciasnym kordonem. Czyhała żarłocznie, aż ostatnie płomienie zgasną, a pałac wpadnie w jej objęcia. Gdy tylko któraś świeca migotała, noc robiła ostrożny krok do przodu. Gdy rozjarzyła się – krok w tył. Czekała. Minuty mijały. Wtedy w oddali zaszczekał pies. Z daleka, od kutej bramy pałacu, gdzie czuwała garstka zmarzniętych gwardzistów, dobiegły podniesione głosy. Zgrzytnęły zawiasy wrót, a za chwilę na dziedziniec wypadł jeździec. Koń dyszał chrapliwie, jego czarne boki błyszczały potem. Przybysz zeskoczył zręcznie z siodła i ruszył szybko do wejścia. Na spotkanie wypadli mu kolejni gwardziści oraz stary szambelan, który w biegu poprawiał perukę i przecierał zaspane oczy. – Prowadźcie do cesarza! – krzyknął goniec jeszcze z daleka. – Nie ma czasu do stracenia! Mimo to szambelan zagrodził mu przejście. – Raczycie się wcześniej przedstawić, monsieur? – Hrabia de Fay, adiutant marszałka Davouta. Szambelan zmieszał się, bo wiedział, że powinien poznać de Faya. Jednak hrabia zmienił się bardzo w ciągu ośmiu miesięcy, które spędził w Nowym Świecie. Twarz mu wyszczuplała, oczy się zapadły, a niegdyś gładkie oblicze pokrył wielodniowy zarost. Zamiast zdobnego munduru miał na sobie wyświechtany płaszcz. – Cesarza nie wolno budzić – wymamrotał szambelan. – Taką decyzję może podjąć tylko marszałek Saint-Cyr, lub fligel-adiutant jego cesarskiej mości. – To czego jeszcze tu sterczysz! Powiadom, kogo trzeba! – głos de Faya drżał od złości. W całym pałacu ludzie zaczęli zwlekać się z łóżek. Ciekawskie twarze zerkały na podwórzec, w oknach zabielało od szlafmyc. Zapalały się kolejne świece, kaganki, lampy. Noc, jeszcze niedawno pewna zwycięstwa, musiała cofać się w popłochu do najdalszych kątów oraz ciemnych zakamarków. Szambelan ruszył truchtem w głąb pałacu; mała, zgarbiona sylwetka rozpłynęła się pomiędzy strzelistymi kolumnami i lustrami w złoconych ramach. Tymczasem żołnierze wprowadzili hrabiego do hallu. De Fay nie musiał czekać długo. Już po chwili na schodach rozległy się kroki. Szambelan przyprowadził młodego mężczyznę w niebieskim mundurze ze złotymi epoletami i srebrnym sznurem, który w biegu dopinał guziki. – Monsieur de Fay! – rzekł jeszcze ze schodów. – Co za niespodzianka! Ale czemu przychodzi hrabia o takiej porze? Nie lepiej byłoby wpierw się umyć, odpocząć i przespać do rana? – Ważne wieści z Nowej Europy! Prowadź pan do cesarza! – Zmuszony jestem spytać o więcej, hrabio. Rozumie hrabia… Dopóki nie wiem, co za wieści… – Do diabła, nie marnuj pan czasu! – krzyknął de Fay. – Marszałek nie żyje, armia pobita! A teraz prowadź do cesarza. Osobiście odpowiadasz za każdą minutę zwłoki! Słowa hrabiego poniosły się daleko, odbijając echem od ścian korytarzy. Kto tylko je usłyszał, nieruchomiał sparaliżowany. Lokaj wypuścił z dłoni kaganek. Fligel-adiutant stał z durnym wyrazem twarzy, a gwardziści patrzyli po sobie z niedowierzaniem. – Ogłuchłeś pan? – posłaniec naparł na adiutanta. – Do cesarza, już! Oficer bąknął coś głucho, przeprowadził gońca hallem i wpuścił do turkusowej komnaty. W tym pomieszczeniu, którego wielkie okna wychodziły na ogród, cesarz zwykł pijać popołudniową kawę. Teraz sala była pusta, a jadeitowe płytki, którymi wyłożono ściany, lśniły w świetle księżyca niepokojącym, zielonkawym blaskiem. Zaraz przyszedł lokaj w złocistej liberii i ustawił na stoliku świecznik. Niedługo potem zjawił się sam Bonaparte – z rozczochranymi włosami, w seledynowym szlafroku. Za nim wmaszerowało czterech siwych grenadierów starej gwardii oraz zgarbiony Saint-Cyr. – No! Mów pan. – Spojrzenie Bonapartego było drążące i badawcze. Hrabia miał wrażenie, że cesarz widzi każdy szczegół, od dziury po kuli w jego kapeluszu, po wyraz krótkiego wahania, jaki przemknął mu przez twarz. Kiedy dzwony na katedrze Piotra i Pawła wybiły północ, ulice Petersburga opustoszały. Wszyscy, najwytrwalsi nawet rozrabiacy, najbardziej uparte dziwki, schronili się w domach lub chociaż ciemnych, głębokich bramach. O tej porze ostry, północny mróz przegryzał się nawet przez futrzane szuby i sprawiał, że ludzie myśleli jedynie o znalezieniu schronienia. Rano, jak co dzień, rewirowi znajdą w zaułkach skostniałe ciała tych, którym się nie powiodło. Miasto zamarło, skąpane w szarzyźnie białej nocy. Na niebie nie było słońca, księżyca ani gwiazd. Tylko gruba warstwa chmur – i to one właśnie zdawały się emanować dziwnym, trupio bladym blaskiem. A może to świeciły rzędy pastelowych kamienic lub srebrzyste kanały Newy? Przez ten oniryczny krajobraz biegło truchtem dwadzieścia białych duchów. Sprzączki ich śnieżnych mundurów pobrzękiwały o ładownice. Bagnety falowały w takt równego kroku. – No, dalej, sobaki leniwe! – warknął czerwonolicy sierżant, gdy żołnierze zaczęli zwalniać. – Jaki jesteście pułk? – Pietropawłowski! – ryknęli zgodnie żołnierze; kłęby pary buchnęły im jednocześnie z ust. – Nie dosłyszałem! – Pietropawłowski! – Nie słyszę! Siemienowski może?! – Pie-tro-paw-łow-skij!! – krzyknęli tak głośno, że w kilku oknach ukazały się zdziwione twarze. Saszka, który biegł w ostatniej trójce, czuł, że nicuje mu się żołądek. Gdzie tak pędzili, zbudzeni w środku nocy? I dlaczego z ledwie dwoma tuzinami ludzi był sam pan pułkownik? Czy to ćwiczenia? Jeśli tak, czemu wybrano tylko ćwierć kompanii? I dlaczego sierżant, zwykle wesoły jegomość, ma tak ściągniętą, skupioną twarz? Przebiegli most Tuczkowa, minęli cerkiew i rzeczny dok, z którego wiało mulistym smrodem. Gdy przeszli na drugą stronę rzeki, blondyn z lewej strony Saszki stwierdził rzeczowym tonem: – Widać przyłapka. – Przyłap… co? – Przyłapka, głupi ty! Car, niech go Bóg chroni, kogoś chce widzieć w kajdanach. Kogoś ważnego. Wtedy nie śle się konstabli, bo przekupni. Zresztą trzy lata temu, jak rewirowi próbowali zapuszkować starego Grabiechowa, to zamknął się w pałacyku z lokajami i pięciu policmajstrów ustrzelił, nim wzięli go szturmem kawalergardzi. No to teraz od razu ślą Gwardię. Żeby przyłapać takiego w nocnej koszuli i szlafmycy, bo wtedy mniej się rzuca. – Przyłapka, przyłapka! – rozeszło się tymczasem po szeregach. Teraz w kolumnie gadano już nie o tym, „co” i „gdzie”, ale „kogo” i „dlaczego”. Sierżant w końcu się rozeźlił. |