– Nie wiem, jak wy, ale ja stąd spadam. I spiesznym krokiem zaczął iść w kierunku Traktu Wodnego, który łączył plac z plażą. Niby nic, ot, spieszący się pan w krótkich spodenkach, z wiszącą na wysokości ramienia platformą turystyczną, na której leżał podręczny bagaż. W ślad za nim ruszyło dwoje młodych ludzi poganiających przed sobą trójkę dzieci. Pół biegli, pół szli, jakby spiesząc się na aurokar. Pierwsi demonstranci wdarli się na plac. Dźwięk maszerujących stóp, szum ocierających się o siebie ubrań, huk głosów tworzą brzmienie tak dojmujące, że człowiek traci rozum. Wbrew sobie zaczyna odczuwać strach. Mnie też zrobiło się zimno. Ktoś z turystów krzyknął. To było jak strzał na zawodach w biegu na tysiąc metrów. Zatrzęsły się pełne biusty, zachybotały opasłe brzuchy mężczyzn. Zapiszczały dzieci. W zgrzycie przesuwanych stolików, z furkotaniem barwnych koszul, turyści falą zaczęli uciekać ku plaży. Potoczyły się potrącone krzesełka, trzasnęły zrzucane z blatów naczynia, zachrobotały krawędzie przewróconych barowych taboretów. Tubylcy tylko na to czekali. Z wrzaskiem ruszyli, żeby chwytać, uderzać, wbijać paznokcie, gryźć, już nie chodziło o rozmowę, o wyrażenie żalu, o zaprezentowanie niesprawiedliwości. Jak uciekają, to bić! Walić w nich! Walić, bić, zabijać! We wstecznej kamerze zobaczyłem, jak jeden z turystów z oddalonej kawiarenki staje w rozkroku i nieruchomieje. Mimikra? Zamarł ze strachu? Zoom. Nie. Kretyn, nagrywa. Równie dobrze mógłby filmować sunące w jego kierunku tsunami. Wycofałem zbliżenie. Były ważniejsze sprawy. Dostrzegłem, jak inny tłum wlewa się drugą ulicą, za kawiarenką po prawej. Po chwili pojawiły się grupy w następnej i następnej uliczce, blokując plac ze wszystkich stron. Domorosły filmowiec skulił się w sobie i zmusił beczkowate ciało do chybotliwego biegu. Zobaczyłem zieloną animowaną tarczę na placu, dwadzieścia metrów przed główną grupą, biegnącą od placu Zachodzącego Słońca. Włączyłem nagrywanie. – Zatrzymaj ich – usłyszałem w głowie głos Petera. – ja spróbuję opanować sytuację tutaj. – Zrozumiałem. Zastanawiałem się przez chwilę, jak Kytes wyobraża sobie powstrzymanie kilku niezależnych grup. Był sam. Ze strategicznego puntku widzenia było to niewykonalne. Skoczyłem do przodu i wylądowałem prosto na tarczy. Tłum krzyknął i zatrzymał się dziesięć metrów przede mną. Wpatrywały się we mnie ciemne, rozszerzone oczy. Twarze były nieruchome, zaciekłe. W pewnym momencie dostrzegłem w szczelinie między ludźmi roztrzepaną czuprynę jakiegoś chłopca. Biorą dzieci na demonstrację? Przez ułamek sekundy jego spojrzenie spotkało się z moim i ciarki przeszły mi po plecach. On… nie miał brązowych oczu, jak reszta tłumu, tylko niebieskie. Na chwilę zakręciło mi się w głowie. Gdy zerknąłem jeszcze raz w tę szczelinę, już go nie było. Ciemnoskóry mężczyzna na czele, posiadacz długiej szczęki i barwnego beretu, machnął kilka razy ręką i wykrzyknął z dziwnym akcentem: – Won! Won! Co się wpierdalasz?! Już szef policji mówił z zaśpiewem, ale genglish tego tubylca był ledwie czytelny. Zatkało mnie. Lider ruszył trzymając jedną ręką z tyłu, jakby zamierzał mnie uderzyć. Reszta poszła za nim. Podniosłem obie ręce i zacząłem się cofać. – Stójcie! Stójcie! Co chcecie zrobić?! Prowodyr rozpędził się i wrzasnął: – Spieeerdaaalaj! Zacząłem biec tyłem. Niedobrze. Jeśli tylko tyle ma do powiedzenia, to znaczy, że przestał myśleć, że zwierzęca wściekłość ogarnęła jego i cały tłum. Zbiorowisko ludzi zamieniło się w tłuszczę: krwiożerczą, pozbawioną litości i odpowiedzialności. Wybiłem się w górę z wciąż rozpostartymi rękami. – Zostawcie ich! To niewinni ludzie! Nie słuchali. Ogłuchli. Zerknąłem we wsteczny podgląd. Peter także próbował rozmawiać wisząc dwa metry nad ziemią, ale grupy już rozpoczęły pościg za umykającymi turystami. Gdzie jest policja?! To proste pytanie zbiło mnie z nóg. „Crash” najprawdopodobniej przyspieszył. Zaczął nokautować pojedyncze osoby, pędzące na przedzie poszczególnych grup. Turyści krzyczeli i piszczeli. Większość z nich kierowała się do wody. Na kostkę placu Drobnych Przyjemności padło kilka krwawiących ciał – pierwsze ofiary Kytesa. Czoło „mojej” grupy właśnie przebiegało pod pancernymi stopami, w których odbijało się nieskalane ciemniejące niebo. Włączyłem silniki i wygiąłem się do tyłu, żeby wykonać wysokie wsteczne salto. Gdy leciałem w górę, dostrzegłem twarze gapiów: ciekawe gęby wychylały się z okrągłego tarasu okalającego smukłą wieżę, jedną z wielu górujących nad placem, wytrzeszczali oczy wycieczkowicze na platformie spacerowej, leniwie żeglującej z zachodu na wschód, wykrzykiwali coś ludzie na powietrznej dżonce lecącej nad plażą, dwadzieścia metrów nad gruntem zatrzymał się różowo-biały powietrzny skuter prowadzony przez modnie ubranego młodzieńca, a dalej zawisł purpurowo-złoty kataplane, pilotowany przez młodą dziewczynę. Większość ludzi obserwowała wydarzenia bezmyślnie, ale młodzieniec i dziewczyna zdawali się poruszeni. Wszystko to wychwyciłem w ciągu dwóch sekund lotu. Wykończyłem salto i grzmotnąłem w kamienne płyty dwadzieścia metrów przed szarżującą tłuszczą, lekko przysiadając i wyciągając jedną rękę przed siebie, drugą zaś wskazując na turystów za mną. Zupełnie jak na holofilmie kung fu. Co mi odbiło? Zdaje się, że ta forma była po prostu naturalnym wykończeniem sekwencji ruchów. W moim kierunku galopowała falanga wrzeszczących mord, wywalonych jęzorów i wybałuszonych oczu. Co się dzieje w innych częściach Ziemi? Co się dzieje w pobliżu Pharma Nanolabs? Czego nie dostrzegli socjolodzy? Psiakrew, nie nauczyłem się skrótu myślowego włączającego przyspieszenie. Najechałem kursorem na ikonę i mentalnie ją włączyłem. Tłum był dziesięć metrów ode mnie. Wybrałem na skali „dwójkę”. Ława napastników nagle zwolniła. Wargi poruszały się jak płaty świeżo pokrojonego mięsa, odsłaniały niedomyte zęby i ciemne dziąsła. Policzki w zwolnionym tempie opadały, obnażając śluzówki w dole gałek ocznych, po czym leniwie podbiegały w górę, lekko zamykając oczy. Dlaczego ci ludzie są tacy jacyś… brzydcy? Pokrzywieni? Czyżbym przeoczył jakiś wcześniejszy podział gatunku ludzkiego: na bogatych i pięknych oraz biednych i brzydkich? Sam nie dam rady. Włączyłem silniki i podleciałem w górę. Znalazłem się na poziomie młodzieńca dosiadającego plażowego skutera. Wyłączyłem przyspieszenie. – Jak masz jaja, to pomóż! – krzyknąłem. – Za chwilę będzie tu rzeź! Spłoszony skinął głową i pospiesznie założył na głowę różowo-biały kask. Zasyczały złączki łączące go z lekkim, bike’owym egzoszkieletem. – Osłaniaj środek! – krzyknąłem. Chłopak ruszył z głośnym pomrukiem generatorów. Zuch. Oceniłem odległość tubylców od turystów. Jakieś trzydzieści metrów. Zdążę dolecieć do dziewczyny. Znowu przyspieszyłem, tym razem do trójki, i podleciałem na pełnym ciągu do purpurowego kataplane’a. Chyba niepotrzebnie, bo pilotka już kierowała pojazd w dół, ku Kytesowi. Kroplowa kabina wehikułu była z pewnością dźwiękoszczelna, a ja nie miałem pojęcia, na jakiej częstotliwości nadawać i jakich fal używać, żeby się porozumieć z kierowcą. Chyba to zrozumiała, bo wyhamowała lot i odsunęła owiewkę. Wyłączyłem przyspieszenie. – Jestem Julia Sanchez! – krzyknęła. – Co mam robić? Zalśnił złotem jej kask. – Ostrzeż plażowiczów i wracaj tutaj! – Tajest! Córka żołnierza? Przyspieszyłem do trzech i zanurkowałem do „swoich” demonstrantów. Nie poruszałem się tak szybko, jakbym chciał. Na tak krótkim dystansie motomb nie miał szans rozpędzić się nawet do stu kilometrów na godzinę, odczuwałem więc swoją prędkość jako niespełna dwadzieścia. Miałem jednak czas na analizę sytuacji. Demonstranci przebiegli już jedną trzecią placu. Uciekała im zwierzyna. Ich wycie słyszałem jako gruby, modulowany grzmot. Kątem oka widziałem pojazd Julii oddalający się w ślimaczym tempie. Drżało nagrzane powietrze z tyłu statku, odkształcając jego kontury. Opadałem w kierunku czoła biegnącej grupy niczym tekturowy samolot. Najpierw prowodyr. Nie marnując czasu na przyziemianie, podleciałem do niego i jak najdelikatniej chwyciłem za ciemne, szczupłe ramiona, wpasowując się między jego plecy a biegnących za nim. Zahaczyłem kostką o czyjąś piszczel. Zdaje się, że ją złamałem, bo kość ustąpiła z wyraźnym, niskim, rozciągniętym w czasie chrzęstem. Gdy wykańczałem ruch po drugiej stronie lidera, spróbowałem obrócić go i lekko poderwać, żeby stracił równowagę i się przewrócił. Jednak za płytko go chwyciłem i moje pancerne palce ześliznęły się w górę, żłobiąc w mięśniach naramiennych szkarłatne rowki. Zdaje się, że mocniej chwyciłem prawicą, bo poczułem zgrzytnięcie kciuka i palca środkowego na główce kości ramiennej. Psiakrew. W ranach zaczęły się wybrzuszać szkarłatne bąble. Widziałem z boku, jak wyraz twarzy prowodyra powoli się zmienia: rozciągnięte wargi zaczęły w bardzo wolnym tempie opadać w dół, a oczy rozpoczęły ruch w stronę prawego ramienia. Uniosłem się skosem w górę, żeby ponowić atak. Tak czy owak, wyeliminowałem go z gry, choć nie o to mi chodziło. |