powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXXI)
listopad 2008

Gamedec. Zabaweczki. Błyski
Marcin Przybyłek
Fragment powieści
Prezentujemy fragment powieści Marcina Przybyłka „Gamedec. Zabaweczki. Błyski”. Książka, opowiadająca o dalszych losach Torkila Aymore’a, tytułowego gamedeca, ukazała się nakładem wydawnictwa superNOWA.
Tytuł: Gamedec. Zabaweczki. Błyski<br/>Autor: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/obiekt.html?rodzaj_obiektu=11&idobiektu=4318' target='_blank'>Marcin Przybyłek</a><br/>Wydawca:  <A href='http://supernowa.pl' target='_blank'>superNOWA</A><br/>Cykl: <a href='http://esensja.pl/ksiazka/ksiazki/index.html?rodzaj=wszystkie&rodzaj2=cykle&param=620' target='_blank'>Gamedec</a><br/>ISBN: 978-83-7578-007-9<br/>Format: 529s.<br/>Cena: 35,—<br/>Data wydania: 19 września 2008<br/>WWW: <a href='http://supernowa.pl/ksiazki.php?p=237' target='_blank'>Polska strona</a><br/><a href='http://www.merlin.com.pl/frontend/cart/1,614263?skad=ikoymhuviz' target='_blank'><font color='#CC0000'><b>Kup w Merlinie (32,—)</b></font></a><br/><br/>Megastatki przewożą z Ziemi na Gaję setki tysięcy ludzi szukających lepszych perspektyw.  Emigracja na nową planetę trwa, dopóki megastatek „Medusa”, wiozący na pokładzie pięćdziesiąt tysięcy pasażerów, nie znika bez śladu. Torkil Aymore podejrzewa, że za porwaniem statku kryje się Bestia, która wdarła się w mózgi pracowników firmy Live!. Teraz koncern Live!, główna baza Bestian, tworzy wielką armię, która zamierza zniszczyć Ziemię. Gamedec chce poinformować o tym rząd Gai, okazuje się jednak, że na nowej planecie władzę sprawuje Mobillenium - firma, która zapoczątkowała istnienie Bestii.<br/><br/>Ziemia - kolebka ludzkości.<br>Gaja - Ziemia Obiecana.<br>Kosmos - otchłań możliwości.<br/><br/>Bestia w sieci została pokonana, ale zdołała się przedostać do mózgów swoich twórców. Gamedec usiłuje ratować ludzkość przed nowym zagrożeniem. Czy powinien lecieć w kosmos i szukać zaginionego megastatku „Medusy”, czy wrócić na Ziemię, żeby rozwiązać zagadkę morderstwa przyjaciela, czy może zostać na Gai i podjąć współpracę z rządem?<br/><br/>Jeśli wszedłeś w sieć,<br>strzeż się Bestii!
Tytuł: Gamedec. Zabaweczki. Błyski
Autor: Marcin Przybyłek
Wydawca: superNOWA
Cykl: Gamedec
ISBN: 978-83-7578-007-9
Format: 529s.
Cena: 35,—
Data wydania: 19 września 2008
WWW: Polska strona
Kup w Merlinie (32,—)

Megastatki przewożą z Ziemi na Gaję setki tysięcy ludzi szukających lepszych perspektyw. Emigracja na nową planetę trwa, dopóki megastatek „Medusa”, wiozący na pokładzie pięćdziesiąt tysięcy pasażerów, nie znika bez śladu. Torkil Aymore podejrzewa, że za porwaniem statku kryje się Bestia, która wdarła się w mózgi pracowników firmy Live!. Teraz koncern Live!, główna baza Bestian, tworzy wielką armię, która zamierza zniszczyć Ziemię. Gamedec chce poinformować o tym rząd Gai, okazuje się jednak, że na nowej planecie władzę sprawuje Mobillenium - firma, która zapoczątkowała istnienie Bestii.

Ziemia - kolebka ludzkości.
Gaja - Ziemia Obiecana.
Kosmos - otchłań możliwości.

Bestia w sieci została pokonana, ale zdołała się przedostać do mózgów swoich twórców. Gamedec usiłuje ratować ludzkość przed nowym zagrożeniem. Czy powinien lecieć w kosmos i szukać zaginionego megastatku „Medusy”, czy wrócić na Ziemię, żeby rozwiązać zagadkę morderstwa przyjaciela, czy może zostać na Gai i podjąć współpracę z rządem?

Jeśli wszedłeś w sieć,
strzeż się Bestii!
• • •
Wiadomości gospodarcze. Wings Incorporated zakupiło od firmy Yama Tech technologie modyfikujące ludzki genotyp. Rzecznik prasowy kupca odmawia komentarzy, lecz eksperci spekulują, że chodzi o projekt Space Traveller, mający na celu stworzenie astronautów o większej ilości kończyn, ewentualnie osobników posiadających tylko ręce. Pilot świadomie operujący czterema chwytnymi kończynami byłby wart w stanie nieważkości o wiele więcej od standardowego człowieka. Co prawda statki bez sztucznej grawitacji to zamierzchła przeszłość, ale być może Wings Incorporated pragnie do niej wrócić. Niestety, transakcja była utajniona, dlatego nie możemy być pewni, które patenty zostały wykupione. Przypomnijmy, że firma Yama Tech szczyci się wieloma osiągnięciami: skomponowała zespół genów obniżających podatność na promieniowanie X, a także konstelację umożliwiającą eksropianom bezpieczne zamrażanie.
Dalsze wiadomości: akcje Syndrom Heat spadły po ostatniej kontroli jakości…
• • •
Ledwie z Peterem wysłuchaliśmy newsów o „drimie”, wznieśliśmy się w powietrze, odruchowo uznając, że poruszając się po gruncie, wśród zwykłych śmiertelników, nie będziemy bezpieczni. „Pośród zwykłych śmiertelników”? Skąd przyszła mi do głowy taka myśl? Panie Torkil, pan się powietrza nałykał?
Podlecieliśmy nad Savusavu i zawisnęliśmy na pułapie dziewięćdziesięciu metrów.
– Popatrz. – Peter wskazał palcem plac, na którym kilka godzin temu odbywała się demonstracja. Teraz trwał w cieniu i był pusty, ale…
…palec „Crasha” błysnął w słońcu i pomknął zygzakiem wzdłuż ulic. Demonstranci zbierali się znowu. Szli w parach, trójkami i większymi grupami, ciągnęli z przedmieść: z zachodniej i wschodniej części metropolii, bo na północy i południu położone były dzielnice turystyczne, tam nie bytował niezadowolony element. Kolorowili się na zalanych słońcem traktach, szarzeli w cieniach między budynkami, niknęli za barwnymi wieżami i prostopadłościanami budynków, by wyłonić się i iść dalej. Na plac weszła pierwsza grupka, potem wlały się druga i trzecia. Szły ku centrum, by połączyć się w jedną plamę. Z każdą chwilą na skwerze przybywało osób, które powiększały amebowaty twór, falujący, wzdymający się, dyskutujący. Pojawiały się nad nim rzęski i nibynóżki wymachujących pięści, dolatywały do nas zniekształcone, zwichnięte okrzyki. Organelle komponujące organizm wzajemnie karmiły swój gniew, a gniew był paliwem, przyczyną i celem. Zoom. Od słowa do słowa, twarze wykrzywiały się. Zapewne ludzie przypominali sobie uznawane dotąd za naturalne różnice między zwykłymi obywatelami Ziemi i tymi przedstawicielami homo sapiens, których stać było na drogie pneumobile, podróże po całym świecie, kosztowne urządzenia, wszelkie zbytki i… nieśmiertelność. Jedni mieli wszystko, drudzy mieli przygotowane działki na cmentarzach. Jedni przetrwają, drudzy zostaną zastąpieni przez spłodzonych zgodnie z prawami natury potomków, którzy także podzielą ich los, podczas gdy drudzy będą rośli w siłę i butę. Niby jedni i drudzy są ludźmi, ale jakże różna jest ich karma…
Nieszczęście polegało na tym, że ci „lepsi”, chociaż także posiadający tylko dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę, znajdowali się kilkaset metrów dalej: na placyku, gdzie dzisiejszego przedpołudnia oglądałem tęczowego smoka zdobiącego ramię bogini, na podobnych skwerach położonych dalej na zachód i na plaży ciągnącej się wzdłuż całego miasta.
– Nie chcę myśleć, co będzie się działo w nocy – mruknął Peter, patrząc na zachodzące słońce, mniejsze i ciemniejsze od Alsafi.
– Chyba wiem – odparłem, wskazując kilka gravilli, które unosiły się nad zadbanymi ogrodami w środkowej części miasta, gdzie osiedle wspinało się na niewielkie wzgórza. Gromadziła się tam część demonstrantów.
Włączyłem opcje podpisów. Rozjarzyły się zielone linie i nazwy domów, ulic, placów i skrzyżowań. Gravilla leżąca najbliżej starego miasta należała do Parsifala Freyra.
– Znasz niejakiego Freyra? – spytałem Kytesa. – Do niego należy ta posiadłość – wskazałem miejsce palcem.
Pokręcił głową:
– Powinieneś się nauczyć zaznaczać obiekty, używając zbroi. Może później ci pokażę. A o tym Freyrze… coś może słyszałem… Tak, chyba Mike o nim wspominał. Jakiś tutejszy bogacz. – Parsknął. – Tyle to sam mogłeś wydedukować.
Zrobiłem zoom. Kilkanaście osób podeszło do bramy posiadłości wykutej z żeliwnych, fantazyjnie pozawijanych sztab. W masywnych słupach stanowiących filary wrót jarzyły się grodzie obronnych mechów. Próba forsowania ogrodzenia skończyłaby się interwencją mechanicznych strażników i niechybnymi ranami. Zwiększyłem zoom. Niezbyt urodziwi mężczyźni w średnim wieku. Wygrażali pięściami. Pośród nich potrząsało kułakami kilka kobiet, także nie bardzo atrakcyjnych. Coś wykrzykiwały. W pewnym momencie jedna z nich rzuciła jajkiem w zagrodę mecha. Żeńska część ludzkości zawsze była bardziej pragmatyczna, uśmiechnąłem się mimo woli. Proszę, baby wzięły jaja. Po chwili posypało się więcej nabiałowych pocisków, które zapaćkały oba filary i upstrzyły bramę. Grodzie pozostały zamknięte. Nikt nie odważył się wspiąć na żeliwne pręty.
– O Jezu, spójrz – krzyknął Peter.
Gawiedź zebrana na głównym placu, jak głosił podpis, „Zachodzącego Słońca”, na moje oko około dwustu osób, doszła do wniosku, że nie ma tam czego szukać ze względu na późną porę – magistrat i urzędy były od kilku godzin zamknięte – i ruszyła ku „Skwerowi Drobnych Przyjemności”, z którego było szerokie zejście do wody. Plan miasta wskazywał, że był to centralny punkt miejscowości. Demonstranci uznali, że skoro nie mogą wyartykułować swojej złości w obecności osób rządzących tym małym skrawkiem Ziemi, to mogą ją równie dobrze wykrzyczeć w twarze bogatszych od siebie, beztroskich gości. Dlaczego akurat tak? Dlaczego informacja o infigenie wywołała taką reakcję? Wyobraziłem sobie ludzi, których rodzice czy bliscy niedawno umarli: stare organizmy nie poradziły sobie z chorobami, zmęczeniem i zużyciem. Gdyby było ich stać na bezmózgi bądź gdyby drim został wprowadzony do handlu wcześniej, wciąż by żyli. Wciąż by żyli. A nie żyją. I nikt ich nie wskrzesi. Czy to sprawiedliwe? Wbrew mojej woli przed oczami pojawiła się twarz babki, stara, pomarszczona i przepracowana. Zawsze się poświęcała i mało narzekała. I odeszła. Ona umierała, a skurwysyny w wieży bogów patrzyli na swoje imperium i puchły im łby od poczucia wyższości. Umarła, bo wszyscy przecież umierają. Wszyscy oprócz tych, co nie umierają.
– Torkil, ocknij się, trzeba coś zrobić – usłyszałem głos Petera.
Pokręciłem głową i spojrzałem na Skwer Drobnych Przyjemności. Znajdowało się tam pięć lokali, w których wciąż gościło sporo turystów. Choć już nie byli tak zrelaksowani, jak przed usłyszeniem newsa, wciąż korzystali z przyjemności przebywania pod grawitacyjnymi parasolami i spożywania drinków. Żywo dyskutowali. Największy pub o nazwie „Bula” zlokalizowany był na lewo od miejsca, w którym do placyku dochodziła uliczka łącząca go z Placem Zachodzącego Słońca. Drugi mieścił się dalej po prawej stronie, w ścianie domów będących przedłużeniem uliczki, a pozostałe trzy znajdowały się na przeciwległym skraju. Obniżyliśmy pułap do trzydziestu metrów. Najbardziej zagrożona była „Bula” i to ją obserwowaliśmy. Mężczyzna siedzący z brzegu, blisko uliczki, chyba usłyszał odgłos zbliżającego się tłumu, bo nagle wstał i gestem nakazał przyjaciołom ciszę. Odszedł kilka metrów, żeby zajrzeć w zalaną bursztynowym światłem aleję… i biegiem wrócił do znajomych. Nie dziwiłem się jego reakcji. Znowu obniżyłem pułap i znalazłem się niecałe dziesięć metrów nad placem. Peter podleciał za mną. Turyści, poinformowani przez mężczyznę, w panice zbierali rzeczy: kobiety chwytały za torebki, mężczyźni zwoływali dzieci i nerwowo dywagowali, co robić. Bo właściwie nie wiadomo. Czy gniewny tłum zbliżał się tylko po to, żeby pokrzyczeć? Porozmawiać? Spojrzeć innym, lepszym od siebie, w oczy? Grubszy jegomość wykrzykiwał coś przy drzwiach do żeńskiej toalety. Prawdopodobnie poganiał żonę, która poczuła potrzebę w tak niedogodnym momencie. Osoby z pubu po prawej stronie już dostrzegły zbliżający się tłum i powstawały z miejsc, pospiesznie wycierając usta chusteczkami.
Gdy spokojnie unosisz się na wodzie, rekin, choć głodny, raczej cię nie tknie, ale gdy wpadniesz w panikę i zaczniesz uciekać, uderzając w wodę rękami i mieląc głębinę nogami, głupi drapieżnik zobaczy w tobie ranną rybę i rzuci się do ataku. Turyści powinni zachować zimną krew. Czy mam im to powiedzieć? A jeśli się mylę? Co będzie, jeśli ktoś ze środka tłumu, jakiś anonimowy gość, rzuci twardym przedmiotem, zrani kogoś i wywoła bójkę, która zamieni się w rzeź? Zawahałem się. Może jednak powinni uciekać? Blisko plaży, około czterystu metrów od placu, znajdował się podziemny parking, gdzie z pewnością stacjonowały pneumobile gości. Zapewne w tym momencie wszyscy zastanawiali się, jak bezpiecznie i szybko tam dotrzeć. Mimo to wciąż nie ruszali w tamtą stronę. Wołali kelnerów, opłacali posiłki, coraz zażarciej dyskutując. Człowiek to stworzenie komunikujące się. Włączyłem wsteczną kamerę. W restauracjach po przeciwnej stronie skweru także powstał ruch. Większość turystów wstała od stolików i bezradnie zaczęła się rozglądać. Co robić? Jak reagować? Kto wykona pierwszy ruch? Kto zacznie uciekać? Dopóki nikt nie rzuci hasła, będą czekać, nie wierząc w zły rozwój wypadków. W końcu Savusavianie to tacy mili ludzie. Tupot setek stóp narastał. Czoło tłumu znalazło się dziesięć metrów od miejsca, gdzie uliczka łączyła się z placem. Usłyszałem, jak jeden z turystów z kawiarenki po prawej stronie powiedział półgłosem:
ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.