powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXXI)
listopad 2008

Gamedec. Zabaweczki. Błyski
Marcin Przybyłek
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Widzisz?
– Nie! Musisz mi przesłać to zaznaczenie!
Zgłupiałem.
– Standardowo?
– A, kurwa, jak?!
Chryste, zaznaczyć zaznaczenie, wydać mentalną dyspozycję wysłania wiadomości do Petera, znaleźć go w liście adresów… Doom to nie omnik, ma inne menu, rany boskie! Wreszcie mam. Załączam. Wysyłam.
– Widzę! Nie mamy szans. Lecą sześćset na godzinę!
Czyli mniej, niż myślałem. Słyszę głos Kytesa:
– Musimy spacyfikować tych w zbrojach! Zostaw tłum! Trudno!
Przyznaję mu rację i ruszam do egzoszkieletowców. Wolno, ale dobrze, że tak wolno, bo mogę przeanalizować sytuację niczym podczas rozgrywki w szachy… Wzlecieć ponad nich. Prędkość mojego złomu odczuwam jako piętnaście na godzinę, ot, parkowanie w myjni pneumobili… Błyskają niebieskie światełka na ich przegubach… Przeładowują magazynki? Tak! Z przedramion wymyka się kolejny rój srebrnych grotów lecących ku plaży… Skurwysyny! Skurwysyny! Komu chcecie odebrać życie?! Znacie tych, do których strzelacie?! Lecę wyżej na pełnym ciągu, zataczam łuk i zachodzę ich od tyłu, ale nie są w ciemię bici. Trzech śledzi mój lot i celuje… nie, nie we mnie, tylko w miejsce, w którym za chwilę się znajdę… Kątem oka widzę, jak Kytes szarżuje na najbliższego, tamten przeładowuje działko. Pod nimi tłum demonstrantów zbliża się do turystów. Dzieli ich dziesięć metrów. Biało-różowy skuter wisi wysoko nad nami. Chłopak trzyma się za ramię. Czerwień. Teraz! Uciekam Doomem w bok widząc, jak przedramię jednego z napastników opuszcza bełt. Dobrze! Niestety, drugi „zbrojowiec” ma więcej cierpliwości i dostosowuje celowanie do mojego ruchu. Bełt opuszcza przedramię. Trzeci również strzela. Mkną do mnie cztery pociski! W górę, w górę! Czuję wstrząs: Doom oberwał w prawe biodro i w lewe udo. Pozostałe dwa groty przemknęły z prawej i lewej strony tułowia. Schemat zbroi wskazuje, że został zarysowany pancerz, nic poważnego. Kytes taranuje egzoszkieletowca po prawej. Zbrojowiec, zaaferowany strzelaniem, nie zauważył szarży z dołu i z tyłu. Złączone ciała koziołkują w powietrzu i wzoszą się nad czarnego sąsiada, który dostrzega ich i rusza, by wspomóc towarzysza. Krótki rzut oka na plażę. Ktoś krzyczy: widzę dziewczęcą sylwetkę pochylającą się nad kimś. Nie ma czasu. W bok! W lewo! Usuwam się z toru lotu egzoszkieletowca, ale po prawej widzę drugiego, który podąża moim śladem. Z lewej dołącza się trzeci, z tyłu czwarty, widzę to w ekranie wstecznej kamery. Kątem oka dostrzegam, że Kytesem zainteresowało się trzech pozostałych, w tym wódz. Peter wytryskuje świecą do góry. Naśladuję jego ruch. Nie mamy szans. Biało-różowy skuter odwraca się w stronę morza. Zerkam w dół. Turystów dzieli od tubylców pięć metrów. Jakiś ciemnoskóry drapieżnik wyciąga zakrzywione ręce ku najwolniej biegnącej kobiecie… Pełny ciąg. Ku chmurom. Ku gwiazdom. Nie mamy szans. Wstrząs w lewej stopie. Trafili mnie. Nic groźnego. Wstrząs w kroczu. Schemat rozjarza się w tym miejscu na czerwono. Nie ma informacji o uszkodzeniu istotnych systemów. Wsrząs w lewej ręce. Bełt wyrywa ją do góry i przez krótki moment ciągnie mnie w tę stronę. Rozjarza się schemat. Pomarańczowo. Wstrząs z tyłu pleców. Obcierka. Wstrząs. Wstrząs. Wstrząs. Kręć spirale, idioto, nie leć prosto, czego się uczyłeś w Goodabads… Zataczam kręgi. Wokół lecą srebrne iskry, towarzyszą mi jak delfiny statkowi, połyskują i oddalają się w ciemniejące niebo. Wyżej, wyżej, ciaśniej, znowu pięć bełtów… Gdzie jest Peter? Widzę go we wstecznej kamerze, pochwycili go, ciągną w dół. Dlaczego nie krzyknął? Zawracam. Szeroki łuk znaczą smugi kondensacyjne. Za mną przelatują wachlarzem bełty. Kiedy skończy im się amunicja? Nie mogą mieć tego dużo. Peter leci plecami w dół. Pcha go trzech czarnych. Mężczyzna z tłumu dogania kobietę, jego ręka wczepiła się w pasek spódnicy. Lecę do ciebie, mistrzu…
– Torkil, uciekaj.
– Nigdy.
Mój motomb zwiększa prędkość.
– Zabijesz się.
– I kogoś ze sobą zabiorę.
Coraz szybciej.
– Torkil!
Jeszcze szybciej. Nagle widzę w kamerze wstecznej jakiś cień, który łamie tor jednego z moich napastników. Sprzymierzeniec?! Nie ma czasu na nawiązywanie znajomości. Sylwetka wodza, jego sztandar i całe ozdobne okratowanie rośnie w oczach. Nieznany cień znowu miga za plecami. Jeszcze piętnaście metrów… Peter próbuje wyrwać się z objęć trzech napastników, ale blokują jego ramiona. Wódz celuje w jego szyję i głowę i wysyła bełt za bełtem. W oczach, ustach i górnej części korpusu Dooma tkwi już co najmniej dziesięć grotów.
– Straciłem wzrok. Uciekaj.
Mam do nich jeszcze pięć metrów…
Od gruntu dzieli nas najwyżej dwadzieścia. Przy prędkości trzystu kilometrów na godzinę to ułamek sekundy. Dla mnie dziesięć ułamków.
– Peter, wyrwij się i przetocz się! Jesteśmy przy ziemi!
Doganiam przywódcę, który słysząc ostrzeżenia kompanów, odwraca się do mnie. Chwytam jego kratownicę i nie pozwalam uciec…
Pozostali dwaj egzoszkieletowcy puszczają Kytesa i wyrywają pełnym ciągiem w bok. Ich pancerze sypią skry, gdy przez ułamek sekundy zahaczają o grunt. „Crash” wali całą mocą generatorów w bok i rozlewając wokół pióropusze ognia, przetacza chromowane cielsko po kamiennych płytach.
…twarz lidera zaczyna się wykrzywiać w grymas zaskoczenia i przerażenia, ale nie układa się do końca w maskę śmierci, bo raptem zamienia się w niewyraźną krwawą miazgę. Wyje alarm motomba. Czerwień na schemacie. Próbuję się podnieść. Nie mogę. Ręce uwięzły w okratowaniu lidera zbrojowców. Nogi. Nogi są chyba sprawne.
Wyłączam przyspieszenie. Kątem oka widzę, jak Peter przestaje sunąć po kamiennych płytach, podnosi się i startuje w skos… Po chwili z drugiej strony widzę, że egzoszkieletowcy się oddalają. Dwóch, trzech, czterech. A gdzie jeszcze dwóch? Sprawdzam radar. Tak, uciekają, ale brakuje dwójki. Zamiast nich coś innego kręci piruety. Oprócz tego zbliżają się dwa duże obiekty. Policja?
– Peter, użyj radaru.
– Spokojnie. Systemy autonomiczne same zadbają o lądowanie.
– Widzisz, co się dzieje na radarze?
– To chyba wojsko.
Dopiero teraz zaczynam słyszeć odgłosy otoczenia. Tłum tubylców krzyczy, ale już nie z wściekłości, tylko z przerażenia. Uciekają! Uciekają! To musi być wojsko! Ile to wszystko trwało? Wyłączam nagrywanie. Ponad minutę. Nie mogę w to uwierzyć. Minutę i dwadzieścia dwie sekundy.
• • •
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.