Po zachodzie słońca, o dwa kilometry dalej, rozwiesił hamak między transporterem a wbitym w ziemię palem i rozpalił ognisko. Po kolacji ułożył się w hamaku, słuchając nocnego życia owadów, którym zwielokrotniona radioaktywność atmosfery bynajmniej nie przeszkadzała w gatunkowym pochodzie ewolucyjnym. Po niebie wiła się wielobarwnymi wstęgami i płaszczyznami zorza. Patrzył na projekcję barw słonecznego widma i czuł, że to właśnie ona może stać się dla Ziemi zwiastunem najgroźniejszego niebezpieczeństwa. Wcześniej jut naruszona przez człowieka równowaga magnetyczna planety od trzynastu lat nie istniała. Do tej pory nie powstała nowa powłoka magnetyczna, analogiczna do tej, jaka od milionów lat chroniła glob przed kosmicznym promieniowaniem. Teodor Hornic zasnął dopiero przed północą i znowu śnił o Głowie Kasandry, postrachu ocalałej ludzkości lub tylko legendzie wymyślonej przez niedobitków ludzkiego gatunku. Koło południa następnego dnia temperatura emocji Hornica zrównała się niemal z temperaturą otoczenia. Miejsce wybrane z daleka rzeczywiście kryło pod sobą wyrzutnię. Płyta pokrywowa znajdowała się pod jeziorkiem otoczonym trzcinami i wysoką, soczyście zieloną trawą. Tuż obok, na małym pagórku rosły wrzosy, w których zaczął kopanie. Małą saperką kroił darń i odkładał ją na bok, pozostawiając rowek szerokości łopatki i głębokości około trzydziestu centymetrów. Do wieczora pierwszego dnia wykopał w ten sposób ponad dwieście metrów kanalików. Pozwoliło mu to ustalić zasięg robót niwelacyjnych wykonanych przy maskowaniu terenu i stwierdzić, z jakim rodzajem pokrywy ma do czynienia. Po tygodniu jego wstępne oceny się sprawdziły. Silos należał do dużych i Hornic był niemal pewny, że wykonany został pod balistyczny pocisk taktyczny. Z takimi silosami już się spotkał i potrafił łamać ich systemy zabezpieczeń. Teren wokół stawu upodobnił się do placu poszukiwań archeologicznych. Gęsta sieć wykopów pokrywała okoliczne pagórki i cienkimi nitkami trawersów wpisywała się w zbocza. Niedzielę Hornic jak zwykle spędził na świętowaniu, a w poniedziałek rozpoczął pompowanie wody ze stawu. Zajęło to następnych dziesięć dni. W tym czasie jadł bardzo mało, sypiał krótko i źle. Monotonny warkot pompy ucichł następnej środy w południe. Wtedy Hornic zszedł na sam środek mokrego dna stawu, żeby stwierdzić, że rodzimy muł kończy się w odległości trzech metrów od brzegu. Dalej był ił, nie pasujący zupełnie do struktury geologicznej otoczenia. W najniższym punkcie dna znalazł wylot kamionkowej rury. Płynęła nią nadal leniwie woda, jak przypuszczał, z któregoś z okolicznych stawów. Zgarnął nogą glinę i wepchnął ją do wylotu rury. Zamknął oczy i długo stał nieruchomo czując, jak przenika go świadomość bliskości celu. Przed oczami przewijał mu się film z utrwalaną przez trzynaście lat wiedzą. Wierzył zawsze w siebie i teraz swojej wiedzy ufał. Ostatni etap trwał trzy dni. W czterech punktach wytyczonych teodolitem, z dokładnością do centymetra, Hornic wbił pneumatycznym kafarem na głębokość pięciu metrów przygotowane w bazie stalowe szyny. Pozostawił na powierzchni tylko ich metrowe końcówki. Samą akcję odłożył do następnego dnia. Zwinął, zakonserwował i spakował sprzęt, którego już nie potrzebował. Przejrzał mechanizm wyciągarki liniowej i zdalne sterowanie jej napędu. Tej nocy po raz pierwszy się opanował. Nerwy, nie dające się dotąd ujarzmić, zaczęły mu być posłuszne. Jak nerwy myśliwego przed strzałem mającym zdecydować o jego życiu. Nie miał żadnych snów. Rano powoli zjadł lekkie śniadanie i umył naczynia. Przebrał się w kombinezon. Założył pas i ładownicę z wykonanymi przez siebie narzędziami. Na piersi zawiesił elektroniczny miernik. Na drugim boku maskę przeciwgazową. Następnie otworzył nie używany do tej pory pojemnik i zdjął pokrowiec. Skontrolował wzrokiem pulpit radiokomputera i włożył kluczyk do stacyjki. Zgrał się z systemem sterowniczym wyrzutni, symulując drogą radiową wstępne polecenia otwarcia systemu zabezpieczającego. Długo rozpoznawał setki wariantów wyświetlanych na monitorze, sprawdzając punkt po punkcie cały system silosu. W końcu komputer wyświetlił ten właściwy, jedyny i niepowtarzalny klucz sygnałowy. Hornic uruchomił emisję i spojrzał przez ramię w kierunku stawu. Grunt drgnął i półokręgiem, wokół linii przybrzeżnych trzcin, ziemia zapadła się ukazując czarną otchłań. Pale wbite po drugiej stronie dolinki odchyliły się lekko, ale uniemożliwiły szersze otwarcie wyrzutni, blokując tym samym moment odliczania do startu. Powrotną drogę pokrywy, drżąc lekko z emocji, Hornic odciął ślimakowymi stalowymi rozporami. Podjechał transporterem do krawędzi szczeliny. Na krzesełkowym dźwigu ze sterownikiem w ręce i maską na twarzy opuścił się w głąb. Zaledwie dwa metry pod stropem zatrzymał wyciąg. Odruchowo przetarł rękawicą szkła maski i zamarł. Betonowy silos o średnicy około dwudziestu metrów i głębokości trzydziestu był pusty. Dwa pionowe rzędy czerwonych lamp oświetlały ponurym blaskiem wilgotną, przepastną czeluść. Dziki wrzask wiszącego na linie człowieka targnął zamkniętą przestrzenią, budząc zwielokrotniony pogłos. Purpurowy zachód słońca zastał Hornica stojącego twarzą w kierunku, który jego przodkowie nazywali północą. Na twarzy i gęstej brodzie mężczyzny widniały ślady łez. Były to łzy upokorzenia i zawodu. Przetarł rękawicą twarz, rozmazując na niej smar z liny wyciągarki. – Niewiele po nas zostało, to prawda – szepnął do siebie – ale nie oddam ci nawet tego. Znajdę cię, choćbyś się schowała pod stumetrową warstwą ziemi lub wody. Odpowiedział mu szum traw, który trwał od stworzenia świata. |