powrót do indeksunastępna strona

nr 09 (LXXXI)
listopad 2008

Nie bądź szowinistyczną świnią!
Przyznaj się szczerze: jak często bywasz szowinistą? Nie, nie męskim szowinistą, który na lewo i prawo opowiada seksistowskie dowcipy i uważa, że kobiety na uczelniach to strata czasu. Pytam, jak często bywasz Czytelniku/Czytelniczko szowinistą/szowinistką estetycznym/estetyczną (rozróżniam, bo sam nie chcę zostać posądzony o seksizm)? Szowinizm estetyczny to taki neologizm, który ukułem na potrzeby tego wstępniaka, jeśli więc ktoś szuka go w przepastnych słownikach i Wikipedii, to traci czas.
Wszystko rozbija się o niechęć do tego co inne i apologię tego co znane. A co za tym idzie – o kryteria. Istnieją na przykład ludzie wierzący w postęp sztuki. Dla nich sztuka cały czas ewoluuje, tak jak technika: komputery są coraz szybsze, pralki „mądrzejsze”, a odtwarzacze mp3 coraz mniejsze. Akurat przykład urządzeń audio nie jest może najbardziej trafny (zapytajcie znawców o jakość sprzętu audio z lat 50. i tego produkowanego obecnie), ale wiadomo, o co chodzi.
Wnioski są zatem proste: np. Andrea Offermann, urodzona w 1983 r. artystka, o której pisze w Esensji w swoim znakomitym cyklu Paweł Sasko, jest lepsza od Michała Anioła. Bo ten urodził się w 1475 r. Z kolei w muzyce, tacy The Verve (w poprzednim numerze Jacek Sobczyński omówił ich najnowszą płytę „Forth”) są automatycznie lepsi niż np. Asia (recenzja „Phoenix” autorstwa Piotra „Pi” Gołębiewskiego w numerze). Bo młodsi. Bzdura? Owszem, ale zdziwilibyście się, jak popularny to pogląd. Zresztą, postaramy się go obalić w powstających w bólach „Tetrykach muzycznych” – obiecuję, że żaden/żadna z nas nie ma zamiaru opierać się na tego typu idiotyzmach.
Inny rodzaj szowinizmu estetycznego to dyskryminacja ze względu na „wysokość” sztuki. Większość twardogłowych dzieli ją na wysoką i niską. Ta wysoka jest oczywiście bardziej wartościowa. Niestety, żaden z nich nie jest w stanie postawić linii demarkacyjnej i określić wyraźnie, co jest „wysokie”, a co – „niskie”. W muzyce to opinia zatrważająco częsta. Sam znam co najmniej kilkanaście osób gotowych bronić do ostatniej kropli krwi wyższości opery nad albumem rockowym. Na szczęście są tacy, jak Mariusz Dubaj, z którym rozmawiam na temat kryteriów i ocen w artykule „Zawód: kompozytor” – dla nich tego typu podział jest zbyt banalny.
Podobne do miłośników opery opinie wygłaszają ci, którzy będą z zachwytem perorować nad największym gniotem z gatunku „kino egzystencjalne z elementami greckiej tragedii”, dezawuując Bollywood i filmy o potencjale rozrywkowym bez względu na to, jak dowcipne, pomysłowe, brawurowo zagrane i świetnie zrealizowane są te ostatnie.
My do takiego betonu nie należymy, o czym świadczy chociażby recenzja „Mamma Mia” Ewy Drab. Film dostał 90%, a zaprawdę daleko mu do ciężaru „Kina Moralnego Niepokoju”.
Podobnie ma się sytuacja z komiksem. Żyjemy w Polsce, nie np. Belgii, gdzie komiks to nie tylko „obrazki z dymkiem”, a kolejny sposób wypowiedzi artystycznej. U nas wciąż duża część ludzi – skądinąd światłych i oczytanych – kojarzy komiks jedynie z hasłem „Kokosz, Kajko i Zapodajko”, nie wiedząc o istnieniu takich tuzów jak Eisner czy Bilal. Dlatego nie zazdroszczę redakcyjnemu koledze Danielowi Gizickiemu ciągłych sporów, które pewnie prowadzi w obronie tego medium. Niech jego argumentem będzie comiesięczny przegląd nowych wydawnictw na rynku pt. „Po komiks marsz…”. Kto odmówi statusu sztuki np. „Fun House” Alison Bechdel, ten skazany jest prawdopodobnie na wieczną ignorancję i już go nie przekonamy.
Podobne potyczki, tyle że na nieco innej płaszczyźnie, odbywa nasz dział książkowy. Niedawno na naszym blogu Michał Kubalski pisał o dyletanctwie red. Sobolewskiej z „Dziennika”, która pisząc o fantastyce, wykazała się dużą fantazją i niskim rozeznaniem. Bo dla pani redaktor polska literatura fantastyczna jest w kryzysie. Najwidoczniej nie czytuje naszego comiesięcznego bloku „Esensja czyta” i częstych analiz polskiej fantastyki właśnie.
Kolejnym przejawem szowinizmu estetycznego jest deprecjonowanie jednego gatunku z uwagi na jego pochodzenie. Tak, jak zwykło się mówić o innych kulturach „prymitywne”, tak z lekką pogardą mówi się o sztuce z innych krajów. Wyjątkowo zadufani są w tym względzie Amerykanie, ale i my, Europejczycy mamy sobie sporo do zarzucenia. Na szczęście pracę u podstaw na tym gruncie wykonują Paweł Laudański w swoim dziale „Wiatr ze Wschodu” opisującym między innymi rosyjską literaturę oraz Sebastian Chosiński w cyklu „East Side Story”.
No i wreszcie szowinizm skazujący na wieczne odium: a) to, co jest popularne i b) to, co jest niepopularne. Sedno sprawy to samo: albo snobujemy się na undergroundowców, albo tym co offowe gardzimy. Chodzą po tym świecie tacy, dla których o wartości np. zespołu decyduje ilość sprzedanych płyt i liczba fanów. Dla jednych im większa, tym lepiej, dla drugich à rebours. Niszowa i nieznana Audrey Chen (przeczytajcie relację z Avant Music Festivalu, na którym dała koncert) wygrywa u tych drugich. Hiperpopularny Bond – u tych pierwszych.
Kto ma rację?
„My” – odpowiem buńczucznie. Ponieważ już dawno przyjęliśmy zasadę, że ani kraj pochodzenia, ani nazwa gatunku, ani data powstania, ani ilość kupionych płyt, książek czy biletów do kina nie powinny wpływać na naszą ocenę. W pewnych kręgach zwą to obiektywizmem.
powrót do indeksunastępna strona

3
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.